Barbara Wasilewska „Barbara”
- Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?
Przed 1 września byłam na wakacjach, a w ogóle to byłam uczennicą gimnazjum imienia Marii Taniewskiej.
- Pamięta pani, jaka panowała atmosfera w tej szkole?
O tak, atmosfera bardzo sympatyczna, może trochę dziewiętnastowieczna, ale dzisiaj oceniam, że było to gimnazjum bardzo nowoczesne, chociażby ze względu na traktowanie religii, bo były tam dziewczęta różnych wyznań i wszystkie religie były uwzględnione – i pastor przychodził, i pop, i taka pani do Żydówek.
- Gdzie państwo mieszkaliście przed wojną?
Urodziłam się w Kosowie Poleskim, to znaczy na dzisiejszej Białorusi. Tam wtedy ojciec wyznaczał granice. Tam mieszkaliśmy tylko rok, później mieszkałam w Brześciu, a od 1931 roku mieszkałam w Warszawie.
Matka była przy mężu, a ojciec był posłem na sejm w Polsce międzywojennej.
- Czy miała pani rodzeństwo?
Tak, miałam brata Andrzeja, który już nie żyje, młodszego ode mnie o pięć lat.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
Pamiętam bardzo dokładnie. Byłam bardzo zadowolona. Jeszcze nie miałam czternastu, miałam trzynaście lat i bardzo cieszyłam się, że „będę brała udział w historii”. Nie miałam pojęcia, jak to będzie wyglądało, ale dokładnie pamiętam o piątej rano syreny i bombardowanie. Mieszkaliśmy na ulicy Smulikowskiego, na Powiślu, blisko mostu Poniatowskiego. Ponieważ bombardowano głównie takie obiekty, to od razu od tej piątej na równe nogi, no i tak jak mówię. A później było różnie.
- Co robiła pani w czasie okupacji przed Powstaniem?
Przed Powstaniem uczyłam się na kompletach tej samej szkoły. Jednocześnie Niemcy pozwolili otworzyć szkoły dla uczniów, którzy przygotowywali się do jakiegoś zawodu. Były to tak zwane szkoły przygotowawcze do szkół zawodowych i ja do takiej szkoły chodziłam. Tam wykładano właściwie wszystkie przedmioty oprócz historii i łaciny, a to załatwialiśmy albo na kompletach, albo w szatni między płaszczami. Tak to wyglądało.
W szatni były ławki, były wieszaki i my wokół takimi kompletowymi grupami. A ponieważ moja szkoła się spaliła (była na rogu ulic Marszałkowskiej i Królewskiej), to nasza nauka była na ulicy Pięknej, w szkole imienia Emilii Plater, tam użyczono nam miejsca. Wyglądało to na ogół dość spokojnie, Niemcy jakoś zawierzyli, zależało im na tym, żeby to był naród robotników i wierzyli, że to osiągają.
- W jaki sposób zetknęła się pani z konspiracją?
Z konspiracją zetknęłam się dość wcześnie, dlatego że mój ojciec prawie od pierwszych miesięcy wojny należał do konspiracji. Moja matka należała trochę później, bo ojciec się nie za bardzo zgadzał, żeby ją wciągać. Wobec tego matka poszukała jakichś innych źródeł i znalazła się w konspiracji chyba w roku 1941 przy Komendzie Głównej, przy pułkowniku Niepokólczyckim.
- Jakie zadania wykonywała mama?
Była łączniczką. Taka łączniczka miała swoje skrytki, czyli takie skrzynki kontaktowe, czyli określone mieszkania, gdzie otrzymywała rozkazy, otrzymywała polecenia, które następnie wykonywała.
- A na czym polegała pani praca w konspiracji?
Dopiero w 1943 roku znalazłam się w konspiracji. Moja praca to najpierw było szkolenie w szpitalu, bo miałam być sanitariuszką, później ja szkoliłam koleżanki, bo miałam być taką plutonową tych sanitariuszek.
- Mogłaby pani opisać takie szkolenie?
To było uczenie się bandażowania, uczenie się robienia zastrzyków, proste czynności przy ewentualnych rannych żołnierzach. Spotykaliśmy się mniej więcej raz na tydzień. Druga moja praca to był kolportaż, nosiłam codzienne biuletyny z lewej strony Wisły na stronę prawą, to znaczy pobierałam prasę tu niedaleko, na ulicy Zielnej, w sklepie z żelastwem, z jakimiś takimi okropnymi łańcuchami... Tam dostawałam, już nie pamiętam ile, kilkadziesiąt tych biuletynów, które przewoziłam na Pragę. Co pamiętam w tej chwili, bo to się trochę zmieniało, czasami miałam więcej czasu, miałam mniej tych punktów, do których to dowoziłam, to była ulica Inżynierska, tam była szkoła, do której przynosiłam to, następnie na ulicę Brzeską, na Stalową. Więcej nie pamiętam, dość, że tam musiałam to dostarczyć. To nie było specjalnie bezpieczne i czasem miałam jakieś kłopoty. Muszę powiedzieć, że największą przygodą (na szczęście, kiedy szłam po te biuletyny, a nie odwrotnie) była wielka łapanka na Placu Napoleona, jedyna taka sławna na Placu Napoleona. Więc po kompletach (bo z tą szkołą to było różnie, raz była szkoła, raz były komplety) szłam na Zielną ulicą Warecką do Placu Napoleona i później miałam iść dalej. Na Wareckiej jakaś pani mijając mnie, krótko powiedziała: „Łapanka”. Ale za chwilę zobaczyłam patrol Niemców w odległości – bo ja wiem? – dwudziestu, trzydziestu metrów i nie bardzo się mogłam zdecydować na wycofanie, co mogłoby się wydawać podejrzane, wobec tego brnęłam dalej na Plac Napoleona. Tam było już mnóstwo ludzi, tam były tłumy ludzi i tak zwane „budy”, czyli samochody, do których tych ludzi pakowano. Ale zanim pakowano, to były rewizje, sprawdzanie dokumentów. Oczywiście, starałam się być jedną z tych pierwszych, dołączyłam do takiej grupy, gdzie kontrolował oficer, który zażądał ode mnie jakiegoś tam zaświadczenia. Miałam jakieś lipne zaświadczenie o gdzieś tam wykonywanej pracy, o które ojciec mi się postarał, i miałam z sobą teczkę z książkami po kompletach. Pośród tych książek (oczywiście, ten Niemiec zaczął to sprawdzać) znalazł karteczkę, gdzie miałam wypisane wzory matematyczne. No, mogło to różnie wyglądać, może nawet i na jakiś szyfr. Długo to sprawdzał, ale widać był inteligentny, bo się zorientował, że to nie jest [szyfr]. Miałam taki zwyczaj, że jeżeli gdziekolwiek Niemcy mnie złapali, to patrzyłam ufnie w oczy. Miałam te -naście lat, więc patrzyłam z taką ufnością, że trudno to było odrzucić. Miałam nazwisko niemieckie i to mi bardzo pomagało, nigdy nie miałam kłopotów. I tam mnie puścili. Jednych do bud, a innych w stronę ulicy Świętokrzyskiej, poza ten plac, na wolność. W ten sposób przeżyłam tę wielką łapankę, która jest w okresie warszawskiej okupacji bardzo znana.
- Wspomniała pani o nazwisku. Czy rodzice mieli jakieś propozycje w związku z nazwiskiem?
Tak, myślę, że ojciec miał, bo wzywano ojca na gestapo. Zresztą ojca uprzedzono, bo w gestapo przecież byli nasi ludzie, ludzie z konspiracji, którzy starali się wiedzieć, co się dzieje. Tak że ojca o tym uprzedzono, myśmy wiedzieli, że Niemcy przyjdą. Zabrali ojca, zawieźli na [gestapo], gdzie – jak przypuszczam – namawiano ojca na podpisanie folkslisty.
- W jaki sposób przenosiła pani gazetki?
Ponieważ to był format zeszytowy, nie za wielki, zwijałam to w rulon (byłam bardzo chuda) i wkładałam sobie za bluzkę, sweterek, jakoś tak sobie mocowałam [na piersiach], żeby nie mieć tego w ręku. Na ogół w ten sposób to niosłam.
- Gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Wybuch Powstania zastał mnie na Grochowie, bo pierwszym moim miejscem przeznaczenia był Grochów. Ta „Oaza” wynikła później, po przepłynięciu Wisły. Skoszarowano mnie przed Powstaniem i byłam dwa razy skoszarowana, to znaczy chyba na jakiś mniej więcej tydzień przed Powstaniem i po dwóch dniach nas wypuszczono, a później drugi raz, na dzień czy dwa przed Powstaniem na ulicy Sulejkowskiej, gdzie czasami odbywały się te nasze zebrania konspiracyjne.
- Czy rodzice wiedzieli, że idzie pani do Powstania?
Oczywiście, że tak. Nawet jak szłam po raz drugi, to odprowadzał mnie mój brat i pies.
Później naprawdę się niewiele działo. Nie wszystko pamiętam, pamiętam tylko to, że można było jednak swobodnie chodzić. Strzelanina była od czasu do czasu i bardzo niewielka. W jakimś momencie zgromadzono nas na ulicy Igańskiej, w budynku szkolnym. Tam było nas chyba trzydzieści kilka osób. To był batalion porucznika „Maksa”, czyli porucznika Floriana Kołodziejczaka. To był dowódca naszej kompanii. Tam żeśmy siedzieli aż do przeprawy. Niewiele się tam działo, jakoś Niemcy nas nie nakryli. Chodziliśmy na patrole, żeby zobaczyć, gdzie [są] Niemcy, chodziliśmy po żywność do odpowiednich sklepów, punktów, które miały tę żywność, wiedzieliśmy, że tam to znajdziemy.
- Co pani czuła, kiedy dowiedziała się pani, że Praga upadła, że Praga nie weźmie udziału?
Byliśmy wszyscy tym bardzo zdenerwowani, bo poszliśmy walczyć. Panu się wydaje pewnie, że człowiekiem wtedy powodowały różne jakieś takie finezyjne uczucia. Nie, nie, człowiek w takich sytuacjach ma reakcje bardzo proste, nawet te uczuciowe reakcje są bardzo proste. Tak że po prostu byliśmy z tego bardzo niezadowoleni. I przywitaliśmy z wielką radością fakt, że nasz dowódca, to znaczy „Maks”, zdecydował się na przepłynięcie Wisły. W ten sposób z 19 na 20 sierpnia zaczęła się nasza przeprawa przez Wisłę. Poprzednio były zamówione jakieś łodzie i kajak. Okazało się, że była to jedna łódź, bardzo marna i dziurawa. Wyruszyliśmy już późnym wieczorem (bo trzeba było wyjść przez Wał Miedzeszyński) nad brzeg Wisły. Trochę był źle wybrany teren do przepłynięcia, bo były tam wiry. Koledzy, którzy mieli popłynąć kajakiem i dać nam znać z drugiego brzegu, czy możemy płynąć, popłynęli i dali nam znak. Następna przeprawa miała dotyczyć Danusi Kołodziejczak, mnie i kolegi, który nazywał się Wiktorek. Załadowaliśmy do łodzi karabin maszynowy, kilka pudełek z nabojami (to były takie pudła, nie małe pudełeczka), usadowiliśmy się i zaczęliśmy płynąć, ku przerażeniu stwierdzając, że łódź natychmiast nabiera wody, i to dość szybko, i w krótkim czasie znaleźliśmy się w wodzie. Łódź przewróciła się do góry dnem, tak że można było jeszcze z niej korzystać, trzymając się, żeby nie utonąć. Koleżanka Danusia Kołodziejczak to była córka „Maksa”, umiała dobrze pływać, ale była w pelerynie, która jej szalenie hamowała ruchy. Kolega Wiktorek miał hełm na głowie – polski, ciężki – i stale szedł na dno, ciągnąć za sobą łódź. W tym wszystkim byłam ja, nie umiejąca pływać. Starałam się tej łodzi trochę trzymać. Sytuacja faktycznie była dosyć groźna, zwłaszcza dla mnie, ale okazało się, że najbardziej dramatyczna była dla tego chłopaka, który poszedł po prostu na dno. Nie wiem, dlaczego nie zdjął tego hełmu z głowy. Natomiast na brzegu wszyscy wrzeszczeli, nie wiadomo czemu. Myśmy jakoś nie wrzeszczały, a oni wrzeszczeli. Niemcy – cudem chyba – nas nie odkryli. Tym bardziej sytuacja była dramatyczna, że po wodzie stale widać było smugi reflektorów. Dosłownie te reflektory omiatały Wisłę z kilku stron bez przerwy w tę i na powrót. Nie wiem, jakby wyglądała ta przeprawa. Myślę, że może i dobrze się stało, że myśmy się z tą przeprawą zatrzymali. Mnie wyłowił kolega o pseudonimie „Zemsta” (bardzo pozytywny człowiek, który później zginął), wciągając na łachę na Wiśle, niedaleko brzegu, ale w każdym razie tam jakoś zdołał mnie wciągnąć. Tam nas pożarły komary i na tej łasze przesiedzieliśmy całą noc. Potem rano trzeba było mnie przetransportować z powrotem na brzeg, gdzieś jakoś się schować po krzakach i czekać na następną noc, żeby się przeprawić. I tak się zresztą stało, że następnej nocy ktoś ze wsi dostarczył nam przyzwoite łodzie, a poza tym wskazał, w którym miejscu należy się przeprawiać, żeby to było skuteczne. I rzeczywiście, myśmy pół Wisły przeszli według wskazówek tego chłopa na nogach, a potem właściwie to mały kawałek, gdzie można było łódź bez wioseł, patykami pchać do przodu. I tak już bez tych reflektorów, bo tej nocy jakoś nie oświetlali, dotarliśmy na lewy brzeg, a stamtąd (to było mniej więcej tak w rzucie Siekierek), już jak wszyscy byli na brzegu, poszliśmy w kierunku fortu na Sadybie. Na Mokotowie są dwa forty – jeden bliżej Puławskiej i Idzikowskiego, to jest fort imienia Legionów Dąbrowskiego, a ten [drugi] fort nazywa się imienia Henryka Dąbrowskiego. I tam żeśmy dobili. W forcie przyjęto nas dość sympatycznie, ale nie byliśmy długo, bodajże dwa czy trzy dni.
Nie, mówię teraz o wszystkich, cała nasza grupa się przeprawiła, czyli cała nasza kompania pod dowództwem „Maksa” znalazła się w forcie. Zginął tylko ten chłopak. Później już było dobrze. Tak jak pamiętam, w forcie (o czym nigdzie nie piszą) zażądano od porucznika Kołodziejczaka zdania do rusznikarza broni i amunicji, a on się na to nie zgodził. Tej broni i amunicji w ogóle w czasie Powstania było stanowczo za mało. On się nie zgodził, wobec tego nas z fortu wyrzucono. Znaleźliśmy się na ulicy Morszyńskiej, która takim łukiem mniej więcej otacza ten fort. Okrężna, o ile dobrze pamiętam, i Morszyńska to są takie dwie półkoliste ulice z domków jednorodzinnych, z takich willi – nie willi, z małym ogródkami. W jednych z takich domków myśmy się zainstalowały i tam otworzyłyśmy punkt sanitarny. Ale, szczerze mówiąc, nie za wiele się na tej Sadybie na początku działo, właściwie nawet i do końca, bo później było różnie. Z takich ważniejszych historii to pamiętam, [że] były patrole, było jakieś tam chodzenie, ale żadnych szczególnych walk nie było w naszym pobliżu. Wiem, że wysłano nas na patrol, gdzie byłyśmy chyba trzy dziewczyny, między innymi ja, i kolega „Scyzoryk”. Był to taki kolega z Woli, robotnik z Woli, który nie wiedzieć, czemu miał przy sobie granaty, jakąś broń i coś tam jeszcze. Myśmy szli ogródkami z takimi wyrąbanymi dziurami w siatkach ogrodowych i on się zaplątał w jakieś druty z tych ogrodzeń. Na naszych oczach został poraniony własnym granatem i trzeba było go odwozić do szpitala. Szpital był w pobliżu. Ale – tak jak mówię – nic takiego nie działo się do momentu, kiedy zaczęły się bombardowania, bo w miarę czasu Niemcy postanowili wykończyć Sadybę. To był taki epizod może mało ważny (dla mnie ważny), że któregoś dnia, na jakieś trzy, cztery dni przed końcem miesiąca, spotkałam na Sadybie dwie dziewczyny z Mokotowa, łączniczki. Nie wiem, w jakim celu przyszły, nie pytałam. Skorzystałam z okazji, żeby spytać o ojca. Okazało się, że żyje, jest, wobec tego postanowiłam, że ponieważ tutaj nic takiego się nie dzieje, pójdę odwiedzić ojca. Poszłam wobec tego do porucznika, czy mi pozwoli na taki jednodniowy wymarsz z naszej placówki. Oczywiście, się zgodził i poszłyśmy. Droga była względna, taki ostrzał nie za duży, trochę trupów po drodze. Szliśmy najpierw Powsińską przez cmentarz do fortu imienia Legionów Dąbrowskiego, do ulic Idzikowskiego i Puławskiej, mniej więcej Puławska od numeracji 130–128. To jest ważne, bo tam później był zasypany mój ojciec. Zobaczyłam ojca i – co dziwne – zobaczyłam także mojego brata, który nie zdążył się dostać do swojej placówki. On był w Szarych Szeregach, wobec tego wiedząc, że ojciec jest w tej baszcie, skierował się na Mokotów, bo było mu jakoś łatwiej. Więc, oczywiście, szalona radość. Tam dostałam taki błękitny kombinezon, bo wszyscy na Mokotowie byli w takich błękitnych, robotniczych kombinezonach. Byłam szalenie dumna, tu opaska... Furażerkę jeszcze miałam. I tak powędrowałam następnego dnia rano z powrotem, przy okazji przeprowadzałam jakiegoś dziennikarza. Trzeba było przeskoczyć Aleję Sobieskiego. Trochę było niepokoju, bo leżał jakiś facet na tej Alei, nie wiedzieliśmy, czy ranny, czy co, bo tam trochę strzelano. Okazało się, że on troszeczkę był spanikowany i nic mu nie było. Tak, że wróciłam cała. Wtedy na Sadybie (oczywiście, wszyscy mi zazdrościli, że mam taki piękny mundur) okazało się, że (to był 1 września) zbombardowano fort. Wtedy w tym forcie zginął doktor Szczudełek, chyba z żoną zginął, już tego nie pamiętam. Wiele z tych domków jednorodzinnych okazało się zburzonych. Więc to był już zupełnie wyraźny zamiar Niemców, że w krótkim czasie usiłują wykończyć Sadybę. Nasz dowódca postanowił przygotować się do obrony i zaproponował dziewczynom: „Która chce na ochotnika dołączyć do oddziału?”, do plutonu, który miał prowadzić „Zemsta” i który miał pójść na przedpole. Zgłosiłam się, oczywiście. To przedpole to był też wolnostojący domek jednorodzinny pośród pól, trochę krzaków, właściwie takie puste pole. Ja miałam być łączniczką, bo w ogóle byłam trochę sanitariuszką, trochę łączniczką, w zależności od potrzeb. Dostaliśmy rozkaz, że mamy tam siedzieć i obserwować teren. [...] W sumie tam nas było jakieś chyba osiem do dziesięciu sztuk, nie więcej. Ale nic się nie działo tego dnia, tak że spokojnie żeśmy przeżyli noc. Następnego dnia rano okazuje się, że od strony Wilanowa idą czołgi, dwa „Tygrysy”. Wobec tego wysłali mnie do komendanta, [dowiedzieć się] co mają robić. Oczywiście, przybiegłam. Tam zawsze można było usiąść gdzieś w krzakach. To było w odległości jakichś trzysta–pięćset metrów od założonej linii frontu, czyli ulicy Morszyńskiej. Przybiegłam, dowiedziałam się, że mamy podpuścić jak najbliżej i zacząć do nich strzelać, a jeżeli sytuacja będzie za trudna, wycofać się na pierwszą linię. Oczywiście, to były ustne meldunki, wobec tego ja to wszystko przekazałam. Sytuacja była za trudna, bo cóż [to jest] parę karabinów? [...] Wobec tego postanowiliśmy się wycofać, bo te „Tygrysy” były coraz bliżej... te olbrzymie czołgi. Wobec tego zeszliśmy do piwnicy i tam przez takie okno przy ziemi wydostawaliśmy się i mieliśmy [iść] w kierunku – tak jak kazał komendant – tej pierwszej linii, czyli od ulicy Morszyńskiej. Najpierw wyszedł „Zemsta” z karabinem maszynowym, za nim kolega, który niósł walizkę pełną amunicji, przy czym „Zemsta” skierował się do Morszyńskiej, kolega z walizką w stronę całkiem przeciwną, i trzecia byłam ja, za „Zemstą”. W ten sposób biegliśmy pod niebywałym ostrzałem. Niebywałym! [...] Biegliśmy szybko przez jakieś kartoflisko, taki bardzo otwarty teren. I w pewnym momencie usłyszałam: „Padnij!”. Okazało się, że on dostał kulą w udo. Przez chwilę, może kilkanaście sekund leżeliśmy, aż okazało się, że coraz gęściej w naszym kierunku strzelają i coraz bliżej nas. Nie było rady, trzeba było [biec] dalej do przodu. Wobec tego żeśmy wstali i podbiegliśmy kawałek. Na naszej drodze znalazł się świeży lej po bombie, do którego żeśmy wpadli. Ziemia tam była piaszczysta, tak że cały lej to był właściwie piasek. Zakopaliśmy karabin maszynowy. On był ranny. Nie wiem, dlaczego zakopaliśmy się w piasku, tak, że nam tylko głowy wystawały. Od strony ulicy Powsińskiej, daleko, paręset metrów, widziałam tyralierę Niemców idących w naszym kierunku. Ale po tym zakopaniu się postanowiliśmy, że się nie poddamy i zrozumiałam, że on strzeli do mnie, a później do siebie. [Ale] on widocznie tak nie myślał, bo strzelił tylko do siebie. Zwykle przed przeprawą miałam przy sobie cyjanek potasu, nawet niektórzy koledzy nazywali mnie „Basia Cyjanek”. Ale jak się topiłam, to cyjanek się utopił, pewnie ryby wytruł. Tak że ja po prostu zostałam. On strzelił sobie w głowę, trysnęła krew, która mi zalała klatkę piersiową. Strzelił, kiedy Niemcy stali nad tym lejem. I za chwilę... To jest dla mnie bardzo dla mnie wzruszający moment, bo proszę sobie wyobrazić, że Niemcy weszli do tego dołu, oczywiście, spytali o broń, zabrali ten pistolet, którym on sobie strzelił w głowę, ja stwierdziłam, że tu żadnej innej broni nie ma (tyle było mojego bohaterstwa) i oni jakoś w to uwierzyli. I muszę powiedzieć, że przez długą chwilę stali w milczeniu, oddając hołd żołnierzowi. Po czym wydłubali z jego kieszeni jakieś tam drobiazgi. Wiem, że to był różaniec i jakaś maskotka. On miał w tym oddziale sympatię, dziewczynę, której to przekazałam, bo mi to oddali. Później wyprowadzili mnie z tego [dołu], skończyły się te hołdy i miły stosunek do życia, bo pod karabinami prowadzili mnie na tę pierwszą linię. Z tamtej strony strzelano. Nie wiem, jak to się stało, dość, że doprowadzili mnie prawie do tej ulicy, a następnie powierzyli mi jednego z tych żołnierzy i kazali odprowadzić gdzieś tam dalej. Natomiast co się z tymi Niemcami [stało], czy oni tam weszli, czy... Nie wiem, bo już się nie oglądałam, bo na to mi nie pozwolili. Później to był mój ostatni etap Powstania, bo w końcu z tym żołnierzem doszliśmy do miejsca, gdzie był placyk i trochę niewątpliwie cywili, kilkanaście, może dwadzieścia parę osób. Stał tam jakiś taki domek, willa – nie willa z wieżyczką i tam byli Niemcy. Jak tylko mnie przyprowadzili, oczywiście, wszyscy pytali, czy nie jestem ranna, bo byłam zakrwawiona. Potem były dyskusje. Oczywiście, że „bandyta” to znaczy ja, wypytywali o coś tam, w każdym razie sytuacja nie była miła. Wprawdzie mogłam się po terenie koło tej willi poruszać, nikt mnie tam pod karabinem nie trzymał, ale podszedł do mnie Niemiec i spytał, co to jest, łapiąc mnie za opaskę. Spytał mnie po niemiecku:
Was ist das? A ja niewiele myśląc (to taki odruch) złapałam go za klapy munduru i mówię: „Czym dla ciebie jest ten mundur, tym dla mnie jest ta opaska”. A on mi na to po polsku: „Ty głupia (widocznie Ślązak), zdejm tą opaskę i wyrzuć, zanim ci łeb z karku spadnie”. Muszę powiedzieć, że się wtedy trochę przestraszyłam. Jeszcze spojrzałam na ludzi, którzy tam byli i zobaczyłam w ich oczach, że patrzą na mnie, jakby mnie już w ogóle nie było. I ja tę opaskę zdjęłam. Był tam stos desek, widocznie do budowy czy czegoś tam, i wrzuciłam między te deski. Muszę powiedzieć, że do dzisiaj sobie tego nie mogę darować, chociaż to może i głupota. Było to paskudne. Cóż było później? Później coraz więcej ludzi zbierali. Systematycznie wykańczali Sadybę. Ludzi [było] coraz więcej, dosłownie z godziny na godzinę zebrał się dość duży tłum. Ale mnie wciąż jeden z Niemców pilnował, nie wiadomo, dlaczego. Spośród tego tłumu jakaś pani (ponieważ ja byłam w takim stanie, [że] pewnie mój widok był dramatyczny) otworzyła walizkę i zaofiarowała mi taką sukienkę–chłopkę (chłopka do jest sukienka w takie brzydkie kwiatuszki na czarnym albo granatowym tle. Była długa, chyba do ziemi mi sięgała) i taki płaszczyk, tak zwany prochowiec. Chciałam się w to przebrać, ale ten Niemiec mi nie pozwolił.
- Czy pani cały czas była ubrana w ten kombinezon?
Wciąż byłam w tym kombinezonie, tak, z tą plamą. To trwało dość długo, zebrał się tam już tłum ludzi, a on wciąż na mnie zerkał i nie pozwalał... Ale później mi się udało zdjąć ten kombinezon w czasie marszu. Przebrałam się po prostu, miałam włosy związane, rozpuściłam je, nałożyłam ta sukienkę, tak że już nikt nie miał prawa mnie rozpoznać. I tak właściwie się skończyło dla mnie Powstanie. [...] Następnego dnia doprowadzono nas chyba do Dworca Zachodniego i stamtąd do Pruszkowa. W Pruszkowie byłyśmy krótko. Trzymałam się we czwórkę z Danką Kołodziejczak, jej siostrą Olą i z Janką Skiwską.
- Skąd znała pani te osoby?
Dankę i Olę znałam przed Powstaniem, bo byłyśmy w tej samej kompanii, natomiast Skiwską [poznałam] trochę później, już w czasie Powstania, ponieważ się znalazła w tym samym batalionie „Oaza”. W Pruszkowie byłyśmy bardzo krótko, tam nas załadowano do pociągu idącego na zachód i w ten sposób znalazłyśmy się w Niemczech. Najpierw to był Frankfurt nad Menem, taki obóz przejściowy –
Arbeit macht frei. Potem z tego obozu zawieziono nas do miejscowości Eberswald, gdzie był targ niewolnikami, to znaczy myśmy reprezentowały jakąś siłę roboczą i tacy różni czy rolnicy, czy właściciele jakichś większych majątków, przedstawiciele z fabryk... Obie panie Korotyńskie, to znaczy Ola i Danka, uważały, że jednak najlepiej [być] na wsi, bo tam łatwiej przeżyć. Bo ja wiem? Może. W każdym razie w ten sposób zostałyśmy zakupione przez przedstawiciela takiego dużego majątku państwowego. To [była] jakaś olbrzymia posiadłość, gdzie nas zarejestrowano i odtąd zaczęło się życie na tak zwanych „robotach”. [...] Na tych robotach był spory budynek, tak zwana „kazerna”, gdzie ofiarowano nam jedną dużą salę. Było nas tam w sumie chyba siedemnaście różnych osób z Polski. Myśmy były osobami z walk, a pozostałe osoby to byli cywile. Były, bo to były kobiety.
- Czy wszyscy Polacy byli z Powstania, czy byli też tacy, którzy trafili tam wcześniej?
Nie, nie. Wcześniej byli w tym budynku Francuzi – jeńcy. Był to stalag, czyli byli to francuscy żołnierze i była grupa Ukraińców, takich, bym powiedziała, dość prymitywnych, bardzo się ich bałam, zwłaszcza wieczorami, kiedy trzeba było przejść do latryny, a było już ciemnawo i oni się tam gdzieś snuli. Zawsze widziałam ich z jakimiś nożami... To znaczy tego nie widziałam dokładnie, tylko sobie wyobrażałam. Tacy byli ponurzy i bardzo niemili. Tak że były właściwie trzy nacje w tej „kazernie” (to była taka nazwa). Tam robota jak robota, ciężka robota. Jedzenie gotowane przez Polaków, dość koszmarne. Chleb przydziałowy, taki bochenek z trocinami, Bóg wie, co tam było w ogóle w tym chlebie, taki bochenek chleba raz na tydzień. I paczka margaryny. No i te obiady to były albo kartoflanki, albo kartoflanki udekorowane groszkiem. Tak to wyglądało. Najbliższa miejscowość nazywała się Angelminde, to było stosunkowo niedaleko już Berlina. Mniejsza z tym, ile było kilometrów do Berlina, dość że w jakimś momencie tam ustalono front, tak że nas przed końcem wojny ewakuowano z tej miejscowości (miejscowość nazywała się Cruzzof) na zachód. Nie wolno było zostać, bo tam stacjonowali i Niemcy, i Włosi. Ostatni moment [był], kiedy nas stamtąd ewakuowano. Niemcy jechali, bo Niemcom, tym rolnikom, którzy tam mieszkali, też nie wolno było tam zostać. Ewakuowano [nas] mniej więcej w stronę Berlina. Szły wozy, tak jak cygańskie, z różnymi manatkami. My, oczywiście, piechotą. Jedna z tych sióstr, mianowicie Danusia, dostała jakichś psychicznych objawów – nie wytrzymała widocznie – tak że musiałam się nią troszeczkę opiekować, bo zaczęła uciekać w las, mówić od rzeczy. I w ten sposób nas pędzono, i pędzono, i pędzono... Po drodze widziałam różne rzeczy. Widziałam Niemców, którzy desperacko strzelali do radzieckich samolotów lecących wzdłuż szosy, którą myśmy szli. Widziałam Niemców, którzy za krzakami, jeżeli to był las, przebierali się w cywilne [ubrania], wyrzucali mundury, żeby uciec od tego wszystkiego. W ten sposób żeśmy się dostali mniej więcej do miejsca gdzieś tak w połowie drogi, gdyby przeprowadzić linię między Szczecinem a Berlinem na mapie. Mijaliśmy miasteczka małe i większe aż do takiego momentu, kiedy zrobiło się trochę pusto, znikły wozy cywilnych Niemców, w ogóle Niemcy znikli. Pamiętam, nad ranem w lesie zatrzymuje nas żołnierz niemiecki, mówiąc, żebyśmy się szybko ewakuowali z tego lasu, bo tuż za nami już są Sowieci. I faktycznie. To się działo błyskawicznie, tak że był taki moment, kiedy [był] i nalot, i postępujące za nami wojska i myśmy się usadowili w krzakach w pobliżu jakiegoś jeziorka, na skrzyżowaniu jakiejś jednej i drugiej szosy, bo niby że to ma być bezpieczniej, aż do przyjścia Sowietów. Później było też różnie, dlatego że Sowieci, ta pierwsza linia, to byli tacy strasznie prymitywni ludzie. Także, oczywiście, szalenie zadowoleni z tego, że pogonili Niemców. Tam przy drodze była taka willa, do której nas zaciągnięto. Na szczęście, nie gwałcono, mieli oni ochotę, zdaje się, bardziej na picie aniżeli na co innego.
- Jak liczna była grupa ludzi z obozu?
Było nas kilkanaście do dwudziestu paru osób, chyba nie więcej. Później były straszne sceny świadczące o tak prymitywnym charakterze tych ludzi ze Wschodu. W domu, w którym myśmy się najpierw znaleźli, a później [oni] przyszli, byliśmy po prostu głodni. Na kuchni znaleźliśmy jakieś jeszcze gorące, odsmażane kartofle, które bardzo nam smakowały, chociaż nie bardzo wiedziałyśmy, czy tam ktoś trucizny może nie wsypał. Ale to nieważne. Jak doszli Rosjanie, to kiedy dziewczyny rosyjskie chciały wyciągnąć z przeszklonego kredensu kieliszki, to nie otwierały, tylko waliły karabinem w to szkło, a później je wyciągały. To jest właściwie nie na temat. Stamtąd zaczął się nasz odwrót. Był bardzo trudny, nie będę tu już opowiadała szczegółów. Szło się głównie piechotą.
- Czy cały czas pod eskortą?
Nie.
- Kiedy wróciła pani do Warszawy?
Do Warszawy wróciłam pod koniec maja, dokładnie nie umiem powiedzieć, natomiast mogę powiedzieć, że zameldowałam się w Czerwonym Krzyżu, bo wtedy był okres, kiedy były kartki, kiedy trzeba było gdzieś się zgłosić. Czerwony Krzyż był urzędem, gdzie można było się zgłaszać, żeby otrzymać czy kartki żywnościowe, czy jakieś tam inne potrzebne do egzystencji przywileje. 13 czerwca zgłosiłam się do Czerwonego Krzyża, że wróciłam do Polski z przymusowych robót w majątku koło Angelminde. Wróciłam do Warszawy, rzecz jasna, bo wtedy rodzice byli w Warszawie. Później byłam dwa miesiące u krewnych w Zamościu, bo oni mieli normalne mieszkanie i normalne życie, tak że matka [wzięła] mnie tam na odkarmienie. Nawet wyglądałam dość okazale, byłam bardzo spuchnięta. Przecież tam nie jadało się... Były okropne deficyty białka w organizmie tych ludzi. Później, po powrocie do Warszawy wyjechaliśmy na Dolny Śląsk, do Solic (teraz to się nazywa Szczawno) koło Wałbrzycha. Tam ojciec zaczął pracować w administracji Uzdrowisk Ziem Zachodnich (tak to się jakoś nazywało), tak że mieliśmy możliwość jakiej takiej egzystencji. Stamtąd wyjechałam [na studia]. Miałam dwie możliwości studiów, bo o tym głównie myślałam. Jedna możliwość to były studia w Krakowie, a druga – w Poznaniu. W Krakowie, bo tam był przeze mnie wspomniany pan Gwiżdż i jego syn zaofiarował się jakoś mną pokierować, a jednocześnie moja matka spotkała dyrektorkę mojej szkoły, panią Mikiewicz, która właśnie w Krakowie mieszkała i która powiedziała, że bardzo chętnie mną się zaopiekuje, mogę u niej mieszkać i tak dalej. Druga propozycja to był Poznań. W Poznaniu była, o czym już wiedziałam, moja koleżanka szkolna. Mój przyszły teść bardzo mnie namawiał na Poznań, ponieważ tam był jego syn i on na pewno wszystko mi ułatwi. Syn też był jeszcze wtedy studentem uniwersytetu, wydziału lekarskiego. Miałam jechać do Krakowa i zrezygnowałam, ponieważ [w Poznaniu była] koleżanka – to było bardzo ważne, [że] ktoś jednak bliski, w moim wieku. Tak że znalazłam się w Poznaniu i tam rozpoczęłam studia. Po dwóch latach przeniosłam się do Warszawy już jako mężatka.
- Czy wszyscy z pani bliskich przeżyli wojnę?
Tak.
- Wróćmy jeszcze do czasów Powstania. Jak zapamiętała pani żołnierzy strony nieprzyjacielskiej?
W czasie Powstania trudno byłoby [ich spotkać], ja ich [nie spotkałam] poza tym ostatnim epizodem, związanym z walką. To znaczy z naszej strony to nie była walka, bo myśmy nie strzelali, jako że karabin maszynowy był pozbawiony naboi, bo kolega z tą walizeczką [pobiegł] w stronę przeciwną. Zresztą przeżył. Kiedy mnie już doprowadzono na miejsce, gdzie się znajdowali ludzie ewakuowani czy wypędzani z Sadyby, to muszę powiedzieć, że byli bardzo agresywni. I nie wiem faktycznie, czy gdyby ten Ślązak (bo sądzę, że był to Ślązak, jeżeli mówił po polsku) nie zwrócił mi uwagi na to, że powinnam być bardziej pokorna, to nie wiem, jakby się to dalej potoczyło. Nie byłam ważną osobą, ale to nie ważni ludzie ginęli. Ginęli ci, którzy akurat podpadli. Byli nieprzyjemni. Jak oni mnie od bandytów [nazywali], to tam się powoływałam na Genewę, że jestem jeńcem, że przysługują mi jednak pewne prawa. A ostatecznie zrzuciłam (co jednak jest do dzisiaj dyshonor obrzydliwy) tę opaskę. A poza tym to nie miałam z nimi nic wspólnego. A jeżeli mówić w ogóle o Niemcach i o stosunku [do nich], to jest to ciekawostka, że Niemcy–cywile w Niemczech pośród rodaków szerzyli opinię, że Powstanie Warszawskie tak długo trwa, bo taka jest przewaga, taka jest moc tych Polaków, tak oni są uzbrojeni, tak jest ich wielu i tak dalej, i tak dalej. I tacy głupi, prymitywni Niemcy powtarzali nam to później, że jak mają walczyć te biednie wojska niemieckie, jak tu taka przewaga tych powstańców, tych Polaków. Jeszcze jest jedna [sprawa] – Niemki czepiały się nas już po wojnie i chciały z nami iść na wschód. Strasznie się bały wojsk radzieckich, bardzo, polskich się tak nie bały, jak radzieckich. Niemki były na ogół w stosunku do Polaków niemiłe, chciały podkreślać, że gardzą takim byle jakim narodem, takim ludem niewolników. Później się okazywało, że one po prostu żebrały, że chcą z nami iść na wschód, byle się nie zetknąć [z Rosjanami], tak się bardzo bały. Ja Niemców jednak nie lubię. Chociaż gdybym miała dzisiaj wybierać wroga, to wolę wroga mieć w Niemcu, chociaż oni tyle zrobili nieprawdopodobnych rzeczy, niż w Rosjaninie. Oni wydają mi się z jednej strony bliscy jako Słowianie, a z drugiej strony wydają mi się Azjatami nie do rozszyfrowania, których bym się zawsze bała.
- Czy miała pani kontakt z przedstawicielami innych narodowości biorących udział w Powstaniu?
Tak. Zetknęłam się z takim skoczkiem – nie skoczkiem, spadochroniarzem Rosjaninem. W jakim celu on tam był zrzucony, tak naprawdę tego nie wiem. Wydawał się bardzo przyjazny, ale przecież wiecie, jak to było później z żołnierzami Berlinga, który jaki był taki był, ale jednak chciał tych swoich żołnierzy wysłać do pomocy na lewą stronę Wisły, ale mu zabroniono, Rokossowski zabronił.
- Spotkała pani może Węgrów?
Nie. Oni byli w pobliżu, bo byli chyba w Wilanowie, ale z nimi się nie zetknęłam.
- Jak wyglądało życie codzienne podczas Powstania?
Nie pamiętam. Długo się [nad tym] zastanawiałam. Są rzeczy, które są bardzo ważne i te się pamięta, albo [są] takie, które nie wiadomo, dlaczego się pamięta. Na przykład nie pamiętam posiłków w czasie Powstania. Ale pamiętam, że jadłam (to było już pod koniec istnienia Sadyby) chleb z miodem, wtedy kiedy do nas podeszli jacyś ludzie i był tam człowiek z urwaną nogą. Nie do końca wyrwaną, stopę miał w rzucie kostki, stopa mu wisiała na ścięgnach i mięśniach, właściwie jej nie miał. Sanitariuszkom nie wolno było robić żadnych zabiegów. Mogłam mu to bandażować, ale nie mogłam obcinać, a on chciał, żebym ja to obcięła – to pamiętam. I pamiętam, że jadłam chleb z miodem. Ale w ogóle nie pamiętam posiłków. Pamiętam, że jak byłam na przedpolu, to jeden z obecnych tam towarzyszy przyniósł mi brzoskwinię. Nocowałam na górze, chłopcy byli na parterze, ja tę brzoskwinię, owszem, chętnie zjadłam, i to pamiętam. Ale nie pamiętam, czy jadłam tam śniadanie, czy w ogóle cokolwiek tam jadłam poza tą brzoskwinią.
Przypadkowo. Albo się trafiło na wodę i wtedy człowiek się umył, ale się nie trafiło i chodził brudny.
- Czy podczas Powstania czytała pani podziemną prasę albo słuchała radia?
Nie. Nawet radia nie słuchałam, to nawet w ogóle byłoby bez sensu... Nie, sens by to miało, ale ani radia nie miałam, ani codziennej prasy.
- Czy uczestniczyła pani w życiu religijnym?
Powiedziałabym, dość słabo. Muszę powiedzieć, że w okresie okupacji byłam właściwie dojrzałą dziewczyną, bo w takich czasach się szybko dojrzewa, prawie natychmiast, prawie w godzinach. Często powtarzałam, że czuję się, jakbym miała sto lat. Uliczne rozstrzeliwania, ludzie zapakowani w papierowe worki, tragiczne rzeczy, o których się wiedziało, później wiedziało się o Katyniu, co zrobili nasi wschodni sprzymierzeńcy – to wszystko razem spowodowało, że bardzo odeszłam od Kościoła. Mnie nawet denerwowały modlitwy. Jak [były] bombardowania czy coś i ludzie zaczynali mówić Litanię albo Ojcze nasz, mnie to nawet denerwowało. Dopiero później, jak to wszystko troszeczkę opadło, to wróciłam jak gdyby do Kościoła. Muszę powiedzieć, że w czasie okupacji miałam lekcje religii na kompletach i był ksiądz, któremu zrobiłam wiele krzywdy, właśnie będąc taka jakaś przeciwna wielu sprawom, zarzuciłam, że papież (wtedy był nim Pius XII) był taki proniemiecki, co było nieprawdą, zarzuciłam, że Kościół przeszkadzał w jakimś postępie cywilizacyjnym i takie różne rzeczy powiedziałam temu człowiekowi, że on, biedak... w sutannę, którą miał... to później nie mógł tych guziczków sobie pozapinać. Później, w czasie wakacji zwiał do wody, żeby mi udowodnić, żeby mnie przekonać, że jest inaczej. Później, już po wojnie spotkałam go chyba w Poznaniu, nie pamiętam dokładnie. (Trafił chyba do Dachau.) Przywitałam się z nim, ale nie umiałam ani go przeprosić, ani... Tak, zrobiłam wtedy wielką [krzywdę]... Bo byłam wtedy... A ludzie różnie reagowali, różnie. [...] Ale tak mało mieli nadziei, tak mało wiązali [ją] z Bogiem.
- Wspomniała pani o Katyniu. Czy mówiliście na ten temat w czasie Powstania?
W czasie Powstania o Katyniu nikt [nie mówił], tylko każdy walczył o to, o co chciał walczyć, albo o własną skórę.
- Czy o polityce na przykład, rozmawialiście państwo?
Nie, to nie są warunki do opowiadania sobie, czy coś dobrze czy źle. Człowiek albo czekał na jakiś rozkaz, albo coś miał do wykonania. Owszem, myśmy sobie nawet mogły żartować. Pamiętam, w czasie naszej obecności na Sadybie jak odwoziłyśmy bryczką jakiegoś rannego do szpitala. Nie wiem, skąd tam bryczka się znalazła, ale się znalazła, i koń, i bryczka. Nigdy w życiu nie powoziłam, zresztą nie wiem, czy ja powoziłam, czy ktoś inny. Później żeśmy się z tego trochę śmiały, bo było to takie jakieś niezwykłe, może i humorystyczne. O Katyniu mówiliśmy w czasie okupacji, bo w krótkim czasie, kiedy Niemcy zaatakowały Rosję i kiedy odkryto te groby, to była wiadomość – Niemcy ją podawali, że to są groby nie z ich winy, tylko to są groby po działalności Sowietów. Tak że myśmy wiedzieli. Zadziwiło mnie to, że ludzie w Peerelu wciąż obciążali Niemców za Katyń. Ale chyba raczej tacy bardzo mało świadomi tego, co się wokół dzieje.
- Czy samobójstwo pani kolegi to jest najgorsze wspomnienie z czasów Powstania?
Nie, najgorsze wspomnienie z czasów Powstania, najbardziej takie żałosne to jest ta opaska [rzucona] między deski. Śmierć nie. To jest bardzo ciekawe – inaczej się wiele rzeczy odbiera w takich trudnych momentach. Tego, myślę, młody człowiek nie zrozumie, bo trzeba być w takiej krańcowej sytuacji, żeby wiedzieć, jak się reaguje.
- Jakie jest najlepsze pani wspomnienie z czasów Powstania?
Chyba moje spotkanie z ojcem. Chyba tak.Jaki obraz najbardziej utkwił pani w pamięci?
- Czy na zakończenie chciałaby pani jeszcze dodać coś na temat Powstania?
Chciałabym powiedzieć, że gdybym miała rozważać słuszność czy niesłuszność, to poszłabym do Powstania jeszcze raz. I to wszystko.
Warszawa, 18 czerwca 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski