Mieczysław Wdowiarski „Antoni Twardowski”
- Co pan robił przed wybuchem II wojny światowej?
Przed wybuchem II wojny światowej byłem w szkole, w Gimnazjum Księży Marianów na Bielanach. To była jedna z elitarnych szkół w Polsce, przyjmowano na uniwersytet bez egzaminów. Sam się zapisywałem na germanistykę. Liceum liczyło siedem osób, humanistów, i drugie liceum – ośmiu chyba matematyków. Czyli może pan sobie wyobrazić, jaki tam był poziom nauczania. Często profesorowie siadali w ławkach, a uczniowie prowadzili wykłady. Ostatnia klasa to już było przygotowanie do studiów uniwersyteckich.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny?
Wróciłem z obozu pracy przed Szkołą Podchorążych. Obowiązkowo przed wojną należało odbyć miesięczną służbę pracy, pracę fizyczną. W Zakopanem budowaliśmy bitą drogę, tłukliśmy kamienie, robiliśmy podsypkę pod [drogę]. Wróciłem w ostatnich dniach sierpnia i już w Warszawie zobaczyłem umundurowanych niektórych swoich kolegów ewentualnie znajomych z Gimnazjum [imienia] Księcia Józefa Poniatowskiego. Od razu wciągnęli mnie chłopcy do szeregu, umundurowali, dali karabin, no i stałem się, że tak powiem, już prawie żołnierzem. Po kilku dniach służby wartowniczej, kiedy już wybuchła wojna, młodzież męska warszawska została wyprowadzona na wschód z rozkazu pułkownika Umiastowskiego i w zwartych szeregach wyszliśmy z Warszawy w kierunku na Mińsk Mazowiecki. Po drodze z kolegą Kraszewskim, późniejszym biskupem Kraszewskim, wstąpiliśmy do kolegi, któregośmy pamiętali z pierwszej klasy, Wyleżyńskiego, w miejscowości Wielgolas. To była rodzina ziemiańska, tam mieli swój majątek. W ogrodzie zobaczyłem kawalerię. Okazało się, że tam był szwadron kawalerii z ośrodka zapasowego kawalerii z Łukowa. Wylegitymowałem się swoim skierowaniem do Szkoły Podchorążych i przyjęto mnie od razu. Dano mi konia, koń nazywał się Wołga i należał do porucznika, który w tym czasie posługiwał się autem. Po paru dniach już przeszedłem do czynnej służby frontowej. Moja służba wtedy polegała na tym, żeśmy często byli wysyłani na przedpole dla rozeznania sytuacji. Działo się to blisko w rejonie Łuków, Siedlce, Radzyń Podlaski. Ta moja wola ochotniczego ułana skończyła się gdzieś dwudziestego którego września, kiedy już było widać, że Warszawa się poddaje. Wtedy kazano nam potłuc karabiny, wyrzucić zamki i poprzebieraliśmy się w stroje cywilne. Jak już Warszawa została zajęta przez Niemców, ja na ten moment doszedłem do Warszawy. To były pierwsze dni października. Wkrótce potem zostałem zaprzysiężony w organizacji wojskowej. Nie bardzo wiedziałem, jakiej, tylko z tekstu przysięgi zdawałem sobie sprawę, że to jest mniej więcej taka przysięga jak w Wojsku Polskim – służyć Bogu, honor, Ojczyzna..., takimi wyrazami. I zaczęła konspiracyjna szkoła podchorążych. Było nas pięciu – wymieniony wcześniej biskup Zbyszek Kraszewski, Zbigniew Ditkowski, późniejszy inżynier, stoczniowiec, mieszkający obecnie w Świnoujściu, (jeśli żyje, bo ostatnio nie ma z nim kontaktu, bo biskup Kraszewski już nie żyje) i dwóch braci Czyżewskich – Józio i Jurek. Obydwaj zginęli na służbie w czasie okupacji. Dla mnie Szkoła Podchorążych była trochę nudna, bo za bardzo przypominała przysposobienie wojskowe. Zwerbowałem dwóch swoich jeszcze szkolnych kolegów Jaworskich – Janka i Staszka – oraz studenta Politechniki Warszawskiej Wery Backiego, który później został zamordowany i ma dzisiaj ulicę swoją w Młocinach. Zdecydowaliśmy się [pójść na Słowację] w czwórkę po dokonaniu rozeznania, gdzie można by na Podhalu znaleźć przewodnika i gdzie przenocować. Takie skierowanie dostaliśmy ze szkoły, skąd pochodzili uczniowie. To są okolice Starego Sącza, wioska, do której zostaliśmy skierowani to Podgrodzie. Doszliśmy tam, ale z niewielkimi zapasami gotówki, trochę pengo, trochę dolarów. Gospodarz posłał po przewodników, przyszli chętni przewodnicy, którzy tłumaczyli nam, że z takimi zasobami finansowymi to nas w Słowację nie przeprowadzą. W bojowych nastrojach... Nie wypadało wracać do domu. Rozdzieliliśmy się. Jeden z kolegów został – Janek Jaworski, natomiast Backi wrócił do Młocin. Już był studentem Politechniki i został zamordowany wkrótce przez Niemców. A ja poznałem tam studenta ze Lwowa, (bo wróciliśmy do Krakowa) i jego kolegę, którzy jechali do Niemiec – po prostu żeby się zadekować. My zdecydowaliśmy się też pojechać trochę z innych pobudek, mianowicie z chęci zapoznania się z nieprzyjacielem w jego siedzibie. Zawieźli nas do Bremy, do miasteczka pod Bremą – Bremenwerde. Tam wyszkolono nas na metalowców, na ślusarzy pod kierownictwem opiekuna, pana Gracha, który był przedtem w Polsce pracownikiem PZL (Polskich Zakładów Lotniczych). Opiekował się nami. Grupa, z którą tam dotarłem, liczyła około trzydziestu osób, tam byli i górale, i z Krakowa, i łodzianie, i warszawiacy, ale wszystko młodzi chłopcy w granicach siedemnaście, osiemnaście [lat]. Ja miałem wtedy dwadzieścia jeden. Ten student Politechniki był starszy. Po trzech miesiącach szkolenia zakwalifikowano nas jako robotników przyuczonych i miano skierować do pracowni do fabryki lotniczej, ale to było już po wojnie z Francją, bo to wszystko działo się na przełomie 1940/41 roku. Skierowano nas najpierw do Bremen Farbe [?], a potem do Bremenwerde i tam zatrudniono nas przy robotach ziemnych razem z Włochami i z Holendrami. Na krótko odesłano nas do stoczni. To trwało chyba drugie trzy miesiące.Na zimę odesłano nas już do prawdziwej fabryki w Bremenburgu. Tam pracowałem jako ślusarz na dużej hali, a mój kolega – Janek Jaworski – na profilowaniu rurażu w samolotach, to znaczy rurki się wyginało. Technika była taka, że do rurek nasypywało się mielony marmur i potem na odpowiednich formach dokonywało się wygięcia. Wcześniej dowiedzieliśmy się, że lekkie metale (pantan, elektron, hydronarium, aluminium) można tylko raz odkształcić, już nie można przygiąć i odgiąć, bo wyrób tak wygięty nie wytrzymywał już odpowiednich naprężeń w pracy. Co robić? Przecież trzeba działać, a nie tylko patrzeć na to wszystko. Zdecydowaliśmy się z Januszem, tym studentem Politechniki Lwowskiej, i jednym poznaniakiem, że zrobimy tu większy sabotaż. Długośmy sobie to obmyślali, bo trzeba było przygotować odpowiednią atmosferę, żeby użyć ludzi tej fabryki do celów, jakie nam się w przyszłości przydadzą, następnie czekać na właściwego wartownika, który będzie najbardziej niedołężny. Bo hale fabryczna przed nami zamykano, jak szliśmy na obiad, wtedy wartownik pilnował wejścia do hali. Po długich przygotowaniach, bardzo cierpliwych, trwały ze dwa tygodnie, zmontowaliśmy po prostu najazd kolegów pracowników na halę. Tak nam się spieszyło do pracy, że przewrócili wartownika, a nas trzech (ja też) wbiegło na halę i uderzyliśmy kilkakrotnie w szablony (to były takie różne „esy-floresy” te szablony) gumowymi młotkami, żeby śladu nie było. Czyli zrobiliśmy wygięcie szablonu tak, żeby potem wyrób gotowy, sprawdzony na szablonie, idealnie pasował do szablonu, ale żeby na hali montażowej nie można było go odginać do całego montażu. Miesięczna praca (to był właściwie wagon tych rurek, podobno one wystarczały na produkcję trzydziestu samolotów, sztukasów) poszła na śmietnik. Poszło do Berlina na montaż i z Berlina z powrotem wagon przyszedł pociętych częściowo już... Tam były dobre i złe, bo przecież wszystkie nie były zepsute, ale na montażu, jak się okazało, że nie pasowały, że trzeba było odginać, to już szmelc. Co się działo w fabryce, to może pan sobie wyobrazić. Główny inżynier z rozwianym włosem po schodach... Niemcy nie wiedzą, co się dzieje, wartownicy... Wreszcie przyszło trzech „sztywnych”, to znaczy takich dwumetrowców – żandarmów z trupimi główkami. Ustawili nas w dwuszereg, a nas było tam ze trzysta osób, przechodził ten milizei, milicjant i patrzył każdemu w oczy, mając nadzieję, że wykryje sprawcę jakimś nerwowym ruchem. Niczego nie wykrył, bo kto tego nie robił, to nie wiedział, o co chodzi, popatrzyli sobie w oczy i poszedł dalej. A ci, co to zrobili, mieli na tyle opanowania, że nie wzbudzili swoim zachowaniem podejrzenia. Potem powiedzieli nam: „Jeżeli się sprawa powtórzy, co dziesiąty idzie pod ścianę”, bo nie wiedzieli, czy przyszły te szablony, czy też myśmy coś sknocili, bo wyroby gotowe były przyjęte, oczywiście, eloksowane (nie wiem, czy panowie wiedzą, co to jest eloks – aluminium jest takie niebiesko–białe, a potem jest powielone taką ochronną warstwą i to się nazywa eloksowanie), nagwintowane, wszystko do montażu. I wszystko przyszło z powrotem. Chciałbym tylko powiedzieć, że myśmy mieli wyjątkowe szczęście, bo to było po wygraniu wojny z Francją, to był 1941 rok. Niemcy były wspaniale zaopatrzone w winogrona, owoce morza, frutti di mare... To wszystko za grosze, dla nas za grosze, bo nam dobrze płacili – 1,60 marki na godzinę. Tylko z tych naszych zarobków potrącali za mieszkanie, za ubranie, za jedzenie i tak dalej, i zostawało nam na tydzień jeszcze około 15 marek. Ale jeśli chodzi o siłę nabywczą tych 15 marek, to może scharakteryzuję to tym, że trzykilogramowy chleb kosztował markę. Tak że jak nam coś nie smakowało, to uzupełnialiśmy sobie w sklepach, posyłając człowieka, który ani be, ani me po niemiecku, tylko miał napisane, co ma kupić, podawał kartkę, kładł 20 marek i ekspedientka mu dawała. Chodziło nam o to, że jakby go tam ktoś podpatrzył, to on nie wie, gdzie kupił, nie wie, u kogo, nie mógłby udzielić po prostu żadnych informacji. Czyli do tego stopnia myśmy w tym obozie byli czujni i wyjątkowo dobrze zorganizowani. W cywilnym obozie, bo to nie był typ karnego obozu, tylko obóz przyfabryczny dla różnych pracowników – i Polaków, i Ukraińców, i Rosjan... Nie, jeszcze nie Rosjan, wtedy nie, bo wojna dopiero wybuchła w lecie, w czerwcu, a ja mówię o wiośnie 1941 roku.
- Jak długo pracowaliście w obozie?
Pracowałem tam do wybuchu wojny z Rosją i uciekłem, przedtem wysyłając kolegę i innych kolegów. Podrabialiśmy dokumentację. Jak ktoś zachorował i był odsyłany do domu, to nam czym prędzej odsyłał swoje dokumenty, prawo podróżowania, to inne mu się posyłało. Tak że z tych trzydziestu kolegów, którzy wtedy wyjechali z Krakowa, to nie wiem, czy dziesięciu tam zostało, a co do reszty to jakoś tak sprawiliśmy, że znaleźli się z powrotem w Polsce. To była trasa Brema – Berlin – Wrocław i potem Kreutzburg, Rosenberg i Częstochowa. Kreutzburg to pewnie jest Kluczbork, a Rosenberg to nie wiem... Góra Różana...? Jakoś nie chodziło mi o zidentyfikowanie. Podróż przebiegała normalnie, sprawdzanie biletów. Dzięki znajomości niemieckiego dawałem sobie świetnie radę.
- Jak doszło do samej ucieczki?
Bardzo prosto. Rano wstałem, zamiast iść do pracy poszedłem na dworzec, kupiłem bilet, wsiadłem w pociąg i cała ucieczka. Wieczorem już byłem w Kluczborku, czyli Kreutzburgu. Tam widziałem czułe pożegnanie żołnierza przez dziewczynę, nie wiem, czy siostrę, czy jego dziewczynę, ale się ściskali. Strzelili wreszcie, już się rozstają, on idzie do pociągu, a dziewczyna mówi: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Łzy mi w oku stanęły, bo widzę, że to zgermanizowani Polacy, zgermanizowani Ślązacy. Przyjechałem do Częstochowy do kolegi, Mietka Kowalika, który też był już wtedy w konspiracji. Przenocowałem u niego, powiedziałem mu, co, jak i wróciłem do domu. Potem z domu jeszcze wysłałem listy z gazetkami, ale koledzy mi odpisywali, że Niemcy na kontroli wyłapywali i do rąk nie dostali. Tylko tyle, że wiedzieli, że ktoś gazetki przysyła. To był rok 1940/41. Wybuchła wojna z Rosją i już byłem w Warszawie. Kontynuowałem Szkołę Podchorążych. Dostałem w końcu zaświadczenie ukończenia Szkoły Podchorążych, tylko byłem takim trochę „ułomnym” z tego względu, że miałem długą przerwę, koledzy więcej materiału przerobili. Byłem przy rodzicach. Mieszkając w Łomiankach, dostałem wiadomość ze szkoły, że mogę jechać jako prywatny nauczyciel w białostockie do miejscowości Wojny Szuby. Tam były Wojny Szuby Szlacheckie i Wojny Szuby Włościańskie. Tam synek państwa Wyszyńskich oblał maturę i miałem go przygotować do jej ponownego zdawania. Pojechałem tam, przezimowałem. Uczyłem go tak jak mogłem. Facet dosyć tępy, chłop wyrośnięty, ale z gatunku: „Chłop jesteś jak dąb, ale głowę masz jak kocie ucho”. W końcu znudziło mi się to. W kwietniu przypomniałem sobie, że mam kolegę niedaleko, pod Brześciem, we wsi Peliszcze, i pojechałem do niego. Jego rodziców, siostrę i brata Rosjanie wywieźli na Syberię, a on po wejściu Niemców poszedł do swojego gospodarstwa i normalnie prowadził gospodarstwo. Trochę mu pomagałem, ale po kilku tygodniach dano mi cynk, że tu taki przybysz z Warszawy nie jest mile widziany i że muszę zacząć pracować. Dzięki miejscowym nauczycielom, państwu Tabakom, dostałem pracę w firmie niemieckiej jako tłumacz i pomoc biurowa. Firma nazywała się „Herbert Sturstasserbaum” [?], drezdeńska firma, i współpracowała z drugą firmą niemiecką „Erich Rench Transporter Unternehmen”, czyli przedsiębiorstwo transportowe i firma budująca drogi. W tym biurze pracowałem. To był przełom 1942/43 roku i już się toczyła bitwa o Stalingrad. Jesienią wysłano nas na budowę dróg na Ukrainę – jeden taki majster z Białegostoku, ja jako tłumacz, dwa czy trzy niemieckie walce drogowe, bardzo sympatyczny Niemiec, ranny na froncie polskim, ożeniony z folksdojczką gdzieś spod Wyszogrodu. Szef młody, trzydziestoletni, bardzo nam się dobrze pracowało. Ale miał pecha. To była późna jesień. Potem na zimę odesłano nas do tłuczenia kamieni do miejscowości Satanów nad Zbruczem. Ciekawe miasteczko, bo znalazło się po stronie ukraińskiej, a tam były tylko dwie czy trzy rodziny ukraińskie, a reszta sami Polacy. Oni właśnie nam opowiadali o tragedii lat trzydziestych, o tym, kiedy Rosjanie Ukraińców wymordowali głodem. Na wiosnę wróciliśmy z powrotem do Jarmolinic. Tam przeżyłem kilka strasznych chwil. Mianowicie będąc na trasie, nocowałem w wozie na platformie, takim, jaki jest dla pracowników na noc, w takiej noclegowni. Tam przychodzili partyzanci, [z którymi] dzieliłem się jedzeniem. Ale potem, jak wróciliśmy z powrotem do Jarmoliniec już na budowę dróg, jadałem obiady razem z moim kolegą, majstrem Szutkowskim, u pewnej Polki, gdzie stołował się Niemiec, Polka, aktorka zresztą, no i my dwaj. To były pierwsze dni kwietnia. W tym czasie partyzanci (rosyjscy czy tamtejsi, nie wiem, czy Rosjanie, czy Ukraińcy) rozbili posterunek żandarmerii. W odwet Niemcy zaaresztowali wszystkich podejrzanych. Ale dwa dni wcześniej wymordowali Żydów w Jarmolińcach. Nie wiem, ilu, może tysiąc, może dwa tysiące? W każdym bądź razie jeszcze zdążyłem przez dwa czy trzy dni po powrocie dawać jednej młodej Żydówce, mającej dwoje dzieci, chleb, kawałek mięsa, bo mieliśmy kartki żywnościowe takie same jak Niemcy. Za dwa czy trzy dni ona przychodzi do mnie i mówi: „Panie, będą nas rozstrzeliwać. Pan był taki dobry dla mnie, dla moich dzieci” i daje mi rulon złota, nie wiem, czy pięciorublówki, czy dziesięciorublówki w złocie. Ja mówię: „Broń Boże, nie wezmę, jestem oficerem polskim, nie wezmę od pani. Może się pani to [przyda]”. To ona zdejmuje złoty zegarek: „To może pan ten zegarek na pamiątkę po mnie weźmie”. Nie wziąłem. A za dwa dni byłem już ja aresztowany. Wyobrażacie, co by było, gdybym wziął i znaleźli przy mnie to złoto? I trafiłem do więzienia do Starego Konstantynowa. Straszne więzienie. Tyfus plamisty, w celi siedziało nas czterdziestu ośmiu. W Starym Konstantynowie był poprzednio klasztor, nie wiem, jakiego zgromadzenia, jakiego zakonu, ale klasztor. I w piwnicach były cele. W mojej celi było czterdziestu ośmiu mężczyzn, młodzi, starzy, różni byli, w każdy razie podpadli Niemcom. Na przywitanie, jak mnie przywieźli samochodem do tego więzienia, byłem uderzony w twarz przez Niemca. Komendant tego więzienia nazywał się Graff. Ale tylko raz mnie uderzył i do celi. Po dwóch tygodniach pobytu w celi nastąpiła czystka. Chodził Ukrainiec z listą i czytał dwa nazwiska. Wyprowadzono trzydziestu dwóch ludzi na rozstrzelanie. Wyobrażacie sobie, co się działo z tymi, którzy nie zostali jeszcze wyczytani? Serca tak nam biły, czy to już ja, czy nie, bo szesnaście razy wchodził, wyprowadzając po dwóch, łącznie trzydziestu dwóch ludzi. Szesnaście razy otwierały się drzwi celi, dwa nazwiska i... „My jeszcze nie”. Wreszcie po ostatnim wejściu jeden drugiego jakoś podparł przez okno, samochody odjeżdżały, a tylko słyszeliśmy [jak] na korytarzu Ukraińcy wrzeszczeli:
Razdiewatsia...! Nie powiem już jak, bo to brzydkie słowo. Rozbierali tych biedaków do bielizny, na samochód i na rozstrzelanie. Dokąd, to nie wiem. Dowiedziałem się potem, że robią to co dwa–trzy tygodnie. Kto się zameldował jako chory, to go wyprowadzali. A tam ciągle był tyfus plamisty, pchły, odzieżowe i głowowe wszy, zawszone to strasznie było. Wreszcie po pewnym czasie zjawił się wizytator, taki pan w wieku między pięćdziesiąt pięć a sześćdziesiąt lat. Ukraina była pod władzą tego
Gauleitera Kocha. Koch był na tyle przyzwoity, że wysyłał [niezrozumiałe] po więzieniach. Wszedł ten starszy pan do celi z tłumaczem ukraińskim. Zwracam się do tego Niemca, mówię, że dziękuję za tłumacza, rozmawiam po niemiecku, jestem studentem z Warszawy. On od razu jakoś inaczej zareagował, zdziwił się i zaczęliśmy rozmawiać: „A skąd się pan tu znalazł? A dlaczego? A z jakiej przyczyny?”. Opowiedziałem, jak było, o tych swoich poprzednich przeżyciach. Wreszcie powiedział po paru minutach: „To ja panu pomogę”. Nie minęło dwie godziny, wzywają mnie, moje nazwisko. Wychodzę na korytarz. Tam było jeszcze pięciu takich chłopców. Jeden miał ze dwadzieścia lat, Ukrainiec, Petro Bondar. Zaprowadzili nas do odwszalni, to znaczy ubranie do parującego kotła, a nas pod prysznic, i żandarm nas z powrotem przyprowadził. Nie pamiętam, ile tych moich współtowarzyszy niedoli było, albo pięciu, albo sześciu i wszyscy młodzi, najmłodszy może miał szesnaście lat. Spotkałem go zresztą potem w Niemczech. Przeniesiono nas do innej, czystej celi, już zdezynfekowanej. Do jednego z tych współwięźniów dotarła przesyłka żywnościowa w postaci sucharów. Podjedliśmy trochę tych sucharów, bo nasza dieta więzienna to był bochenek chleba na dziesięciu, czarna kawa z żołędzi czy z czegoś, potem na obiad była jakaś zupa buraczana, kartofla nie było, tylko rozgotowane buraki. Na kolację chyba też coś było do popicia i kawałek chleba. Po tej diecie podobno się umierało po trzech miesiącach głodową śmiercią, ale nie wiem, kto tam przetrzymał. Trzysta kalorii podobno było razem [na] całodzienne odżywianie. Z tej celi, już wydezynfekowanych, skierowano nas do już poza więzienie, do dwu- czy trzypiętrowego domu, już nie pamiętam, gdzie. Kompletowano grupę ludzi wyjeżdżających na roboty do Niemiec. Krótko mówiąc, zostałem zakwalifikowany na roboty, nie zwolniono mnie, tylko skierowano na roboty do Niemiec. Tam przeżyłem chyba tylko jedną dobę, a rano już do pociągu. Już nie miałem siły iść, dwóch kolegów Ukraińców prowadziło mnie pod pachę. Jak doprowadzili do wagonu, to upadłem i tak dojechałem na leżąco. Tylko coś tam słyszałem, że tym jadącym do Niemiec mleko dają przez zakratowane okienka wagonów. Dojechaliśmy do Przemyśla, w Przemyślu się ocknąłem. Z miejsca przyjęła nas jakaś komisja lekarska. Jakoś tak się lepiej poczułem. Zajechali do nas wozem drabiniastym na wszelki wypadek, jeśli są chorzy. Próbowałem pomóc jednemu wejść na wóz drabiniasty i obydwaj upadliśmy, moje dobre chęci tylko pozostały chęciami, pomóc mu nie mogłem. No więc wsadzono nas na wóz, dowieziono do szpitala. W szpitalu leżałem na tyfus plamisty ponad miesiąc. Jakie lekarstwa były, to nie wiem, ale wiem, że w butlach był jakiś płyn i tym nas leczono. Jak potem na swoją kartę patrzyłem, to przez cztery dni miałem temperaturę czterdzieści jeden stopni. A ten mój kolega, Ukrainiec, czterdzieści jeden i dwie kreski. Dowiedzieliśmy się, że przy czterdziestu dwóch stopniach się umiera, czyli byliśmy obaj na pograniczu śmierci. Aleśmy się wyczłapali po miesiącu. Jedzenie w szpitalu było parszywe, biedny szpital, chleba nie było, kartfoliny tylko były. Ale dobrze, że nie było za dużo tego jedzenia, bo po takiej chorobie to moglibyśmy nie przeżyć. Przyszedł po nas do szpitala żandarm, bo tylko we dwóch byliśmy z tej grupy wtedy wywiezionej, i zabrał nas do miejsca w Przemyślu, gdzie sortowano ludzi skierowanych na roboty do Niemiec. Było tam siedmiu lekarzy, masa ludzi, może z tysiąc osób, po sto kilkanaście osób było w jednym ogonku u każdego lekarza. Jednemu lekarzowi zało tłumacza i padło na mnie, byłem tłumaczem. Bardzo ciężką rolę wtedy miałem – ratowałem ludzi jak się dało. Przychodzi kolejna [osoba], młoda kobieta:
Pan! Dwoje dzieci!
Muż na wojnie! Roditiele starzy!
Gdie mnie do Giermanii? To tłumaczyłem, że przy zmianie pogody ma ciężką chorobę kolan, nie może zupełnie chodzić. I takie różne choroby wynajdowałem, że cały wagon z tej swojej grupy wywiozłem z powrotem na Ukrainę. Wróciłem do firmy, poszedłem do komisariatu niemieckiego, żeby odebrać swoją walizkę z ubraniem, z rzeczami osobistymi. Owszem, walizkę mi oddano, ale dwie rzeczy mi zginęły – zegarek naręczny i haczyki na ryby. Bo jestem wędkarzem od dziecka, gdzie jeździłem [to łowiłem ryby], i w Niemczech łowiłem ryby, i na Ukrainie łowiłem ryby. Ale Niemcy byli już po Stalingradzie, już ta firma pakowała się do wycofania, więc szybko wystawiłem zaświadczenie urlopowe, pieczątka i do pociągu, Lwów i Warszawa. Tak że bardzo szybko działałem. Wróciłem do Warszawy. Przy rodzicach doczekałem się Powstania. Tu jeszcze trochę pracowałem w przyfrontowych warsztatach niemieckich, też jako tłumacz. Czterech Azerów (dla mnie wtedy to byli Azerbejdżanie, dopiero teraz się dowiedziałem, że to są Azerowie), przygotowałem do Powstania, bo, mówię, koniec wojny, lada moment będzie Powstanie. Wybuchło Powstanie. Jestem już w lesie. Przychodzi dziewczyna [niezrozumiałe] do mnie, na żandarmerię ją zaprowadzili. Szuka mnie – Wdowiarskiego, że przyszli jacyś Rosjanie i chcą koniecznie dojść do mnie. Żandarmeria wysłała mnie z jakimś jeszcze kolegą,. Przyszedłem. Ta dziewczyna mówi: „Tu mieliśmy się spotkać”. Słyszę tam pohukiwanie: „Kuku! Kuku! Kuku!”. I tak we trzech, rozstawionych, jak ja idę na jednego, to mnie wołają w ten sposób. Chcieli zobaczyć mnie wszyscy, czy to ten właściwy człowiek po nich przyszedł. W pewnym momencie wszyscy trzej rzucają się na mnie, przewracają mnie z radości. Jednego z nich Niemcy zastrzelili w czasie ucieczki, jak się wycofywali, a trzech doszło do mnie. Przynieśli karabin z lunetą i chyba jakieś dwa automaty, dosyć że ja ich z kolei potem przyprowadziłem na żandarmerię, żandarmeria się ucieszyła, bo jakiś żandarm zabrał karabin z lunetą, bo myśmy mieli tam przecież własną żandarmerię.
- Jak pan się znalazł w Puszczy Kampinoskiej?
W Kampinosie znalazłem się w bardzo prosty sposób, mianowicie atmosfera przed wybuchem Powstania w Łomiankach była taka, że folksdojczów już ewakuowano, Niemcy [ich] wywozili, bo Łomianki, Dąbrowa, Kiełpin, Poduchowny Kiełpin, Łomianki Dolne, Kępa Kiełpińska, Dziekanów Leśny to były kolonie niemieckie. Wolałem jechać do Niemiec, niż wracać tu, bo byłbym może też aresztowany, to wolałem przeczekać te trochę czasu w Niemczech. Jak się dostałem do Powstania? Najpierw ta atmosfera – Niemcy ładowali się na swoje samochody, konne wozy, co tam mogli wrzucić i jazda do Niemiec. Tu i ówdzie słyszymy – tego zastrzelili, tego zastrzelili. Ale nie Niemcy, tylko nasi, po prostu wykonywali wyroki na tych, którzy współpracowali z Niemcami. Już wiadomo było, że jest „gorąco”. Wreszcie zniknął mi brat, młodszy ode mnie o trzy lata. Już jest Powstanie. Nie wiedziałem, że brat był w konspiracji, był w kompanii młodzieżowej, w ZSA. Nie wiem, czy taki pseudonim Zygmunt Sokołowski... Taka kompania młodzieżowa była. A ja nie dostaję rozkazu, bo on już dostał rozkaz na mobilizację, za dwa dni już była [niezrozumiałe] na lotnisko. Idę przez Łomianki, pod cmentarzem mieszkałem, Dąbrowa, Prochownia, Lasek Młociński... To był już 2 sierpnia. Pierwszego poszedł brat, a następnego ja, już sam, idę do Warszawy, na swoje miejsce, bo moja piątka konspiracyjna z podchorążówki miała przydział do oddziału na Starówkę. Po drodze z Bielan, na Bielanach bym się dowiedział, bo tam Zbyszek [niezrozumiałe] mieszkał, ewentualnie Kraszewski mógł tam już być, dowiedziałbym się, co w ogóle się dzieje. Schodząc do Lasku Młocińskiego (idąc od strony Modlina i Łomianek skończy się Buraków i zaczyna się po lewej stronie taki stary las, a po drugiej stronie młody las, bo drugi był właściwie wycięty w czasie wojny na opał, ale ten po lewej stronie, idąc od Łomianek został), widzę naszych kawalerzystów. Okazuje się, że już kontrolują drogę, odcinając Niemcom komunikaty między Modlinem a Warszawą. Spotkałem swojego szwagra, Świderskiego, który był tam instruktorem szkolącym tą młodzież. Był podoficerem z 21 Pułku. Złapaliśmy kogoś z piechoty: „Co jest?”. Szwagier dał mi siódemkę „belgijkę”, pistolet, sam nie wiem, co tam miał. No i dobra. Jestem przydzielony do plutonu, którego dowódcą był „Twardy”, Grotowski chyba się nazywał. Przenocowałem na kwaterze. Zacząłem już służbę wartowniczą i oddelegowano mnie z meldunkiem (bo to wszystko działo się już po nieudanej akcji na lotnisku Bielany–Młociny) do Sierakowa, do kompanii, którą dowodził kapitan Dulka. Przyszedłem z tym meldunkiem, a tam siedzi tylko piękna dziewczyna, długie włosy, taka Balladyna. „A gdzie kapitan?”. „Uciekł”. Okazuje się, że dowódca tej kompanii, oficer zawodowy w stopniu kapitana (a może dowódca batalionu nawet, bo to były, zdaje się, dwa bataliony, w tej chwili nie wiem) rozpuścił żołnierzy, stwierdzając, że nie ma co w ogóle walczyć dalej, bo czym? Więc z punktu widzenia wojskowego, zawodowego, to nie była żadna siła do walki. A to już była siła złożona z rejonu VIII plus oddziały, które przyprowadził porucznik „Dolina” z Wileńszczyzny, bo kawaleria była nie miejscowa, tylko od „Doliny”. I po prostu rozpuścił to wojsko, bo ani broni, ani amunicji, ani przyzwoitego wyszkolenia. Tak że zawodowy dowódca uważał za niestosowne w ogóle prowadzić do walki takie wojsko. Dezerter. No, ale nic, historia toczy się dalej. Stamtąd (tam był jakiś ważniak) skierowano nas dalej w teren Puszczy Kampinoskiej do miejscowości Truskawka. Doszedłem do tej Truskawki (chyba z kimś, zdaje się, że z porucznikiem Jaworskim, nie pamiętam jego pseudonimu, ale taki dzielny oficer, też bez broni był, jak i ja), a tam „Dolina” porządkuje, rozstawia swoje oddziały, patrzy na tych wszystkich przybłędów, którzy do niego przychodzą, lokuje nas, rozkwaterowuje i tworzy dopiero siłę bojową. Ta siła bojowa wtedy składała się z czterech szwadronów kawalerii, plutonu zwiadu konnego, szwadronu ciężkich karabinów maszynowych... Piechoty tam sporo było. Już wtedy zastaliśmy część żoliborzan, którzy się wycofali, nie dając rady. A potem już normalne życie. Po dwóch tygodniach reorganizacja, bo jeszcze ciągle wielu było bez broni. Pamiętam takiego wujka Laskowskiego Józia, przyszedł z taką małokalibrową dubeltówką, to było tragiczne po prostu. Gdyby nie wojska „Doliny”, to nasze powstanie w Kampinosie by padło zaraz po... Bo na domiar złego to jeszcze kapitan Krzyczkowski, pseudonim „Szymon”, został ranny i był w szpitaliku u zakonnic, jeden z dowódców batalionu, „Bernard”, zginął. Szczegółowe informacje z tego okresu są w książce wydanej przez „Szymona”, opracowanej na podstawie naszych różnych doznań. Nasze najciekawsze przeżycia umieścił w książce „Powstanie w Kampinosie”.
- Na czym polegała pana służba w Powstaniu?
Pracowałem w dowództwie dywizjonu kawalerii jako szef kancelarii. Moja praca polegała na tym, że dysponowałem łącznikami z poszczególnych szwadronów. Jeśli chodzi o moje działanie, to ono dotyczyło tylko kawalerii, w której – jak wymieniłem – były cztery szwadrony, pluton zwiadu konnego był oddzielnie. Szwadron ciężkich karabinów maszynowych też był. Mój dowódca dysponował czterema szwadronami kawalerii, które liczyły gdzieś od sześćdziesięciu do stu osób, czyli razem mieliśmy na karku około trzystu kawalerzystów. Czekałem okazji, kiedy jest jakaś akcja. Chciałbym powiedzieć tak, że rola oddziałów kampinoskich polegała na zwalczaniu albo na obronie, albo na walce czynnej, albo obrończej, bo likwidowaliśmy jakieś transporty samochodowe wojskowe, likwidowaliśmy jakieś grupy żandarmerii, które próbowały się dostać do naszych placówek. Bo myśmy dysponowali terenem tak na mój gust około czterysta kilometrów kwadratowych. Dowództwo tego dywizjonu kawalerii mieściło się koło Bielsz, w Krokulcu. Dzieliłem kwaterę z dowódcą i tylko okazyjnie, nie na rozkaz, a okazyjnie brałem udział w walkach. Moje najciekawsze zdarzenia odnośnie walk miały miejsce na Marianach. W Piaskach Królewskich, Lesznie, jeszcze były drobniejsze walki, w których zwrócono na mnie uwagę, w wyniku czego dostałem dwie pochwały bojowe. Tak że chciałbym przez to powiedzieć, że nie przesiedziałem w Kampinosie przy maszynie do pisania.
- W jakich akcjach brał pan udział?
Największa akcja obronna była na Pociesze. Nie brałem udziału w bitwie na Pociesze, ale tam była trzydniowa duża bitwa. Natomiast może dokładnie opiszę tę akcję na Marianach, którą dowodził sam dowódca kawalerii - „Nieczaj”. W pewnym okresie dostaliśmy porucznika „Dąbrowę”, który miał tam gdzieś nieduży mająteczek i doskonale znał teren. Przebierał się a to za kobietę, a to za cywila i samodzielnie, niezależnie od naszych dziewczyn, które dokonywały rozeznania terenowego, sam osobiście wyszukał na Marianach okazję, gdzie z frontu odesłano ponad setkę ludzi. Okazja jest na zlikwidowanie ich. Wobec tego wybrano ochotników, nie wiem, może ze czterdziestu, może czterdziestu pięciu, nie więcej. Mniej więcej o godzinie dziesiątej znaleźliśmy się w okolicy Marian. Spieszyliśmy się. Przy koniach zostali koniowodni, a do akcji poszło nas około czterdziestu. Rozdzielono nas na grupy uderzeniowe i frontalny atak nastąpił nie od lasu, gdzie było ubezpieczenie niemieckie, tylko od pola na las. Uzbrojeni po zęby, jak to się mówi po wojskowemu, tak ich zaskoczyliśmy, że dostaliśmy meldunek od ludności cywilnej, że zginęła prawie cała ta kompania, ponad stu ludzi. Od nas zginął jeden człowiek i ze trzech, czterech było lekko rannych. Tu chciałbym pokazać, jaką przewagę ma partyzantka nad wojskiem zawodowym. Nieprzewidywalne działanie z zaskoczenia dokonuje cudów.
- Kiedy ta walka miała miejsce?
W drugiej połowie sierpnia. Dalej brałem udział w ładnej akcji na Piaskach Królewskich. Piaski Królewskie są w rejonie Grochal nad Wisłą. Tam Niemcy budowali most, zorganizowany był tartak, drzewo na miejscu, Puszcza Kampinoska, i budowano przeprawę dla Niemców cofających się z frontu wschodniego. Przyszedł rozkaz, żeby to zniszczyć. Tym oddziałem, tą akcją dowodził już sam „Dolina”. Znowu kilkudziesięciu Niemców zabitych. Ponad stu, może dwustu Holendrów, którzy tam pracowali, zgłosiło się do nas, jakeśmy te zakłady już zdobyli, chcieli koniecznie wejść do naszych oddziałów. Długo im musiał „Dolina” tłumaczyć, że to nie ma sensu. Zniszczone zostały urządzenia tartaczne, tak że tam swoją rolę wypełniliśmy tak jak trzeba.
- Co się stało potem z tymi Holendrami?
Myśmy wrócili na miejsca postoju, a oni tam zostali i już Niemcy się nimi zajęli. W organizacji Holendrzy nie byli, to nie byli żołnierze, tylko pracownicy, robotnicy. To była druga taka wielka akcja. No cóż, w pamięci mam zachowanie się „Doliny” – to był taki Skrzetuski, zawsze razem z żołnierzami, z ciężkim automatem na plecach, jego adiutant prowadził konia, a on szedł na piechotę przy koniu. Walczył po prostu ze zrzutek, Cichociemny, góral chyba z pochodzenia.
- Czy przez cały czas był pan przy dowódcy?
Tak, pierwsze dwa tygodnie przed główną reorganizacją, bo były dwie reorganizacje. Jedna w pierwszych dniach była taka, że byliśmy bez broni, więc: „Nie ma broni, to idź do domu”. A potem była krotyfikacja ludzi, przydziałów, takie różne sprawy organizacyjne. Powiedzmy, że to była druga reorganizacja. Od momentu, kiedy już zostałem przydzielony do kawalerii, mieszkałem w tej samej stodole co mój dowódca, chorąży „Nieczaj”. To był, zdaje się, jeszcze żołnierz legionowy, też chyba góral z pochodzenia. [...] Ale w walkach byłem i poza „Nieczajem”, między innymi z „Dąbrową” pod Lesznem zlikwidowaliśmy trzydziestoosobową grupę Ukraińców, którzy przyjechali do lasu po drewno. Poszło nas tam nie za dużo, chyba ze dwadzieścia osób. Kilku zostało zabitych, dwudziestu paru wzięliśmy do niewoli i może tylko z pięciu, sześciu ich zdążyło uciec, dobiegli do furmanek i uciekli. Tam spotkałem się z ciekawą rzeczą – jeden z kolegów wystrzelał z erkaemu trzy taśmy i nie trafił do uciekającego zygzakiem żołnierza. Zezłościł się, ustawił karabin na komin w odległości kilometra chyba, tylko iskry leciały z tego komina, a tu do uciekającego żołnierza nie trafił. Żołnierz biegł zygzakiem i on manipulował dosłownie... Ale zginął, ktoś inny go zastrzelił z ręcznego karabinu.
Jak chciałem. W przeciwieństwie do warszawiaków, którzy nie mieli broni, myśmy mieli nadmiar broni. Dlaczego? Bo i ze zrzutów trochę było, piaty między innymi dostaliśmy, i karabiny, i smith-wessony, i rewolwery (nie pistolety, a rewolwery bębenkowe) mieliśmy. Poza tym z każdej akcji przywoziliśmy broń. U mnie na mojej kwaterze stała samozalotka, z której omal się nie zastrzeliłem. Samozalotka to jest taki dziesięciostrzałowy automat rosyjski. To była taka broń, że w piach mógł pan rzucać i strzelał. I szmajcery były, i „błyskawice” były, i pepesze były. Ale w rosyjską broń to byli uzbrojeni raczej ci, którzy przyszli ze wschodu. Natomiast kawaleria nawet szable miała, nie wszyscy, ale miała. Te szable były tylko dla dekoracji. Tam koń nie służył do szarży, tylko służył jako środek szybkiego działania, do transportu.
- Jak dużo zrzutów udało wam się przejąć?
Ja przejmowałem tylko jeden zrzut, ale wiem, że były i inne zrzuty. Jak to wyglądało? Były zapalone trzy ogniska – to znak umowny. Samolot krążył, krążył, wreszcie – łup! łup! łup! – z niskiej wysokości leciały ładunki, opakowania, takie beczkowe blachy (one mają jakąś nazwę, ale w tej chwili zapomniałem). W tym momencie, kiedy zaczęły spadać, trzeba było się schować pod drzewo, żeby nie dostać. Potem ogniska [zostały] zgaszone, samoloty odleciały, a broń poszła, gdzie trzeba. Byłem wtedy, kiedy właśnie zrzucono piaty. One do niszczenia czołgów były lepsze niż pancerfausty.
- Jak było z wolnym czasem?
Nie miałem za dużo czasu wolnego, bo to był taki zawód, że nie wiadomo [było], kiedy coś trzeba zrobić, czyli byłem na ciągłym ostrym pogotowiu. Ale czasem był kolega. Szło się na spacery do lasu albo z siostrzyczką ze szpitala, albo z koleżanką z wywiadu. Sporo dziewczyn u nas było.
- Miał pan kontakt z rodziną?
Nie, nie miałem. Po wyjściu z Puszczy Kampinoskiej wróciłem do rodziny 1 czerwca 1945 roku, z Niemiec.
- Jak wyglądał dostęp do żywności?
Do naszej dyspozycji były piekarnie. Ciekawą rzecz opowiadał mi kolega z Kompanii Letników. Była tak zwana Letnicza Kompania, która nie podlegała bezpośrednio „Dolinie” ani potem majorowi „Okoniowi”, bo po tym, jak dowódca „Szymon” został ranny i był w szpitalu, to całym Kampinosem kierował „Dolina”. Ale potem przyjechał do nas z Warszawy major „Okoń”, bardzo kiepski dowódca. Zginął pod Jaktorowem, ale nie wiadomo nawet, z czyjej ręki, bo był znienawidzony jako patałach. To był taki oficerek, jak to się mówi, salonowy. Podobno bardzo dzielny chłop, ale jakoś nie umiał sobie poradzić. Trochę był śmieszny dla nas, chodził z takim lekkim francuskim lebelkiem na plecach. Śmieliśmy się, że pszczoły będzie zabijał.
- Czy uczestniczyliście w życiu religijnym?
Kawaleria miała swojego kapelana, bardzo dzielnego, który zresztą w konspiracji był przełożonym kardynała Wyszyńskiego. Nie pamiętam w tej chwili nazwiska, ale myśmy go nazywali ksiądz Kogucik, bo był taki bardzo żywy. Ale w ogóle było kilku księży, kilku było kapelanów, ale [to był] nasz ukochany, który msze odprawiał z kawalerią i który zawsze wysłuchiwał „O Boże, któryś jest na niebie”, bo zawsześmy na mszy to śpiewali, msze polowe on odprawiał. Potem, po Powstaniu, był w Warszawie na parafii w kościele Wszystkich Świętych. Ale w konspiracji mi mówił, bo byłem z nim bardzo blisko: „To jest mój podkomendny – Wyszyński”. Ale potem Wyszyński został się za kardynała, a ksiądz Kogucik... Nawet miał tam też kuzynkę, sanitariuszkę, nie pamiętam nazwiska w tej chwili.
- Jak zapamiętał pan żołnierzy niemieckich spotkanych w walce?
Niejednakowo. W pierwszej bitwie na Truskawce, której byłem świadkiem, ale bezpośrednio w niej nie uczestniczyłem, Niemcy stawiali bardzo silny opór i walczyli chyba do ostatniej... Myśmy tam nie ponieśli wielkich strat, nie wiem nawet, czy ktoś zginął, a oni prawie wszyscy tam wyginęli. Jak to się mówi, bili się do ostatniego naboju. To był jeden moment. Nocne bitwy na Marianach i na Piaskach Królewskich to była strzelanina. Nie wiedzieliśmy jak, ale zapakowaliśmy, budynki zdobyliśmy, paru Niemców zginęło. Tam nie było wielu Niemców, ale w czasie wycofywania się z Kampinosu w kierunku Gór Świętokrzyskich, na Kielecczyznę, wzięliśmy do niewoli drużynę. I mnie jako znającemu niemiecki oddano tę drużynę pod opiekę. To byli bardzo mili chłopcy, przepytywaliśmy się wzajemnie, widzieli, że się nimi opiekuję jak swoimi, miałem konserwy, chleb do dyspozycji, nawet swoją porcję im oddałem. Zresztą starali się potem mi zrewanżować, bo jak rozbili nas pod Jaktorowem, to koledzy potem mówili: „Szukali ciebie Niemcy, biegali, szukali cię ci młodzi chłopcy”, żebym uniknął rozstrzelania, bo SS rozstrzeliwało. Tak że chcieli mi się zrewanżować. To byli zupełnie normalni ludzie. Dalej – kiedy się spotkałem z Niemcami, z wojskiem? Jak z frontu wschodniego wracali na odpoczynek (to już przed Powstaniem), to [byli] normalni ludzie, tylko załamywali ręce i mówili mi: „Lufy czerwone, a oni idą! (jeśli chodzi o front rosyjski). Zwały trupów, a oni idą!”. No to co zrobić? Przy czołgach szli zmęczeni, spoceni, a takie chłopy wszystko w tych czołgach służyli. Dalej – w czasie wojny, po Powstaniu już, jak byłem aresztowany i wywieziony do Drezna, spotkałem żołnierzy, którzy kopali hełmy. To był 1944 rok, tuż przed Bożym Narodzeniem. Młodzi chłopcy zabawiali się kopaniem hełmów. Wiadomo, o co chodziło – chodziło, żeby być aresztowanym, iść do więzienia, a nie na front.
- Może zostańmy jeszcze przy Powstaniu. Proszę opowiedzieć o walkach pod Jaktorowem.
Walki pod Jaktorowem to była niezorganizowana akcja, to były walki poszczególnych jednostek. Tam zapamiętałem tylko dowódcę „Okonia” – „Panie podchorąży, no to co?...”, był zupełnie przestraszony. Latał nad nami taki dwukadłubowy samolot, nie strzelał, tylko latał, bo przed wyjściem byliśmy bombardowani, dziewięć „sztukasów” nas atakowało, były dwa naloty po dziewięć samolotów na Bielszach i Krogulcu, tam, gdzie stała kawaleria i całe dowództwo. Ale cóż ja mogę powiedzieć o żołnierzu? To lotnik. Natomiast SS spotkałem w czasie bombardowania Drezna, gdzie pracowałem w fabryce, w czasie drugiego nalotu, już w kwietniu (jeden w lutym, drugi w kwietniu). Bomba spadła obok fabryki, na nas w schronie [spadał] kurz, pył, odłamki jakichś lecących cegieł. I stało dwóch esesmanów z bronią. W pewnym momencie oni się rzucają do wyjścia. Schwyciłem obydwóch, postawiłem pod ścianę i wytłumaczyłem im, że najpierw kobiety i dzieci. Zachowali się jak potulne baranki. Nie wiem, skąd tyle odwagi we mnie było, bo już na słowo „SS” człowiekowi włos się jeżył. Czyli siła charakteru oddziaływającego na psychikę Niemca znaczy bardzo dużo. To samo zresztą i na Rosjanina. Polak to się stawia, a na Rosjanina jak ktoś tam krzyknął, to [niezrozumiałe], i Niemiec też od razu... W czasie wojny jadę rowerem, Niemiec przede mną. Zatrzymał się i każe mi jechać przed sobą, bo jak jadę z tyłu, to mogę go zastrzelić. Bali się. Bali się jak każdy normalny człowiek się bał. Cóż tam o odwadze można dużo mówić. Czasami okoliczności robią z człowieka bohatera, a z bohatera tchórza. [...] Niemcy tak samo jak inni ludzie. Była część Niemców wytresowanych do morderstw, do rozstrzeliwania Żydów, młodzież była wychowywana przez Hitlera w ten sposób, że hodował królika, a potem mu oczy wydłubywał. Przyzwyczajali młodych do tego okrucieństwa, bo potem z tych ludzi formowali przecież żandarmerię, gestapo, tajną policję. Jeden system i drugi system wiele się nie różniły. Może Niemcy wykazywali więcej chamstwa, więcej brutalności. Rosjanie perfidię – jak opowiadali więźniowie, dali śledzia, wody nie dali. Tak że w tych reżimach naród był trzymany w karbach. Przecież w Niemczech to gdzie spojrzałeś, to: [niezrozumiałe – niem.] „Ty jesteś niczym, twój naród jest wszystkim”. Czyli jednostka się nie liczyła. Tu się też nie liczyła... nas mnogo....
- Zostańmy jeszcze przy Powstaniu. Jak długo walczyliście w Kampinosie?
Do samego końca, do 29 września. 29 września szliśmy dalej, ale ja osobiście przez Puszczę Mariańską doszedłem do Przysuchy koło Opoczna. Zostałem tam zdemobilizowany przez „Dolinę”. Kiedy byłem zdemobilizowany, to na miejsce koncentracji, która nam została wyznaczona, doszła do nas kompania piechoty i mniej więcej półtora szwadronu kawalerii. Kawalerię prowadził Jakubowski, dowódca chyba 1 Szwadronu. Każdy żołnierz wiedział, gdzie ma dojść. Ale to nie byli jeszcze wszyscy, bo potem jeszcze więcej się znalazło. Chciałbym [jeszcze] powiedzieć żywności. Był taki porucznik „Lawa”, zrzutek, którzy miał dolary. Wziął kiedyś ze sobą kilku chłopców i pojechał po zaopatrzenie do Kazunia. Gospodarz się przeląkł, jego córki też strasznie. Poszli do chlewa i mówi do kolegi: „Zabij tego świniaka”. Kolega mówi: „Ja go nie zabiję”. Drugi podszedł, z pistoletu zastrzelił świniaka, sto pięćdziesiąt kilogramów, i każe chłopu załadować. A to był folksdojcz, więc ci Niemcy przerażeni, trzęsą się ze strachu. Kazał załadować i jedziemy. Córki płaczą, że ojca zabiorą, że rozstrzelają, że bandyci. Pojechali dwa czy trzy kilometry z tym świniakiem i przerzucili go już na inny wóz, żeby nie wiedział, gdzie jesteśmy. Zwraca się do woźnicy i daje mu sto dolarów. Chłop chyba go po rękach wycałował. Odesłał go i mówi: „Polski oficer to nie jest... To jest Wojsko Polskie, to nie jest...”, przygadał temu Niemcowi: „My jesteśmy Wojskiem Polskim”. A o Niemcach to wie pan, co się mówi. U nas byli rycerze, a tam też byli rycerze, ale rozbójnicy–rycerze. Tak że tacy bardzo rycerscy to nie byli, nie, nie. Podobno lotnicy byli rycerscy, ale to tylko podobno.
Myśmy nie skapitulowali, myśmy wyszli. Warszawiaków „Dolina” wypędził do domu, to znaczy dostaliśmy już skierowania na kwatery, a sam został z resztą, głównie kresowiaków, którzy rozmawiali między sobą głównie po białorusku. Więc żeby ich chronić, bo mogłoby dojść do jakiegoś nieporozumienia między naszymi oddziałami a oddziałami „Doliny”, to „Dolina” i „Dąbrowa” zostali z nimi do końca. (Obydwaj potem odlecieli do Anglii.) „Nieczaj” też był do końca. Natomiast ja z porucznikiem pseudonim „Szczupak” z Pruszkowa zostaliśmy skierowani do Opoczna na kwaterę. Tam popracowałem ze dwa tygodnie, bo trzeba przecież było coś zarobić, żeby u tej kobiety jeść, i po dwóch tygodniach pojechałem do Częstochowy. W Częstochowie siedziałem na komisariacie. W Piotrkowie Trybunalskim zostałem aresztowany i wywieziony do Drezna. Wróciłem dopiero po wojnie, 1 czerwca 1945 roku.
- Mówił pan o nalotach na Drezno...
Obydwa naloty przeżyłem. Coś wspaniałego! „Za Warszawę!” – krzyczeliśmy my, Polacy. To były naloty dywanowe. Podobno w pierwszym nalocie brało udział dwa tysiące samolotów. Dwa samoloty spadły, zderzyły się. Było na co popatrzeć, bo artyleria przeciwlotnicza strzelała pociskami świetlnymi, leciał łańcuszek pocisków świetlnych, ale myśliwce, które były razem z bombowcami, asekurowały bombowce. Wszystkie reflektory zostały po prostu zniszczone, myśliwce ostrzelały reflektory, było ciemno. Następnego dnia Niemcy nam mówili, że w czasie pierwszego nalotu zginęło osiemdziesiąt tysięcy ludzi. To nieprawda, tyle nie zginęło, bo podobno w obydwa naloty zginęło czterdzieści, ale naprawdę to nie wiem, kto ich policzył. Dlaczego? Dlatego, że Drezno było jedynym miastem nie bombardowanym przez całą wojnę. Dopiero w 1945 roku, w lutym i w kwietniu były te naloty. I było dużo uciekinierów, którzy stali pod gołym niebem... Nocował na wozie konnym, bo jak Rosjanie nacierali, to Niemcy uciekali dalej, w głąb Rzeszy. Jak również z Prus Wschodnich, nawet tam byli. Czyli kto ich tam policzył, to dokładnie nie wiadomo, ale różne były plotki. Ale Niemcy, ci, którzy pracowali w fabryce razem ze mną, mówili, że zginęło, tak szacują... W jednym tylko schronie zginęło tysiąc osób, to wiem. Jak to się odbywało? Leciała taka armada dziewięćdziesiąt sześć samolotów, osiem rzędów i dwanaście samolotów w jednym rzędzie. Pierwsza z czoła, zrzucili bomby i zawracały na tył. Potem następna dwunastka. Jak wytyczony miały szlak bombardowania, to tak raz koło razu, raz koło razu... To były naloty dywanowe.
- Czy pan wtedy siedział w schronie?
Śmiać mi się chce... Bo razem ze mną pracował taki majster z Warszawy, nazywał się Mazanek. Myśmy mieszkali w barakach z luksferami, czyli okienka były na szczycie. Mazanek [i ja] patrzymy, jak wygląda ten [nalot] dywanowy. Słyszeliśmy te wybuchy, te ognie, a to bliżej i coraz bliżej, barak zaczął już chodzić, bo szła fala uderzeniowa. W pewnym momencie krzyczę: „Mazanek! Uciekamy do schronu!”. Wybiegliśmy. Do schronu było z pięćdziesiąt metrów. Po drodze były ubikacje przyfabryczne. Wtem bomba spadła z drugiej strony fabryki. Na nas poleciały te metalowe okna, dosłownie przed nosem mi upadło, takie [okno] półtora metra na półtora... W tych dawnych fabrykach były takie ciężkie, metalowe oprawy, futryny. Byłbym plackiem. Więc już nie dobiegliśmy do schronu, ale na czworakach doszliśmy i schowaliśmy się pod ziemię, bo to były podziemne ubikacje. To była taka przygoda. A w czasie drugiego nalotu, to, jak powiedziałem, tych esesmanów obstawiłem, zorganizowałem takie „podaj dalej” – przerzucaliśmy cywilów, kobiety, dzieci, potem dorośli. Wyszedłem chyba z piętnastoma kocami. To były cienkie koce, śmieliśmy się, że to z pokrzyw, ale niemniej koce, a w kwietniu nie było ciepło. Narzuciłem na siebie te koce i wyszedłem na ulicę, a ze mną ci żołnierze. I nie wiadomo, co robić. Idziemy w kierunku jezdni. Jedzie samochód z lotnikami, więc ja i jeszcze jakiś kolega chcemy się zabrać. Wyciągnęli ręce, powciągali nas. Jak zobaczyli te koce, bo oni byli w kalesonach, to chcą zamienić się. Broń Boże, nie odbierają nam. Oni dadzą papierosy, a ja mam mu dać te koce. „Masz te koce”. Zatrzymałem sobie chyba dwa, tamte im oddałem. Poubierali się w te koce. Więc w chwilach tego strasznego niebezpieczeństwa to każdy człowiek staje się malutki, pokorny, ta niemiecka buta znika. Czyli w chwili niebezpieczeństwa wszyscy się boją.
- Jak pan wrócił do Polski?
Do Polski wróciłem bardzo prosto. Mianowicie w końcu kwietnia, po tym drugim nalocie dyrekcja fabryki dała mi papiery całej załogi fabrycznej ukraińsko–polskiej, bo tam byli Polacy i Ukraińcy. Z tym, że Ukraińcy byli uprzywilejowani i nas pilnowali, byli wartownikami, czyli panowie i niewolnicy wyszli razem. Mnie zrobili kierownikiem tej całej grupy, żebym wyprowadził ich z Drezna na południe, do miasteczka Meissen (Miśnia). No dobra. Dali nam zaopatrzenie. A Rosjanie tuż, tuż, i z drugiej strony Amerykanie tuż, tuż. Przeszliśmy przez Łabę, żołnierze mosty jeszcze minowali. Jak wyszliśmy gdzieś o siódmej, to o dziewiątej odpoczynek i śniadanie. Nie wiem, ile miałem tej hałastry, ale ze sto sztuk przynajmniej. Popatrzyłem w te papiery, zobaczyłem listę Polaków. Wziąłem tę listę i mówię: „No to, chłopcy, kto ze mną? Bo ja już nie wracam”. Bo jak pierwszy raz uciekłem z Drezna, szedłem na Śląsk, ale byłem znowuż aresztowany i odkomenderowany z transportem więźniów. Z transportu uciekłem, wyprowadzając cztery osoby, między innymi sanitariuszkę Krysię... Niżyńska chyba się nazywała (potem byli we Wrocławiu, ojciec w niewoli był) i jej ciotkę, panią Junak. Z Krakowa ich wzięli, bo warszawiaków łapali wszędzie, gdziekolwiek byli (w Krakowie też były polowania na warszawiaków) i pakowali ich do Niemiec. Zwróciłem się do chłopaków i mówię: „Kto ze mną, bo ja idę na zachód, do Amerykanów?”. Sześciu chłopców się zgłosiło, że oni też za mną idą. Dobra, zostawiłem wreszcie te papiery i martwcie się sami, a ja z tą grupą idę w kierunku Lipska, kierunek sobie wyznaczyłem z Drezna na północny zachód, na Lipsk. I znowuż przygody. Mieliśmy trochę jedzenia. Po przejściu kilku kilometrów zatrzymaliśmy się w lesie, ogień żeśmy zapalili, żeby coś odgrzać, jakieś mięso czy coś. W pewnym momencie obskoczyło nas ze dwudziestu żołnierzy niemieckich, samo SS. „A wy dokąd, co, jak?”. (A jeszcze po drodze przystąpił do nas jeden Francuz, tak że było nas razem siedmiu.) „A wy co tu robicie?” i z bronią do nas. „Nic, uciekamy przed Rosjanami”. Uśmiechnął się jeden, drugi. „No to dajcie nam cywilne ubrania, a macie karabiny”. „My nie
sołdaty, my nie żołnierze”. Oni się roześmieli i jak się zjawili, tak się rozeszli, czmychnęli. Już dezerterzy. Doszedłem wreszcie ze swoją małą grupką do linii frontowej. Tam już widzę białe flagi z drugiej strony nad rzeczką, a rzeczka jest granicą. Widzę tam amerykańskich żołnierzy. Chcemy się tam dostać, no to Niemcy nam pomogli. Był taki zerwany mostek, na miejsce tej przerwy w mostku postawili drabinę i na czworakach po tym mostku i po drabinie przeprowadziłem swoją całą grupkę przy pomocy żołnierzy niemieckich, bo oni tylko czekali, żeby za nami [iść]. Weszliśmy w strefę amerykańską. [Zostaliśmy] przez Amerykanów aresztowani. {mówią, że] jak jest oddział, to jest i dowódca. „Kto tu dowódca?”. „Ja”. Angielskiego nie znałem ani trochę. [Mówiłem] po niemiecku. Zaprowadzili nas ci żołnierze na jakąś komendę, tam był kapitan z żandarmerii mówiący po niemiecku. Zaczął mnie wypytywać, przepytywać, ale tylko mnie jednego, nie wiem, co się działo z resztą kolegów. Przepytywał mnie tak z godzinę, a ja mu opowiadałem o Powstaniu Warszawskim, o walkach, o organizacji... W końcu on wstaje i mówi: „Przepraszam pana, ale niech pan zobaczy, w pańskiej grupie był esesman”. Ten Francuz to był zakładnik Niemiec, nie wiem, z Metzu czy skądś, który był w SS. Zdjęcie miał zaszyte w płaszczu, bo on był w wojskowym płaszczu, świetnie mówił po niemiecku, tak że po drodze nam pomagał, bo znał jeszcze lepiej niemiecki niż ja, ale okazuje się, że to był dezerter, esesman. Podobno dostał parę razy po pysku i [wziął] go do obozu dla jeńców, a mnie przeprosił i mówi: „Jak takiego znaleźliśmy, to musiałem i pana pytać”. Zabrał nas do magazynu, w magazynie pełno czekolady, biskwity, butelki jakieś i od razu Amerykanie nam dali całe zaopatrzenie. Zbieram całe naręcze i słyszę, że za mną leci i obija się o sufit pistolet czy rewolwer. Okazuje się, że [jak] Murzyn, żołnierz amerykański zobaczył, że Amerykanie cywilowi (on był przekonany, że Niemcowi) dają te rzeczy, to chciał mnie zastrzelić po prostu jako Niemca. Zobaczył to żołnierz, w tym momencie podbił mu rękę i pistolet wyleciał mu pod sufit, a jego po mordzie zbił. I w ten sposób... Pan pytał o żołnierzy niemieckich. Powiem jeszcze jedną ciekawostkę. Przy wycofywaniu się pod Żyrardowem byliśmy otoczeni, bardzo ostrzelani, bo myśmy cały czas byli ostrzeliwani. Niemcy liczyli, że przechodzi nas grupa dziesięć do piętnastu tysięcy ludzi, a razem nas było może ze dwa tysiące razem [...] I tej broni pancernej, tych samochodów umajonych gałęziami i te lufy [niezrozumiałe], karabiny maszynowe lekkie 42, chłodzone lufami, była taka osłona dziurkowana (pewnie taki karabin niemiecki jest w muzeum), a ja na koniu, tylko że konia postawiłem pod drzewem, a sam leżę. A Niemcy są ode mnie trzydzieści, czterdzieści metrów. Jedzie jeden, drugi, trzeci... O rany! Piechur to by się schował za drzewo i jakoś tam by się ratował, ale koń... Więc wziąłem się na odwagę, wstałem i krzyczę: [niezrozumiałe – niem.] „Jedźcie! Ja nie strzelam i wy nie strzelajcie!”. Wrrrr! zahuczał i pojechali, nie zastrzelili mnie. Są ludzie i ludziska. Tyle razy się ocierałem o śmierć. Jak byłem aresztowany na Ukrainie, to posłano do mnie kolegę, żeby go jakoś schronić. Byłem tam aresztowany. Kolega wrócił przestraszony i powiedział: „Wdowiarski nie żyje, rozstrzelany. Byłem na jego grobie”. A ja piszę list na Bielany i potem mi opowiadają, jak wróciłem, [że] odprawili za mnie mszę świętą jak za nieboszczyka. I powiedzieli mi: „Jeżeli za żywego człowieka odprawia się mszę tak jak za umarłego, to znaczy, że on będzie długo żył”. Ja wiem, czy się mylili? Na razie mam osiemdziesiąt sześć lat.
- Co się działo z panem, jak wrócił pan już do Polski?
Wróciłem do Polski przerażony – jadąc z Łodzi do Warszawy zostałem przez Rosjan wyrzucony z wagonu. Wlazłem na dach, ratowałem się wyjściem na dach. Bałem się jechać dalej, ale wylądowałem w Pruszkowie, gdzie miałem rodzinę. Zostawiłem tam swoje dokumenty i potem dostałem się do Łomianek. A tu opowiadają mi różne rzeczy – że kołchozy już organizują przy pomocy żołnierskich pistoletów, że jest bałagan, że nie ma co jeść. A ja sześć lat opóźniony w studiach. Biegam po Warszawie. Gdzieś się trzeba zaczepić na studia. Zgłosiłem się na Politechnikę, bo po tej swojej pracy w fabryce lotniczej nabrałem apetytu na budowę maszyn. Jak zobaczyli maturę (bo mama przechowała moją maturę, którą do dzisiaj mam), to tak, ale pytanie: „Czy pan jest niezależny finansowo?”. Mówię: „Broń Boże, muszę pracować”. „O, to nie możemy pana przyjąć, bo jest tyle zajęć na Politechnice, że mowy nie ma, żeby pan poszukał pracy”. Rozpatrzyłem się, poszedłem na SGH. Przyjęli mnie. Nie zawdzięczam niczego Polsce Ludowej, bo za studia swoje płaciłem. Niedużo, bo dziesięć tysięcy za dziesięciomiesięczne wykłady, tysiąc złotych miesięcznie. Dawałem korepetycje, pracowałem w Zarządzie Miejskim, pracowałem w związkach zawodowych budowlanych. Wreszcie koleżanka wsadziła mnie do Warszawskiej Dyrekcji Odbudowy. Bo jak poszła ze mną gdzieś do jakiejś instytucji państwowej, to: „Za dwa tygodnie niech pan przyjdzie”, a jak przyszedłem za dwa tygodnie, to już zajęte, bo: „Gdzie pan był? W jakiej organizacji?”. „No, Armia Krajowa”. Rozkładali ręce. Gdybym powiedział, że w NSZ, to by pewnie spadli z krzesła. Takie były warunki dla moich studiów. Wreszcie trafiłem do więzienia, dwa miesiące siedziałem na [ulicy] Cyryla i Metodego. Potem już jakoś studia do końca przepracowałem w budownictwie. Na SGH mieliśmy wykłady rano i w południe. Rano studiowali ci, którzy mieli pomoc finansową z domu, po południu ci, którzy musieli pracować. Mieszkałem niedaleko, prywatnie, we trzech kolegów mieszkaliśmy, płaciliśmy chyba pięćset złotych za pokój. Samiśmy sobie gotowali, bo SGH to był tylko ten budynek od Rakowieckiej, częściowo został i została biblioteka oraz domek profesorski. Na pierwszy rok zgłosiło się nas siedemset osób. Wykłady się odbywały kolejno na wielkiej sali w czytelni. Potem powoli zaprzyjaźniliśmy się coraz bardziej z profesorami – profesor Skrzywan, profesor Grodek, profesor Lot, profesor Lipiński – to wszystko znane postacie sprzed wojny, znani profesorowie. Dostałem kiedyś dziesięć tysięcy od Skrzywana, bo pracując w budownictwie miałem rozeznanie, gdzie jaki materiał można dostać i po jakiej cenie, więc kupowałem terakotę, glazurę... Ministrem finansów był wtedy absolwent SGH, Dąbrowski. Jak Skrzywan poszedł, to zawsze, mimo że to prywatna uczelnia, Dąbrowski „odpalał” jeszcze pomoc finansową. Ale pełna opłata od 1945 roku do 1949 roku, dopóki nie upaństwowili SGH, wynosiła chyba dwadzieścia cztery tysiące, a ja płaciłem połowę. Już nie pamiętam, czy dziewięć, czy dwanaście tysięcy, bo miałem pięćdziesiąt procent zniżki. Czyli za swoje wykształcenie płaciłem ciężką pracą. A praca była ciężka podwójnie, bo praca zawodowa, na odgruzowywanie się szło... Człowiek w domu zjadł jakieś tam śniadanie, ale na obiad to już nie zdążył, w „bratniaku” albo wypił szklankę mleka z bułką, albo nie, i na wykłady. I wracało się o godzinie ósmej wieczorem do domu. Takie było moje życie akademickie i moich kilkuset kolegów.
Warszawa, 21 czerwca 2005 roku
Rozmowę prowadził Bartłomiej Giedrys