Zbigniew Wolak „Szczupak”
W Warszawie. Ojciec był inżynierem, majorem saperów. Szef budownictwa wojskowego. Dowództwa okręgu korpusu siódmego w Poznaniu. Absolwent politechniki lwowskiej, były oficer armii austriackiej. Odznaczony za dzielność przez cesarza. Odznaczeń nie nosił. Został po Brześciu przeniesiony do Poznania, tam się uczyłem na początku. W 1936 roku, kiedy ministrem komunikacji został legionista Ulrych, kolega mojego ojca, zaproponował ojcu stanowisko dyrektora Departamentu dróg i mostów. Ojciec i my pojechaliśmy do Warszawy.
Miałem brata. Też walczył w Powstaniu w innym miejscu, razem na Czerniakowie przez dwa tygodnie walczyliśmy. Mama była gospodynią. Prowadziła dom. Bardzo szybko została zamordowana.
Dużo o tym piszę. To sprawa korzeni. U nas w domu bywało dużo oficerów. Prezydentem miasta Poznania był pułkownik Więckowski. My jako dzieci tylko ich witaliśmy, ale widok wiszących szabli, peleryn wojskowych i podsłuchiwanie tych rozmów sprawiło, że mieliśmy kompleks od lat najmłodszych, czy potrafimy być tacy, jak oni nam się jawili? To byli młodzi ludzie trzydziestoletni z pięknymi żonami, z odznaczeniami ze wszystkich frontów pierwszej wojny. W domu wychowanie było rygorystyczne. Służąca co sobotę mówiła co było złego i wymierzano nam karę nahajką. Kary cielesne dostawaliśmy. Szkoła powszechna, na Pradze. Ten dom jeszcze stoi. Przed wojną ministerstwo komunikacji. Szkoła imienia biskupa Bandurskiego. To polowy biskup żegnający legionistów. Gimnazjum imienia Generała Jasińskiego. Bohater Powstania zamordowany przez Suworowa w czasie rzezi Pragi. Była czapka Jasińskiego. Nawet na ulicy ciągle nam zwracano uwagę. Mieliśmy tarcze, mundurki i surowi profesorowie. Mieli kapralskie podejście. W czasie okupacji i po wojnie okazało się ile mieli dla nas uczucia i odpowiedzialności za nasze wychowanie. To działało na podświadomość. Rola kościoła też jest duża. W szkole całe gimnazjum na Skaryszewskiej wszystkie klasy codziennie zaczynały od „Wszystkie nasze dzienne sprawy” i „Wszystko, co nasze Polsce oddamy.”
- Jak pan zapamiętał moment wybuchu wojny?
Nasze podwórko było miejscem wychowania. Trzy generacje młodzieży. Była konkurencja, czyj ojciec był dzielniejszy w czasie pierwszej wojny światowej. Mój ojciec to
Oberleutnant i byliśmy wysoko notowani. Byli koledzy starsi od nas o pięć lat i w 1939 roku pojawili w mundurach. Jurek Stępień, plutonowy podchorąży lotnictwa. Rok później został zestrzelony nad kanałem La Manche i zginął. Inni kadeci. Rodzice zadecydowali, że wobec wojny na ostatnich wakacjach byliśmy w Rybienku, żeby było blisko. Na drugi miesiąc wysłano nas do Lwowa bo będzie bezpieczniej. Myśleli kategoriami pierwszej wojny, pozycyjnej. Lwów poza zasięgiem lotnictwa. Władowali nas do siedemnastego września. Ginie ojciec, ma czterdzieści dziewięć lat. Odłamek jest przyczepiony w pamiątkach. Zostajemy sami, mama w Warszawie, rodzina biedna, wchodzą sowieci, my jesteśmy bez środków do życia, głód, rejestracja bierzeńców, tych co nie pochodzili z kresów. Wywózka już w grudniu. Zacząłem chodzić do gimnazjum Sienkiewicza, zmienione na Iwana Franko, powyrzucano portrety herosów z korytarza i powieszono nowe. Komisarz był polityczny. Mama miała trzydzieści lat, jak zabili ojca. Została w mieszkaniu na Targowej, cztery pokoje, miała biżuterie, zapłaciła koledze ojca z pułku, żeby pojechał z Warszawy do Lwowa i nas przywiózł. To nie był spacer. Rosjanie jak wkroczyli do Lwowa, uszczelnili granice, a mrozy dochodziły do trzydziestu paru stopni. Dziadek wpychał nam egzemplarze „Czerwonego Sztandaru”, żeby było nam cieplej. Staliśmy rano, żeby dostać bochenek chleba. Byliśmy zmarznięci, a chleba nie było. Marzec to był, po drugiej wywózce w lutym, kilkadziesiąt tysięcy ludzi, chodziliśmy dawać im gorącą wodę, bo oni niczego nie dostawali. Przyszedł kolega ojca, porucznik, młody człowiek. Zmorą były donosy mniejszości ukraińskiej i żydowskiej. Czerwonoarmiejcy mieli listy gotowe i myśmy na tych listach byli. Babcia uszyła stroje ochronne białe, i tłuszcz i mąkę do wysmarowania twarzy nam dała, żeby nas nie było widać. Pokrowce na buty i krzyżyk na drogę od dziadków, których już nie widziałem potem w życiu. Pojechaliśmy do wsi i czekaliśmy pod sianem cztery dni. Chodziły patrole pograniczników rosyjskich. Linia drutów rosyjskich, niskie, ale na wysokości dwóch trzech metrów, nie do przejścia. Potem była ziemia niczyja z patrolami sowieckimi i potem wysokie niemieckie druty do przejścia. Tam byli ludzie, których potem spotykałem we Włoszech już w mundurach, których złapali, kiedy przechodziliśmy. Przechodziły patrole, gospodyni dawała jakąś wódkę, mówili żeby przejść, dawali deski półtora metra. Skokami musieliśmy dojść do wsi do drutów. Była księżycowa noc, kładliśmy te deski na drutach, pokrowce się zaczepiały, ale przeszliśmy. Mój starszy z kolegą ojca szli szybciej, ja musiałem pomagać takiej pani i szedłem wolniej. Straciłem siły, bo szliśmy skokami. Cztery skoki i przerwa. Oni odbili, doszliśmy po śladach do nich o czwartej nad ranem. Przez druty przeszliśmy bez problemu. Jakaś chata, jedzenie i na stację kolejową. Weszliśmy do pociągu towarowego, siedziałem na korbie i zasnąłem. Pierwsze spotkanie z Niemcami było w Lublinie. Otworzyli ten wagon i kopniakiem wyleciałem na zewnątrz i to było spotkanie z cywilizowanymi eleganckimi, nie porównywalnymi do sowietów okupantami. Potem była jazda pociągiem i spotkanie z mamą. Szczęśliwą, że jesteśmy. W naszym mieszkaniu były trzy pokoje zajęte przez Niemców, a my w jednym.
- Jak radziliście sobie w czasie okupacji?
Na naszych łóżkach byli dwaj niemieccy pracownicy kolejowi, salon ojca z portretem zajmował Niemiec. Chodził w skarpetkach. Mama nie miała zawodu, znajomi to znajomi, to się kończy, kiedy zostaje się wdową z dziećmi. Mama zaczęła sprzedawać. Rowery poszły piętro wyżej. Ojciec mojego kolegi był zaopatrzeniowcem kolei, z racji tego, że miał dostęp do żywności był dobrze sytuowanym człowiekiem. Najpierw mój rower potem brata, potem obrazy i wszystko, co się dało. Zaczęliśmy chodzić do szkoły i był obowiązek pracy, w wieku szesnastu lat rejestrowało się w urzędzie pracy i on miał prawo przerwać pani naukę i wysłać panią do roboty. Starszy brat jakoś nie potrafił zarobić i był umieszczony w pomocniczej formacji policji granatowej, która miała pomagać przy nalotach i wygrzebywać ludzi. Oni byli skoszarowani. Dostawali żołd. Jego utrzymanie mieliśmy z głowy, ale nie przynosił pieniędzy. Musiałem przerwać naukę. Inni moi koledzy, którzy mieli oboje rodziców, chodzili na komplety, ja musiałem się pożegnać z profesorami i zacząć pracować. [Rajsband?] inspektor który z nami mieszkał, powiedział że on mnie zatrudni, ale muszą wyrzucić nas z tego mieszkania. Meble musieliśmy zostawić. Przenieśliśmy się przenieść na Franciszkańską. Dał mi posadę tragarza na dworcu wschodnim, pensję plus papierosy. Byłem tragarzem, ale nie dworcowym, tylko w 1942 roku, po bitwie pod Kurskiem Niemcy zrobili punkt przeładunkowy. Żołnierze niemieccy mieli dwutygodniowy urlop rocznie, nigdy nie wiedzieli kiedy to będzie, żeby nie tracili zapału bojowego, przyjeżdżali tak jak stali, w mundurze polowym, często letnim, pociągami urlopowymi między Berlinem a Brześciem. Przyjeżdżali do Warszawy, zbudowali miasto barakowe, dziesięć hektarów. Tereny otoczone drutem kolczastym, tylko dla Niemców z wejściem pilnowanym przez żandarmerię polową. Mój pracodawca otworzył przechowalnię bagaży na dwustu żołnierzy. Oficerowie frontowi przyjeżdżali i tam mieszkali, tam było dziewięciu Polaków. Trzy zespoły po trzech, mieliśmy prawo wstępu. Mieliśmy
Dienstausweis i przepustkę nocną, od albo do szóstej rano do dwunastu godzin pracowaliśmy. Musiałem o czwartej w nocy wstawać i iść przez ciemną Warszawę ulicą Miodową, zejść do mostu Kierbedzia. Odbywała się tam ta sama zabawa, trzeba było iść środkiem drogi z rękami w kieszeni, każdy mógł cię zabić, nawet urzędnik, a tam byli nerwowi. Trzeba było mieć
Kennkartę, Arbeitskartę, Dienstausweis i Nachtausweis i nie wolno było zginać trzeba było nosić do szyi przywiązane. Zza koszuli sięgnąć i uważać, żeby cię nie zabili. Na końcu mostu odbywała się ta sama zabawa. O godzinie szóstej była zmiana. Żołnierze się z nami wymieniali. Papierosy sprzedawaliśmy.
- Kiedy wstąpił pan do konspiracji?
W 1942 roku.
- W jakich okolicznościach.
Miałem kolegę, syna dowódcy szkoły podchorążych, przyjaciel ojca. To nie mogło być przypadkowe. Każdy, kto wprowadzał kogoś, brał za niego odpowiedzialność. Jeśli ktoś okazał się słaby, to płaciła pani życiem, bo denuncjował. On zaproponował mnie po długiej znajomości. Myślałem wtedy, że moi koledzy byli bardziej szczęśliwi, a przy trudności życia, jeśli się nie angażowało w działalność konspiracyjną, jeśli się nie miało pecha i nie złapała pani łapanka, to miało się szansę przeżycia. A ja dobrowolnie się ładuję do Al - Khaidy, organizacji terrorystycznej, antypaństwowej, przez Niemców nazywanej bandycką. I pani składa przysięgę. Była u mnie w domu w 1943 roku, na poziomie drużyny, czyli osiemnastu kolegów. Dowódca batalionu, harcerz Sobolewski, podporucznik saperów. To były pozory moich imienin, mama coś postawiła na stole. Bratu nie powiedziałem i mamie też, tylko że goście przyjdą. Przyszedł ksiądz Mieczysław. „Rota”, przysięgi - Twoją nagrodą będzie wolna Polska, a zdrada śmiercią. Jak to usłyszałem, to pierwsza była reakcja w co ja się władowałem, poza tym ciężkim życiem, ładujesz się do organizacji wojskowej i wiesz że każdy z wyższą belką może wydać ci polecenie, każde. Musisz wykonać, bo śmierć. Nie byłem nigdy kontaktowy, nie bawiłem się, a tu człowiek się w to ładuje. Szturmowy batalion „Odwet”, cztery kompanie, około stu dwudziestu dziewcząt, sześciuset ludzi. Straty batalionów szturmowych są duże, a jednak było ich sporo ludzi. Szkoła podchorążych, potem zrobiona na podoficerską. Jak się wojna skończy mieliśmy dokończyć gdzie indziej. Przechodziliśmy szkolenie zorientowane na walkę w mieście. Były tam elementy topografii terenowej, ale bardziej w mieście. W oparciu o „Podręcznik dowódcy plutonu” i książkę Grota „Teoria walki w mieście”.
Szereg. Nie były to akcje bojowe, bo bali się dekonspiracji, kiedy jeden kolega zaangażował się w samodzielne zdobywanie broni i wpadł. Ja miałem ukradziony, miałem kontakt z bronią od tych żołnierzy frontowych, kiedy szli do odwszalni, bo wojska frontowego nie mogli tak wpuścić. To byłby defetyzm z ich wyglądem. Doprowadzano ich do porządku, dostawali nowe mundury, paczki żywnościowe, bo nie mieli, co do tego domu przywieźć. Ci z administracji mieli kradzione walizy łupów, a frontowi nie. W bagażowni był napis
Achtung Soldaten! niebezpieczeństwo bandytyzmu w Warszawie. Mieli ładownice pełne naboi, jak dawali nam karabin, to nie braliśmy, bo nie wolno. Ale z plecaków można było wyjąć dwa pociski i nikt nie zauważał. Ja to podbierałem, chowałem do skrytki, ale problem był z wyniesieniem. Rewidowali nas. Olbrzymie ryzyko. To była sprawa gardłowa. Miałem szczęście, jeden z żandarmów był bez oka i dlatego przeszedł do służby wartowniczej. Kiedyś przyszedł do mnie w czasie dyżuru, czy mogę mu przetłumaczyć list, bo był napisany po polsku. Zakochał się w jakiejś dziewczynie na Starówce. Pisała mu listy miłosne, a on odpisywał i prosił mnie, żebym tłumaczył. Kiedy on był na warcie nie było dokładnych rewizji. Najpierw zgromadziłem sobie amunicję, a potem berettę, ale to się mało nie skończyło dramatem. Ci żołnierze niemieccy często byli zabijani na ulicach Warszawy i trzeba było oddać bagaż jak któryś zginął. Jeden bagaż żeśmy przytrzymali sześć dni i otworzyłem go. Była tam beretta. Nie była to broń służbowa. Wziął ją pewnie, żeby sprzedać. Ja ją zabrałem. Potem przyszedł do mnie z żandarmami, ale to inna sprawa, nie chce o tym mówić. A nieudana akcja. Koledzy zdobywali, broń polowali na żołnierzy na randkach i często to się kończyło tragicznie. Przed Powstaniem była wpadka i trzeba było ewakuować cały skład broni w dzień. Jak to nieść, taki karabin. Myśmy się tym zajmowali. Ale w akcjach nie braliśmy udziału.
- Wiedział pan, kiedy było Powstanie?
To było w etapach. Zaczęło się pierwszego, ale w środę mama dała mi zwitek z napisem „alarm” i miejscem punktu kontaktowego. Wziąłem berettę i magazynki, pożegnałem się z mamą. Punkt na ulicy Podchorążych. Punkt na poziomie drużyny. W czwartek zostało odwołane, wróciłem na Stare Miasto, a w piątek drugi alarm. Koncentracja batalionu była w klasztorze na ulicy Chełmskiej. Broń została przyniesiona, nie wiedzieliśmy tylko gdzie będzie punkt wypadowy. Ostatnia faza przed Powstaniem. Na stołach była broń jeden ręczny karabin maszynowy, cztery steny, osiemset granatów, kilkadziesiąt pistoletów i cztery karabiny z odciętymi lufami na bliską odległość. „I co, to wszystko?” „Spokojnie broń będzie dostarczona w dniu wybuchu Powstania.” W poniedziałek podciągają nas na Staszica, na Langiewicza, Prezydencką, zgłosiło się około czterystu kolegów, sanitariaty były przygotowane, broń dawali. Dowódca mówił, że cele są wyznaczone i atakujemy od strony północnej. Nasz batalion miał atakować
Staufenkaserne SS na Rakowieckiej i pierwszy pułk artylerii na Puławskiej. Równolegle zsynchronizowana akcja, od Mokotowa atakowała Baszta. Przejść Wawelską, pole Mokotowskie na odległość szturmową i atak. To możliwe gdybyśmy mieli broń. Jest wpół do piątej, jestem w pierwszej kompani, w plutonie u Sobolewskiego. Nie ma broni, a miała przyjść. Dramatyczna sytuacja, dowódca wydziela dwie grupy po trzydziestu sześciu kolegów. Jedną dowodzi Sobolewski drugą Jakubowski, zadanie jest nie do wykonania, ale musimy wykonać. On mówi, że bez broni pójdzie, oficer zawodowy. A potem się tłumaczył z wybicia dwustu kilkudziesięciu ludzi. Niech pani napisze listy do rodzin i wytłumaczy, że ta śmierć miała sens. On miał dwadzieścia pięć lat. Młody człowiek. Mam kolegę, którego wciągnąłem do konspiracji, on nie chciał, ja go zaszantażowałem, mówiąc, że wojna się kończy i potem się ktoś spyta, co robiłeś w czasie wojny? Tak jak my naszych rodziców. Taki był system wartości. Wciągnąłem go. Zdziśka na tej pierwszej akcji wyznaczyli do zostania, bo nie miał broni. Deszcz pada, Prezydencka. Pachnie. Ludzie chodzą po trotuarach, a my nakładamy opaski, broń, amunicję, atakujemy kwaterę lotników. Liczyliśmy, że dużo broni tam zdobędziemy. Tam był też pierwszy szwadron strzelców poborowych, sześćdziesięciu kolegów. Zbiegam. Zdzisiek stoi. „Ja nie idę. Nie mam broni.” „Znowu się migasz.” – odpowiedziałem. I to mnie męczy całe życie, bo on był pierwszym zabitym. Dwa kroki ode mnie, starszy strzelec Rybka. Nadzieja rodziny, dostał przez pierś. Zdobyliśmy, tam trochę broni. Dwieście dwadzieścia ludzi na kolonii Staszica, bez broni. Jeden z oficerów mówi: „Przechodzę do cywila, Szczupak ty dowodzisz.”
To często byli oficerowie rezerwy, miał naturę cywilną. Byli starsi, wiedzieli, co to znaczy. Jesteśmy bez broni, zaczyna się masakra. Pierwsza grupa lotników, postrzelaliśmy i się cofnęliśmy. Następnego dnia przyszły oddziały RONA, zaczęły się gwałty i zaczęło się mordowanie, dom po domu. Kiedy padał jakiś strzał, podpalali dom i czekali, Rona na Prezydenckiej, mamy szpital Piłsudskiego, a Niemcy park przy Sędziowskiej, na polu Mokotowskim działa, jesteśmy w worku, można przejść Lekarską, ale jak wszystkich, Jakubowski dostał w brzuch, śmierć, położyli go na Langiewicza. Jego brat, który dzień wcześniej przyszedł z partyzantki na ich oczach został zestrzelony, a Niemcy przychodzą i mają potem jego kolta. Dramat. Dom po domu wystrzeliwują, blisko dwieście osób.
- Jak wyglądały te zbrodnie?
Jest to dokładnie opisane. Wiemy, kto został zgwałcony, które sanitariuszki, ale po nazwisku nie mówimy. W jednym miejscu to najpierw Niemcy bronili tych naszych dziewczyn. To były młode dziewczyny, siedemnaście, osiemnaście lat. Jeden oficer jakoś się zadurzył w tej sanitariuszce, po trzech dniach mieli ich zabrać i mówił, że przychodzi RONA i on już nic nie zrobi, bo to jest hołota. Oni nimi gardzili. Potem Rona przyszła i zaczęli je gwałcić. Proszę sobie wyobrazić, jaka jest sytuacja tych dziewcząt, które są zgwałcone i ich koleżanki wiedzą o tym do dziś. Śmierci, chowanie tych ludzi i tłumaczenie potem bliskim. Potem pani wraca i ma pani jego zdjęcie na pogrzeb tylko.
- Jakie były pańskie dalsze losy?
Przy Sędziowskiej siedzieliśmy. Wszędzie Niemcy. Dzień wcześniej RONA wpada i wybija lokatorów. My jesteśmy następni. Ja mam trzy kule. Jedną dla siebie. W nocy przychodzi łącznik z Politechniki, że można przejść po cieniu drzew. Drzewa rzucały cień. Przeszła grupa jedna z ostatnich, na Lekarską, przez Wawelską przez ogródki do Barykady na Jaworzyńskiej. Resztki batalionu dotarły na Architekturę, kwaterę główna odwetu. Tam było zgrupowanie “Golski”, przyszliśmy jako rozbity batalion, mieliśmy mało broni. Nastrój fatalny. Dali nam odcinek wzdłuż Noakowskiego. Niemcy byli naprzeciwko. Polowaliśmy na Niemców, oni na nas. Nie mogła pani strzelać z okien, bo to za blisko, strzelało się z wnętrza bloku. Strzelaliśmy z trzeciego piętra, mieliśmy amunicję przeciwpancerną, trafiało się bo pani była szybsza, żadna frajda. Jak się zabiło, to był młody człowiek, czapka mu spadła. Atmosfera była zła. Resztki trzymały Noakowskiego, jak była zmiana warty to się oddawało broń, bo nie było. Byłem dowódcą sekcji sześcioosobowej. Mój brat z Radosławem przeszedł na Czerniaków. Przesłał mi wiadomość że broni jest dużo i żebym z nimi szedł. Odmeldowałem się i poszedłem do nich. Dowódca powiedział, że nie mam prawa, że mu niszczę batalion. Wziąłem swoją sekcję i poszliśmy na Czerniaków, przez plac Trzech krzyży. Rano zameldowaliśmy się na Ludnej, następnego dnia byliśmy już na linii frontu, na Fabrycznej. Dużo broni. Tu się budowało jakąś historię. To byla elita. Broń mieli ze Starówki, mieli panterki. Mieli bojowe doświadczenie. Oni nie byli rozbici. Mieliśmy kompleks wobec nich. Szybko się to wyrównało. Dostaliśmy też panterki. Z bratem już razem byliśmy.
- Jak wyglądało to spotkanie z bratem?
Na barykadzie.
- A w tym batalionie “Czata 49”, który to był pluton i czyje dowódctwo?
To był pluton porucznika “Małego”. Dowodził kapitan “Motyl”, tam był przyczółek, jak przyszedłem ósmego, może dziewiątego Niemcy siedzieli w Muzeum Narodowym. To był olbrzymi przyczółek. Była szansa, ta armia była na Praskim brzegu. Byliśmy na Fabrycznej, były bloki ZUS, połączone kanałem ogrzewniczym, używali miotaczy ognia i prawie nas tam spalili. Na Czerniakowską poszedłem z sekcją, siedemdziesiąt dwie godziny w akcji bez przerwy, tam się czołgi pchały. Goliaty puszczały się po Czerniakowskiej, żeby zniszczyć dowództwo. Broni było bardzo dużo, ale owało ludzi. Walki były parterowe, była spółdzielnia „Społem” i żywność. Tam ginie pierwszy z sekcji, kolega “Miriam”, pali się, nie możemy go wciągnąć. Poeta, polonista, romantyk. On tam zginął. Potem zginął następny z tej sekcji, zostałem sam żywy. W końcu ten goliat rozwalił okrąg i zaczęło się zacieśnianie. Walki w zabudowie są trudne, nie wiadomo kto skąd będzie do pani strzelał. To są polowania. Latanie po piętrach. Grupa RONA która naciskała, to były wyszkolone oddziały. Na Zagórnej szpital trzeba było ewakuować. Byliśmy nieprzytomni. Wynosimy ranne dziewczyny. Pamiętam, podnoszę dziewczynę i nie ma lewej ręki i lewej nogi, bije mnie prawą, bo ją wszystko boli. To się pali. Rannych przenosimy parę metrów dalej, nie ma ulic. W naszych rękach Ludna, Wilanowska, front Solca. Trzeba iść żeby wysłać patrol do Beringa. Podać namiary dla ognia artyleryjskiego. Bo zrozumieć można, że nie mieli środków przepławowych, chociaż Wisła była płytka, ale był piach. Ale dlaczego mając artylerię moździerze, nie przytłoczyli ogniem tych na moście Poniatowskiego. Koło szkoły Batorego. To jest nikczemność, której nie można zrozumieć. Każdy kto zna się na wojsku, ten wie, że mogli. Przeprawiliśmy się. Mówią, że następnego dnia będzie lądowanie, piętnasty na szesnasty to był. Problem, żeby w tym momencie Niemcy nie ruszyli, bo ilu ich jest koło mostu. Ja ich przyjmowałem. Wcześniej złapaliśmy esesmana. Miał nowy karabin, którego myśmy nie znali. Półautomatyczny karabin szturmowy. Na piętnaście kul. Prowadzimy go do “Motyla” I do oficera informacji, żeby sprawdzić jak to działa. W piwnicy siedzi porucznik “Jerzy”. Nie daliśmy mu amunicji, a ten Niemiec pokazał nam jak się to ładuje. Wtedy rzeczywiście ktoś go uderzył. On mówi: “Czy mogę pokazać gdzie zostawiłem pojemnik z granatami.” Wziąłem kolegę, może to prawda. Idziemy i w krzakach z aluminium kontener, taka walizka leżała. Dwanaście granatów rozczłonkowych po dwóch stronach, razem dwadzieścia cztery. Rozstrzelano tego Niemca, bo żołnierzy SS nie brano do niewoli. Szesnastego pokazują się żołnierze z pierwszej armii. Wraz z nimi uczucie wzajemnej obcości. Nie wiadomo ilu z AK zginęło z ich ręki, nawet nie celowo, oni nigdy tu nie byli, nie znali miasta. Ludzie z kresów, z minimalnym przeszkoleniem. My nosimy opaski przemiennie, to było zmieniane, bo Niemcy też nosili opaski na rękach. Lądują. Dowodzi desantem major z radiostacją. “Dajcie namiary na tanki.” Na Czerniakowskiej zatrzymują czołgi niemieckie, raz. Więcej nie podają im namiarów z centrali. Mają swoje dowódctwa. Podlegają operacyjnie Radosławowi, ale mają własne zadania. Marnotrawili amunicję. Na Wilanowskiej po lewej stronie leżało ich pięciu. Potrafił taki wstać, walił seriami jak John Wayne. Za długo stał. Krzyczę żeby się schował, a on ginął. Nie umieli walczyć. Oni dawali nam amunicję rosyjską, a my mieliśmy polską. Ta pomoc, to była taka, żeby nie pomóc, tylko gest. Militarnie to było bezsensowne. Przychodzi dziewiętnasty września, wracamy z Ludnej, osobno walczyliśmy na innych odcinkach z bratem. Zwaliłem się nieprzytomny na Wilanowskiej. Brat musiał mnie kopać, żebym się obudził. Wacek Micuta, mój przyjaciel, poznałem go w Afryce potem, z bratem dowiedzieli się że można przejść z Czerniakowa do Mokotowa. Oni zniknęli, stu dziewięćdziesięciu dwóch żołnierzy z “Parasola”, “Zośki”, “Czata”. Przeszli w nocy na Mokotów. A potem do Śródmieścia. My zostaliśmy jako taka kolczuga u boku statku Bajka, tam leżeli ranni. Łódki miały ich zabierać. Były pierwsze objawy paniki. Ludzie ze zrujnowanych domów na Solcu, jak tylko była plotka, że są jakieś łodzie, to biegło to wszystko. Dawali pieniądze, żeby dopuścić ich do brzegu. Pamiętam jubilera, który miał zegarki. Chciał mi dać połowę, za to żebym go puścił. Myśmy trzymali tę kolczugę czekając na łodzie. Ale od strony mostu Poniatowskiego okopany był karabin maszynowy berlingowców. Nie mówiąc nam o tym, że się wycofują od strony mostu Poniatowskiego, wycofali się jakąś łodzią. Niemcy tam byli. Herman Goering, dywizja pancerna ściągnięta z Włoch, poczekali do trzeciej nad ranem i z odległości trzydziestu, czterdziestu metrów dostajemy nawałę ogniową. Za chwilę ich mamy na sobie. Ja miałem płaszcz żandarma zdobyczny, bo było mi zimno. Zobaczyłem że duża grupa była, to rzuciłem płaszcz do Wisły, opaskę i broń też. Widzę, że oni zaczynają rozstrzeliwywać tych co mają elementy niemieckiego umundurowania i uzbrojenia. Uznani byliśmy za kombatantów, ale oni tego nie przestrzegali na Czerniakowie. Uratowało nas to, że pojawiło się mrowie cywili. My z tymi rękami podniesionymi, była nawała moździerzowa, zginęła taka dziewczyna. Chodziła za mną, bo jej się zdawało, że jej szczęście przyniosę, w ostatniej chwili zginęła. Rozstrzeliwują dwunastu kolegów. Jeden Niemiec podchodzi do mnie, żebym dał zegarek, to mówię, żeby sobie wziął samemu. On mi go zdarł, zgniótł i zobaczył, że to cyna posrebrzana. “To nie jest srebro, to jakieś gówno” mówi. Oddał mi to. Ale ja widzę że mam legitymację AK wewnątrz. Chcę się dostać do tłumu, ale tłum wypychał, udało mi się wyciągnąć tę legitymację, wrzucić w błoto i zadeptać. Przyszedł oficer, nie SS. Skończyli z rozstrzeliwaniem, uformowali kolumnę. Zaczęli nas prowadzić. Kazał mi nieść amunicję, bo była ciężka. Widział, że ledwo idę, wziął jakiegoś cywila grubego i jemu dał tę amunicję. Przejęła nas potem żandarmeria. Niedobrze. Zabrali nas do kościoła świętego Wojciecha na Woli, który miał fatalną reputację. Tam odbywały się egzekucje, pod murem na lewo. Wpędzili nas do nawy głównej, zamknęli kościół, nie było miejsca do spania, o piątej nas odbudzili, wygarnęli przed kościół, położyli na twarz i zaczęli wybierać ludzi na przesłuchanie. Ranni siedzieli na ziemi pod murem, przesiąkały bandaże krwią i obsiadły ich zielone muchy. Nie chcieli im dać wody. Leżeliśmy, widzieliśmy oficerów od Berlinga, jak popijali herbatę, bo traktowani byli jak regularne oddziały, inaczej niż bandytów. Zobaczyłem koło siebie buty do jazdy konnej czarne, to był gestapowiec I wybierał ludzi na przesłuchania. Ja nie podnosząc głowy mówię:
Oberscharfuehrer. Poznałem bo miałem na co dzień z nimi do czynienia, z tymi ludźmi z frontu. Mój niemiecki był szkolny. Użyłem dwa slogany frontowe, a tamten spytał: “Skąd znasz te wyrażenia? Wstań!” Mówię, że pracowałem jako
Gepaecktraeger. “A ty wierzysz?” “Tak wierzę.” “To pomódl się do tego swojego boga, żebym cię nie wezwał na przesłuchanie.” Położyłem się. Przyjechała niemiecka kronika filmowa, dali papierosy i nagrywali nas. Potem skierowali nas do Skierniewic.
- A w Powstaniu jaka była reakcja ludności cywilnej?
Pamiętam jak na Langiewicza całują nas przechodnie, śpiewają “Jeszce polska nie zginęła.” A Czerniaków około czternastego zaczęli bombardować. Sztukasy niszczyły poszczególne domy. Zaczął się dom. Wycofaliśmy się z Fabrycznej, przechodziliśmy przez magiel i siedzieli najbiedniejsi. Oni byli pasywni, nawet nie próbowali ocalić życia, z czasem tak się działo z cywilami w Powstaniu. Wszelkie ucieczki były pozorem. Miałem karabin zdobyczny, ale nie miałem amunicji. Zobaczyli go. Zaczęli nas przeklinać: “Bandyci, łobuzy! Zniszczyliście Warszawę, a nas zostawicie na śmierć, niech was bóg pokaże.” To zrozumiałe.
- A z okresu walk, które przeżycie było najcięższe?
Jak nie było amunicji.
- A miał Pan jakieś bezpośrednie zagrożenie życia?
Wielokrotnie. Walki uliczne, to nie klarowna sytuacja. Nagle w plecy ostrzał jest, jak wychodzimy z Langiewicza. Dostajemy z dwustu metrów. Karabin maszynowy. Pociski poślizgowe, odbijają się od podłoża i rozwalają wino dookoła, na wystawach. I pani widzi pod ostrzałem, że każdy pocisk jest dla pani. Czuje się pani flakiem z krwią. Czuje się pani strasznie duża, a chciałaby pani być mała, malutka. Mało co nie zginąłem na Filharmonii, kolega był ranny. Poszedłem na przepustkę. W Adrii mnie zakwaterowali, cały pluton zginął. Uderzyło działo kolejowe. Ja spałem na stole bilardowym i mną rąbnęło o ścianę. Zginęli wszyscy. Potem po wielu latach dałem im na ołtarz znalezione w kościele figury bez rąk. Miałem skojarzenie takie. Póki jest napięcie, to się nie myśli o śmierci, bo jest tego za dużo, pierwsza śmierć, druga, ale sześćdziesiąt parę dni? Ma pani uczucie, że nie może pani zginąć, bo pani nigdy nie zginęła jeszcze, można się tylko tego domyślać. Ciągle to nie pani, ciągle ktoś inny, ale dopiero jak się jest ciężko rannym to się czuje śmierć.
- A jakiekolwiek dobre chwile?
Był taki moment jak przyszedłem na Czerniaków. Domy stały, normalni ludzie, było jedzenie, bo potem ciągle byliśmy głodni. Ale martwiłem się o matkę, co się stało. Jak Starówka upadła wywieziono ją i zginęła w obozie. Nie chciała żyć, bo jej powiedziano żeśmy zginęli. Mnie pomylono ze Zdziśkiem. Ja “Szczupak” on “Rybka”, a mój brat był ranny. Też jej powiedzieli, że nie żyje. Jak pani ma taką sytuację, to rudno powiedzieć, że się jest szczęśliwym. Koniec życia to był i już. Szczęśliwy byłem, jak do korpusu poszedłem. Marzyłem zawsze o tym. Chciałem być lotnikiem.
To był obóz zbiorczy. Były lepianki. Władowałem się w tym kombinezonie. Miałem ze sobą zgniecioną puszkę, żeby móc nalać zupy. Ale poza nic nie miałem. Zegarka, chustki do nosa. Nic pani nie ma. Koszulę z kretonu i podarty kombinezon. Pięćdziesiąt trzy wszy zabiłem na tej koszuli, jak ją zdjąłem pierwszy raz do mycia. Kapitulacja Warszawy. Przychodzą do obozu wojskowego koledzy z Mokotowa. Tam byli berlingowcy też. Jakaś kobieta pyta jak się nazywam. Mówi że coś mi przyśle. I przysłała kurtkę pastucha taką, bo było mi zimno. Apel robią. To był październik. Wiedzą, że tu jest wielu żołnierzy AK i mówią, że ostania szansa żeby wystąpić. Stoję w szeregu z kolegami z AK, jako drugi i wystąpiłem. Nikt inny nie wystąpił, bo to był nonsens. Oni potem wszyscy pojechali do obozu. Major mnie wyprowadził, miał naramiennik, taką plecionkę srebrna i widzę, że ma to przetarte czyli od paska, wytarty miał pagon. Taki szczegół zapamiętałem. “Byłeś w AK?” – spytał. “Strzelałeś do niemieckich żołnierzy?” “Tak.” Woła kogoś. “Zaprowadź go tam, gdzie mu się należy. “ Otwierają bramę i prowadzą mnie do obozu, do kolegów. Ci co zostali wylądowali w obozie. Potem załadowali nas do wagonów sześćdziesiąt dwie osoby, bochenek chleba dali od czerwone krzyża pod Hamburg wywieźli do Stalagu Sandbostel. Piętnaście tysięcy jeńców wszystkich narodowości, w styczniu. No a obóz, kawałek chleba na dzień, pół litra zupy, papieros kosztował dolara, żadnego żołdu. W styczniu wywieźli nas pod granice holenderską do luksusowego obozu dla internowanych, rakiety tenisowe, swetry, kije golfowe. Tam dwudziestego trzeciego kwietnia wyzwoliła nas grupa pancerna Kanadyjczyków. Nikt tego nie bronił, wcześniej nas bombardowali. Władowali pięć bomb przez pomyłkę, dziewięciu kolegów jeszcze zabili. No i wyzwolenie. Co ze sobą zrobić? Do ojczyzny nie chciałem, bo po Lwowie wiedziałem, co to znaczy radziecka okupacja. Domu pani nie ma, matki pani nie ma, pełen komfort.
- Kiedy dowiedział się pan o śmierci mamy.
Grubo potem. Szukałem matki przez czerwony krzyż. Odezwała się pani, która z nią była w obozie. Została tylko książeczka do nabożeństwa i portmonetka po mamie. A brata znalazłem jak postanowiłem jechać do Korpusu. Namawiałem takich czterech polaków. Zbiorowisko polskiego losu: kapral “Obuch” Woszczatyński z Wileńszczyzny, o wyglądzie tatara, Albert Jarosz działacz harcerski w Londynie, trzeci Edzio Urbaniak z Armii Berlinga w stopniu Sierżanta. Korpus to jest parę tysięcy kilometrów. Autostopem jechaliśmy dwa tygodnie. Ugrzęźliśmy w Villach, na granicy jugosłowiańsko-austriackiej. Góry strzeżone. Dramat. Siedzimy w obozie, taki dom publiczny właściwie większy. Popołudniu siedzę. Opalam się. Widzę kolumnę samochodów z Korpusu. Pustynne dogde’e. Przywieźli pomarańcze z Włoch dla tego obozu. Wysiada wysoki major. Zawsze miałem miłość do mundurów. Widzę że jest z saperów. Poznałem barwy. On przechodzi, nie salutowało się wtedy oficerom, ale mieliśmy te swoje kotwiczki bandytów z Warszawy. “Przepraszam panie majorze, bo widzę że pan jest z korpusu saperów. Czy znał pan może majora Wolaka?” “A ty jesteś Tadek czy Zbyszek?” To był kolega ojca, który u nas bywał. Zrobili nas na dezerterów, przewieźli przez Alpy. Edzio był z armii Berlinga i miał problem. A tam wszyscy byli prawie po Rosji. Ich uczulenie na penetrację było ogromne. Pojechaliśmy do Ancony. Z miejsca dostałem przydział na szkołę podchorążych. Miałem obsesję, musiałem ją skończyć. Na lotnictwo chciałem, ale nie było miejsca. Trafiłem na kurs artylerii lekkiej. To było jak prawdziwe wojsko, bo uważali, że na za dużym luzie chodzimy. Wsławiłem się tam. Nową broń zdobyłem w Niemczech. Zabrałem Niemcowi, ale potem dałem mu karton cameli za nią, bo mi się go żal zrobiło. To był majątek ten karton. Miałem mauzera siedem sześć pięć. Miałem oddać broń w szkole, ale myśmy nie mogli się z nią rozstać. Zrobili nam nalot, zabrali z plecaków. Jak to zobaczyłem, powiedziałem na głos: “Cholerne gestapo, myślałem że to się skończy.” Ktoś zameldował i wezwał mnie dowódca. “Słyszałem że pan podchorąży pozwolił sobie porównać polskie wojsko do gestapo. Zastanawiam się, czy z takimi poglądami pan może zostać oficerem?” To było przeżycie. To że sam się władowałem w taką sytuację. Tam leży pozwolenie na posiadanie tego pistoletu, które wtedy dostałem. “Myśmy w Powstaniu byli tak przywiązani, w konspiracji dla nas broń to było wszystko. A wy mi tę broń teraz zabieracie?” On wstał zza biurka. Podszedł do mnie. Uścisnął mnie. Powiedział, że będę dobrym oficerem. No i potem ta szkoła podchorążych artylerii. Dziewięć miesięcy i nominacja na plutonowego podchorążego. To była znakomita szkoła, jedyny pułk najcięższej artylerii polskiej armii na zachodzie. Mieli działa kanadyjskie trzy i siedem cala, radary, to była mała Politechnika, elektronika. Myśmy znali na pamięć wszystkie działa. Rozbieraliśmy i czyściliśmy. Atmosfera była niesamowita. Wszystkie fronty się spotkały, ludzie z Syrii, Tobruku, Włochy, partyzantka francuska, jugosłowiańska, z Wehrmachtu dwóch kolegów z Grudziądza, znakomici żołnierze. Czterdziestu sześciu ludzi ze wszystkich frontów. Cudowny mundur, broń osobista, służbowa. Korpus był piękny. Tyle narodowości tam było. To było niesamowite. W Rzymie dostaliśmy urlop po szkole, poszliśmy do marketu I widzieliśmy, że jesteśmy częścią tego wspaniałego świata, który wygrał wojnę. Potem przychodzi rozkaz, że przestali uznawać rząd w Londynie. Korpus musi złożyć broń i być ewakuowany. Niektórzy chcą zostać we Włoszech dla poznanych tam dziewczyn. Część do Polski wróciła. Zostali przesłani do obozów żeby nie zarażać. Dramatyczny był moment oddania tego całego sprzętu. On miał być oddany do Polski, jako zaczątek armii Polskiej. Te stare Wiarusy spod Monte Cassino, na polu bitwy pod Ankoną zbierali niemiecką broń, konserwowali, żeby do polskiej armii to się przydało potem. Takie nastawienie było. I my formujemy kolumnę, szesnaście kilometrów, pułk jedzie - pięćdziesiąt dział, wozy techniczne i zawozimy za Neapol. Do Palermo. Anglicy niszczą to wszystko palnikami. Bez broni czekamy na transport do Anglii. W drugą rocznicę Powstania ja jestem na pokładzie statku Australia, płynąc przez Zatokę Biskajską. Lądujemy w Glasgow. Pistolet mam na udzie taśmą przyklejony. W końcu pożegnałem się z tym pistoletem, wrzucając go w Hyde Parku do sadzawki. Ktoś przeczytał mój artykuł w gazecie i napisał potem, że codziennie teraz chodzi na ten mostek z pieskiem.
Byliśmy na wyspie angielskiej, droga na Irlandię. Nie chcieliśmy uznać tego wyroku historii. Koledzy wyjeżdżają do Australii, Anglicy zachowują się przyzwoicie, ale jest presja, żeby pani wyjechała stamtąd, jest odczuwalna. Powstaje PKPR, Polski Korpus Rozmieszczenia, mają nam odebrać obywatelstwo, bo pracuje pani w obcej armii angielskiej. Kontrakt był taki, że mogę być wysłany do dowolnej części imperium w każdej chwili. W naszej grupie dywizyjnej czwarta, Szyszko-Bohusz był generałem. Składam do pięciu ambasad podanie o wizę. Do Ameryki kwota emigracyjna jest trzy tysiące, za pięć lam mogę przyjechać. Australia nie bardzo, Argentyna też. Podjąłem nagłą decyzję. Wracam do Kraju. Byłem w Londynie pożegnać się z bratem we Francji. Bez pieniędzy, więc poszedłem do koła AK. generał Bór mi pożyczył. Za jego rekomendacją dali mi piętnaście funtów. Kupiłem trochę rzeczy bo on tam głodował. Pojechałem pożegnać się i wróciłem. Wszyscy moi koledzy zostali na zachodzie, a ja wróciłem w mundurze w koniec 1948 roku, kiedy już się zaczynało. Przywitanie było jak macochy, wszystko było obce. Przypłynąłem na Batorym. Generał Kuropieska dał nam dwa bilety, razem w Witkiem, bo on wracał do narzeczonej. “Panie podchorąży ja u pana ojca służyłem.” - mówi do mnie oficer, który mnie witał. “Po cholerę pan tu wracał?” Potem UB. Pisanie przez dwanaście godzin życiorysów. W Warszawie nie mogę dostać meldunku, bo obcy. Ja nie miałem matury, nawet małej. Profesorowie mi pomogli. Ci sami surowi sprzed wojny. Profesor Surdykowski. Chciałem się dostać na rok zerowy, a w Warszawie już nie było. “Trzeba było wracać wcześniej.” – mówi. Ja chciałem inaczej wjechać do kraju. “Jest w Krakowie jeszcze ostatni kurs, napiszę że chodziłeś na komplety.” “Ja nie chodziłem.” “Już ty mi nie mów czy chodziłeś, czy nie!” Nigdy nie zapomnę trzech profesorów: Surlikowski, „Książę” - dowódca oddziału partyzanckiego, od robót ręcznych i mój profesor wychowawca Łukasik, co mówił, że jak się z łaciny nie poprawię to mnie nie puści, chyba że wojna wybuchnie, i proszę - wybuchła. Pamiętam pełnomocnika ministra szkół wyższych. Wysłałem cywilne ubranie bratu i w mundurze wróciłem. Pełnomocnik mówi: “Czy wy myślicie…” “Wy? Nie, ja jestem sam.” – od razu mu przerwałem. “Czy po to Polska Ludowa powstawała, żeby ludzie w takich mundurach jak wasz tu studiowali? A do łopaty!” I tego nie mogę zapomnieć. Rozumiem różnicę poglądów, ale żeby się mścić na ludziach, którzy walczyli o wolność, oficera? Zresztą weryfikowałem się jako podchorąży. Bo Bór powiedział: „Panie poruczniku, niech pan się nie weryfikuje jako podporucznik, bo jak będzie nowy Katyń, to trzeba, żeby ci młodzi oficerowie byli razem z żołnierzami.” Tyle lat po Katyniu, a oni pamiętali.
- A poza przesłuchaniami były represje?
Tak. Szukałem kontaktu z drugą okupacją. Byłem na pierwszym roku. Poznałem moją żonę w Krakowie. Piękna dziewczyna ze Lwowa. Różnica wieku osiem lat. Uważałem, że to jeszcze nie koniec tej zabawy. Jestem sam. Nikt nie ryzykuje. Mieliśmy w drugi dzień świąt spotkanie organizacyjne, spenetrowani byliśmy, mieliśmy donosiciela. Przesłuchiwali mnie u Światły. Powiedzieli, że będę pod szczególną opieką. Na studiach z nikim się nie przyjaźniłem, żeby nie narażać. […]
- Może chciałby pan coś przekazać młodemu pokoleniu, po tym wszystkim?
To częste pytanie. Ludzie szukają sensu tego wszystkiego. Jak pisałem te życiorysy to Bogu dziękowałem, że mi dał trudne życie. Ja zarabiałem na matkę i brata. Dla mnie to wszystko było logiczne, że postępowałem zgodnie ze sobą. Jest wojna, to pani walczy, są komuniści, to pani jest antykomunistka. Żyje się jednorodnie. Lewica, liberał, anarchistka, nieważne, byle konsekwentnie i nie skakać. A jaki to miało sens? Wpisałem się w los moich przodków, ojca, stryja, który zginął w obronie Lwowa, porucznik Stanisław Wolak. Dwóch moich stryjów lotników w obronie Lwowa latali. Spokój mam, że żyłem spójnie. Były tego jakieś konsekwencje, nie dali mi trzynaście lat paszportu. No to co? Jeśli nie chce się imponować sąsiadom samochodem, to takie życie ma sens. Można je przeżyć parszywie, albo nie. Wy jesteście innym tworzywem. Waszymi wzorami byli inni ludzie. Nie z mojego pokolenia. Ja mówię: Dulski, Sowiński, Jasiński. To było nasycone tym, bo Polska zaczęła istnieć. Byliśmy chorzy na tę Polskę. I obligacja:
Polonia mater nostra es. Dostałem od jakiejś organizacji prezent, z taką maksymą: “Polska jest twoją matką.” A od matki się niczego nie żąda. Matkę się utrzymuje. Ja nic nie chciałem od mojej matki, dumny byłem, że mogłem jej pięćset złoty dać, bo oszukałem Niemców któregoś dnia. Czułem, że mogłem zastąpić ojca matce. A to co zostało zniszczone, to nie przywiązuję żadnej wagi do tego. Mam stary samochód, trzydzieści dwa lata ten sam i nie czuję się pokrzywdzony przez los. Dziękuję państwu, że chcieliście słuchać tych rzeczy, które są na granicy bajek jakiś dla was.
Warszawa, 19 marca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Kinga Piotrowska