Sławomir Wołkowicz „Stefan”
- Co pan robił przed 1 września, przed wojną, przed 1 września 1939 roku?
Ostatni rok przed wojną byłem w Korpusie Kadetów w Rawiczu, 1. kompanię, to odpowiadało pierwszej klasie gimnazjum, ukończyłem i awansowałem do 2. kompanii. To się charakteryzowało tym, że na rękawach mieliśmy naszywki. Pierwsza kompania miała jedną naszywkę, a potem już miałem dwie naszywki.
- Jaki wpływ wywarła na pana wychowanie rodzina, szkoła?
Szkoła kadecka, to wiadomo, że była szkołą bardzo patriotyczną, właściwie, można powiedzieć, wojskową, więc wpływ był bardzo silny. Na przykład na wszystkich apelach porannych i wieczornych śpiewaliśmy „Bogurodzicę”. Poza tym było bardzo patriotyczne nastawienie. Szczególnie, może w tej 1. kompanii to dopiero żeśmy się wszyscy uczyli, ale później to już byli coraz bardziej uczestnikami różnych takich działań. Jeżeli były jakieś przed wojną sprawy, zaczęły się z Niemcami, to oni troszkę więcej manifestowali, jeszcze byli trochę młodzi, bo ja nie miałem nawet czternaście lat, więc trudno było wymagać, żebym się angażował w jakieś polityczne sprawy.
- Jak wpłynęła na pana wychowanie rodzina?
Rodzina, matka była bardzo patriotyczna, ojciec też był w 1. pułku „Szwoleżerów”, podobno był w oddziale przybocznym marszałka Piłsudskiego. Jego pradziadowie pochodzili mniej więcej z tej samej okolicy, gdzie urodził się Józef Piłsudski. Wuj, brat matki, był generałem czasu wojny w 1920 roku, ale tylko czasu wojny. Wtedy, tak jak w armii amerykańskiej na okres wojny awansowali, a potem, po wojnie wracał do swojego poprzedniego stopnia. Miał też Krzyż Walecznych i tak dalej.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny?
Wybuch wojny zapamiętałem w ten sposób… Byłem w Korpusie Kadetów w Rawiczu i miałem 1 września zgłosić się w Rawiczu. Na parę dni przed wybuchem wojny, przed 1 września dostałem telegram, że nie do Rawicza, tylko do Lwowa mam wyjechać. A w przeddzień właściwie dostałem [telegram], że chwilowo mam nie jechać do Lwowa. W związku z tym, że Rawicz leżał parę kilometrów od granicy niemieckiej, przenieśli korpus z granicy polsko-niemieckiej do Lwowa, a później już jak była mobilizacja, to w ogóle wstrzymali nasz wyjazd do tej szkoły.
- Gdzie zastał pana wybuch wojny?
Przeżyłem [to] pod Warszawą, we Włochach.
- Czym zajmował się pan w czasie okupacji, przed Powstaniem jeszcze, od samego początku od 1939 roku?
Częściowo mieszkałem we Włochach, później mieszkałem w Warszawie. Najpierw skończyłem tak zwaną małą maturę, czyli szkołę, którą Niemcy jeszcze dopuszczali. To nazywało się przygotowanie do szkół zawodowych wyższego stopnia. To było gimnazjum. Potem skończyłem maturę na kompletach. W 1944 roku zdałem maturę.
- Jak i od kiedy zetknął się pan z konspiracją?
Zetknąłem się z konspiracją bardzo wcześnie, ponieważ koledzy kadeci już od początku nieco konspirowali. Ale ja właściwie na serio, to dopiero gdzieś od 1941 roku, w drugiej połowie. Najpierw była taka mała grupa we Włochach, później w Warszawie, a później zostałem przeniesiony do kompanii, a później batalionu kadeckiego, który się utworzył w ramach… To jeszcze był ZWZ na początku, a później ZWZ AK. Organizował to taki kadet, „Ran” miał pseudonim. Zresztą zginął rok później. [Podchorąży „Ran”, Juliusz Klepacz, zginął w 1943 roku w Radzyminie.]
- Jak pan trafił do kompanii sztabowej, do „Koszty”?
Przenieśli do tego batalionu kadeckiego część nas, kilku – w ten sposób oni uzupełniali swoje stany. Widocznie doszli do wniosku, że tych ludzi trzeba, mieli może większe zaufanie, ja nie wiem, dlaczego nas przenieśli. Myśmy na ten temat w ogóle nie rozmawiali. Przenieśli, tam skończyłem szkołę młodszych dowódców i byłem w „Koszcie”. Zajmowałem się czym? Przede wszystkim, tylko w okresie 1942–1943, to głównie byłem łącznikiem, który jeździł w niedalekich okolicach Warszawy i zawiadamiał o zrzutach.
Takie dwa konkretne przypadki, które mogę powiedzieć, które dobrze pamiętam, niestety one się zawsze wiążą z pewnymi jakimiś nieprzewidzianymi zdarzeniami. Raz miałem pojechać do Mińska Mazowieckiego, zawiadomić o zrzucie. W Mińsku Mazowieckim okazało się, że wszystkich, którzy wysiedli, kontrolowali. Oczywiście mnie też kontrolowali, pytali mi się, po co i do kogo ja przyjechałem. Tak się złożyło, że na kompletach, na których byłem, był ze mną Jan Rogalski, ojciec jego był ginekologiem w Mińsku i w jego domu kwaterowali
Bahnschutze, czyli kolejowa policja niemiecka. Więc ja powiedziałem, że właśnie do niego przyjechałem, licząc, że będę jakąś miał ulgę, bo na pewno jego ojca, znanego lekarza znali i wiedzieli, kto [to jest]. Wobec tego, jak mnie zwolnili, poszedłem do tego lekarza. Iluś pacjentów było w poczekalni, ale on wyszedł do mnie taki jakiś przerażony, nie bardzo chciał ze mną rozmawiać, nie wiedziałem, co się dzieje. Wtedy poszedłem na punkt, gdzie miałem oddać ten meldunek. Punkt był w aptece w Mińsku Mazowieckim. Po wypowiedzeniu hasła natychmiast mnie wzięli gdzieś na tył, przekazałem to, co miałem do przekazania, i mówiłem temu, który właśnie ze mną rozmawiał, że właśnie miałem takie przejścia. A on mówi: „A, człowieku! Dwa dni temu aresztowali jego syna”. Dlatego ten ojciec był taki [chłodny], nie wiedział, jak ze mną rozmawiać, szczególnie, że było tyle ludzi. Ale na szczęście syna jakoś wykupił. Potem już wróciłem spokojnie.
Drugi raz pojechałem, miałem jechać do Klembowa. Wsiadłem w pociąg na Dworcu Głównym, zatrzymał się pociąg na Dworcu Wschodnim, dosyć długo stał. W pewnym momencie do wagonu wsiadł esesman i zaczął żądać od ludzi przepustek. Przyczepił się do mnie, że ja nie mam przepustki. Wysadził mnie – zobaczyłem, że do tego wagonu, za naszym wagonem został doczepiony wagon-więźniarka. Byli [w nim] nie tylko mężczyźni, ale były i kobiety. Pilnowali ich [ludzie] w zielonych mundurach – raczej tu nie wiem czy to byli Litwini czy Ukraińcy, tego dokładnie nie wiem. I on kazał mnie stać na peronie. Na przeciwko mnie szedł akurat niemiecki kolejarz. Więc ja mówię, co on chce ode mnie przepustkę, przecież ja jestem w ruchu podmiejskim, więc tu nie wymaga się żadnych przepustek, [chociaż] pociąg jechał co prawda do Królewca. Okazało się, że doczepili wagon do Treblinki, nie do tego obozu śmierci, obok w Treblince był drugi obóz dla Polaków. I widocznie mu ktoś uciekł i chciał sobie uzupełnić stan. Jak oni zaczęli rozmawiać między sobą, ci Niemcy, ten kolejarz z tym esesmanem, to ja już nie czekałem dłużej na wynik rozmowy, tylko wróciłem do wagonu. Ten punkt był w szkole i jakiś nauczyciel to odebrał ode mnie… Pamiętam, gdzie te punkty były, bo po prostu w tym wypadku... Były to jakieś przejścia, drobne może, ale były, bo jakby mnie dołączyli do tego transportu do Treblinki, to bym pojechał do obozu, nie wiadomo właściwie [co by się stało]. Bez żadnego powodu on mnie chciał [zabrać]… Prawdopodobnie uciekł mu ktoś i uzupełniał sobie stan.
- Mówił pan, że do 1943 roku pełnił pan rolę łącznika. Co się stało później – w 1943, 1944 roku?
To było przez jakiś czas... Jeszcze żeśmy różne mieli takie [akcje]… Jedną taką akcję żeśmy mieli… Był taki u nas kolega, który miał pseudonim „Piorun”, w tej chwili nazwiska nie pamiętam, on był ze Starego Miasta i jego zaskoczyli Niemcy na ulicy Widok i on miał granat ze sobą i ten granat nie wiem czy chciał eksplodować razem z tymi Niemcami… [W każdym razie granat] eksplodował mu w ręku. Niemcy go oczywiście wzięli, zawieźli do szpitala Dzieciątka Jezus. Tam pilnował go granatowy policjant i myśmy tam jego odbili w ten sposób, że… zostało wezwane pogotowie, ono przyjechało tam, oczywiście sterroryzowali, niestety tego policjanta postrzelili. Ktoś tam z naszych nie wytrzymał, bo ten policjant się rzucił bronić tego więźnia, bo go pilnował, odpowiadał za niego. Ale tego policjanta zaraz wzięli na opatrunek, była wielka manifestacja tego personelu, oczywiście patriotyczna. I ten chłopak ocalał. Wiem, że był jakimś profesorem po wojnie w Stanach Zjednoczonych, jakiegoś college’u czy wyższej uczelni. Był w Polsce z wizytą po wojnie, stąd to wiem. „Piorun” ze Starego Miasta – może mógłbym się gdzieś dowiedzieć, jak nazywał się dokładnie. A tak to w akcjach bojowych, większych, nie brałem wtedy udziału.
- Teraz może przejdziemy do samego Powstania. Jak wyglądało pańskie zaalarmowanie, jak później się pan dostał na punkt kontaktowy, jakie były zadania pańskiej kompani na pierwsze dni Powstania?
Mnie zawiadomiono dosyć późno. Tak że ja do Powstania poszedłem właściwie tak jak stałem. To było 31 lipca. [Stawiłem się] na punkt kontaktowy, na ulicy Rymarskiej, tam przy wejściu od razu nie musiałem żadnego hasła mówić, bo okazało się, że wejścia pilnował mój znajomy kolega Andrzej Arens, pseudonim „Pała”. Tam było zgromadzonych już nas trzydziestu paru, może czterdziestu, była już część broni. Tam żeśmy przenocowali i cały dzień spędziłem, 1 sierpnia nawet na chwilę jeszcze do rodziny wyskoczyłem. […] Znaczy jak się szło gdzieś, to musiało się powiedzieć, gdzie się będzie. Po jakiejś godzinie przyszła łączniczka, zawiadomiła, żebym natychmiast wracał.
Przed godziną może czwartą… Dowódca tego plutonu, (to był I pluton kompanii „Koszta”, tej właśnie kompanii sztabowej komendy obszaru) rozdał nam opaski, broń żeśmy już mieli właściwie przed tym, na dole w bramie odbyła się taka mała jakby odprawa i był rozkaz, że mamy wyjść za piętnaście piąta (czyli jeszcze Powstanie się właściwie nie rozpoczęło), po to, żeby na piątą dojść do miejsca postoju komendy obszaru. Według mnie, to było trochę nierozsądne, bo w ten sposób po pierwsze zawiadamialiśmy Niemców na piętnaście minut [przed wybuchem Powstania] – no, to też co prawda nie jest dużo czasu, ale jednak jest jakiś czas do zorganizowania się. A poza tym jak wyszliśmy w szeregu, kilkudziesięciu chłopaków z dwoma erkaemami, z pistoletami maszynowymi, myśmy dosyć dobrze byli wyposażeni, może dlatego, że byliśmy dosyć blisko źródła, jak to się mówi, to ci Niemcy zaczęli, znaczy… kto zaczął strzelać, to trudno powiedzieć. W pewnym momencie (to była ulica Rymarska) wyszliśmy w kierunku na Ogród Saski. Uszliśmy kilkadziesiąt metrów, może z osiemdziesiąt, może sto. Jechały samochody ciężarowe niemieckie (ja widziałem jeden, niektórzy koledzy mówili, że dwa, ale ten drugi podobno uciekł) i ktoś zaczął strzelać. Ten kolega, u którego żeśmy kwaterowali, ten Andrzej Arens, pierwszy wyskoczył przed ten samochód z pistoletem maszynowym i zaczął strzelać. Zaczęła się strzelanina w sposób straszny. [...] Nagle wszyscy zaczęli też strzelać. I zaczęli do niego strzelać, tak samo do niego z mety, od razu w ciągu paru… no parunastu sekundach został zabity, dostał postrzał w głowę. Bo w okolicy Ogrodu Saskiego było masę Niemców, wszyscy zaczęli też do nas strzelać. To była według mnie nie bardzo rozsądna decyzja, żeby wyjść za piętnaście piąta. Jakbyśmy tę broń schowaną mieli i byśmy pojedynczo czy tam małymi grupkami [przechodzili], to prawdopodobnie bez większej strzelaniny dotarlibyśmy do miejsca postoju komendy. A tak byliśmy wystawieni na strzelanie. Cofnęliśmy się wtedy z powrotem do tego budynku. Nasz dowódca Rataj [...] wysłał karabin maszynowy, erkaem, na taki mały skwerek przy… właściwie nie wiem, czy fontannie, czy coś, ale ci Niemcy niestety tę załogę prawie wytłukli.
Po tym jeszcze nam podstawili, przyjechał pod nasz dom czołg. Trochę mieliśmy stracha, bo w tym domu myśmy byli na piętrze, a na dole był chyba skład mebli używanych. Więc jakby nas podpalili, to by był duży fajerwerk. Zabili jeszcze jednego mojego kolegę od razu w bramie [Tadeusz Gaweł „Paweł”]. Przedtem jeszcze jeden bliski kolega [Tadeusz Dziurzyński „Orlicz”] został ranny w udo, ja go opatrzyłem od razu, znaczy w ten sposób, że jeden opatrunek z przodu, drugi z tyłu, myśmy dostali wszyscy opatrunki osobiste przed wyjściem.
I tak doczekaliśmy do… Wysłaliśmy jakieś patrol, żeby zobaczyli, zorientować się jak to wszystko trochę ucichło, bo jakieś strzały naokoło było słychać i wieczorem żeśmy spokojnie przez Ogród Saski, w którym byli Niemcy, przeszli po cichutku. Ja jeszcze jakiś po drodze porzucony niemiecki samochód terenowy obejrzałem dokładnie, czy coś tam nie zostawili, ale żadnej broni nie zostawili, bo to nas interesowało. Pierwsze wejście na ulicę Królewską, to już były polskie akowskie patrole czy żołnierze, już nie wiem. Pierwsze nieprzyjemne spotkanie jednak było: „Czy nie macie amunicji?” – pytali się nas. Więc to trochę było nieprzyjemne. Dopiero się zaczęło, a już nie mieli amunicji. Niestety taka była prawda. Myśmy, co prawda byli dosyć dobrze wyposażeni, ja ponieważ trochę później byłem zawiadomiony, dostałem karabin, ale radziecki. Ale resztę żeśmy mieli – dwa erkaemy, parę pistoletów maszynowych. Każdy w każdym razie był uzbrojony.
- Później, czy pan cały czas z tym karabinem radzieckim uczestniczył w Powstaniu?
Nie, nie, zaraz zmieniłem. Później doszliśmy do miejsca postoju komendy obszaru, to było na ulicy Marszałkowskiej 124, dawny budynek Towarzystwa Asekuracyjnego „Rosja”, tak się chyba nazywało, po wojnie był to tak zwany „Dom Pod Sedesami”, teraz jest tam PKO. To jest blok Sienkiewicza – Marszałkowska – Moniuszki. Był wybrany bardzo dobrze ze względu na wyposażenie, bo to i akumulatornia tam była, i masę kas pancernych. I to nie były kasy pancerne takie przy ścianie, tylko właściwie pokoje zabezpieczone jak kasy pancerne, w środku budynku. Czyli dawały jakąś ochronę przy ostrzale. Jak na przykład z czołgu do nas strzelali, to myśmy wtedy się cofali, szli do kasy pancernej. Jedyny kłopot, jaki mieliśmy, żeby przypadkiem nas nie zatrzasnęło. [...]
Najpierw było w ogóle masę tak zwanych gołębiarzy, dachami usiłowali podejść do nas. Później, ponieważ na Poczcie Głównej na ówczesnym placu Napoleona jeszcze się bronili Niemcy, to tutaj ulicą Sienkiewicza usiłowali przedrzeć się do Poczty. I na przykład nam się trafiło to, że pod nasz budynek od strony Sienkiewicza podjechał samochód z żandarmami niemieckimi czy policją, to już trudno w tej chwili powiedzieć (właściwie w Niemczech to i policja, i żandarmeria to jest to samo, tylko policja w miastach, a żandarmeria na wsi), i z dwoma czołgami. Ale u nas akurat [wszystko] było dobrze dosyć przygotowane, ja byłem na pierwszym piętrze, pod oknami ustawione były butelki zapalające, no to zaczęliśmy rzucać tymi butelkami, inni też. Ci Niemcy wyskoczyli z tak zwanej wanny, to był taki samochód, którym jechali (czasami na filmach to widać, po obu stronach taki otwarty, ciężarówka, po obu stronach siedzący Niemcy, tam jakiś karabin maszynowy jeszcze mają), oni uciekli z tego [samochodu] i [wbiegli] do restauracji niemieckiej „Esplanada”, naprzeciwko naszego miejsca postoju. Jeden czołg zaczął się palić, ale niestety drugi go jakoś na hol wziął i wyciągnęli go Niemcy, ale ci żandarmi zostali. W tej „Esplanadzie” jakichś dwóch chłopaków, ale nie od nas, zamordowali od razu. I zaczęła się strzelanina na całego. Niemcy zostali wypłoszeni w dziwny sposób. Jeden z naszych kolegów, kto to ja już teraz nie pamiętam, podkradł się do nich i wstrzelił im rakietę, taką zwykłą oświetlającą rakietę z rakietnicy. Zaczęło się wszystko palić, dym, kurz, i ci Niemcy wyszli jak baranki z rękami do góry. Od razu myśmy się znów dorobili trochę wyposażenia, hełmów, broni trochę, chociaż w zasadzie myśmy mieli dosyć broni, znaczy dosyć… Może amunicji za mało nieco.
- Pan wtedy wymienił karabin na jakiś inny? Jaki to był…
Ja później cały czas miałem duży wybór, bo miałem karabin – niemieckiego mauzera – plus pistolety. Z tym że pistolet zawsze zmieniałem i ostatnio miałem parabellum, albo miałem walthera przedtem dziewiątkę. Jako ten starszy trochę miałem i pistolet, a pistoletu maszynowego jakoś nie bardzo chciałem, bo uważałem, że z karabinu to się celniej strzela.
- Jak wyglądały kolejne dni Powstania? W jakich akcjach brał pan udział?
Akcje były różne. Jedna z takich zwariowanych akcji może, to kiedyś nas zaprowadzili pod wiadukt mostu Poniatowskiego, wieczorem. I to większą taką grupę nawet z piatem. Leżeliśmy na nasypie, a na górze były wieżyczki, w których siedzieli Niemcy. Więc całe szczęście, że ktoś odwołał ten atak, bo przecież by nas wytłukli, bo z góry by rzucili granaty na nas i to by w ogóle nie było… Na szczęście się to skończyło niczym i bez strat żeśmy się wycofali. Później byłem przy pierwszym ataku na PAST-ę na Zielnej. Niestety dwóch naszych chłopaków wdarło się do środka, Niemcy oczywiście zamordowali ich od razu... a u nas nawaliła pompa… W naszej grupie był taki bardzo aktywny strażak, „Kulig” pseudonim, i on po prostu gdzieś skombinował motopompę. Ta motopompa nie wodą tryskała, tylko tryskała ropą i w ten sposób mieliśmy to podpalić. Noc żeśmy tam spędzili właściwie
vis-à-vis tych Niemców, bo dzieliła nas wąska ulica Zielna, ale nic z tego nie wyszło. Dopiero następnego dnia, już druga grupa od nas zaatakowała PAST-ę razem z pomocą Batalionu „Kilińskiego”. Całą akcję dowodził kapitan „Kmita”, od nas, też zresztą kadet, tylko trochę starszy ode mnie o te, załóżmy, piętnaście lat... zrzutek. Nasi wysadzili część murów, wdarli się tym Niemcom. Niemcy uciekli najpierw na górę, a później z góry zjechali szybem do piwnicy. Ponieważ to się wszystko paliło, to zaczęli się powoli poddawać. Zobaczyłem, że się pali, bo miałem odpoczynek po pierwszej nocy, więc przyleciałem zobaczyć już, jak ci Niemcy wyłażą… Byli różni wśród nich, to było około sto osób tych Niemców. Byli umundurowani niemieccy urzędnicy pocztowi, właściwie nie urzędnicy, bo w Niemczech to była tak zwana… urzędnicy wojskowy nazwijmy to, znaczy w mundurach niemieckich wojskowych, tylko że mieli trochę inne oznakowanie niż samo wojsko. Byli esesowcy, byli jacyś Ukraińcy... taka zbieranina trochę. Jak to się zaczęło palić, oni zaczęli strzelać te rakiety do góry, żeby ktoś na pomoc im przyszedł, ale nikt im nie przyszedł na pomoc, bo z Ogrodu Saskiego, w którym byli Niemcy niestety bali się do nas tutaj podejść.
Ja tych jeńców pierwszych widziałem, podszedłem do nich i między innymi był taki jakiś właśnie urzędnik. Rozpoznawałem, znałem te wszystkie oznaki mundurowe. [On] trzyma przestraszony te ręce do góry, więc mu powiedziałem, żeby opuścił, poczęstowałem go papierosem, więc on tak odtajał. I za chwilę okazało się, tam było kilka Polek i Polaków, i teraz te dwie Polki przyleciały i powiedziały, że on właśnie im pomagał trochę. Znaczy te Polki były w strasznym stanie, z popodbijanymi oczami, bo prawie trzy tygodnie prawie nic nie jadły i nie wiem, czy nawet nie miały kłopotu z piciem. Choć Niemcy też nie mieli za bardzo co jeść. Trochę im tam dostarczali czołgami, bo PAST-a była otoczona ze wszystkich stron. W tym momencie, jak reszta tych Niemców wychodziła, jakiś podobno Ukrainiec z pistoletu maszynowego strzelił i takiego dowódcę naszej drugiej drużyny postrzelił w trzy miejsca – w twarz, i gdzieś tutaj jeszcze niżej, no i od razu musiałem go zanieść do szpitala. To była moja akcja na budynku PAST-y, więcej nie było.
Później jeszcze braliśmy udział w akcji na komendę policji na Krakowskim Przedmieściu, i również były też walki w kościele Świętego Krzyża. Ja o tych większych mówię, bo tych drobiazgów, ganianie „gołębiarzy” na przykład, [nie liczę]. Też takiego jednego żeśmy ganiali, też podobno był „ukrainiec”, tylko my już tylko z trupem żeśmy mogli się spotkać, bo dostał z karabinu pocisk powyżej komory nabojowej, tak że lufa była wgnieciona. Tak że miał karabin, z którego nie mógł strzelać. Ale oczywiście już inni go załatwili, jak to się mówi niestety nieładnie. Później najtrudniejsza i największa walka, to była jak się załamało naszym… W ogóle, to nas posyłali cały czas, ponieważ myśmy nie byli przydzieleni do żadnego zgrupowania początkowo, tylko byliśmy oddziałem dyspozycyjnym, więc posyłali nas tam gdzie się coś waliło. Przy planowanym przejściu ze Starego Miasta, ale to się niestety nie udało… U nas na szczęście nie było wielkich start.
Dopiero zaczęły się duże straty po upadku Powiśla. To było 7 września, ja to dokładnie pamiętam, dostałem wiadomość, że kolega mój, kapral Stefan Matusiak, pseudonim „Wasyl”, jest ciężko ranny. Ponieważ ranili ciężko dowódcę plutonu o pseudonimie „Rataj”, on chciał go wyciągnąć i jego też postrzelili z karabinu maszynowego w brzuch. A ponieważ to był mój serdeczny kolega, więc poleciałem biegiem razem z takim drugim, kompozytorem później [Józef Kuczyk, pseudonim „Długi”], i żeśmy go wyciągnęli z tego obstrzału. Miał postrzał w brzuch, zaniosłem go do szpitala na Chmielną, wymiotował żółcią i w ogóle był w bardzo złym stanie. Lekarz nic nie chciał robić, jedyne co załatwił, wymusiłem na nim (już nie chcę powiedzieć, w jaki sposób), żeby dostał zastrzyk z morfiny, żeby się nie męczył. Potem wróciłem i z całym patrolem poszliśmy na rozeznanie, gdzie ci Niemcy są. No bo front przestał istnieć. Powiśle się załamało, miałem patrol pięciu czy sześciu swoich żołnierzy, nazwijmy to tak. Szedłem ulicą Warecką w kierunku Nowego Światu i gdzieś na wysokości Warecka 9, może 7, nagle dostaliśmy ogień. Wskoczyliśmy do bramy, brama była blaszana, bardzo to ładnie wyglądało, jak się dziurki w tej blasze robiły od tych strzałów, ale nam nic [się nie stało]. Rozstawiłem tych swoich żołnierzy, nagle brama się otwiera i wpada facet z granatem w ręku odbezpieczonym (na szczęście nikt z nas nie strzelił), daje mnie ten granat i mówi: „Jestem ostatni z Powiśla”. I gdzieś tam przez gruzy uciekł w kierunku Górskiego. A myśmy się zorientowali, skąd ci Niemcy strzelali, z przeciwnej strony, był taki budynek niedokończony, przed wojną budowany – Warecka 12, i oni tam byli. Ale ponieważ myśmy wszyscy byli właściwie umundurowani prawie jak Niemcy, znaczy mieliśmy niemieckie płaszcze, hełmy niemieckie, bo na tej komendzie policji żeśmy zdobyli cały samochód płaszczy, przeszliśmy im pod nosem, ja nie wiem w jaki sposób, że do nas później nie strzelili ani razu, ale myśmy już wiedzieli, gdzie są. I tam właśnie ten kapitan „Kmita”, ten zrzutek zorganizował całą tę [akcję]… natarcie na nich. Początkowo byłem naprzeciwko domu, na antresoli na półpiętrze leżałem... Człowiek był na tyle inteligentny i wyrobiony, że nie podchodziłem do okna, tylko w głębi pokoju byłem i żeby mniejszy cel stanowić, to położyłem się na stole i stąd sobie strzelałem, więc zawsze byłem w cieniu trochę, nie było mnie tak widać. Niestety jeden z tych kolegów, taki młody dosyć, podszedł do okna, ja krzyknąłem: „Cofnij się od tego okna!” – ale wtedy padł strzał, dostał postrzał [w głowę], mózg mu wyszedł. Niestety, to był jeden z dwóch braci Chylińskich. Pierwszy, Janusz Chyliński (pseudonim „Janusz”), zginął 1 sierpnia, a drugi, Jerzy Chyliński (pseudonim „Karol”), zginął 7 września.
Później uciekłem stamtąd, poszedłem do samochodów, to strzelili do mnie z pancerfausta, ale leżałem za oponami, za samochodami, to mnie też się nic nie stało, pancerfaust za mną wybuchł. Z przeciwka kolega do mnie krzyczy: „Leci na ciebie Niemiec!”. I tam był taki załom muru, ja byłem z jednej strony, ale on z przeciwka puścił serię z pistoletu maszynowego i kropnął tego Niemca. Niemiec dostał w brzuch, przez trzonek granatu przeszedł pocisk. Wychyliłem się, podałem mu karabin i go ściągnąłem, ale już był... nie chciał w ogóle nic gadać, był strasznie taki zszokowany. Myśmy go tylko opatrzyli. A reszta Niemców była w tym budynku. [...] Nie atakowaliśmy od czoła, od tej bramy, gdzie oni wszyscy byli ustawieni i czekali na nas, tylko ten budynek z drugiej strony miał postrzelane pociskami artyleryjskimi takie dziury. Tam „Kmita” przystawił drabiny i do tych Niemców strzelali. Pierwszy raz widziałem ludzi bez głowy. On był wychylony w tamtą stronę, patrzył, a tu dostawał postrzał w tył głowy. Odrywało cały czerep głowy. Tak że skończyło się… Z tym że myśmy niestety w pierwszym etapie też mieli straty. Zginął właśnie ten dowódca plutonu, zginęła jedna doktór, zginął taki kapral „Wrzos”, zginął właściwie ten mój kolega „Wasyl”, którego wyniosłem, od nas „Karol”, później taki jeszcze „Orlicz” zginął, 8 września. Później myśmy obstawili ten cały teren, znaczy teren – nas tam było z dziesięciu może najwyżej, na całym odcinku od Wareckiej do Świętokrzyskiej. Tak że nie było nas [wielu]. Siedzieliśmy w jakimś… spalonym częściowo domu tak, że przez buty wojskowe (takie miałem niemieckie) to nie mogłem wytrzymać, piekło mnie w pięty, za przeproszeniem w stopy, no bo to wszystko było takie jeszcze świeżo spalone.
Rozstawiłem swoje czujki, taki był jeden co miał pseudonim „Łoś”, bo… później było dużo takich, którzy się do nas dołączyli młodych chłopaków. Znaczy krótko muszę powiedzieć, jak to było, jaka organizacja tej kompanii. Była drużyna dowódcy plus trzy plutony. Jeden pluton, ten pierwszy, w którym ja byłem, to był największy pluton rzędu czterdziestu, czterdziestu paru ludzi, drugi był pluton porucznika „Zawady” [Romana Rozmiłowskiego], to był pluton tak zwany likwidacyjny. Ten „Zawada” między innymi jeden z tych pierwszych zamachów zrobił na takiego niemieckiego agenta, niby artystę Igo Syma. Co jeszcze charakterystyczne, to że Niemcy później rozesłali listy gończe, i było napisane, że zabili Niemca Igo Syma, a Warszawka się śmiała, że zabili Niemca i jego syna. Ale to do śmiechu za bardzo nie było, bo oni poszukiwali już nie pamiętam dokładnie, któryś z tych artystów był… Podejrzewali, że jakieś tam były powiązania, ale to nic z tego… Ale to był wyrok po prostu władz podziemnych i „Zawada” wykonał ten wyrok. [...] Była akcja „Pod Kotarą”, do kawiarni gestapowskiej. Tam niestety dużo ludzi zginęło, ale nie tylko, nie od nas… Nie wiem, czy tam sami gestapowcy byli, bo podejrzewam, że tam jednak było trochę i niewinnych ludzi przy okazji. Ale tak to się chyba działo. To było zamknięte grono gdzieś rzędu trzydziestu ludzi maksymalnie. Trzeci pluton był porucznika Polańskiego, który zajmował się przedtem ochroną zakładów wydawniczych. To wszystko składało się na kompanię „Koszta”. Dowódcą był rotmistrz Nowina-Konopka… Na początku był „Korab”, ten który rozkazał przejść nam przez te jeszcze tętniące miasto z opaskami. Ale on później został odkomenderowany gdzieś do sztabu. Był taki inwalida wojenny, później miał ciężki postrzał w nogę i właściwie trochę nie bardzo się mógł dobrze poruszać, ale dowodził w linii kapitan „Kmita”, ten zrzutek. To bardzo taki był obrotny facet i taki widać dobrze wyszkolony. Bardzo nas tam zawsze mądrze kierował.
- Po upadku Powiśla obsadzili panowie linię Nowego Świata.
Nie, do Nowego Światu myśmy nie doszli. Tylko byliśmy pomiędzy placem [Napoleona] a Nowym Światem gdzieś w środku. Znaczy Warecka jedenaście, dziewięć do końca... chyba jeszcze tam w piwnicach się chowali. Ale myśmy już nie... Ja 7 [września] wieczorem rozstawiłem czujki no i niestety to byli młodzi ci żołnierze, widocznie jakiś Niemiec się podczołgał... To też głupota była, bo było w nas takie przekonanie, że Niemcy w nocy nie atakują. Widocznie się jakiś podczołgał, a ja siedziałem na brzegu leju po bombie, a przed sobą dwadzieścia – trzydzieści metrów miałem dwie czujki. I byłem na takim posterunku kontrolnym tych dwóch czujek. Ale wylazłem na lej i dostałem postrzał w brodę. Na szczęście o milimetry... nie roztrzaskali mnie szczęki. Obandażowali mnie, ale zostałem dalej cały czas w akcji. I później następnego dnia, ponieważ myśmy tego budynku, w którym byli ci Niemcy... A jeszcze, po zdobyciu tego budynku odkryliśmy, że w ruinach zasypanych było dwóch naszych żołnierzy, znaczy nie naszych, tylko jakiegoś innego oddziału, młodych chłopaków, którzy nie mogli się wydostać. Raz, że byli zasypani i nie mogli się sami oswobodzić z tego gruzu, a drugie, że na dole byli Niemcy. Myśmy ich wyciągnęli... (nie wiem, czy powinienem to tak mówić), ale chłopacy byli w takim szoku, że oddali nam te karabiny, takie francuskie jakieś karabiny mieli, i prysnęli gdzieś w te ruiny. Wytrzymałość ludzka jest do pewnego miejsca, więc niestety nie wszyscy są bohaterami. Zresztą trudno mieć pretensje o to. Jak on przeżył to w jakiś straszny sposób... A myśmy tego budynku nie obsadzili, bo nie mieliśmy kim po prostu obsadzić… Niemcy na ten budynek, w którym tych Niemców żeśmy tam wystrzelali, robili trzy naloty. Dokładnie zasypali swoich trupów.
Warecka 12. Teraz są tam mieszkalne budynki Narodowego Banku Polskiego, na tym miejscu wybudowane. [...]
Później zaczęli ci Niemcy nas atakować. Zaczęli wskakiwać od strony Świętokrzyskiej. Najpierw wyszedł jakiś niemiecki oficer żandarmerii na balkon na ul. Świętokrzyskiej. To ci nasi licytowali się, kto ma do niego strzelić, za przeproszeniem, no bo wyszedł w sposób zupełnie idiotyczny. Więc go postrzelili, jakoś go ściągnęli. Niemcy zgromadzili jakąś większą ilość swoich żołnierzy, jakiś czołg tam był, cywilami zasłonili trochę ten czołg i zaczęli nam wskakiwać przez okna. Do mojego kolegi, Stanisława Eustachiewicza (pseudonim „Jankowski”), który teraz jest w Australii… Bo nas było sześciu takich właściwie bliskich kolegów, cośmy poszli do Powstania. Właśnie z tego dawnego kadeckiego batalionu czy kompanii no to czterech zginęło. Nas przeżyło dwóch. Jeden jest w Australii, ja jestem drugi tutaj. Oczywiście z kompanii jeszcze są inni, ale teraz niestety coraz mniej... [Więc temu Australijczykowi] wskoczył przez okno Niemiec. On jeszcze zdążył strzelić mu w brzuch, drugi Niemiec gdzieś się schował za jakiś kontuar. No to drugi [kolega] „Kwiatek” (Henryk Jagieła) jakoś granatem go wykończył. Zobaczyłem, że to zaczyna być trochę za gorąco, więc pobiegłem na drugą stronę placu Napoleona. Tam na pierwszym piętrze siedział w fotelu pułkownik, chyba Pfeiffer, dowódca tego całego Śródmieścia Północ. Mówię do niego, że jest nas garstka i Niemcy zaczynają wskakiwać nam przez okno, żeby się wycofać, albo żeby jakąś pomoc [nam] dał. Pomocy to on nie miał, na „wycofać” to powiedział, że nie mamy gdzie... Miał rację. Za chwilę przyszedł meldować mu obserwator (zresztą też mój kolega szkolny, Jerzy Barburski ), i mu mówi, że właśnie się wycofujemy – wierzchem przez ruiny Poczty Głównej, ta reszta, co została, się wycofała. Ale nie do końca się wycofała. Znaczy na brzegu Poczty zostaliśmy do końca Powstania.
- I cały czas wschodnia część placu Napoleona była w naszych rękach?
Może nie cała, ale część tak. Ta od rogu Wareckiej – tak, bo tam dalej, to ja już dokładnie nie wiem. Później miałem bunkier na rogu szpitalnej i placu Napoleona, naprzeciwko, tak jak Szpitalna wchodzi do placu. Do Poczty to było pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów, taki bunkier. Tam to już gdy żeśmy zaczęli dostawać w drugiej połowie września zrzuty radzieckie, mieliśmy stanowisko. Zrzuty na tym polegały, że suchary i amunicje rzucali w ogóle luzem w workach. Więc na przykład z karabinowej amunicji – niestety wszystko było tak pogięte, że nie dało się nic z tego wybrać. Z sucharów, to się robiła kasza. Ale nie było co jeść, to się jadło, cóż było robić. Ja byłem w tym bunkrze i tam mnie odwiedził „Bór” Komorowski z „Monterem” i chyba z Jankowskim jako adiutantem. I to też była odwaga. Właściwie nie było wiadomo, no dobra, przyszli na pierwszą prawie linię frontu. Bo na przeciwko od Świętokrzyskiej był karabin maszynowy, który strzelał. Niemcy też byli pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów, więc dosyć odważni byli. Z tym że „Bór” Komorowski był w płaszczu deszczowym, kapeluszu, taki, no, niepozorny trochę człowiek. A „Monter” był dosyć postawny w mundurze niemieckim przerobionym na polski. Popatrzyli, porozmawiali i poszli.
Później, ponieważ dostaliśmy te zrzuty i między innymi dostaliśmy zrzut rusznic przeciwpancernych, ponieważ dokuczał nam bez przerwy z rogu Mazowieckiej i Świętokrzyskiej karabin maszynowy niemiecki, to ustawiłem na tym bunkrze tą rusznicę przeciwpancerną i zacząłem do niego strzelać. I potem już do końca Powstania nie strzelał. Przed tym jeszcze jak byłem na swojej kwaterze, na Sienkiewicza, znaczy to był dom już spalony, tyle że na pierwszym piętrze był niespalony pokój. Początkowo żeśmy się gnieździli w piwnicach, ale mnie się to sprzykrzyło i przeniosłem się na pierwsze piętro. Tam było jakieś niezupełnie spalone pomieszczenie i w nim urzędowaliśmy z kolegą. Szła kolumna cywilnych ludzi, którzy nieśli [...] jęczmień od Haberbuscha, i właśnie z Wareckiej gdzieś tam siedem albo może pięć, z balkonu, z karabinu maszynowego puścił Niemiec serię i zabił jednego faceta, który niósł worek z jęczmieniem. Z nim była żona i ta żona zaczęła strasznie rozpaczać. Wkurzyłem się, poszedłem w kierunku placu Napoleona do budynku naprzeciwko balkonu, z którego strzelał Niemiec, i z drugim kolegą ustawiliśmy lusterko i lornetką żeśmy wypatrzyli skąd, z którego balkonu on bije. Najpierw położyłem sobie karabin naprzeciwko niego na balkonie i zacząłem później do niego strzelać. A ten kolega mnie tylko korygował, mówił czy dobrze czy nie. Bo on w lusterku widział, a ten Niemiec nie mógł do niego strzelać. [...] Później po Powstaniu obejrzałem to miejsce. Ale do końca też już ten Niemiec nie strzelał.
- Jak wyglądał stosunek ludności cywilnej, jak przyjmowała walkę?
Początkowo, to był entuzjastyczny… Myśmy byli w Śródmieściu Północnym, to ponieważ to było już wszystko powypalane, ci ludzie pouciekali do Śródmieścia Południowego.
- Później już praktycznie nie było cywilów?
[…] Wytrzymałość ludzka... ma granice. Nie było wody, nie było jedzenia. Żyli w jeszcze gorszych warunkach niż my, można powiedzieć. Bo myśmy mieli jakoś to zorganizowane. Dlatego na przykład do nas się młodzi, takie chłopaczki przypętali, po prostu sieroty, żeby dostać też coś do jedzenia, nazwijmy to. Bo jak on miał dwanaście czy trzynaście lat, to on nie był żaden żołnierz.
- Jak wyglądało życie codzienne oddziału, jak było z żywnością, noclegami?
[...] Myśmy początkowo kwaterowali w tak zwanej poniemieckiej knajpie „Srebrna Róża” (Silberne Rose), naprzeciwko „Esplanady”, to spaliśmy... były takie loże, takie podwójne siedzenie, taka ławka wybita jakimś materiałem, no tośmy tam spali. Ja poszedłem do Powstania jak stałem, nic nie miałem ze sobą. Ani piżamy, ani szczoteczki do zębów. Po prostu to było w trybie awaryjnym. Szczoteczkę do zębów zdobyłem po trzech czy czterech dniach. Ale zęby też nie za często myłem niestety. A o mycie to raczej też było trudno. Bielizna czy coś, to… Na początku, to było jakoś zorganizowane, że jakieś tam takie gacie żeśmy dostawali, ale to nie było luksusowe. A później, no to już była w ogóle nędza zupełna. Początkowo była zorganizowana kuchnia, w tym bloku był szpital… warty naokoło dla ochrony tego sztabu. Później sztab się wyniósł po spaleniu i zbombardowaniu tego budynku na drugą stronę Alej [Jerozolimskich] i myśmy zostali sami tam. Sztab tylko z tą drużyną przyboczną poszedł. A tutaj na przykład gotowanie było prawie niemożliwe, bo jak tylko Niemcy zobaczyli, że się unosi dym, to od razu w to miejsce strzelali z granatników. Tak że te dziewczyny, które nam trochę pomagały czy coś, które usiłowały robić, to pod narażeniem życia musiały to robić. Nie mówiąc o tym, że zaopatrzenie było bardzo słabe... w wodę nawet.
- Czy miał pan czas na kontakty z rodziną? Czy widział pan kogoś z rodziny?
Przez cały czas nikogo. Dopiero po Powstaniu udałem się do ciotki, na Śródmieście Południowe.
- Proszę powiedzieć o stosunkach w oddziale, jaka panowała atmosfera między żołnierzami?
Przede wszystkim może zaczniemy od dowódcy. Dowódcą był rotmistrz Nowina-Konopka. On był starszy od nas dużo, inwalida, ale taki bardzo ojcowski, nazwijmy to. Dbał o to, w naszych tych skromnych możliwościach, żeby to wszystko było... Nie było jakiegoś takiego drylu pruskiego czy coś. Właściwie na te wszystkie akcje nie było, że się wyznaczało za bardzo, właściwie wszyscy się zgłaszali prawie. Może jakiś tam, jak ktoś był chory, to nie szedł. Tak że atmosfera była [dobra]… Aż dziwne, że w wojsku może być taka atmosfera. Na przykład jedną z naszych wielkich bolączek było, że strasznie nam się niszczyło obuwie, i wszyscy – po prostu myśmy tych butów nie zdejmowali, skarpetek też, bo był kłopot, więc mieliśmy poodparzane nogi. A z drugiej strony w tych lokalach poniemieckich, innych były duże ilości wódki. To myśmy myli nogi w wódce, bo wody nie było. A kolorową, to wylewał do kanału, żeby po prostu się przypadkiem za bardzo nie rozpijać. Lachą swoją tam jeszcze tłukł te butelki. Ale w ogóle były stosunki bardzo koleżeńskie. Nie było jakiegoś drylu... Oczywiście, że atmosfera z czasem powodowała to, że ci ludzie byli coraz bardziej zmęczeni, więc o ile na początku był duży entuzjazm, to powoli ten entuzjazm trochę siadał. No bo było po prostu przemęczenie tych ludzi, bo ani przyzwoicie nie spał, ani przyzwoicie się nie umył ani nie zjadł. Chociaż ja nie pamiętam, że byłem głodny, po prostu te inne emocje, jakie człowiek miał, właściwie zabijały częściowo chęć do jedzenia. Jadło się byle co, co mu się trafiło – czy suchar, czy coś tam zrobili… Jedno, co pamiętam, to wtedy jak byłem ranny, to te nasze dziewczyny (tak żeśmy je nazywali) niebywałą rzecz zrobiły, bo takich pampuchów gdzieś usmażyły i kakao zdobyły. I przynieśli to jedzenie do nas na linię, na tę placówkę. A ja miałem obandażowaną twarz i nie mogłem jeść. I bardzo bolałem nad tym. Tak że to zupełnie inne wojsko było.
- Jaki pan miał dostęp do informacji? Prasa, radio? Czy oprócz tego, że pan był w okolicach sztabu, były jakieś inne źródła informacji?
Specjalnie nie było żadnych prasówek ani nic. Radia właściwie to też żeśmy nie mieli. Co prawda radiostacja „Błyskawica” była naprzeciwko domu na Moniuszki, gdzie była „Adria”. Ale tam ciężki pocisk, taki sześćset milimetrów, dom zburzył i ta informacja tak... Właściwie na początku wojny może coś się ukazywało, jakieś drobne gazetki, ale później to takie.. Nazwijmy to ustna informacja.
- Czy pamięta pan jakieś tytuły gazetek?
Nie pamiętam.
- Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Powstania a jakie najlepsze?
Najgorsze, to było właśnie, że człowiek był… nie mógł pomóc najbliższym. To właśnie jak tego kolegę zaniosłem ciężko rannego i nie można mu było udzielić żadnej pomocy, bo ten lekarz nie chciał operować, bo mówi: „Jak jest pod obstrzałem i się wszystko wali, z sufitu się sypie tynk, to jak ja mogę otworzyć brzuch?”.
- A najlepsze wspomnienie? Jakieś najweselsze?
Może ten pierwszy moment był bardzo taki… Znaczy pierwszy moment u nas był dosyć przykry, ale potem jak żeśmy już przeszli do tego miejsca zakwaterowania, jak już żeśmy odetchnęli po pierwszych przeżyciach, tych pierwszych minutach przed piątą i po piątej, to może trochę były... to był entuzjazm. Po prostu myśmy wszyscy byli zmęczeni tą okupacją. Wszyscy z nas mieli [tego dosyć]. Ja też przez jakiś czas nie mieszkałem w domu na przykład, bo człowiek był stale… Może nie osobiście poszukiwany, ale do pewnego stopnia przez jakieś koneksje czy coś mógł być poszukiwany. To było właściwie nie do zniesienia. Bo tutaj nagle poczuliśmy się wolnymi. Dostaliśmy broń, było jakoś tam… Były te pierwsze ciężkie dni ze względu na tych tak zwanych gołębiarzy... Za bardzo nie można było się poruszać, ale myśmy byli w zamkniętym takim bloku i tam żeśmy mogli się właściwie swobodnie poruszać.
- Gdzie pana zastała wiadomość o kapitulacji i jak pan to przyjął?
Na miejscu tam, na kwaterze, na Sienkiewicza.
- Jakie były reakcje oddziału i pańskie?
Moja reakcja była taka, że powiedziałem, że nie idę do żadnej niewoli. Wziąłem przepustkę, dwa granaty w kieszeń i pistolet, i poszedłem szukać rodziny. Nie było to za dobrze widziane przez „górę”, nazwijmy to. No bo w końcu nie mogła iść cała „góra” do niewoli, a wojsko żeby [uciekło]… Ale ja powiedziałem, że do żadnej niewoli nie idę. Mnie uczyli (jeszcze w tym korpusie), że żołnierz powinien starać się unikać niewoli, nie iść do niewoli. Może to ja źle zrozumiałem... W każdym razie wyszedłem i w Śródmieściu Południowym znalazłem ciotki, u których się trochę umyłem, odziałem – nazwijmy to, i później wyszedłem z cywilami.
- Gdzie pan trafił po wyjściu z Warszawy?
Po wyjściu z Warszawy… Najpierw, to cała historia jak się wychodziło. Więc one były (te moje ciotki), one mieszkały na Wspólnej, ale tam była linia frontu przy Emilii Plater, wobec tego ich tam wywalili i były na Wilczej. I jak było już zawieszenie broni, to na dzisiejszym placu Politechniki była właściwie linia frontu. I tam ja przyszedłem. Tam stał jakiś niemiecki oficer i dwie kobiety Polki. Jedna z tak zwanego RGO a druga z Czerwonego Krzyża. Przyszedłem do nich. Najpierw parę słów zamieniłem z tym Niemcem, on był też zainteresowany spotkać Powstańca za przeproszeniem. Jeszcze z bronią ręku, znaczy nie w ręku, przy pasie, bo z pistoletem już tylko wyszedłem z oddziału, karabin już zostawiłem. I na boku zacząłem rozmawiać z tymi Polkami. Dowiedziałem się, że we Włochach wszystko stoi, że są ludzie, a ja tam miałem ciotkę. No to powiedziałem: „No to idę do Włoch”. One powiedziały mi, kiedy wyjść, bo Niemcy, jak po południu się wyszło, to zostawiali wszystkich na Politechnice na noc. Powiedziały, w jakich godzinach najlepiej wyjść, jak w ogóle się poruszać. Następnego dnia wyszedłem z cywilami na plac przed Politechniką, tam jakiś Ukrainiec chciał ode mnie… Ja nic nie miałem ze sobą, taki mały neseserek, tam setkę papierosów w tym i maszynkę do golenia, nie wiem co jeszcze, bo nie miałem nic przecież. Pistolet chciał ode mnie kupić, a ja pistolet i granaty, to dawno już zakopałem przed tym wyjściem. A Niemiec mówi: „E, nie szukaj u nich, bo oni tak chowają, że i tak nie znajdziesz”. No i wzięli mnie tam przepuścili, grupę zebrali, na furę załadowali nas.
Jechaliśmy ulicą Filtrową. Pod każdą latarnią siedział na krześle Niemiec z karabinem i pilnował, żeby nikt nie uciekał. Róg Szczęśliwickiej i tak jak dojazd jest do Dworca Zachodniego, bo tam żeśmy jechali, stało ze dwóch czy trzech żandarmów tych niemieckich, i tam część tych naszych Polaków na tej furze zaczęło gadać z tymi Niemcami, żeby puścili nas nie na dworzec tylko na Okęcie prosto dalej. I tamci Niemcy prawie już się zgodzili, ale chłop powiedział: „Nie, ja tam nie pojadę, bo mnie konia zabiorą”. I pojechaliśmy na Dworzec Zachodni. Wszystkich nas zgonili w tunelu, pomiędzy peronami. Tam pilnował nas starszy jakiś Niemiec. A na peronach na górze byli tak zwani okopiarze, którzy na okopy przyjeżdżali, Niemcy ich brali, żeby robili okopy. Ja dosyć dobrze mówiłem po niemiecku, więc poszedłem do tego Niemca i mówię (ja w ogóle uciekałem z kolegą, z którym razem tam spałem), że ja tu dwa miesiące nie jadłem pomidorów, a widzę, że tamci mają pomidory, to żeby mnie puścił, to ja sobie wezmę pomidorów od nich kupię. Ten Niemiec nic nie powiedział, ale za to taki mały jakiś Polak, bo ja już się zbieram i idę z tym neseserkiem, a on mówi: „Jak pan idzie po pomidory, to po co pan bierze ze sobą walizkę?”. Myślałem, że go sukinsyna zabiję (przepraszam za złe słowo), ale uciekł od razu. I ten mój kolega się spłoszył i nie poszedł, a ja poszedłem wolnym krokiem. Jeszcze w tym momencie przyprowadzili jeńców niemieckich, też takich wynędzniałych, na plecach mieli te
Hakenkreutze [swastyki] wymalowane. Niemcy polecieli wszyscy do tych swoich jeńców wyzwolonych, a ja spokojnie wszedłem na ten peron. Ci „okopiarze” od razu się zorientowali, za pięćdziesiąt złotych sprzedali mi papierowy worek, żebym schował neseserek, żeby nie drażnić innych. Przylecieli Niemcy, żeby nosić rannych, no to oni mnie wzięli w środek, powiedzieli: „Niech się pan nie martwi, to już my pójdziemy”. Tak że tutaj była doskonała jakaś współpraca, nazwijmy to. Później spotkałem polskiego kolejarza. Miałem czapkę, taką narciarkę granatową i jakiś tam płaszcz też taki jakiś mi tam dali u tych ciotek w tym kolorze, więc mówię do tego kolejarza polskiego: „Panie, pan jest kolejarz, to ma pan dokumenty wszystko, to się zamienimy czapkami”. Ja mu dałem tą moją granatową narciarkę, a on był w mundurze kolejowym, a jego wziąłem czapkę i byliśmy dwaj kolejarze. Pociąg jechał, niestety we Włochach się nie zatrzymał, bo on też jechał do Włoch ten kolejarz. Dopiero w Ursusie, no to w Ursusie żeśmy gdzieś tam wleźli w kąt się schować, bo to noc już była, więc godzina policyjna. I później jechał do Włoch pociąg z niemieckim urlopowiczami, którzy wracali na front. Dosiedliśmy się do nich i przyjechaliśmy do Włoch. A ten mój kolejarz mówi: „Tam we Włochach jak się wysiada, to wszystkich kontrolują, to niech pan uważa”. Ale jak wysiadł cały pociąg urlopowiczów niemieckich, to do tej wachy ci urlopowicze przylecieli wszyscy, a myśmy spokojnie przeszli. Znaczy jego to by puścili może, ale ja byłem obcy przecież.
Doszedłem sobie spokojnie do tego domu ciotki, niedaleko był od stacji. Było wszystko dobrze, tylko jednej informacji mnie nie podały te kobiety. Że wszystkich mężczyzn od szesnastego do tam nie wiem którego pięćdziesiątego czy którego roku z Włoch wysiedlili i wywieźli do obozów koncentracyjnych przeważnie, część tam do jakichś robót. No i Niemcy później zaczęli chodzić po mieszkaniach i sprawdzać to. Kiedyś rano, o siódmej przyszli do tej ciotki, ciotka przez okno całe szczęście ich zobaczyła, ja jeszcze spałem. Więc rzuciłem swoje ciuchy i sam wskoczyłem do szafy... To był taki dosyć przyzwoity dom i jeden pokój zajęli Niemcy, jakiś oficer niemiecki i jakiś przemysłowiec, który wywoził jakieś rzeczy [niezrozumiałe]. Wtedy się najprawdopodobniej zorientowali kto ja jestem i tak dalej, no bo przecież trudno było nie poznać, ale oni nie reagowali za bardzo, a ta ciotka mówiła: „Tak, tu oficer niemiecki mieszka”. Bo tym Niemcom, tym żandarmom się podobały te meble takie ładne, to już nie wchodzili dalej, a ja przez szparę w szafie ich widziałem. Na drugi raz kiedyś wyskoczyłem przez jakieś drzwi. Tam na miejscu mnie od razu – taki był ksiądz Chróścicki, który teraz błogosławionym ma być, bo bardzo przyzwoity, bardzo uczynny – od razu mnie wyrobili papiery… Przestemplowali kenkartę, że ja tam mieszkam, dali dokumenty, że w Czerwonym Krzyżu pracuję, opaskę. No i jakoś się utrzymałem do wyzwolenia.
- Co się z panem działo po maju 1945 roku?
Ten dom, ponieważ to był przyzwoity dom, to zajął główny komendant informacji wojskowej, pułkownik Kożuszko, i nas wyrzucili. Chłopaków, o których wiedzieli, że byli w AK, to częściowo wywieźli. Wrócili po roku czy po dwóch latach. Ja byłem obcy, to mnie nie wywieźli, bo nie wiedzieli ci miejscowi donosiciele. Poza tym też adres zmieniłem, bo do domu naprzeciwko się przeprowadziłem, a poza tym do tego, to tamci w ten rejon się bali, bo to… ta informacja wojskowa to było obstawione. Mnie puszczali, bo wiedzieli, że ja tam mieszkam, bo tam też różni byli... Tam pobrali na wartowników chłopaków na przykład z Krakowa część, bo część była ruskich, a część była świeżo zmobilizowanych, no to z nimi się już dogadałem.
- Czy był pan później po 1945 roku represjonowany?
Nie, nigdy.
- Udało się panu jakoś przetrwać?
Ja nigdy nie podpisywałem, że byłem w AK. [...] W obozie nie byłem, do kraju nie wróciłem, bo byłem na miejscu. Jak się pytali, to ja mówiłem, że to było takie niebezpieczne, że ja się bałem.
- Jaki jest pana stosunek do Powstania po tych sześćdziesięciu latach od walk?
Proszę pana, te wszystkie dyskusje, które się prowadzi w tej chwili na temat – czy Powstanie było konieczne, czy nie było konieczne? Czy te straty [były konieczne]… Straty były straszne. Ale napięcie wśród ludzi, szczególnie młodych, było tak wielkie, że to chyba nie można było zatrzymać. I albo ktoś by to wykorzystał… Ja sobie nie wyobrażam. Myśmy wszyscy byli już tak zmęczeni i tak czekaliśmy na ten moment, że to chyba było niemożliwe, żeby nie wybuchło to Powstanie. Albo ono wybuchłoby w sposób zorganizowany, albo w niezorganizowany. Cały czas jest dyskusja, czy było potrzebne. Ale nikt nie odczuwa tej atmosfery, jaka była przed tym Powstaniem. Przecież był taki moment, że Niemcy się załamali. Myśmy widzieli, jak ci Niemcy uciekają, jak był ten zamach na Hitlera. I to już było takie pobudzenie, że ci młodzi ludzie chyba by nie wytrzymali. A poza tym wszyscy byli już zmęczeni tym terrorem niemieckim.
Warszawa, 6 maja 2005 roku
Rozmowę prowadził Maciej Piasecki