Ojciec z zawodu był szewcem, posiadał zakład szewski w Warszawie na ulicy Wiślanej. Zatrudniał różnie, od czterech do ośmiu, czasem nawet do dziesięciu osób, zależy, jakie miał zamówienia na robotę, tak mi stryjek opowiadał.
[Rodzice] mieszkali przed tym, a później nabyli tam ziemię i wyprowadzili się z Warszawy. Mama była krawcową i modystką. Jej specjalnością były spódnice i kapelusze damskie. Pracowała w magazynie mody i tym się trudniła. Oczywiście, poza tym [pracowała] w domu, później w jakimś okresie była intendentką w Szpitalu Kolejowym na Brzeskiej 12. Umarła przed wojną w 1937 roku. Ociec zmarł w 1934 roku. Mama leżała na Elektoralnej 12, to był szpital Św. Ducha. Tam teraz jest Dom Kultury. Pamiętam jak byliśmy w 1936 roku, to znaczy rok przed śmiercią, ona była operowana i myśmy tam przyjechali w odwiedziny. Przed operacją patrzyłem gdzie mamę zostawiamy i później przez lata, bo już mieszkałem w Modlinie, później wróciłem do Warszawy i patrzę: „Tak to tu, to te okna, to podwórko.” Ale to już było po wojnie. Tylko chciałem zapamiętać, koniecznie chciałem zapamiętać. I zapamiętałem.
Nie. Po śmierci rodziców [znalazłem się] w internacie dla dzieci peowiaków, legionistów w Modlinie.
Nie. Był peowiakiem. To był internat, gdzie były dzieci na wpół sieroty. Na przykład oficer miał dziecko i musiał na służbie gdzieś być czy jechać, to jego dzieci tam były. Pamiętam, jak przyjeżdżali żegnać się, jak szli na wojnę. Rodzice, ojcowie, bo dwoje rodziców to nie było. Opiekowało się nami wojsko, więc wszyscy chodziliśmy w mundurkach wojskowych, w pasach, z naramiennikami, chodziliśmy tam do szkoły. Jak była defilada na 3 Maja i na 11 Listopada, to na dwa tygodnie przed tym nas gonili po podwórku: „Zbiórka, w dwuszeregu zbiórka, później czwórki w prawo, w lewo front.” Takie ćwiczenia były przez dwa tygodnie. Później zwykle otwieraliśmy defiladę.
Dziewięć lat. Tam były dzieci w wieku szkolnym od siedmiu do czternastu lat. Kto kończył czternaście lat i był zdolniejszy to szedł do Korpusu Kadetów, a jak mniej zdolny to do Szkoły Małoletnich w Koninie, oczywiście, jak się nadawał, bo jak się nie nadawał, to i tu i tam nie poszedł. To była szkoła podoficerska. Tam go szkolili i zostawał albo podoficerem albo oficerem. W Korpusie Kadetów mógł zostać oficerem, a w szkole dla małoletnich, podoficerem.
Oj, działo się tak, że pierwsze dni to było bombardowanie Twierdzy w Modlinie. Myśmy mieli schron w wale, który otacza Modlin. Tam są wały dookoła i takie kazamaty. W tych kazamatach mieliśmy schron i tam przebywaliśmy. Na schronie, na wale stał karabin maszynowy i jak samoloty były to strzelali. Przez Bramę Ledóchowskiego, bo tak się nazywała Brama Zakroczymska, prowadzili czterdzieści pogrzebów żołnierzy z frontu i dopiero zobaczyłem, co to jest wojna. Tam byliśmy pierwsze kilka dni i później ewakuowaliśmy się. Premier Składkowski opiekował się tym internatem. Przyjechaliśmy najpierw do Warszawy, do Pałacu na Krakowskim Przedmieściu, gdzie prezydent teraz urzęduje. Było tam przyjęcie, herbata, ciastka i jeszcze coś, tak jak dla dzieci.
Tak. Potem [wsiedliśmy] w autobusy i pojechaliśmy do Skrobowa koło Lubartowa. W Skrobowie znowu byliśmy kilka dni, bo marszałek Śmigły ustalał nową linię obrony, miała być przesunięta. Ale po kilku dniach okazało się, że ta linia się nie utrzymuje i jechaliśmy dalej. Z nami byli jeszcze Gdańszczanie, którzy w 1939 roku byli w Gdańsku. Czynczol, pamiętam, jeden się nazywał, na harmonii grał, to go tak dobrze pamiętam. Ich było kilku. Mieli po czternaście, szesnaście lat. Oni przed tym bywali z nami na kolonii letniej w Pomiechówku. Kolonia letnia w Pomiechówku była w składnicy uzbrojenia nr 1, bo to ciągle [było] wojsko. I znowu żeby taniej było, to były dwa namioty, w jednym namiocie był jeden saper, w drugim namiocie drugi saper. Tam w krąg było wygrodzone, płytko było, nikt się nie mógł utopić i tam żeśmy na plażę chodzili. Tam się pierwszych słów po niemiecku nauczyłem. Ci gdańszczanie biegali dookoła namiotu i tak [krzyczeli] Alter Affe, alter Affe... To jest stara małpa, to oni tak wołali na tych saperów. A myśmy z początku nie wiedzieli co to znaczy.
To były polskie dzieci. Kilka dni przed wojną uciekli z Gdańska i przyjechali do nas do Modlina i później z nami jechali. Dojechaliśmy do Skrobowa. Później ze Skrobowa jechaliśmy dalej, dojechaliśmy do Lwowa. I mówią: „Tych starszych to jak Niemcy przyjdą, to będą do wojska brać.” Jeszcze mieliśmy dwa autobusy i dwa takie lżejsze samochody ciężarowe. Już autobusy nie mogły jechać, bo tam mosty były pozrywane i szczególnie tych gdańszczan trzeba było chronić, i oni tymi lekkimi samochodami pojechali do Rumunii, a myśmy zostali. Zostaliśmy w Brzuchowicach, to jest na północ od Lwowa. Tam był dwór Borki Dominikańskie, tam byliśmy zakwaterowani, tam był taki duży dom. Tam byliśmy do października, może do listopada, ale nie dłużej. W tym dworze chodziliśmy do pracy w naszym wieku oczywiście, na przykład kopaliśmy kartofle, to był kosz dla nas, a kosz dla władzy sowieckiej.
Cokolwiek zbieraliśmy, to tak pół na pół się dzielili z nami. Opiekunowie, którzy z nami byli musieli iść do Lwowa i we Lwowie załatwić, żeby nas przepuścili przez granicę z powrotem, że oni wszyscy mają rodziny w Warszawie i w okolicach Warszawy. Dali nam zezwolenie. Z tym, że on przyszedł ze Lwowa nie wiem czy na piechotę czy przyjechał tam i mówi: „O piątej godzinie jest pociąg, kto chce jechać to wszyscy muszą zdążyć na ten pociąg, kto nie zdąży nie pojedzie, bo granica jest otwarta do godziny dwudziestej czwartej, i jak nie zdąży się to nie będzie ważny ten dokument.” I myśmy tam wszystko pozostawiali. Niektórzy byli, niektóre panie miały rodziny po tamtej stronie, ówczesnej sowieckiej, to oni zostali, do swoich pojechali, byli z Wilna chyba. A myśmy prędko na dworzec pobiegli, i przyjechaliśmy do miejscowości, której [nazwy] nie pamiętam. Później dojechaliśmy do Zamościa, a przed tym przez granicę przeszliśmy tam i tam nie kontrolowali. Za granicą Niemcy stali z kuchniami polowymi i zupę dawali, i później dojechaliśmy do Zamościa. I z Zamościa przyjechaliśmy na Dworzec Gdański. I tutaj na Dworcu Gdańskim po jakichś dwóch dniach, był Komitet Społeczny Pomocy Społecznej, i oni załatwili, że myśmy się ulokowali w internacie Komitetu. To było na ulicy Wolności 14, później na Sienkiewicza 14, właściwie to była Marszałkowska 124, a z Sienkiewicza 14 to się wchodziło, bo to jest narożny dom. Później było w Otwocku na ulicy Lelewela 5, willa Kapri. Tę willę wynajęli w ten sposób, że rodzina właściciela tej willi dostawała jeść na śniadanie, obiad i kolację i tam już opłat nie było. Wojnę trzeba było przeżyć. Był na przykład pan Czesio, który pompował wodę, on też przychodził i jadł. Jednym z wychowawców był harcerz przedwojenny, nazywał się Jerzy Gołański, miał pseudonim „Długi”, a drugim Henryk Branicki, miał pseudonim „Kmicic”. Tam Szare Szeregi były, tylko takie luźne, bo dzisiaj to oni opowiadają, jakie to bohaterstwo... Bawili się w podchody...
Tak.
Jakieś sześćdziesięcioro.
Tak. Działało, aż do Powstania, z tym, że później wszyscy, którzy kończyli 7 klas, bo już w Otwocku nie było szkół średnich, przechodzili na Sienkiewicza z powrotem. Na Sienkiewicza byłem skierowany do szkoły Berufschule, to była szkoła zawodowa. Ale pod tą przykrywką znajdowało się Spółdzielcze Gimnazjum im. Mielczarskiego. I tam zaliczyłem pierwszą i drugą klasę gimnazjum. I po drugiej klasie, [jak miałem] szesnaście lat, to rozpoczęło się Powstanie.
Specjalnej tabliczki to nie było. Ale on był zalegalizowany, z tym, że w internacie to było tak. Nie po bohatersku, ale wszyscy gdzieś należeli, ale to nie było tak, że każdy się tłumaczył: „A ja to jestem w AK, a ja to jestem w NSZ, a ja to jestem u „Jerzyków”.” Był Jerzy Strzałkowski, który zorganizował organizację „Jerzyki”, to do niego należało. Wiadomo było, że „Jerzyki” czytają „Z dnia na dzień”, że NSZ czyta „Szaniec”, a AK czyta „Biuletyn Informacyjny”. I tak: „Chcesz poczytać? Masz.” To już pan wiedział skąd on jest.
Różne orientacje były. Był jeden wychowawca Szczerek z Westerplatte, tak mówili, a kierownik chyba Zolich się nazywał. Wychowawcy wiedzieli, co tam się święci. Każdy miał szafkę na odzież, to wołali: „Która twoja szafka?” „Ta.” „ Otwieraj!” Stał przy szafce i nie rewidował, tylko mówił: „To przekładaj.” A on tylko patrzy. Czego oni się bali? Oni się bali, że jak Niemcy wpadną i jak złapią, [zobaczą], że tu taka mieszanka jest, to będzie niedobrze. Szczególnie dla nas na pewno niedobrze, ale i dla tych wychowawców też niedobrze. To oni nie po to, żeby kogoś tak złapać, tylko żeby nie dopuścić do tego, że w razie albo któryś na mieście wpadnie... Był taki, pamiętam, Stanisław Wodniak, to szedł tam gdzieś po mieście i miał ten „Dywizjon 303” i zaczął uciekać, i jakaś patrolka niemiecka zastrzeliła go. Także im o to chodziło. I tak dotrwało to do Powstania. Przed Powstaniem, gdzieś w maju, zwerbowali mnie do Komórki Legalizacyjnej. Nie pamiętam, który z nich mnie zwerbował, ale jeden to był Jacek Sakowicz, a drugi Bertel, nazwisko pamiętam, ale pseudonimu nie pamiętam.
To nie była praca, tak to się nazywa. Byłem łącznikiem. Komórka Legalizacyjna, to była taka komórka, gdzie się fabrykowało fałszywe dokumenty. Jak ktoś nie ma metryki, to do Komórki Legalizacyjnej i oni mu tam wyrobili metrykę jakąś, nie ma Kennkarty, albo trzeba zmienić Kennkartę, bo on musi się już inaczej nazywać, to też do Komórki Legalizacyjnej. Z tym, że to nie tak, że pan się zgłosi do Komórki Legalizacyjnej to tam pan dostanie Kennkartę, tylko to myśmy byli od tego, żeby albo zanieść komuś do domu tę Kennkartę albo metrykę albo gdzieś się umówić na mieście. Samą Komórką Legalizacyjną to był on. Był porucznikiem, pseudonim miał „Maria”, ale to był mężczyzna. To był starszy pan, chyba emeryt wojskowy, biegle znający niemiecki. Z tym, że jak ta Komórka była zorganizowana to dopiero ujawniło się w Powstaniu, bo tak to by tam nawet nie wpuścili do tego lokalu, ani nie pokazali, bo jak gdzieś wpadnę, to żebym nie wysypał wszystkich. Wtedy byłem pewny, że nigdzie nigdy nikogo nie wysypię, ale dzisiaj, jak znam sposoby wydobywania wiadomości, to wiem, że już taki pewny być nie mogę, że nie wysypię. To przecież można człowieka zmusić, zniszczyć go. Tyle czasu przecież, to jak na tych różnych sądach jak to było po wojnie, jak się to do wszystkiego przyznawali nawet tam gdzie nie był, to był. Teraz to inaczej widzę, ale wtedy to byłem pewny, że jak mnie złapią to nikogo nie sypnę. Taki byłem pewny. Przyrzeczenie złożyłem na ręce tego starszego pana. Nie mówił, że jest porucznikiem, tylko „Maria”. Później dopiero, Powstanie jak było, to porucznik „Maria”, kapitan „Kos”. Później patrzę, kapitan „Kos” to jest kierownik tej Komórki, porucznik „Maria” to jego zastępca, ale już ujawniony, ale dystynkcji nie nosili. Znaczy w sierpniu nie nosili dystynkcji. Oni to do końca nie nosili dystynkcji. Nawet opasek nie nosili, ale „Kos” miał pistolet, wisa. A ten porucznik to chyba nie miał nic.
Zwerbował mnie albo „Jacek” pseudonim, nazwisko Sakowicz, jeżeli dobrze pamiętam albo Bertel, ale tego pseudonimu to nie pamiętam. Bertel poległ później na Dworcu Gdańskim.
To byli koledzy od Biuletynu.
Styk to miałem, jak chodziłem do gimnazjum do Berufschule, do Spółdzielczego Gimnazjum imenia Mielczarskiego. To tam po pierwszym roku, to było tak: „Chcesz należeć?”, ale nie mówią do czego, „Chcę.” „Dobra, to przyjdź.” Później jest tak, że trzeba będzie tam malować, czy coś takiego. Oni buty mieli, a ja drewniaki miałem, [powiedzieli]: „Ty się nie nadajesz, bo trzeba cicho chodzić.” I skończyła się moja posada. I zostałem w tym internacie. I później z bursy do Komórki Legalizacyjnej. I przed Powstaniem, właściwie przed pierwszym, już trzydziestego, byliśmy skoszarowani na Ciepłej pod szóstym.
Nie bardzo wiedzieliśmy. Wiedzieliśmy, że mamy tu być. Teraz to oni wszystko wiedzą, a wtedy nie wiadomo było, jak to się skończy. Nikt nie chciał się umoczyć. Każdy chciał jakoś tak wyjść, żeby śladu po nim nie było.
Tak. I dobra, byliśmy tam i Powstanie się zaczęło. Więc najpierw [była] grupka chłopców, którzy biegli ulicą Ciepłą, jedni mieli opaski, inni nie, ubrani, jakąś broń mieli, ale niewiele tego było widać, a przed nimi uciekali Niemcy, lotnicy. Gdzie oni pobiegli, to nie wiem, myśmy to przez okno z pierwszego piętra obserwowali. Niemcy przebili się do Straży Pożarnej na Chłodnej, tam gdzie teraz Straż Pożarna jest, tylko wtedy była tam wieża, na której umieścili karabin maszynowy i wzdłuż Ciepłej strzelali. Zabili konia, który padł po drugiej stronie ulicy. W ciągu dnia, patrzymy ten koń leży. Uzbrojenie dostaliśmy, dwie butelki zapalające i, to nieprawda jak wszyscy mówią, że mieli tej broni przeciwpancernej i takiej. A jak tylko się zapytają: „A skąd wyście mieli?” „A bo jak spali to myśmy zabrali.” Takie bzdury opowiadają. Niemcy tu się przebili, tu jakoś ogłosili, że tu też będą Niemcy. I tak ten koń leży po drugiej stronie ulicy, a tu jest brama, także ostrzału w tą bramę nie mają, tylko wzdłuż ulicy. Później jakoś do wieczora się zeszło. Mężczyźni się najpierw ogłosili, że Niemcy tu przyjdą i kapitan mówi: „Ty tu czekaj, żebyś tu był.” Ale oni też gdzieś wybyli. I zarzucili temu koniowi na kopyto linkę i paru mężczyzn wciągnęło go do bramy i tam go oprawiali. Później, pod koniec pierwszej dekady, skierowali...
To było wtedy, kiedy Niemcy przebijali się przez Wolę, koło Hali Mirowskiej, i my właśnie zostaliśmy skierowani do specjalnego plutonu łączności 5-go oddziału Komendy Głównej. Dlaczego powtarzam, bo w książce „Termopile Kanały”, to autor, nie chciałbym o nim źle mówić, ale tak kombinował, żeby jakoś zminimalizować nasze działania. Później myśmy dostali Krzyże Walecznych, on nie dostał, ale teraz się okazuje, że napisał książkę, że też dostał. W Pruszkowie dostał Krzyż Walecznych od Niedzielskiego, a w Pruszkowie Niedzielskiego nie było. A poza tym Niedzielski jak był w Pruszkowie, to po kapitulacji, a jak był, to był jeńcem. A nadawanie Krzyży jest w formie rozkazu. A żeby taka forma, żeby jeniec mógł wydawać rozkaz, to nie słyszałem, ale może gdzieś tam... Słyszałem, jak mówił profesor Garliński, że jeżeli się komuś chce się po walkach nadać odznaczenie, to może być, ale to musi zatwierdzić Naczelny Wódz. To wtedy musiał zatwierdzić Bór.
Zostaliśmy skierowani... To było, jak jest poczta jest róg Jasnej i Świętokrzyskiej i tam na nas czekał [strzelec], bo ja z kolegą [Andrzejem] Żubrem...
To była Komenda jakby Śródmieścia. I tam czekał na nas starszy strzelec z cenzusem „Leonard”. Popatrzył na nas: „Dobra.” Wzięliśmy takie kijki, nieduże, długości czterdzieści może pięćdziesiąt centymetrów i przebraliśmy się w byle jakie ubrania, bo tam jak niektórzy piszą, że te kijki to były po to, żeby oni równowagę utrzymali. A to nieprawda. Te kijki to były po to, że jak się idzie kanałem, a kanał jest owalny, a jest niski przypuśćmy, że metr czy metr dziesięć, bo tu takie najczęściej były z Mazowieckiej do Daniłowiczowskiej, na Królewskiej był trochę wyższy. Trzyma się w ręku taki kijek i opiera się o owal kanału. Bo tak jak się idzie na czworaka, to by trzeba rękoma babrać się w tych nieczystościach. Tych nieczystości to było na dziesięć, piętnaście centymetrów. W każdym razie cały czas było słychać takie chlap, chlap jak my idziemy, to człapanie to było słychać cały czas. I dostaliśmy po kijku. Na Świętokrzyskiej, wzdłuż Świętokrzyskiej, tam były dwie studzienki otwarte, więc weszliśmy w studzienkę i przeszliśmy do następnej studzienki już tak jak tam się idzie, więc to był kanał około metra wysokości i był owalny, raczej w formie gruszki, taki kształt mniej więcej. Wilgoć jakaś była tam trochę tych ścieków na dnie było, niedużo i przeszliśmy do następnej studzienki. I tam wyszliśmy. „Leonard” tak się nam przyjrzał: „Dobra, nadajecie się.”
Było nas dwóch. Z Jędrkiem, [pseudonim] „Żubr” Andrzej. [...] Najwyższa władza, to był starszy strzelec. Był podchorąży „Maks” – Zygmunt Lewandowski, a „Leonard” to nazwisko nie ustalone. Kapitan „Klara” mówiła, że to są dwaj żołnierze „perły nad perłami”. Ale dzisiaj w muzeum, to widzę, że harcerze jacyś są, co jeden ma przestrzelony obojczyk, a drugi bez ręki i oni ponoć w kanałach chodzili. Ale to pewnie tak musi być w Polsce.
Oficjalnie to ona się nazywała wtedy Kierownik Ośrodka. Ona była kierownikiem przewodników kanałowych w Śródmieściu z Komendy Głównej. Kanały to były w formie ściśle tajnej, zresztą we wspomnieniach kapitan „Klara” pisze, że to ściśle tajne. Dlatego nazywało się specjalne, bo nie specjalne od tego, że w kanałach się chodzi, tylko specjalne od Służb Specjalnych. Były trzy tajemnice, to co wie generał, to tego nie wie porucznik czy przypuśćmy żołnierz. Bo była tak jak ja pamiętam, była tajemnica różowa, tajemnica biała i tajemnica niebieska. Więc myśmy byli już w białej. A pewnie ten sztab, bo to nie może być tak, że to co sztab wie to wszyscy do samego dołu wiedzą.
Pod koniec pierwszej dekady, bo Duchowski to zaraz napisał, że „pod koniec drugiej dekady”, to znaczy, już nam całą dekadę uciął. A myśmy pod koniec pierwszej dekady już byli z „Leonardem.”
Zakwaterowali nas na Moniuszki, obok Arii, nasza kwatera graniczyła ze ścianą Adrii. I myśmy tam byli i jak się wchodziło z bramy, to po lewej nasza kwatera była. Były takie posłania, tylko nie pamiętam, czy to materace czy raczej sienniki były na podłodze położone i tam zakwaterowanie było. A dziewczyny były dalej po prawej stronie, ale to takie było, że tak dziewczyny chodziły do chłopaków albo chłopaki do dziewczyn, to każdy już tam wziął sobie sam. Stamtąd chodziliśmy kanałami z Mazowieckiej na Daniłowiczowską.
Tak. Trzeba było być na kwaterze, jak wezwą no to idziemy. Co dzień to myśmy tam nie chodzili, ale mniej więcej co drugi, co trzeci dzień szliśmy. Wchodziło się na Mazowieckiej do kanału i co takiego dziwnego, tyle ludzi, co chodziło i później rozwieszali te tablice. Mówią tak: „Co osiemdziesiąt metrów jest studzienka, którędy to oni wchodzili?” I ten, co to tak strasznie dużo wie, to mówi: „Pokażcie nam, do których studzienek wyście wchodzili i wychodzili.” Tam była jedna pani, nie chcę nazwiska używać, to mówiła, że nas dostała do dyspozycji. I oni wszyscy nie wiedzieli, do których studzienek wchodzili i wychodzili tylko mnie i Jędrka Żubra poprosił, i pokazaliśmy mu: „A to ta studzienka, a to ta studzienka.” I tam teraz te tablice są. Ale dlaczego tak trudno było znaleźć? A w literaturze tak łatwo, dużo jest tych, co chodzili.
Było niedużo.
W naszym plutonie, to było około trzydziestu, trzydziestu pięciu.
I dziewczyny też. Więcej było dziewczyn, niż chłopaków. To dzielne dziewczyny były.
Jeden byłem w wieku szesnastu lat, był jeszcze jeden harcerz, ale on nie chodził kanałami. To może powiem teraz, kto to był.
Specjalny Pluton Łączności V Oddziału Komendy Głównej Armii Krajowej. Żeby uchronić od zapomnienia, przeczytam pseudonimy, i które będą, to nazwiska z naszego plutonu. W plutonie wcześniej, gdzieś na przełomie pierwszej i drugiej dekady, jeszcze nie było kapitan „Klary”, bo to było w stadium organizacji i to podlegało bezpośrednio majorowi „Haka”, pseudonimu „Bronka” nie używała w czasie Powstania. W Powstaniu, to ona miała pseudonim „Haka”. Niektórzy mówili, że się u niej meldowali i nie wiedzieli, że ona „Haka”, tylko „Bronka” przeczytali. Natalia Żukowska, kapitan, pseudonim „Klara”, dwukrotnie odznaczona Krzyżem Walecznych. Była kierownikiem przewodników kanałami w Śródmieściu. Ona była z Komendy Głównej AK. Później, najdzielniejszy u nas, to był podchorąży pseudonim „Maks”, Zygmunt Lewandowski. To był ten „perła nad perłami”. On trzykrotnie był odznaczony Krzyżem Walecznych. Później była taka malutka [dziewczyna], po wojnie była lekarzem, ale dla zmylenia śladu lub dla Bezpieki, to napisali w książce „Przemarsz przez Piekło”, że spłonęła w płomieniach w kanałach. Ona nie spłonęła, tylko skończyła medycynę i była lekarzem. Ale nie żyje już. Ona się nazywała Natalia Sendys. I też była dwukrotnie odznaczona Krzyżem Walecznych. Malutka, bardzo dzielna. Później na Starym Mieście, był posterunek przy pułkowniku Wachnowskim i to była „Danuta”, nazwisko Jadwiga Mierzejewska, ale to czasem może być... ale pewnie prawdziwe.Później była strzelec, pseudonim „Justynka” imienia tu nie mam, też dwukrotnie odznaczona. To już Sandys – dwukrotnie, Mierzejewska – dwukrotnie, Jastrzębska – dwukrotnie, później „Zofia”. „Zofia” to niektórzy piszą, że „Zofia” to jest kto inny, ale pytałam się, bo taka była ta Zofia w czasie Powstania, pytałem się kapitan „Klary” jak jeździłem do Gdańska i tam ją odwiedzałem. I mówię: „Takie włosy miała, tak zapinała włosy do góry, jaki ona miała ten pseudonim.?” A pani „Klara” mówi: „To Zofia.” Jak to kobiety, ona mówi: ona starsza ode mnie była. Więc ja tu nie piszę, że starsza tylko, że Klara była w 1913 roku urodzona, to [w przypadku „Zofii”] tylko piszę, że urodzona przed 1913 rokiem. [...]Była Jadwiga Piekarska, pseudonim „Basia”. To Basia właśnie była w tej grupie, która wyprowadzała Komendę Główną ze Starego Miasta do Śródmieścia. I tutaj Pużak wspomina o niej, że poległa. Było bombardowanie, i bomby tak jakoś z boku w ten budynek trafiły, że zmiażdżyły ją po prostu. [...]Była „Ira”. To oczywiście są wszystko Strzelcy – NN, nie wiadomo, nie ustalone. Teraz Jurek, strzelec, pseudonim „Jur”, Jerzy Rabe, też dwukrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych,Strzelec „Leonard”, dwukrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych.Strzelec, pseudonim „Dzidka”, NN, dwukrotnie odznaczona.Strzelec, pseudonim „Sylwia”, żyje, mieszka na Mozarta, dwukrotnie była odznaczona Krzyżem Walecznych.Strzelec „Magda” miała prawdopodobnie jeszcze drugi pseudonim „Malarz”. To była bardzo dzielna dziewczyna. Najpierw była tutaj, w kanałach chodziła, później była na Czerniakowie. Później przepłynęła z Czerniakowa na drugą stronę Wisły. Po drodze była ranna, ale dostała się, a jak była na Czerniakowie, to się w sanitariuszkę przeistoczyła.Następnie był strzelec pseudonim „Jędrek”, to jest właśnie ten mój kolega Andrzej Żubr. I on jednokrotnie i „Magda” też jednokrotnie odznaczona. Strzelec pseudonim „ Staś”, Stanisław Tamowicz, jednokrotnie odznaczony.I strzelec pseudonim „Mirka”, nie wiem czy to jest na pewno to nazwisko, ale Kazimiera Trojanek - Rychter, także jednokrotnie odznaczona. Nie wszystko można ustalić po tych sześćdziesięciu latach.Strzelec pseudonim „Hilda”, Budna, imienia nie znam.Pluton liczył od dwudziestu opięciu do trzydziestu, albo trzydziestu pięciu może ludzi.
Tych, co ten NN mają to jest pięć na dziesięciu. Pięć przeżyło, a o tamtych, bo pytałem się o tę Zofię sprzed roku 1913-go, to pytałem się pani Klary, czy przypadkiem nie spotkała jej po wojnie albo nie wie, co się z nią działo. Powiedziała, że nie nigdy jej nie spotkała. Kapitan „Klara” była w Gdańsku, mieszkała na ulicy Bema 14 m 4. Dobrze, że się tam zakwaterowała, bo tam jej nie znaleźli i tam cały czas tam się przechowała, bo z Komendy Głównej to miałaby pewnie kłopoty. Na Starym Mieście przy kanałach miał służbę Bari, podobno był podporucznikiem, a później awansował na majora. On był z Korpusu Bezpieczeństwa i tak szybko tam awansowali. Tak u nas nie awansowali, jak u nich. To nie było AK. A nadzór na Starym Mieście, był taki kapitan, pseudonim „Kamień”, Edward Klawisz, artylerzysta. Widocznie pułkownik Wachnowski był bardzo dowcipny, i jak artylerzysta, to lufa, a kanał to też rura. Nie mieli armat. Jeszcze chciałem nadmienić, że było jeszcze dwoje takich, co nie byli odznaczeni, a też byli...Jeszcze też była „Janka” Jezierska, nie wiem, ale nie odznaczona, ale była w naszym plutonie. „Janka” to chyba jej pseudonim, a Jezierska to nazwisko, bo to tak zwykle robili, że imię było pseudonimem, a nazwisko, dlatego, żeby później jakoś trafić. I jeszcze była taka Krystyna Kulpińska, pseudonim „Ewa”, ona była z Pierwszego Oddziału Komendy Głównej, bo jak to się organizowało, to najpierw wygarnęli tych z Komendy Głównej tam, gdzie były jakie luzy, bo to Komenda Główna organizowała. A później, jak było za mało, to dobierali z innych jednostek. Tak żeby skompletować pluton. Na pewno więcej było, ale nie mam skąd wziąć.
Na początku to była komunikacja tylko kanałami z Mazowieckiej na Stare Miasto. W pierwszym czasie, to kanał miał tylko oznaczenia gdzieś w studzienkach, strzałki kredowe, że trzeba tym kanałem iść. Później to było tak, że był przeciągnięty kabel telefoniczny i to prosto ładnie się szło.
Był jakiś porucznik, nazwiska nie pamiętam, ale w książce „Przemarsz przez Piekło” to tam jest napisane jego nazwisko i tam trzydziestu ludzi brało w tym udział. I to był autentycznie przeciągnięty kabel, nie tak jak na przykład piszą, a to myśmy przeciągali kabel z Żoliborza do Śródmieścia, ale nam zało trzysta metrów kabla i kabla nie było. Albo myśmy weszli do kanału, myśmy szli, ale żeśmy się wrócili. Ale już pół strony napisane.
Tak. I myśmy tak jak chodzili i najbardziej trudne było dopóki nie było tego kabla. To było róg Wierzbowej, bo to tak skośnie idzie Wierzbowa i Trębacza, tam była taka studzienka o średnicy jakieś dwa i pół metra, może trzy metry. W jednej ścianie trzy włazy, znaczy trzy kanały i niech pan sobie wybierze, do którego pan chce wejść. One się później, bo to są kanały nie po to żeby się ludzie tam chodzili, tylko po to, aby ścieki płynęły. To one później się tam łagodzą, przechodzą, w którą stronę potrzeba. To w jednej ścianie [były] trzy. W drugiej ścianie dwa. Nie wiadomo, w którą stronę iść. Jak były te strzałki to myśmy wiedzieli: „Aha, tu jest, to w tym idziemy.”
Na suficie, mniej więcej jak kanał tak, to w tym miejscu były tak przed sklepieniem. Raz jak się zdarzyło, jak szliśmy po tym kablu, to szliśmy ze Starówki i doszliśmy właśnie do tej studzienki przy rogu Wierzbowej: „Gdzie kabel?” „Tam.” To poszliśmy po tym kablu, i patrzeć, kabel się skończył. Kabel się skończył, woda tak wartko płynie, patrzymy „To się wracamy.” Był nadmiar kabla ze względu na kompensację, żeby to wyrównywać, bo nie mógł być na sztywno naciągnięty. Woda ściągnęła ten kabel do kanału najprawdopodobniej do Trębackiej i myśmy tam poszli. Woda dość wartko płynęła, dlatego tak ściągnęła ten kabel. Później jak zobaczyliśmy, że kabel się skończył, to wróciliśmy, bo patrzymy, że nie skończył się, ale zakręca i idzie z powrotem. Wróciliśmy do studzienki i patrzymy, że w drugim kabel jest, idzie dalej, i po tym kablu już [poszliśmy]. Kanały są tak podobne do siebie, a ciemno jest, że ręki, nogi nie widać.
Najbardziej trzeba uważać, jak się czasami nogi przekłada do przodu, to się tak trochę podrzuci ciałem, a jak się podrzuci to się zawadzi o strop, o sklepienie tego kanału, a to boli, także taka nauczka jest. Jak się za wysoko podniosłeś to „łup” i już.
Z Mazowieckiej na Daniłowiczowską szło się trzy do czterech godzin w zależności od sprawności zespołu. Dlatego tak długo, bo to męczące. I tam się, tak jak mówię traci się poczucie czasu i miejsca. Dlaczego? Bo pan idzie godzinę i co pan uszedł? Trzysta metrów. Nie! Trzysta metrów nie, mniej...
A tu idzie się trzy albo cztery godziny. Wszyscy to tak sobie myślą, że w kanale to tak można wyjrzeć, zobaczyć gdzie się jest. A tam nie można nic widzieć, ciemno, jakby się było w ciemnej piwnicy, że w ogóle żadne światło nie dochodzi, tam właśnie tak jest, że ręki nie widać, nogi nie widać, nic nie widać… Jak w dzień się idzie to czasem jak jest studzienka to lekko [widać] światło. I myśmy tak chodzili, z tym, że mieliśmy taki obowiązek, że jak idziemy do kanałów i ktoś się nas pyta: „Gdzie idziecie, co tak dziwacznie ubrani?” „Idziemy do pożaru.” A jak wracamy z kanału: „A co tak?” „Idziemy od pożaru.” Bo to było ciągle autentycznie tajne. „Zosia” jak nas tak, bo tak ona starsza była i tak się chciała bardzo opiekować nami, to ona jak szliśmy, to z nami szła, [mówiła]: „Nie wolno pod studzienką przechodzić razem, tylko pojedynczo, osobno, nasłuchiwać, patrzeć, później przechodzić.” Ale nie, myśmy przechodzili. To było tylko widać czy studzienka otwarta, a dość światła by było widać.Tu od Daniłowiczowskiej, to studzienki otwartej [nie było]. Spotykam ludzi, którzy mówią, że był tam gaz, czad coś tego. Był tam taki zapach spalenizny, bo gdzieś na górze gasili jakieś budynki i to spływało do kanału. I ten zapach spalenizny był autentycznie w tym kanale z Mazowieckiej. Ale czad i gaz to on idzie do góry a nie do piwnicy. Nie rozróżniali tego.
Raz myśmy na pusto poszli, ale widocznie ten nasz główny miał coś do załatwienia. A nas to wzięli widocznie, bo tu już sprawdzili, że się nadajemy, a teraz zobaczymy jak on tej długiej trasie wytrzyma. A później na przykład z radiostacją jak szliśmy. To było wtedy z osiem osób, dużo, bo tak to było cztery, sześć. A wtedy to było z osiem osób, to było w nocy, bo pamiętam takie ostre światło było i pobieraliśmy takie plecaki, ale to się na piersiach nosiło, dlatego, że jakby na plecach to by trzeba było niżej chodzić. To byłoby jeszcze utrudnienie. A co tam było zapakowane, to my nie wiemy. Zapakowane było nie przy nas, my tylko przychodzimy to każdemu: „Zabieraj, zabieraj, i następny”. Wtedy właśnie zanieśliśmy tę radiostację, nam mówili, że to radiostacja, a tam nikt nie sprawdzał, co to jest. Więc teraz jak mówią, że jak poszli to do pułkownika Wachnowskiego. A u nas, jak my szliśmy, to ze dwóch wzięło to na ręce, a reszta: „Zostać tu przy włazie, będziemy wracać.” A nie tak, że wszyscy szli jak, jak oni poszli do pułkownika Wachnowskiego, a pułkownik Wachnowski to zaraz im wydał mundury poniemieckie z magazynów. Pułkownik się nie zajmował takimi rzeczami. Później, że jeńcy im przynosili zupę. Myśmy tyle razy byli i nigdy nam zupy nie przynosili. Nawet jak byliśmy tam raz taki i nocowaliśmy, nie zawsze, najczęściej to wracaliśmy, a zdarzało się, że nocowaliśmy. Jak nocowaliśmy, to najpierw poszliśmy na takie zgrupowanie jakieś tam było w Pałacu Blanca chyba w piwnicach. Taki był świetny nastrój, śpiewali sobie, czyścili broń, dziewczyny się kręciły, chłopaki, majówkowo prawie było. Oni nas chyba powąchali i na noc przekwaterowali, tam było na Daniłowiczowskiej więzienie. Nas do tego więzienia przekwaterowali, dali nam kożuchy, żebyśmy nie zmarzli i żeśmy tę noc przenocowali, ale powiedzieli nam: „Słuchajcie, tam w tej bramie jest Armia Ludowa.” „No, to kurczę blade, zobaczymy jak oni wyglądają.” Myśmy tam poszli, a tam było dwóch żandarmów, faktycznie z Armii Ludowej. Już następnego dnia powróciliśmy do Śródmieścia.
To załatwioną mamy trasę Mazowiecka – Daniłowiczowska. Trasa od Wareckiej do Placu Krasińskich była nie do przejścia. Przejść można było, ale na przykład tamtą trasą jak oni szli cztery, pięć godzin to oni się przewracali.
Pużak. Trzymali się linki, nie można było ewakuować w ten sposób. Do tej pory mówiliśmy o trasie Mazowiecka – Daniłowiczowska, gdzie się szło trzy do czterech godzin, tam takie były warunki. Później, dwudziestego szóstego przyszła Komenda Główna ze Starego Miasta na Śródmieście. Jak Komenda przyszła to jakoś to pozbierali, zaczęli żądać, żeby obniżyć jakoś ścieki, bo iść nie można w ten sposób, bo to sam Bór przechodził i ten sztab jego, kilkadziesiąt osób. To nas wysłali żebyśmy poszli z Wareckiej na Starówkę, to znaczy z Nowego Światu przy Wareckiej. To myśmy tam poszli i „Leonard” „Perła nad Perłami”, Jędrek Żubr i ja byłem trzeci. Weszliśmy do kanału, a kolektor jest niżej od kanałów dopływowych. Kanały dopływowe wchodzą do kolektora mniej więcej na pół wysokości, że nie są podtopione tylko wchodzą wyżej. Z nich spływa do kolektora, a z kolektora do nich nie powinno. Chyba, że byłby strasznie wysoki poziom. I tam weszliśmy, poziom tych ścieków był około metra. I w ten nurt tam wszedłem.
Kanał pod Nowym Światem ma około półtora metra, może metr sześćdziesiąt. Jak szedłem później, już jak ścieki spuściliśmy to musiałem tylko głowę przechylić i można było iść. I tam poszedłem. Mało owało, a bym popłynął, bo jak się wejdzie w ten nurt, to wtedy staje się człowiek tamą. A przekrój tego kanału jest przypuśćmy osiemdziesiąt czy dziewięćdziesiąt centymetrów.
Spiętrza się woda, ale woda pcha, a tu się nie ma czego przytrzymać, bo wszystko śliskie jest. I mało owało, abym popłynął, tak się zacząłem wypierać o sufit. Mówię: „Nie mogę, popłynę.” „Leonard” i Jędrek Żubr wyciągnęli mnie z tego i poszliśmy na Świętokrzyską przedstawić, jak to wygląda. Sztab był na górze, chyba na pierwszym piętrze. Myśmy na parterze poczekali, bo to nie tak, jak opowiadają, że do generała, pułkownika to wszyscy chodzili jak chcieli, tylko jeden poszedł „Leonard”, a myśmy tam czekali. Wrócił: „Idziemy.” Idziemy przez Aleje, był w Alejach wykonany wykop nad tunelem, nie był głęboki, ale to były jeszcze worki na bokach ułożone, żeby był głębszy, bo z BGK był ostrzał. Przez ten wykop przeszliśmy, przeszliśmy przez Aleje, doszliśmy do Placu Trzech Krzyży, Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych. I na podwórku Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych był właz do kanału. Weszliśmy do włazu i poszliśmy do kanału, który biegnie wzdłuż od Placu Trzech Krzyży w kierunku Nowego Światu i poszliśmy tym kanałem do skrzyżowania Nowego Światu i Alei. To tam natrafia się na tunel kolejowy. Przed tym tunelem jest dość duża komora. W tej komorze było na poziomie, przypuśćmy może jednego metra, nie mierzyłem tego, tak było widać, a światło mieliśmy też marne, bo „Leonard” tylko miał trochę do świecenia, to było poszerzone i była, zdawało się, jakby taka wysepka. A w tej wysepce są drzwi jak do piwnicy, z tym, że wymiar tych drzwi to jest tak, przypuśćmy dziewięćdziesiąt centymetrów na metr siedemdziesiąt, też nie mierzyłem.
Płaskie, jak do piwnicy się wchodzi.
Tak, trochę może mniejsze, tylko były stalowe albo z blachy jakiejś. Jak się otworzyło drzwi, to można było je postawić. Tam była zasuwa do burzowca. Ten burzowiec to był z tej komory do Wisły, koło Mostu Poniatowskiego. Więc myśmy otworzyli tę zasuwę i ścieki spłynęły do Wisły. Wtedy nie było zasilania, takiej, ilości tych ścieków w tym korektorze. Z tym, że pod tunelem jest zasyfonowany, znaczy rurami schodzą te ścieki pod tunel i później wychodzą po drugiej stronie do tamtego kanału i to pewnie dlatego jest taki wartki poziom, bo tutaj żeśmy doszli i wcale żeśmy nie pływali.
Tak. Potwierdza to „Agaton” w książce „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie” od strony 280 do 310. On tam pisze, że: „W ostatnim tygodniu - to właśnie te 7 dni – było to możliwe.” To potwierdza Stachiewicz, że: „Dwudziestego ósmego Wachnowski wydał osiemdziesiąt przepustek.” Przepustek zbiorowych to przypuśćmy, że po dziesięć osób, która miała mniej która więcej, to przypuśćmy na osiemset osób. Takiej liczby ludzi nie można było zapakować do kanału takiego, jakim był on przed tym.
Dwudziestego szóstego było spuszczone, a dwudziestego siódmego już szli. Ale dwudziestego siódmego, to nie znalazłem gdzieś potwierdzenia. Ale dwudziestego ósmego to jest u Stachiewicza, że pułkownik Wachnowski wydał osiemdziesiąt przepustek do kanału.
Tak. Tak jak ja, bo inni mogli inaczej chodzić, to co dzień chodziliśmy na Starówkę i szliśmy ze Starówki z grupką ludzi, z tym że jak szliśmy na Starówkę, to na przykład pod Nowym Światem nie ma jak się minąć, może od biedy to by się i przecisnął, ale tak to bardzo trudno by było. Więc były godziny wyznaczone, w których można było iść ze Śródmieścia na Starówkę. Myśmy, jako przewodnicy tam przechodzili i na Starówce, jak starczyło tych przewodników to jeden, dwóch na początku. Teraz to śmieszna sprawa, ale wtedy to... Raz idziemy i studzienka otwarta. Ale tam jak jest główny kolektor, to te studzienki są pod chodnikami i od chodnika jest taki łącznik, to jest wyżej. I tam był otwarty właz, a właz ma średnicę sześćdziesiąt centymetrów. Jak ten właz był otwarty, to spodziewaliśmy się, że tam ktoś jest. Wtedy szliśmy z grupą uzbrojoną. Tacy nieuzbrojeni to się podporządkowywali. A ci uzbrojeni to coś kombinowali, chociaż tam było tak, że żaden stopień wojskowy nie był niższy, stopnie wojskowe zachowywały swoją wartość. I właśnie jak tam dochodzimy, za nami idzie dowódca i tak już trochę widno jest od tej studzienki, wyciąga pistolet. Szedłem drugi, to mówi, żebym za nim szedł i on z tym pistoletem i poszliśmy. Było ogłoszone, że [trzeba iść] ostrożnie, poszliśmy i nikt nas nie zaczepił. Ale mówią, że gaz wrzucali na tych trasach, że były granaty zawieszane, a byłem tam. Na przykład opowiadają, że szli, że cukier dostawali. Jak byłem u kapitan „Klary”, to mówię: „Jak to jest, że ciągle, co czytam to cukier, a myśmy nigdy cukru nie dostali?” Ale ja nie z pretensją o ten cukier, tylko mówię: „Jak to jest?” Tam jeszcze piszą , że wino czerwone na rozgrzewkę dostawali. A myśmy alkoholu też nie dostawali. Jak to jest? A ona mówi: „Nie było żadnego przydziału ani na cukier.” Ale to ktoś wymyślił i później ci co piszą za nim to zaraz, że cukier tam był. Jak te ręce są brudne, przecież rękawic myśmy nie mieli, kto by chciał to polizać. Ale tak piszą i to obowiązuje. Na końcu powiedzą, że mnie tam nie było tylko oni byli.
Nie, drugiego rano to nie, pierwszego to jeszcze, jak już szli uzbrojeni, a uzbrojeni szli trzydziestego pierwszego i pierwszego.
Według Montera to sześć tysięcy. Według takich wydarzonych to pięć tysięcy trzysta, ale osiemset poszło na Żoliborz, a według Klary to cztery pięćset. Na Śródmieście to liczbę Klary można przyjąć.
Nietypowe wydarzenia to, jak tych chorych, rannych [przeprowadzaliśmy]. To tam koledzy kolegów [nieśli]. Byłem przy takich dwóch. To było na Starówce, że najpierw się spuszczało nosze na dół do kanału, później w kanale te nosze się do poziomu układało i później spuszczali tego rannego i układali go na noszach. Jak widzę dzisiaj, czterech przy noszach, a ja z taką dziewczyną żeśmy targali i wówczas mówię, jak żeśmy się umęczyli wtedy totalnie, to później żeśmy go ciągnęli tak żeby lżej jakoś. Ale w połowie, sanitariuszka orzekła, że on umarł, ale donieśliśmy go. Cały peleton poszedł już trochę do przodu, ale donieśliśmy go do studzienki przy Wareckiej na Nowym Świecie. Tam poczekaliśmy, bo to już nie my. Nie wiem, z jakiego zgrupowania, kto to był. Grób wykopali. Ten grób był od studzienki w kierunku Krakowskiego Przedmieścia przypuśćmy z dziesięć metrów lekko w prawo przy Nowym Świecie.
Tak. Tam był pogrzebany. Jeszcze jak chodziliśmy nocą to dostawaliśmy hasło. Hasła były zwyczajowo były takie: część karabinu i miasto, na przykład „zapadka”, odzew „Zakopane”. Jeszcze kilka pamiętałem, ale jakoś wyleciało. Coraz mniej pamiętam.
W Śródmieściu, tak. Najpierw byliśmy róg Przeskok i Szpitalnej.
Nie, to jest po przeciwnej stronie, gdzie jest pawilon. Tam stał taki czteropiętrowy budynek i na parterze był sklep Siudeckiego z materiałami piśmiennymi. Ale to ja nie pamiętam czy myśmy byli w tym sklepie… W sklepie raczej myśmy nie byli, tylko może obok, była jakaś kawiarnia czy biuro albo coś, bo to takie dość duże pomieszczenie było. Stoliki stały i tak patrzę, takie zgrupowanie, a to cały nasz pluton prawie się tam [zebrał], to było ze dwadzieścia osób albo i więcej. Siedziałem z „Leonardem” i z Jędrkiem, bo tak myśmy częściej razem byli i w pewnym momencie ogłaszają, że nalot i schodzić do piwnicy. Takie chusty na głowę były i dziewczyny, tak żeby wystarczyło, na cztery drą i każdemu po ćwiartce dają. I ten nalot jest, tu jeszcze jakiś ekwipunek leży po drodze.
Ale może to przesąd, że chusty na pożegnanie... a faktycznie one zostały już tam w tej piwnicy.
Dawały, bo te dziewczyny jak gdzie coś skombinowały, to były takie koleżeńskie dziewczyny, nie jak miały to sobie i nie odda. I tam był Rabe, „Jur” miał pseudonim, miał automat. Myśmy z zazdrością patrzyli na niego, bo coś tam mieli my te butelki przed tym, ale ten automat tam leżał i ten miód tam leżał. I mówią: „Nalot.” Jak tu tyle miodu zostawić? „Leonard” został z tym miodem, a myśmy zeszli do piwnicy. Znaczy do piwnicy to zeszliśmy, ale jak zobaczyłem po korytarzu w tej piwnicy, a mnie nie podobało się tam, chociaż było czysto i oświetlone i wróciłem na klatkę schodową i na poziomie piwnicy na klatce schodowej stanąłem z tym, że tam była bardzo płytka piwnica, bo jak bombardowanie było, to jakoś te bomby uderzyły, że ściana z klatki schodowej, to przeleciało nad nami na kupę, na gruzy tego budynku. A myśmy tam stali w tej klatce schodowej i wyciągnąłem zapałki, zapalam, ale siarka się pali i gaśnie, drugą zapaliłem, siarka się pali i gaśnie, to czekamy, zapałki się wypalą, a co będzie dalej. Nic nie wiemy, bo jest ciemno. To niby kurz jest jasny, jak się patrzy, a tam zupełnie ciemno jak w kanale, tyle tego kurzu było.
Nie. Nie było wszystko przeleciało.
A było ciemno. Poczekaliśmy, ten kurz opadł. Mnie w międzyczasie coś wtedy spadło na nogę, że nie mogłem iść. Z Jędrkiem staliśmy w tej klatce schodowej. Jak kurz opadł, to patrzymy, podwórko widać. Wychodzimy na podwórko, brama na ulicę Przeskok była, to jakoś pokuśtykałem do tej bramy. Trochę leżałem, trochę siedziałem, żeby noga do formy doszła. A Jędrek poszedł do kapitana, bo nasza komórka legalizacyjna wtedy mieściła się na [ulicy] Górskiego pod numerem 7 na pierwszym piętrze. Poszedł do kapitana, że może da kogoś, żeby mi pomóc. Ale czekam i czekam, a tu ani Jędrek nie przychodzi, ani żadna pomoc nie przychodzi. Nie wiem, ile czekałem, ale dość długo. Tu wszyscy gdzieś się rozeszli. Jeszcze ciekawa [sytuacja], jak to się zawaliło, to strop stanął tak, że „Leonard” wyszedł koło ściany do góry. Przeżył. Co z tym Jędrkiem się stało? Parę dni odczekaliśmy i Jędrek przysłał kartę, że leży w punkcie opatrunkowym dalej, na ulicy Górskiego, numer podał. Tam był w piwnicy punkt opatrunkowy, tam lekarza nie było, tylko jakaś pielęgniarka była. I Jędrek tam leżał, co mogła to mu zrobiła jakiś opatrunek. Kapitan Kos, później dostał stopień majora, poszedł gdzieś, postarał się, że przyszła sanitariuszka z noszami, noszami, nie tam żeby ktoś jej niósł, ona sama na ramieniu te nosze przyniosła. No i ja byłem drugi, i zanieśliśmy go do szpitala na ulicę Poznańską. Tam już byli lekarze, stamtąd dostał się do niewoli i był w niewoli. W jakim obozie, to jest napisane w encyklopedii. Tam jeszcze go odwiedziliśmy po kapitulacji. Porucznik Marian mówi do kapitana: „Potrzebuję mieć zaświadczenie.” Bo dostał Srebrny Krzyż Zasługi z Mieczami. A Kos, ale Kos nam wtedy nie powiedział, dopiero później w tym rozkazie przeczytałem, dostał Złoty Krzyż Zasługi z Mieczami, ale nie Krzyż Walecznych, tylko Zasługi. Kapitan tam poszedł do sztabu i przyniósł nam na takich wąskich paskach. Zanieśliśmy potem do szpitala to zaświadczenie. Zanieśliśmy mu pieniądze, tysiąc złotych. Ja tyle dostałem, ale pewnie on tak samo. I tam żeśmy porozmawiali, pożegnaliśmy się i wróciliśmy na tę kwaterę.
Jeszcze było, że nas gdzieś wysłali w ciągu dnia na Złotą. Na Złotą nas wysłali z Jędrkiem, żeby coś zanieść, już nie pamiętam. Byliśmy na Złotej i w pewnym momencie jest nalot. Nalot jest, tu sztukasy lecą, my tak idziemy Złotą, ale bliżej ściany i ten sztukas tak leci i w pewnym momencie pikuje i rzuca bomby, z tym, że jak rzucił bomby, to jakieś trzydzieści, może pięćdziesiąt metrów przed nami, po drugiej stronie ulicy. Trafił budynek, że zdawałoby się, że ściana sztywna jest, a ściana taka wypukła się zrobiła, zakołysała i spadła. To tak jak kurz z okien poleciał, a my po drugiej stronie jakieś trzydzieści czy może pięćdziesiąt metrów dalej. I tak się do ściany kulimy, bo taka wnęka jest i pytam: „Coś się taki zielony zrobił?” A on nie taki zielony, tylko taki szary się zrobił, siny. A on mówi: „A ty to myślisz, że jesteś lepszy?”
Jeszcze jedno takie było zdarzenie ciekawe jak zdobyli Pastę. Wtedy byłem na Świętokrzyskiej akurat, nie wiem, po co byłem, ale byłem. Na schodkach stałem, jak do poczty się wchodzi i nasi prowadzili Niemców. To była parada zwycięstwa, ale nikt się nie cieszył. Nikt się nie cieszył, chociaż byliśmy dumni.
We wrześniu po tym jak byłem kontuzjowany, to byłem w komórce legalizacyjnej z powrotem. Gdzieś po dziesiątym września znowu zaczęła się produkcja dokumentów, a to Kennkarty, bo Kennkarta to jest karta rozpoznawcza i to niektórzy potracili, to major Kos robił z bykiem. Zresztą to pisał zwykle porucznik „Maria”. Podporucznik „Maria” znał biegle niemiecki i wiedział, co i jak. Nie jestem pewny, ale on był w zaborze austriackim i w wojsku austriackim i znał te wszystkie niemieckie zwyczaje. Był, tak można powiedzieć, jakby to przetłumaczyć na cywilne, takim sekretarzem i fachowcem od pisania wszystkiego, a podpisy to Kos. Jednym ołówkiem takim, drugim takim.
Tak i to trzeba było to rozwieźć, zanieść.
Tak, wyszedłem do Pruszkowa. Ten major też wyszedł do Pruszkowa i szliśmy z ludnością cywilną. Szliśmy koło Politechniki. W Politechnice za ogrodzeniem stali Niemcy i tak się przyglądali. Major idzie, a ten do niego Du bist Bandit. A ten major, ani nie poczuł się, tylko idzie dalej. A to tak było widać po tym majorze, że jest to oficer, to było widać po jego chodzie. To ten mówi Du bist polnische Partisane. To też się nic nie obejrzał tylko poszedł dalej. I ten Niemiec na mnie coś krzyczał, ale nie zrozumiałem, co krzyczy. I tak przeszliśmy i doszliśmy do Dworca Zachodniego. Na Dworcu Zachodnim w pociąg i dojechaliśmy do Pruszkowa. W Pruszkowie były hale kolejowe, jakieś parowozy, wagony robili Niemcy. Tam ludzi było pełno. Byliśmy przez noc i na rano porucznik załatwił, bo tam był oficer Wehrmachtu, i on załatwił, żeby nas dać do ludności cywilnej. Do ludności na tereny polskie. On tak segregował i tak było [niezrozumiałe – niem.] aus, links, rechts, gdzie które grupy. Trafiłem do grupy na wyjazd do Niemiec. I pojechałem do Niemiec. W Niemczech byliśmy w obozie. Takie baraki stały ogrodzone. Grali tam na okrągło to pewnie Ukraińcy się tym opiekowali, bo tam grali „Wychadiła na bierieg Katiusza” , po rosyjsku tak śpiewali. Stamtąd zostałem skierowany do pracy przy wyrębie drzew w Sudetach. W Sudetach to było tak, że byliśmy zakwaterowani, bo było nas dużo, trzydziestu może pięćdziesięciu. Tam byliśmy zakwaterowani i mieliśmy kombinezony granatowe, drewniaki z takim brezentem na noskach. Pięt nie było, tylko gołe pięty.
Zima była. I tak pracowaliśmy tam. Wychodziliśmy wcześnie, jeszcze księżyc był wysoko, kiedy wychodziliśmy do roboty. Jaka to miejscowość? To trudno powiedzieć, bo myśmy szli tymi górskimi dróżkami, a czasem jak się przechodziło przez szosę, to można było jakieś Bezirke przeczytać. To było po stronie czeskiej. I dlatego mi się żadne pieniądze nie należą. Należą się tym, którzy byli w Niemczech w granicach z 1937 roku. A z początku to było tak, że tym, co byli dłużej niż pół roku. Ale później to znieśli i powiedzieli, że tak ile tam był to był, za ten czas się należy. Mój brat był dwa lata, w fabryce pracował, to dostał jakieś dziesięć tysięcy razem. To za dwa lata dziesięć tysięcy, to czterysta złotych miesięcznie. Ale lepsze to jak nic. I wycinaliśmy te drzewa, ja z takim Staśkiem, tylko nie pamiętam, czy on się Markowski nazywał, tego nie pamiętam, wycinaliśmy drzewa. Wybieraliśmy takie cieńsze. Jak osiem drzew wycięliśmy na taką zmianę, to więcej nie daliśmy rady, a tacy Ślązacy jak byli, to oni jak leci po kolei wycinali i szesnaście. Ten Niemiec przychodził i krzyczał Wo ist mein Knuepel!, to znaczy: gdzie jest mój kij! Ale nigdy mnie nie uderzył i tego kija nie znalazł. Jeszcze coś krzyczał, ale myślę, że może jak by się mocniej czuli, to może inaczej by było. Ale zawsze tak mówił: „Tak to chociaż osiem drzew wytną, a tak to nie będzie i tych ośmiu.” Dostawaliśmy jedzenie bardzo marne. Na dziesięć dni chleb, a chleb miał półtora kilograma. To nieraz jak sobie myślę, że to chyba niemożliwe, żeby te półtora kilograma na dziesięć dni, ale to tak było. Ja tak sobie marzyłem, żebym się chleba i kartofli najadł kiedy. Na tym bochenku jak taki był, to sobie narysowałem dziesięć przegródek, żeby każdego dnia [zjeść], ale jak zjadłem pierwszą przegródkę, to chyba za mało zjadłem. To jak dobrze oszczędzałem, to na trzy dni tego chleba starczyło.
A nic. Później, to był niemiecki porządek. Kawę dostawaliśmy co dzień rano. A jeszcze do kawy cukier dawali, ale cukier też był na dziesięć dni. Pamiętam taką pokrywkę od słoika, to dawał tą pokrywkę, ale jeszcze palec wkładał w tą pokrywkę, tak żeby mu pewnie nie wyleciała to tego cukru mniej, a tu człowiek chciałby więcej. Ale niemiecki zwyczaj, to co dzień rano było tak. Albo kostka marmolady, ale nie jakaś z ćwierć kilo, tylko taka z pięć deko albo kostka margaryny, ale nie kostka ćwierć kilowa czy jakieś pół funta, tylko jak pudełko od zapałek, mniejsza od zapałek, jak takie małe pudełka, tak pamiętam. Nawet była od czasu do czasu kiełbasa, to tyle, ale była. Chleb, kawa, cukier i do roboty. Jak wracaliśmy z roboty, to już ciemno było zwykle, bo to zimowe miesiące, to zostawał zawsze na kwaterach ktoś, kto gotował. Każdy dostawał trzy czwarte miski aluminiowej ziemniaków przypuśćmy z kapustą, albo brukiew z kapustą. Mięsa tam nie było.
Myśmy tam byli do marca, do wiosny. I przyszli Rosjanie. Przyszli Rosjanie i jak przyszli, to Niemcom pozabierali świniaki i pozabijali świniaki. I mięso, co lepsze to sobie wykroili, a słoniny, boczki do rowu wrzucali. To myśmy tam poszli i nazbierali sobie tego mięsa, tej słoniny, tego boczku i na kwaterę żeśmy zanieśli i sobie smalcu w bańkę od mleka nasmażyliśmy. Był taki Ślązak, co mnie się w głowie nie mieściło, ale zabrał konia i wóz, Niemca wygonił i jechaliśmy tym wozem do Polski. Ten koń nam po drodze padł, nie wiadomo, co to za przyczyna była, ale koń padł. Nie wiem skąd, ale się postarali o takiego małego ruskiego konika i tym konikiem jechaliśmy dalej i dojechaliśmy do czesko-polskiej granicy. I tacy ludzie się do nas zgłaszają, że oni to by tego konia i wóz kupili, a tu przychodzi ruski żołnierz z pepeszą i „Chodi tutaj do kontroli!” Zaprowadził nas, to były jakieś zabudowania jakby willa, domek. I tam wszyscy przechodzili, stał oficer rosyjski i każdy musiał pokazywać, co kto ma. On stał i przekładał. Miałem dwa koce, chyba podkoszulki i koszulę. On zobaczył dwa koce, to jeden zabrał sobie rozłożył, żeby miał na co składać te rzeczy, które pozabiera. Jak były nowe rzeczy, to mówił: „To nie twoje, to germańskie i zabierał.” A jak stare, to odpuszczał. Zobaczył, że ja nic nie mam, a miałem dwie pary butów. Obie stare były, ale jedne były nowo podzelowane. Patrzy, że nic nie mam i mówi: „Oddałbym ci ten koc, ale jest mi potrzebny.”, bo on musi zawinąć to, co zabierze innym. Tak przeszliśmy to, doszliśmy do PUR, czyli Polskiego Urzędu Repatriacyjny. W PUR i dali nam karty na przejazd. Nam dali do Warszawy i przyjechaliśmy do Warszawy. Wyszliśmy z pociągu, idziemy po Warszawie, a tu krzyczą: „Na Pragę, na Pragę, na Pragę” głosy jakieś. To był 1945 rok, wiosna. Na Pragę, ale za co? To na piechotę szliśmy na Pragę. I później doszliśmy na Pragę i tam pociągiem pojechałem do Miłosnej, tam mój dziadek przed wojną i w wojnę i myśmy tam w pewnym czasie mieszkali i byłem pierwszy z powrotu. Później idę i czuję przez ścianę, że przyjechał Janek. Wchodzę do mieszkania, jest.
Brat, tak.
Nie, nie żył, dziadek w wojnę zmarł.
Brat starszy był. Mieszka teraz w Gdańsku. Na emeryturze jest, ma teraz 82 lata. Później, nie ma gdzie mieszkać, nie ma jak, to co? To jedziemy do Olsztyna. Pojechaliśmy do Olsztyna, ale w Olsztynie też już jakoś mieszkań nie ma, ale samochody chodzą do Elbląga. Pojechaliśmy do Elbląga, a tam byłem tysiąc czterysta któryś mieszkaniec Polski.
Zniszczony, bo Śródmieście, to Ruscy już zdobyli, to spalili całe Śródmieście zupełnie, a przedmieścia to stały. W Elblągu zatrudniłem się. To była spółdzielnia, chyba WSS i taki był punkt rozdziału darów UNRA. Pamiętam, tam kostki smalcu były, jakieś puszki, parówki, coś takiego, na słodko coś, to był rozdział. I tam pracowałem do 1947 roku. Miałem wówczas dwie klasy gimnazjum i co ja mam robić. […]
Nie, nie byłem.Chciałbym powiedzieć o tamie, o której ciągle się pisze, że ona tak cudownie wszystkich uratowała, że w terminach się nie mieści w żaden sposób, że rozmawiałem z panią pseudonim „Ewa”. Tam był taki pan, on mówił, że tam poległo trzech saperów, bo tam nie było dostępu.
O ten kolektor. To było na Żoliborzu pod Dworcem Gdańskim, niżej siedem metrów dno kanału od dna przypuśćmy tutaj, ale oni ciągle się ten Duchowski powołuje, że oni tam uruchomili tę trasę, ale nawet chciałem o tym powiedzieć, że na Nowym Świecie jest fałszywa tablica o terminach ewakuacji. A dlaczego jest fałszywa? Dlatego jest fałszywa, że on kombinował tak, żeby zapisać to, co myśmy zrobili, to żeby sobie zapisać, to że oni wysadzili tamę i to wszystko się uruchomiło i przez te półtora dnia czy za dzień wszyscy przeszli. A to nieprawda, dlatego, że jak mówiłem potwierdza to „Agaton”, potwierdza to Stachiewicz i potwierdza to jeszcze „Tędy przeszła śmierć”. To wszędzie potwierdzają, że tydzień była ewakuacja. […]