Maria Piechotka „Marianna”

Archiwum Historii Mówionej

Maria Piechotka, z domu Huber, urodzona 12 lipca 1920 roku w Krakowie. W Powstaniu Warszawskim pod pseudonimem Marianna brała udział jako łączniczka.

  • Zanim przejdziemy do wydarzeń bezpośrednio związanych z Powstaniem, cofnijmy się do lat pani młodości i pani dzieciństwa. Proszę opisać swój dom rodzinny, tak jak go pani wspomina.


Urodziłam się w Krakowie, ale moim miastem rodzinnym był Tarnów. Mieszkałam w nim do 1938 roku. Tam skończyłam szkołę. Tam mieszkali moi rodzice. Po zdaniu matury u sióstr Urszulanek, zdałam egzamin na Wydział Architektury w Warszawie i tutaj skończyłam pierwszy rok studiów, kiedy wybuchła wojna. Wtedy sytuacja była taka, że o tym żebym mogła wrócić do Warszawy, na studia, w pierwszym momencie nie myślałam. Wiedziałam, że raczej to będzie z wielu względów, między innymi finansowych, niemożliwe. Nie miałam pojęcia o tym, że wyższe uczelnie zostaną zamknięte. Wobec tego, nie chcąc tracić czasu, zapisałam się na Uniwersytet Krakowski, na Historię Sztuki i Archeologię.
W momencie, kiedy czekałam na rozpoczęcie wykładów, odbyło się to sławne zebranie profesorów Jagiellonki, zwołane przez władze niemieckie. Wiadomo, czym się to skończyło, profesorowie zostali wywiezieni do Sachsenhausen, skąd wielu już ich nie wróciło. Wtedy oczywiście, marzenia o dalszych studiach, odpłynęły bardzo daleko.

  • Pamięta pani tą akcję?


Pamiętam ją o tyle, że się o niej dowiedziałam, że nie mam po co do Krakowa przyjeżdżać. Mój dziadek był wtedy profesorem historii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Na całe szczęście źle się wtedy poczuł, nie poszedł na to zebranie i dzięki temu ocalał. Ale już mój wuj, który był w podobnej sytuacji, bardzo ciężko i długo to później odchorował. Właściwie już więcej po powrocie z Sachsenhausen nie wyzdrowiał.

  • Jak pamięta pani lato 1939 roku? Czy dało się odczuć, że wojna nadchodzi?

 

W lecie 1939 roku, byłam na obowiązkowej inwentaryzacji zabytków na Orawie. To było wymagane po pierwszym roku studiów architektury. Orawa była terenem pogranicznym i tam czuło się niepokój wśród chłopów, że mogą zostać wezwani na mobilizację. Ale dopiero, bardzo mocno odczuło się to w momencie, kiedy mobilizacja została rzeczywiście ogłoszona. Wtedy właściwie życie stanęło. My z całą grupą studentów gwałtownie ewakuowaliśmy się stamtąd. Przyjechaliśmy końmi na stację w Chabówce, gdzie już był dramat zupełny, tłumy poborowych, żegnane przez rozpaczające baby. Ograniczone szanse dostania się do przeładowanego pociągu. Ale jakoś się do Tarnowa dostałam. Na drugi dzień po moim przyjeździe, został wysadzony w powietrze dworzec kolejowy w Tarnowie. To była pierwsza taka głośna prowokacja niemiecka, która miała na celu wywołanie wśród Polaków niepokoju, zdenerwowania.
Po kilku dniach od wybuchu wojny, ponieważ mój ojciec pracował wtedy w fabryce celulozy w Niedomicach, została zarządzona ewakuacja. Wobec tego z ojcem i matką, zostaliśmy najpierw przeniesieni do owych Niedomic, a potem została stworzona kawalkada samochodów, którymi ewakuowaliśmy się na wschód. Było to bardzo ciężkie przeżycie, ale wciąż mieliśmy nadzieję, że front jednak zostanie zatrzymany. Tymczasem jechaliśmy w tłumie samochodów, furmanek, wszelkiego rodzaju pojazdów, wśród tłumów ludzi, wędrujących na rowerach, pieszo, pchających wózki z dziećmi, wielu starych ludzi na wózkach inwalidzkich. Wszyscy uciekali i ewakuowali się na wschód, z nadzieją, że tam front się zatrzyma. No niestety, nie zatrzymał się. Nocowaliśmy po drodze po różnych chałupach wiejskich.
W końcu dojechaliśmy pod Lwów. Tam zało benzyny. Mojemu ojcu należały się dosyć duże pieniądze, które miał nadzieję, że uda mu się zainkasować właśnie we Lwowie. Stąd parliśmy do Lwowa, gdzie było oparcie w rodzinie. Ale nie udało nam się tam dojechać. Zatrzymaliśmy się w końcu we dworze w Artasowie, przyjęci bardzo gościnnie przez miejscowych dziedziców, którzy nam tłumaczyli: „Zostańcie. Tu jest cicho, bezpiecznie, daleko od wojny. Tutaj sobie odpoczniecie. Jak się sytuacja ustabilizuje i front zatrzyma, to wrócicie spokojnie do domu”.
Oczywiście sytuacja się nie ustabilizowała, wiadomo, co nastąpiło 17 września. Samochód został gdzieś w pasiece, bo nie było, nie można było zdobyć ani kropli benzyny. No, ale się okazało, że jest jakiś woźnica, który przyjechał z podwodą od hrabiego Reja z Przecławia, będzie wracał do domu i możemy się z nim zabrać. Załadowaliśmy się więc na furę i tą furą wracaliśmy z powrotem, oczywiście można przypuszczać w jakim nastroju. Tak dobrnęliśmy do mostu na Sanie. W tym momencie zostaliśmy zatrzymani przez rozpartych w rozkroku hitlerowców, którzy nam oświadczyli wzaskiem: „Dalej nie pojedziecie. Tu są Niemcy, tu jest Rosja. Wy jesteście po stronie rosyjskiej i koniec”. No więc przerażenie i rozpacz. Nie wiadomo, co robić. To było w Kańczudze, o ile pamiętam… Oświadczyli nam jeszcze, że będziemy mogli przejechać, jeżeli będziemy mięli przepustkę, którą możemy dostać w odległości sześćdziesięciu kilometrów od miejsca, w którym obecnie jesteśmy. Wobec tego wracamy końmi zmęczonymi już, bo przejechały kilkadziesiąt kilometrów, przepustkę zdobywamy, wracamy z powrotem, przepustkę bierze hitlerowiec, przedziera i wrzuca do Sanu.

 

W międzyczasie z pobliskiego miasteczka wyrzucono Żydów, którzy tłumami, biedacy, z dziećmi i ze skromnym dobytkiem, przechodzili ze strony niemieckiej na stronę rosyjską.
Trzeba gdzieś znaleźć nocleg. Jest plebania, wobec tego jedziemy na plebanię. Plebania cała pełna Żydów, którzy tam znaleźli przytułek. Tu ciekawa sprawa, oni nas oblegli natychmiast, ci Żydzi i powiadają tak: „Wy nie znacie terenu, a my znamy go dobrze. Niemcy mogli dopiero zająć jedynie główną trasę, główny most. Jeżeli pojedziecie bocznymi drogami, to tam ich jeszcze nie będzie, a wam uda się przejechać”. Po przenocowaniu w obejściu plebanii, na powietrzu, bo w samym budynku już nie było miejsca, ruszyliśmy wskazaną przez nich trasą, którą rzeczywiście, tą furką przejechaliśmy, jadąc, dwa, czy trzy dni do Rzeszowa, a potem do Tarnowa. Udało się nam wrócić do domu. Taki był początek wojny.

 

  • Czym się pani zajęła, kiedy okazało się, że nie może pani studiować ani w Krakowie, ani w Warszawie?


Sytuacja była wtedy trudna, dlatego że moja rodzina została bez środków do życia. Byłam jedyną osobą, która nadawała się do pracy zarobkowej. Po pierwszym roku architektury nie byłam jeszcze fachowcem. Zatrudniłam się jako technik budowlany na budowie. W 1942 roku, kiedy budowa tam zaczęła się kończyć, zaproponowano mi pracę w Krakowie. Oczywiście chętnie się na to zgodziłam. W Krakowie dowiedziałam się, że istnieje tajny wydział architektury w Warszawie, i że istnieje wobec tego szansa kontynuowania studiów. Ponieważ miałam w Warszawie stryja, który był profesorem na Politechnice, pojechałam zaraz do niego, żeby się dowiedzieć jak ta sytuacja wygląda. On mnie skierował do profesora Bryły, który był wtedy dziekanem tego tajnego wydziału. No i już się włączyłam w tajne studia.
Pracowałam w Krakowie, przygotowywałam się do egzaminów, odrabiałam ćwiczenia, przyjeżdżałam do Warszawy na zdawanie egzaminów i korekty. Nie było łatwo, ale jakoś to się posuwało. Czułam, że nie jestem zupełnie w martwym punkcie. Te jazdy do Warszawy, to też była swoista egzotyka. Trzeba było przyjść przed godziną policyjną na dworzec w Krakowie. Tam odczekać dobrych kilka godzin, żeby się dostać do pociągu, który podstawiano około północy. W momencie, w którym pociąg przyjeżdżał, rzucał się do niego nieprzytomny tłum ludzi, w dziewięćdziesięciu procentach składający się z handlarzy z olbrzymimi tobołami, którzy handlowali, czym się dało. Wsiadało się do pociągu drzwiami, oknami. Ci, którzy się dostali do środka, to swoich znajomych wciągali przez okna. Potem trzeba było się uplasować w pociągu, uplasować w przedziale siedzieli ludzie dwoma warstwami. Na dole siedzieli ci, którzy się pierwsi dostali, następni siadali im na kolanach, a środek upychało się tobołami handlarzy. Również korytarz był tak zapchany, że ledwie można było oddychać i tak się jechało do Warszawy osiem godzin.
Przejeżdżało się przez fragment terenów należący do Rzeszy Niemieckiej. Tam, zwykle w Radomsku, odbywała się łapanka, to znaczy wyrzucano wszystkich ludzi z pociągu i wybierano nadających się na wywózkę do pracy do Niemiec. Czekały już odpowiednio przygotowane ciężarówki, na które tych ludzi ładowano. Mnie też kiedyś tak dopadło i też wyrzucili wszystkich, wtedy mnie ogarnął jakiś desperacki nastrój, nie jestem bardzo aktywna w takich przypadkach, ale wtedy kazałam sobie pokazać szefa esesmanów, którzy tę akcję przeprowadzali. Podeszłam do niego i powiedziałam, po niemiecku, że ja muszę, absolutnie, w bardzo ważnych dla Rzeszy Niemieckiej sprawach być następnego dnia w Warszawie. On zgłupiał i niewyraźnym ruchem pokazał mi drzwi do wagonu. Wtedy wskoczyłam i pociąg ruszył. Okazało się po pewnym czasie, że w całym pociągu jadą tylko cztery osoby – oprócz mnie, jeszcze trzech panów, którym się udało zablokować w ubikacji. Żeby było raźniej, jechaliśmy w jednym przedziale, jakoś dojechaliśmy do Warszawy.

  • Jak często odbywały się pani przyjazdy z Krakowa do Warszawy?


Mniej więcej raz na miesiąc.

  • Raz na miesiąc. Przez ile lat?


Przez półtora roku.

  • Czy oprócz tajnych kompletów, miała pani jeszcze kontakt z konspiracją?

 

Niewielki. Miałam kontakt z „Unią”. U moich rodziców w Tarnowie, miał punkt kontaktowy Jerzy Braun, to był szef „Unii”, później członek Londyńskiej Krajowej Rady Narodowej. Przyjeżdżał tam dosyć często, żeby nawiązywać kontakty z Witosem. Witos był w Wierzchosławicach, więc to było blisko Tarnowa. Stąd go poznałam. Potem zetknęłam się z nim w czasie Powstania.

[…] Ponieważ zmieniałam miejsce pobytu, najpierw byłam w Tarnowie, potem w Krakowie, nie byłam specjalnie włączona w pracę konspiracyjną, poza studiami.

  • Czy w 1943 roku, podczas Powstania w getcie warszawskim, nie była pani w stolicy?


Byłam. Wtedy właśnie byłam.

  • Pamięta pani, co się mówiło?


Pamiętam palące się getto i że straszne to robiło wtedy wrażenie. Mówiło się o tym, że teraz oni, a niedługo pewnie my.

  • Czym się pani zajmowała w kolejnych latach?


Pracowałam na budowie.

  • A jak, w takim razie, znalazła się pani w Warszawie, przed Powstaniem Warszawskim?


W czasie tajnych studiów zetknęłam się z Kazimierzem Maciejem Piechotką, który był asystentem na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej. On mnie namówił, żebym się przeniosła do Warszawy, że tam będę mogła spokojnie studiować i że istnieje możliwość pracy na wydziale architektury. Więc to by było dla mnie idealne rozwiązanie, miałam oparcie w domu mojego stryja, miałabym gdzie zamieszkać, miałabym pracę i miałabym studia.
Maciej przyjechał do Krakowa w końcu lipca. Pojechaliśmy razem do Tarnowa do moich rodziców, gdzie ich przekonał, że bolszewicy nadchodzą, że bardzo będzie niebezpiecznie, bo będzie front, i że najbezpieczniejszym miejscem w takich przypadkach jest wielkie miasto takie jak Warszawa.

  • Trafna sugestia.


Wobec tego spakowaliśmy wszystkie rzeczy i 26 lipca 1944 roku znalazłam się w Warszawie.

  • Jaki nastrój panował wtedy w Warszawie?


To był moment, w którym Niemcy się masowo ewakuowali. Już widać było i wagony i ciężarówki załadowane żołnierzami, z dobytkiem, z zeszabrowanymi różnymi rzeczami, w wyraźnym nastroju ewakuacyjnym. Z drugiej strony było na ulicach mnóstwo młodych ludzi, którzy chodzili w wysokich butach i nosili długie pakunki owinięte w papier.

  • Kwiaty?


Dłuższe od kwiatów, zdecydowanie dłuższe od kwiatów... Ponieważ pokój u mojego stryja był zajęty i miał się zwolnić 1 sierpnia, wobec tego zamieszkałam u naszych wspólnych znajomych na Sadybie. No i tam Maciej codziennie przyjeżdżał, to trwało tylko trzy, czy cztery dni, wciąż nie było wiadomo, czy będzie Powstanie, czy nie będzie Powstania, czy jutro wybuchnie, czy zostanie wstrzymane. Te decyzje się wahały. W końcu przyjechał z wiadomości, że Powstanie jest odwołane, na razie go nie będzie. Wobec tego przyjechałam z Sadyby do Warszawy, żeby się dostać do stryja. Już nie zdążyłam do niego dojść.

  • Gdzie zastała panią godzina „W”?

 

Pod Pałacem Staszica. Dokładnie pod Pałacem Staszica. Tam już padły pierwsze strzały i zobaczyłam pierwszego padającego chłopaka. Nie wiedziałam, co dalej ze sobą zrobić, bo znalazłam się w kompletnej próżni. Przypomniałam sobie, że nasi znajomi mieszkają przy ulicy Sewerynów i tam jako na najbliższe miejsce udało mi się dostać. Tam byłam przez bodajże trzy dni, bo potem nas wszystkich stamtąd Niemcy wyrzucili, postawili pod ścianą, wyglądało, że to będzie koniec. Ale na szczęście na ulicy Bartoszewicza był oddział polski, który miał zakładników niemieckich i po prostu nas na nich wymienili.


Dom na Sewerynowie się spalił i znalazłam się w opuszczonym przez Niemców domu na Bartoszewicza. W momencie, kiedy się okazało, że Powstanie nie będzie trwało trzy, cztery dni jak zakładano, tylko znacznie dłużej, to chciałam się w jakiś sposób w nie włączyć. Ponieważ nie miałam, żadnych kontaktów, żadnych powiązań, nie bardzo wiedziałam gdzie się skierować. Ale spotkałam właśnie Jerzego Brauna…

  • Przypadkiem?


Całkowitym przypadkiem spotkałam Jerzego Brauna, który przechodził przez nasz dziedziniec, bo tam było przejście. On mi wtedy zaproponował, żebym została jego łączniczką. Bardzo mnie to ucieszyło, ale nasza współpraca nie trwała długo. Raz nas zbombardowano na Okólniku. A potem w momencie, kiedy padło Powiśle, straciłam z nim kontakt. W międzyczasie znalazł się Piechotka i wtedy postanowiliśmy wziąć ślub.

  • Kiedy poznała pani swojego męża?


Poznałam go jeszcze przed 1939 rokiem, na Wydziale Architektury.

  • Mówiła pani o upadku Powiśla. A co się czuło, kiedy dochodziły wiadomości z frontu w Warszawie, że padają kolejne dzielnice: Wola, Ochota, Stare Miasto?


Wciąż się miało nadzieję, wciąż się patrzyło na drugą stronę Wisły i na niebo. Z jednej strony czekało się, że Zachód coś pomoże, że będą jakieś zrzuty, że będą jakieś desanty, z drugiej strony, że nareszcie ci z drugiej strony Wisły się ruszą. I ta nadzieja tak opadała, opadała, opadała...

  • Jakie były nastroje wśród ludności cywilnej, czy po tym wybuchu nadziei, ogromnym wybuchu nadziei 1 sierpnia i w kolejnych dniach, to morale spadało jakoś tak systematycznie, czy były takie wzloty i upadki?


Mnie się zdaje, że zależy u kogo. Młodzież trzymała się właściwie świetnie, była zdesperowana i gotowa na wszystko. Inaczej ci ludzie biedni, starzy, chorzy, matki z dziećmi, tkwiący w piwnicach, bo życie właściwie toczyło się w piwnicach. W piwnicach były poprzebijane przejścia, można było przejść przez całą Warszawę nie wychodząc na ulicę. Tam w tych ciemnych, wilgotnych pomieszczeniach, siedziały całe rodziny i tym daleko było do entuzjazmu.

  • Powiedziała pani, że była pani łączniczką u Jerzego Brauna. Na czym polegała pani praca?


Po prostu przenosiłam informacje, wiadomości, pisma w różne miejsca, które mi wskazał i przynosiłam odpowiedzi z powrotem. [Pełniłam] rolę przekazywacza czy listonosza.

  • Nie obawiała się pani o swoje życie, kiedy bomby na około spadały?


Dziwna rzecz, że nie. Ale to nie była kwestia dużej odwagi, tylko u wyobraźni. Po prostu sobie nie wyobrażałam, że…

  • A czy miała pani kontakt z żołnierzami nieprzyjaciela, z Niemcami?


Nie.

  • Przez większość czasu znajdowała się pani na Powiślu, dobrze mówię?


Do upadku Powiśla, tak.

  • Jak wyglądało zdobycie Powiśla przez Niemców około 7 września?


Wtedy sobie z tego nie bardzo zdałam sprawę, bo w momencie upadku Powiśla byłam w Śródmieściu. Wtedy okazało się, że nie mam po co tam wracać, dlatego że tam już są Niemcy.

  • Jak toczyło się życie na Śródmieściu, w pierwszych dniach września, kiedy padło już Stare Miasto, wydawało się, że Powstanie chyli się ku upadkowi? Były toczone nawet rozmowy kapitulacyjne, jednak po usłyszeniu dział z drugiej strony Wisły, ponownie postanowiono dalej walczyć. Proszę powiedzieć jak państwo przyjmowali te odgłosy walki z drugiej strony Wisły, kiedy już Sowieci zaczęli zdobywać Pragę?


Mam pewne, zupełnie białe plamy w pamięci, to znaczy są całe okresy, kiedy nie jestem w stanie odtworzyć, co się działo. To jest jedna sprawa, a druga sprawa było już pewne otępienie, że się już w nic nie wierzyło. Ta euforia minęła.

  • Rozumiem. Proszę powiedzieć jak wyglądało życie codzienne podczas Powstania? Czy pamięta pani, czym się pani odżywiała?

 

To bardzo dobrze pamiętam. Na początku były puszki z konserwami, suchy makaron, jakieś różne zdobyczne rzeczy, które przynosili chłopcy, które gdzieś udało im się dostać. Był chleb, który rozdawali piekarze za darmo, a poza tym była kasza „pluja”, ledwie obmielona pszenica, gotowana w wodzie, bez żadnego tłuszczu oczywiście, bo tłuszczu nie było. To było podstawowe wyżywienie. A to co nas najbardziej podtrzymywało przy życiu to był cukier. Gdzieś zdobyto duże ilości cukru w kostkach i wszyscy mieli ich pełne kieszenie.

 

  • Straciła pani mieszkanie na Powiślu. Proszę powiedzieć gdzie pani ulokowała się w Warszawie?


Na Wydziale Architektury, w gabinecie profesora Zachwatowicza, pod jego biurkiem, ponieważ łóżek tam żadnych nie było. Mieszkały w tym gabinecie cztery osoby i gdzie kto mógł, to się na podłodze plasował. Tam była pani plastyczka, pani Manteufflowa, była pani Maria Berezowska – również plastyczka i jej córka Magda, która jest w tej chwili znanym i uznanym projektantem wieżowców w Nowym Jorku, no i ja jako czwarta. Mnie przypadło bezpieczne miejsce pod biurkiem.

  • Powstanie chyliło się ku upadkowi, 2 października podpisano akt kapitulacji. Co pani wówczas myślała?


Myślałam, że mi się szczęśliwie udało przeżyć. Niepokoiłam się bardzo o moich rodziców. Ojciec był ciężko chory wtedy. Ponieważ był dwukrotnie więziony jako zakładnik i wyszedł z tego z ciężką chorobą serca. Z drugiej strony wiedziałam, że nie bardzo mają z czego żyć. Przez pewien czas głównym źródłem ich utrzymania, poza tym, co ja zdołałam zarobić, to była sprzedaż znaczków pocztowych. Mój ojciec był kolekcjonerem, miał bardzo piękny zbiór znaczków pocztowych i powoli to się sprzedawało. Sprzedawało się lepsze ubrania, nieliczne posiadane dzieła sztuki, wszystko po kolei się sprzedawało.

  • Czy podczas Powstania miała pani kontakty z rodziną?


Żadnych.

  • Kiedy dopłynęły do pani pierwsze informacje o rodzicach?


Dopiero do obozu jenieckiego.

  • Co się działo z panią po kapitulacji?

 

Już we wrześniu, kiedy byłam w Zakładzie Architektury Polskiej, brałam udział w ratowaniu zgromadzonych tam zabytków sztuki i pomiarów architektonicznych, które zresztą stały się potem bardzo ważnym elementem pozwalającym na rekonstrukcję zabytków zniszczonych w czasie Powstania. Po kapitulacji robiłam to nadal.

  • Jakie rzeczy pani przenosiła?


Pomiary. Głównie pomiary. A poza tym zbierało się jeszcze takie rzeczy jak kolekcje porcelany, sreber, obrazy… Tam były dosyć bezpieczne podziemia i wiele osób prywatnych, których mieszkania były uszkodzone, czy zawalone, deponowało te rzeczy w zakładzie jako miejscu bezpiecznym.

  • Czy udało się je zachować do wyzwolenia Warszawy?


Tak.

  • A wie pani, dzięki komu, czy po prostu Niemcy nie dotarli do tych rzeczy?


Z jednej strony Niemcy do tych rzeczy nie dotarli, a z drugiej strony potem powstała ekipa, której członkami byli: profesor Lorenc, profesor Zachwatowicz, Szablowski i inni, którzy te rzeczy najpierw wywieźli z Warszawy i ukryli w Podkowie Leśnej (jest duża literatura na ten temat), a potem po wojnie przywieźli je z powrotem. Jeżeli chodzi o pomiary, ja wtedy nie brałam w tym udziału, profesor Zachwatowicz i Szablowski, większość pomiarów wyciągnęli i uratowali z narażeniem życia z piwnic gmachu zajętego już przez Gestapo. To była ogromna akcja ratowania dóbr kultury.

 

  • Czy pamięta pani wyjście oddziałów powstańczych z Warszawy?


Pamiętam bardzo dobrze.

  • Jak ono się odbywało?


Przede wszystkim sytuacja była taka, że nie mogłam wyjść z Warszawy z ludnością cywilną, dlatego że mój mąż zachorował na szkarlatynę i nie mógł wyjść ze swoim oddziałem, nie mogliśmy wyjść z wojskiem.

  • Znajdowała się pani w szpitalu? Obok męża?


Wiele czasu spędziłam w szpitalu przy nim. Pomagałam również przy rannych innych.

  • Nie czuli państwo obawy, że mogą przyjść Niemcy i zrobić to, co często do tej pory robili w innych szpitalach?


Ta obawa była zawsze. A to wyjście wojska było dla nas bardzo, bardzo tragicznym momentem, zarówno dlatego że było to już podkreślenie ostateczne klęski, jak i świadomość tego, że my zostajemy i nie wiemy co nas spotka.

  • I kiedy już przyszli Niemcy...?


Kiedy przyszli Niemcy, mąż już miał tyle sił, żeby się pozbierać i pojechać do niewoli. Pojechałam z nim razem jako personel szpitalny.

  • Jakie było to wyjście z Warszawy?


Przyszliśmy chyba na dworzec towarowy, całą grupą z rannymi i lekarzami. Tam nas załadowano do wagonów, które były w potwornym stanie, straszliwie zawszone, ale muszę powiedzieć, że niemieckie załogi, tych pociągów zachowywały się w stosunku do nas przyzwoicie. To byli, w dużym stopniu inwalidzi i weterani, którzy nas nazywali nie polnische Banditen tylko Freiheitzkämpfer to znaczy bojownicy o wolność. Byli dla nas właściwie bardzo życzliwi, niczego im nie mamy do zarzucenia.
Był jeden bardzo dramatyczny moment. Kiedy przyjechaliśmy do Łodzi odstawiono nas na boczny tor i tam Gestapo postanowiło nas wywieźć do obozu koncentracyjnego i wtedy władze wojskowe tego transportu stanowczo się sprzeciwiły. Powiedzieli, że: „To są jeńcy wojenni, my jesteśmy za nich odpowiedzialni i my ich dowieziemy do miejsca przeznaczenia i nikt inny nam się nie będzie wtrącał”. Równocześnie ten pobyt na bocznicy w Łodzi, to była niesłychana zupełnie manifestacja patriotyzmu miejscowej ludności, pamiętajmy, że to była wtedy Rzesza, że to już były Niemcy i że ludzie, którzy tam przyszli ryzykowali wtedy bardzo wiele. Zjawiły się całe tłumy ludzi, jechaliśmy z opaskami i ze sztandarami w furażerkach, oni po tylu latach po raz pierwszy zobaczyli polskie orzełki, polskie flagi. Wzruszenie było niesłychane. Śpiewali pieśni patriotyczne, przynosili nam mnóstwo paczek z jedzeniem, manifestowali, płakali. Na nas to robiło też ogromne wrażenie. Potem pojechaliśmy do Zeithain, to było miasteczko między Lipskiem a Dreznem, to był obóz szpitalny… Właściwie ogromny zespół obozów szpitalnych, bo tam byli i Włosi od Badoglia, i byli Francuzi, każdy miał swój własny sektor, i ogromny był sektor rosyjski. Ten sektor rosyjski był przerażający zupełnie, dlatego że ich tam traktowano znacznie gorzej niż wszystkich innych. Oni dostawali o wiele mniejsze racje jedzenia. My głodowaliśmy bardzo, ale oni dostawali chyba jeszcze o połowę mniej. Szalała gruźlica.
Po ośmiu miesiącach pobytu w szpitalu, gdzie funkcjonowałam najpierw jako sanitariuszka, potem jako tłumaczka kart chorobowych, a mąż też jako personel szpitalny, jako medyk. Potem jak przyszli ruscy, znaleźliśmy się na Łabie, na samej granicy sektora amerykańskiego i rosyjskiego, wtedy weszliśmy do sektora rosyjskiego gdzie ludzie konali z głodu, konali z ran, konali z gruźlicy. Przerażająca zupełnie sytuacja.

  • A wie pani, co się stało z jeńcami radzieckimi, kiedy przyszli Sowieci?


Znikli, a co się z nimi stało, to nie wiemy. Pewnego dnia, zobaczyliśmy przez druty otaczające nasz obóz, paniczną ucieczkę Niemców i to była duża satysfakcja. Otóż co najmniej tak jak wyglądała nasza ucieczka w Polsce w 1939 roku, to tam oni w panicznym zupełnie strachu uciekali przed ruskimi, na drugą stronę Łaby. Byle tylko dostać się do Amerykanów, a nie zostać tutaj. Uciekali czym było można, samochodami, wozami, walcami drogowymi, karetami, na wózkach inwalidzkich, z dziećmi.
Znaleźliśmy rodzinę niemiecką, która sobie podcięła żyły, w rowie niedaleko naszego obozu, jak już można było wyjść. Potem ta fala minęła i przyszła następna fala, mianowicie wyglądało to… tak sobie wyobrażam najazd mongolski w XIII wieku na Polskę. Wozy zaprzężone w konie, na nich siedzący kałmucy, pijani, z karabinami, kompletna dzicz, coś przerażającego. Nasze dowództwo obozu wydało zakaz wychodzenia kobietom z baraków, żeby nie zobaczyli, że są w obozie. Dopiero jak to przeszło wtedy przyszła regularna Armia Radziecka, wyzwolili obóz, dali mnóstwo jedzenia, strasznie bogatego, tłustego. Niektórzy po dotychczasowej głodówce ciężko to odchorowali. My natychmiast, po zakończeniu wojny, 9 maja się wojna skończyła, piętnastego wyruszyliśmy już do Polski.

  • Było to drugie wyzwolenie przez Armię Radziecką, które panią spotkało, prawda?


Jeżeli chodzi o tak zwane wyzwolenie, to tak.

  • A czy żołnierze rosyjscy wkraczający do Polski w 1939 roku podobnie się zachowywali, do tych, którzy wyzwalali obóz w 1945 roku?

 

To były zupełnie inne okoliczności. Jeszcze trzeba dodać jedną rzecz, że ponieważ byliśmy na pograniczu obu stref okupacyjnych, pojawiły się forpoczty, też z drugiej strony i te drugie forpoczty były zupełnie inne, niewiele lepsze. Były to draby, olbrzymiej wysokości, różnych kolorów i ras, też pijane też rabujące wszystko, co się dało. Też z zegarkami, po kilkanaście na każdej ręce. Wtedy mogliśmy wychodzić z obozu. Udało się nam zdobyć rowery i wyjeżdżaliśmy uzbrojeni, to znaczy, jeżeli ja chciałam wyjechać, to z jednej strony jechał mąż, z drugiej jego kolega i ja miałam granat za pasem, oni mieli karabiny, tak wyjeżdżaliśmy, żeby się zabezpieczyć od wyzwolicieli.

 

  • A wielu powstańców, kiedy wojna się skończyła, stwierdzało, że nie mają po co wracać do Polski. Czy w państwa przypadku też były wątpliwości, czy powrót do Polski nie okazałby się powrotem już do innej rzeczywistości?


Proszę pana my nie mieliśmy, żadnych wątpliwości, dlatego że ja miałam rodziców, do których musiałam wrócić. Mieliśmy świadomość tego, że możemy wylądować gdzieś na białych niedźwiedziach. Ale to było ryzyko, które musieliśmy podjąć. Nie mieliśmy żadnych wahań co do tego.

  • W jaki sposób dotarła pani do kraju? Do Tarnowa?


Udało się zdobyć konie. To była zorganizowana grupa, część na rowerach. Tak dojechaliśmy w pobliże dawnej granicy polskiej. Wtedy nam ruscy konie zabrali. Poradzili nam wtedy „berlingowcy”, którzy tam byli w pobliżu (już nie pamiętam jaka to była trasa), żeby nie jechać głównymi drogami, bo możemy zupełnie nie tam wylądować, gdzie chcemy. Więc bocznymi drogami przedostaliśmy się do Sławy. W Sławie złożyliśmy broń i wtedy już pociągiem, najpierw kawałek osobowym, a potem na węglarce dojechaliśmy do Tarnowa.

  • Rodzina była cała i zdrowa?


Rodzina była nie zupełnie zdrowa, ale przynajmniej cała.

  • Czy miała pani potem możliwość dokończenia swych studiów architektonicznych?


Tak. Oczywiście. Natychmiast wróciliśmy do Warszawy. Tu, już w domu, zastaliśmy kartkę od profesora Zachwatowicza i Biegańskiego, że jest praca w BOS-ie. Wtedy odbyła się rozmowa, co dalej. Taka rozmowa zasadnicza, bo możliwości były dwie, albo wejść z powrotem w konspirację i czekać na trzecią wojnę światową, albo się wziąć do roboty. Wtedy profesor Zachwatowicz nas przekonał, że ktokolwiek tutaj obecnie rządzi, to jest jednak Polska, to jest nasz kraj i że naszym obowiązkiem jest go odbudować. Wobec tego wzięliśmy się tutaj do roboty. Oczywiście wróciliśmy na studia, bo je trzeba było skończyć, ale równocześnie do pracy. Mąż [pracował] początkowo w BOS-ie, ja w pracowni konserwacji zabytków. No i tak to już dalej poszło.

  • Proszę powiedzieć, jak się zmieniła Warszawa, od momentu, kiedy państwo ją opuszczaliście w październiku 1944 roku?


Była zupełnie nie do poznania. Jak opuszczaliśmy Warszawę to była zrujnowana, ale jednak większość domów stała. To co zastaliśmy po powrocie to było morze ruin.

  • Jak wspomina pani pierwsze lata intensywnej odbudowy miasta? Ten entuzjazm, który wtedy się udzielał całemu społeczeństwu.


Rzeczywiście do pracy ruszyli prawie wszyscy. Jakie były pierwsze lata? Najpierw trzeba było usunąć gruzy, to jest podstawowa sprawa, zburzyć te ruiny i zagrażające bezpieczeństwu i gdzieś stworzyć możliwości do zamieszkania. Ludzie się czepiali wszystkiego, czego mogli. Wtedy zaczęła się budowa pierwszych osiedli, żeby dać chociaż tym, którzy będą odbudowywać, jakieś miejsce zamieszkania. Więc [były] remonty tego co dało się wyremontować, no i powstawały pierwsze osiedla... Muranów, Młynów…

  • Zrezygnowaliście państwo z dalszej walki w oczekiwaniu na trzecią wojnę światową. Proszę powiedzieć, czy ujawniała pani potem swoją przeszłość akowską?


Tak. Oczywiście.

  • Nie spotkały panią żadne represje?


Konsekwentnie we wszystkim i od początku we wszystkich ankietach personalnych pisałam. Nie, nie miałam represji.

  • Żadnych?


Nie. Żadnych.

  • A jak się pani czuła, kiedy władze zabroniły obchodzić rocznicę Powstania Warszawskiego i próbowała udawać, że nic się w Warszawie w 1944 roku nie działo?


Pierwsza rzecz, którą zobaczyliśmy po powrocie z obozu jenieckiego, to było, że „AK to zapluty karzeł reakcji”. To był ten straszliwy [cios]… To jest trudno nawet określić, bo to znacznie więcej niż żal. Człowiek czuł się taki splugawiony. To było ohydne. To było tak potwornie niesprawiedliwe. Takie poczucie… trudne to jest do opisania.

  • Do dzisiaj jest trudno sobie wyobrazić, że polska ręka rysowała tego typu plakaty. No ale cóż, takie były czasy. A proszę na zakończenie powiedzieć, jakie wydarzenie najbardziej się wyryło w pani pamięci z samego okresu Powstania, od 1 sierpnia do 2 października. Czy było coś, co może pani najlepiej wspomina, coś najprzyjemniejszego, albo z tej drugiej strony, najbardziej tragicznego?


No niewątpliwie rzeczą, która była dla mnie najważniejsza, był wtedy nasz ślub. Zawarcie małżeństwa w takich okolicznościach, to było duże wydarzenie.

Maria Piechotka Pseudonim: „Marianna” Stopień: łączniczka Formacja: Batalion "Pięść" Dzielnica: Powiśle, Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter