Edward Łazowski „Ryś I”
Od samego początku, czyli od 1939 roku, w czasie okupacji niemieckiej pracowałem na Poczcie Polskiej, Grochowska 246 jako listonosz ochotnik. Ponieważ zabrali wszystkich mężczyzn dorosłych do wojska, bo to była cicha mobilizacja w lipcu, my, jako młodzi ludzie z harcerstwa poszliśmy pracować ochotniczo. Tam w 1939 roku zastała mnie wojna. Niemcy walczyli w Warszawie i tereny te były obsadzone przez 21 Pułk Piechoty Wojska Polskiego, które miało dowództwo na ulicy Podskarbińskiej. My siłą faktu zostaliśmy wcieleni do wojska. Byliśmy listonoszami, a przy okazji przenosiliśmy meldunki, to, co było potrzebne dla wojska. To było na terenie, gdzie obecnie [jest ulica] Wiatraczna na Grochowie. Jeszcze była taka historia, że w tym czasie, jak jeszcze Niemcy nie zajęli Grochowa, ale już szli na Grochów, to Niemcy rzucali na te tereny dywersantów, szpiegów. I my przy okazji razem z policją i z wojskiem po prostu łapaliśmy szpiegów. To była nasza działalność już wojskowa, można powiedzieć.
- Do jakiego oddziału należał pan w czasie Powstania?
Jak 17 września była kapitulacja Warszawy, rozkazem wojskowym dowództwa wojskowego 21 Pułku Piechoty przeszliśmy do konspiracji. I tu moja droga konspiracyjna jest. W listopadzie 1939 roku zdawałem przysięgę w konspiracji wojskowej do Związku Walki Zbrojnej ZWZ na tym terenie, na którym myśmy działali cały czas. W 1941 roku przeszliśmy do POS „Jerzyki”, czyli Powstańczych Oddziałów Specjalnych „Jerzyki”. To była nazwa od dowódcy Jerzego Strzałkowskiego. W POS „Jerzyki” byłem do czasu, kiedy powstała „Baszta”. W 1942 roku, jak powstała „Baszta”, to część chłopców została w „Jerzykach” i walczyli w Kampinosie, a my zostaliśmy wcieleni do „Baszty”, czyli już należeliśmy do dowództwa Ludwika Kotowskiego. I tak przez cały czas aż do Powstania Warszawskiego była konspiracja, były różne działania.
- Proszę opowiedzieć o działaniach w czasie konspiracji przed wybuchem Powstania.
Przed wybuchem Powstania to polegało na tym, że przede wszystkim było szkolenie, później była już podchorążówka, tylko u nas się nie udało, bo była wsypa, tak, że musieliśmy się ukrywać. Później były tarapaty, dlatego, że jak wiadomo po wsypie niestety musieliśmy się gdzieś ulotnić. Nasze rodziny również. Mieszkałem na Starym Mieście w Warszawie u mojej cioci, ponieważ jej syn umarł, to miałem nazwisko Tadeusza Bieńko, syna. Mieszkałem na Świętojańskiej 27 u mojej cioci cały czas. Tutaj nie mogłem być, bo mnie gestapo szukało po tej wsypie.
- Czy mógłby pan opowiedzieć o tej wsypie, jak do tego doszło?
Doszło, niedobrze to było, ponieważ zdradzili nas nasi koledzy. Trzech kolegów nas zdradziło. Na nich został wykonany wyrok.
- To byli koledzy, którzy działali razem z państwem?
Tak, oni byli w „Baszcie”. Tych trzech kolegów otrzymało wyrok śmierci. Jeden nawet na Mokotowie został wyrok wykonany, bo w żandarmerii był i akurat dowiedzieliśmy się, był sąd i kara śmierci za zdradę. Byli tacy koledzy, którzy niestety nie dotarli na zbiórkę, dwóch z mojej drużyny nie dotarło i nie brali udziału w Powstaniu Warszawskim, a reszta mojej drużyny walczyła.
- Mówił pan, że mieszkał u cioci na Świętojańskiej. Jak wyglądała w tym czasie działalność?
To była taka działalność, że myśmy przechowywali broń, amunicję, materiały propagandowe, ulotki. To był punkt zbiorczy, bo przed wybuchem Powstania to myśmy tę broń, amunicję i wszystko, co było potrzebne na konspiracji, przenieśliśmy na Rakowiecką do naszej kwatery na Mokotowie. 1 sierpnia [jak] była godzina „W”, stamtąd zaczęliśmy, z Rakowieckiej na Puławską zaczęliśmy uderzenie. Mieliśmy uderzenie na żandarmów, którzy mieścili się w domu Wedla na Puławskiej. Ale tam była silna obstawa, byli bardzo silnie przygotowani, tam były bunkry. Była walka wiadomo, jaka, myśmy nie mieli tyle broni, a oni przecież mieli karabiny maszynowe, działka. Część naszego oddziału 1 plutonu, bo byłem w 1 plutonie u porucznika Jurkowskiego, przeszłą na drugą stronę Puławskiej, a część została, nie mogli się przedrzeć. My na Chocimskiej musieliśmy się skryć, bo nie mogliśmy już wrócić z powrotem, bo Niemcy zajęli [teren] prawie do Rakowieckiej, a my przeszliśmy właśnie z Rakowieckiej na drugą stronę Puławskiej i już nie mieliśmy odwrotu. Na Dworkowej były bardzo silne stanowiska ogniowe Niemców, tu
Flakkaserne po drugiej stronie na Puławskiej róg Rakowieckiej, czyli jednostka bardzo silna. Grali na naszych nerwach. Od razu mieliśmy jednego rannego w nogę. Musieliśmy go zostawić i ludność się nim zaopiekowała, on przeżył, przeszedł gehennę, ale jakoś przeżył i żyje do dzisiaj, chociaż jest bez nogi, bo mu nogę jednak amputowali. My bez szwanku żeśmy przeszli na drugą stronę. Musieliśmy się skryć. Skryliśmy się przy szpitalu na Chocimskiej, w domku willowym. Myśmy zajęli ten domek, a tam była rodzina, nie wiem czy to volksdeutsche byli, czy Niemcy, nie wiem. Ale co mieliśmy robić, jak nie mogliśmy stamtąd wyjść. Naokoło [byli] Niemcy, na dole Belwederska, w dół do Belwederskiej były pola, na których rosły zboża, brukiew, warzywa różne. To była glina paskudna, deszcz lał w ten czas, zimno było. Niemcy wiedzieli, że myśmy tam się przedostali i szukali nas.
Nas było siedmioro, ośmioro, jeden ranny został. A my, jako mała grupa właśnie z porucznikiem Jurkowskim, tam się przedostali.
- Jak byli państwo uzbrojeni?
Myśmy mieli przeważnie granaty, pistolety krótkie i była jedna błyskawica. Uzbrojenie było bardzo marne. Faktycznie, broń musieliśmy zdobyć, bo nikt nam nie dał, zało broni. A tu nie można było zdobyć na razie, bo niestety do Niemców nie mogliśmy się dostać i walka była właśnie taka jak opisuję, musieliśmy się zakonspirować. Bagnety myśmy mieli, każdy swój. Tak, że strzelać nie można było, rozmawiać nie można było, chodzić nie można było. Buty mieliśmy owinięte gałganami, ścierkami, żeby nie było słychać i szeptem trzeba było mówić, bo Niemcy bez przerwy chodzili i nas szukali. Nie raz było tak, że siedzieli przed drzwiami, bo akurat był jeden stopień i od razu się wchodziło do środka, niestety klucza nie mieliśmy, bo ci właściciele nam albo nie dali albo nie mieli, nie wiem. Oni byli zamknięci w piwnicy, myśmy ich w piwnicy zamknęli, a cały budynek obstawiliśmy. [Niemcy] siedzieli na tym stopniu i narzekali na nas, trochę po niemiecku umiałem, bo w szkole się uczyłem, że nie mogą nas znaleźć, tych bandytów, ale jak znajdą, to się z nami rozprawią, a my słuchaliśmy. Trzeba było bagnetem, bo przecież strzelać nie można było, trzeba po cichu było załatwić. Myśmy trzy dni, trzy noce siedzieli w willi na Chocimskiej. Tu już walka trwała. Nasze oddziały już atakowały szkołę na Woronicza, inne obiekty, a my byliśmy uziemieni. Z dwóch przyczyn, bo Niemy mogli nas wykryć, a drugi raz, że trzeba było walczyć, a nie siedzieć. Deszcz zaczął padać, pogoda się zmieniła i my skombinowaliśmy z tego domu ze strychu drabinkę i pod osłoną nocy, właśnie w taką paskudną pogodę przez wysoki mur, na drugą stronę przeszliśmy na pola w stronę Belwederskiej i przeszliśmy na dolny Mokotów. Nie było łatwo przejść, bo Niemcy wkoło byli, ale pogoda nam sprzyjała i myśmy doszli aż na Sadybę. Troszeczkę myśmy odpoczęli prywatnie u ludzi. Błoto było takie, że jak wyschło na nas to [było] takie jak pancerz. Jak przechodziliśmy, to chlup w to błoto, kawałek drogi musieliśmy przejść w błocie. Myśmy byli tak tym błotem usmarowani, że aż ciężko było iść. Oprócz tego komary… gehenna jeszcze gorsza od Niemców. Koło Dolnej koszary mieli Ukraińcy, też ogrodzone wysokim murem. Na górze była siatka pod prądem. Doszliśmy do tego muru i co tu teraz zrobić? Trudna sprawa, ale trzeba przejść dalej. Pogoda właśnie nam sprzyjała, bo Ukraińcy pili, śpiewali i snuli się, albo gdzieś siedział jakiś. I my właśnie przecięliśmy, mieliśmy do przecięcia nożyce, przecięliśmy, trząchnęło trochę chłopaka, o mało nie spadł, bo to był deszcz, ale przecięliśmy i przeszliśmy pomiędzy tymi dwoma blokami szczęśliwi, że nawet nas nie zauważyli, przez cały teren, gdzie stali Ukraińcy. Jak już przeszliśmy tam, to już było lżej. Dostaliśmy się do osiedli i mieliśmy pierwszy odpoczynek. Rano, raniutko myśmy wstali i już stamtąd myśmy poszli na górny Mokotów, już bez przeszkód. Mokotów walczył. Walczył „Alkazar” przy Alei Niepodległości. I my z marszu od razu, tylko nam dali coś się napić, kawałek chleba z czymś, nawet nie mogliśmy posiedzieć, a tu strzelanina była duża, walki były ciężkie, zaraz musieliśmy iść, żeby zluzować oddziały walczące. Stamtąd właśnie, nie pamiętam, jaka to ulica, gdzie koło Puławskiej, myśmy przeszli od razu pod „Alkazar” i nie mogliśmy do niego dojść, bo taka strzelanina była, bombardowali, artyleria, czołgi…piekło na ziemi…piekło na ziemi... Za murami siedzieliśmy i nie mogliśmy wyjść, bo front „Alkazaru”, to był niewykończony jeszcze pięciopiętrowy budynek w budowie. Nie miał ścian jeszcze, tylko gdzie niegdzie były ściany, ale to wszystko było takie, że jak strzelili, to pocisk przeszedł na drugą stronę i nic się nie stało. Tak, że pod tym względem to nawet było dobrze. Trzeba przecież pomóc, oni czekają, my tutaj nie możemy się przedrzeć. Co który wyjdzie, to klap, leży. Nie można było się przebić, bo czołgi stały wzdłuż z tyłu „Alkazaru” i karabiny maszynowe strzelały w tył „Alkazaru”. Z broni maszynowej i z granatników strzelali. Po jakimś czasie dopiero, nie wiem, jakim cudem, pierwszy się wyrwałem koło barykady, bo tam barykada była, przed barykadą stal czołg i strzelał w tył do naszych pozycji. Siedziałem w okienku piwnicznym, było wgłębienie zasłonięte drewnianą paką, do której nasypany był piach, żeby było bezpieczniej. Ta paka była rozerwana, koło mnie wszystko było obite naokoło, a ja jakoś nic, nawet mnie nie drasnęło. A przecież bez przerwy nade mną rozrywały się te czarne baranki, bum, bum, bo przecież z granatników strzelają, to [takie baranki] wyskakują. Przecież granaty rozrywają się i odłamki lecą na wszystkie strony. Na mnie jakoś nic, nawet nic mnie nie drasnęło. Później walczyłem w „Alkazarze”. Odbiliśmy Niemców, przestali atakować. Już był tylko normalny frontowy ogień, ale już nas nie atakowali. Stamtąd zluzowali nas koledzy z innej kompanii a myśmy przeszli do Pudełka. To był budynek na Alei Niepodległości, pięciopiętrowy budynek. Pudełko, dlatego że miał kwadratowy kształt, tak jak pudełko zapałek. Tam myśmy zajęli stanowiska i walczyliśmy do 27 września.
- Cały czas w tym jednym miejscu?
Tak, cały czas w tym miejscu. Nasza kompania była rozrzucona, bo nie wszyscy byli. 1 pluton, gdzie byłem, był w Pudełku, 2 pluton był obok w willi i aż prawie do „Alkazaru” rozmieszczona była kompania, czyli Kompania O3, od „Olzy”, pod dowództwem porucznika Kotowskiego. <--akcje_zbrojne-START-->Walki były różne, trudno powiedzieć, bo była pierwsza linia, przed nami były ogródki działkowe. Wszystko, co było na terenie aż do lotniska na Okęciu wszystko było poniszczone, popalone, czyli była gładka przestrzeń od lotniska do Alei Niepodległości. Tak, że czołgi sobie jeździły jak chciały, artyleria robiła, co chciała, tylko, że piechota nie mogła sobie dać rady, za daleko nie mogli podejść, bo myśmy odpierali cały czas ich ataki. Pomagali im nawet Ukraińcy, ale długo nie byli. Do 27 września sporo było poległych, niestety, chłopaków z mojej drużyny. Jeden to do dzisiaj nie wiem, co z nim jest, nie znaleźliśmy go, nie wiemy, kiedy, jak zginął, chociaż wszystkich, którzy poginęli, jakoś odnaleźli później, a jednak „Zająca”, czyli żołnierza z mojej drużyny niestety nie, do tej pory nie wiemy, co się stało, czy się spalił w Pudelku… Pudełko się spaliło, ten gmach cały się spalił, myśmy już tylko w rowach strzeleckich walczyli, ale już nie było amunicji i Niemcy już podchodzili bardzo blisko. Można powiedzieć, że już doszłoby do walk wręcz, bo nie mieliśmy już czym walczyć. Myśmy się stamtąd wycofali. A przedtem, przed zakończeniem, to był chyba 25 września, zginął koło Pudełka podporucznik Jurkowski, dowódca naszego 1 plutonu.
- Czy były takie momenty, że rzeczywiście było bardzo niebezpiecznie, było bezpośrednie zagrożenie życia?
Każdego dnia było niebezpiecznie. Trudno powiedzieć, były gorsze chwile, lepsze chwile, ale niebezpieczeństwo było non stop, bo przecież i artyleria nas tłukła, ryczące krowy bez przerwy ryczały, samoloty bombardowały. W ogóle nie spaliśmy. Nie wiem, jak to jest, że wytrzymaliśmy… Nie wiem, człowiek, kiedy spał, jak spał, ciężko powiedzieć, że człowiek spał. Jakie to spanie było… Nie wyobrażam sobie teraz nawet, jak to było, że wytrzymaliśmy to wszystko. Przecież nie można było, nie było gdzie spać, bo bez przerwy coś się działo. A jak się spało, to człowiek się od razu zrywał, jak gdzieś rąbnęli bliżej. Była taka historia, że był bunkier między willą, gdzie stał 1 i 2 pluton. Mieliśmy zrobiony bunkier ziemny, drewno i ziemia. Pocisk tam trafił, rozbił bunkier i zginęło dwóch naszych żołnierzy. Później był taki moment, że z kolejowego działa przyrżnęli w róg Pudełka akurat tam, gdzie miałem kwaterę z chłopakami na parterze. Jak nam przyrżnęli po kwaterze… I wszystko, co miałem, dokumenty, pamiątki, co miałem, wszystko zostało zniszczone. Nikt nie zginął, bo akurat nikogo tam nie było, ale cały róg poszedł. A my byliśmy akurat w tym czasie, bo właśnie ostrzał był z Fortów Mokotowskich, działa kolejowe strzelały, część nas była w piwnicy po prostu. Jak przyrżnęło, zawaliło się, ciemno się zrobiło, siarka, odór… Nie wiedzieliśmy, co się dzieje, nie było światła, myśmy się tam dusili. Jakoś drzwi się zatrzasnęły… Byliśmy zdezorientowani, bo ten huk nas ogłuszył i dopiero chłopaki, którzy byli na zewnątrz, nas jakoś odwalili stamtąd, otworzyli drzwi od piwnicy i myśmy dopiero wyszli. Nikomu się nic nie stało, tylko każdy był zaduszony tym powietrzem z pocisku.Później był incydent taki, na Pilickiej, jak myśmy walczyli przed końcem Powstania, goliat rąbnął nam w kamienicę, gdzie myśmy mieli stanowiska. Na Pilickiej była barykada i była szkoła, w której byliśmy. Przed nami był jakiś budynek, czynszówka, ludzie tam mieszkali, ale ludzi nie było, tylko kamienica została. Ale że do nas się nie mogli dopchać, to puścili goliata i jak goliat rąbnął, to zwalił tę kamienicę. Ogłuszył nas wszystkich, nie wiedziałem, co się ze mną stało, znalazłem się gdzieś w końcu korytarza w jakiejś szafie. I ani nie mogłem mówić, ani nic nie słyszałem i nie wiedziałem, co się stało. To było nagle tak, nie spodziewaliśmy się… Ale później, jak przyszliśmy do siebie, jakoś się pozbieraliśmy, nikomu się nic nie stało, puścili drugiego goliata, żeby do nas się dobrać już. Taki młody chłopak był, ile on mógł mieć… piętnaście lat, szesnaście… Miał pseudonim „Goliat”. Poszedł tego goliata odciąć, bo goliat jest zdalnie prowadzony przez czołg. Poszedł, przeciął jakoś kabel, goliat wpadł na latarnię, wybuchł, niestety on zginął. Zginął wówczas, ale goliat sam wyleciał w powietrze. Takie incydenty były, które w pamięci zostały. To było już ku końcowi Powstania, już myśmy faktycznie nie mieli czym walczyć, nie mówiąc o żywności, bo żywności to nigdy nie było prawie.
- Jakaś żywność musiała być. Skąd ją państwo zdobywali?
Ludzie, mieszkańcy nam przynosili, co mogli, jak mieli. Później, już pod koniec jak nie mieli, to już był głód, to już człowiek, co znalazł, to jadł. Chodziło się na pole, marchwi się trochę urwało, groch był na polu, bo te pola były zasiane. Nieraz się coś znalazło w opuszczonych domach, kawałek suchego chleba. Ciężko było, ale strach, nerwy, wszystko, to jakoś to człowiek po prostu przeżył. Jeszcze nam pomagały siostry Nazaretanki, na Puławskiej. Ale tam trudno się było dostać, dlatego że był ostrzał, bo Niemcy wiedzieli, że my tam chodzimy po żywność czy coś do picia, bo przecież wody też nie było. Przeważnie dostawaliśmy tylko płyny, herbatę, miętę. Chłopaki poszli, to ledwo wyszli stamtąd żywi, a kocioł został na środku Puławskiej posiekany, wyleciało wszystko z tego kotła. Nie przynieśli nic. Jeszcze była taka historia, że mieliśmy grupę, która zajmowała się zaopatrzeniem. Były tam gospodarstwa rolne, można powiedzieć, byli „badylarze”, tak ich nazywali. Jeszcze w tych gospodarstwach nieraz coś się znalazło, jakaś koza, jakiś baran, nawet krowę raz przyprowadzili. Trzeba było z czegoś żyć. Tak jak myśmy z początku to jeszcze w ten sposób można było tę żywność jakoś wykombinować, a już na końcu nie było co jeść, ani pić, ani nic. Trzeba było już się poddawać, ani nawet nie było czym walczyć. Byliśmy w krytycznej sytuacji, która już wymagała tego sama z siebie, bo już nie dało rady. Podpisali kapitulację 27 września.
- Proszę opowiedzieć, jak odbyła się kapitulacja.
Wycofywaliśmy się w stronę ulic Odyńca, Madalińskiego. Niemcy za nami, tak, że to nie było takie wycofanie. Tu właśnie mi się film skończył, bo jak ten goliat rąbnął, nie słyszałem. Taki byłem oszołomiony, że nie wiedziałem, co jest, co się stało w ogóle. Był jakiś duży wstrząs i straciłem orientację zupełnie. Koledzy mnie prowadzili. Później, jak już doszedłem do siebie to na Odyńca już było trochę lżej, bo już mowa była, że pertraktacje są z Niemcami, że trzeba będzie się poddać. Były tylko sporadyczne historie. Ale jeszcze przed tym, muszę powiedzieć, dostałem rozkaz, żeby sprawdzić teren w rejonie ulicy Pilickiej. Poszedłem tam i wpadłem w ręce Niemców. A już te pertraktacje trwały. Nie mogli się dogadać, bo chcieliśmy poddać się na prawach kombatanckich, czyli jako jeńcy wojenni, a jeszcze nie było żadnej takiej ustawy, jeszcze takiego rozkazu nie było, czyli byliśmy traktowani jak bandyci po prostu. Targają mnie, patrzę, stoi z piętnaście osób, wsadzili mnie do tej grupy. Był dół, fundamenty, bo budowali jakiś budynek, ale tylko fundamenty zostały wybudowane, a reszta była pusta. I nas w te fundamenty, pod ścianę, ręce na głowę, koniec. Jeden do drugiego krzyczał: „Cicho, cicho, nie gadać, nie ruszać się.” Dwa karabiny maszynowe na rogach. Po cichu, szeptem, jeden do drugiego: „Nie poddamy się jak barany, tylko coś trzeba zrobić.” Jakaś komenda, trzymamy ręce tak, ale jeden drugiego łokciem, porozumiewamy się, że trzeba się zerwać na nich. Kto zginie, to zginie, ale nie będziemy tak ginąć pod murem. Trzeba walczyć, i tak śmierć, i tak śmierć. Tylko właśnie niedobrze było, bo byliśmy w dole. To były mury tylko, wystawały nad poziom ziemi z pół metra. To było jakieś ze dwa metry w dół. I wyjdź stamtąd… Dwa karabiny maszynowe… Dziewięćdziesiąt dziewięć procent, że wytłuką, ale chcieliśmy to zrobić. Czekaliśmy, to był moment. Mnie się zdaje, że to bardzo długo, a to przecież nie było tak długo. Stoimy twarzą do muru. Jakiś szum na górze, Niemcy:
Achtung! Achtung!, przyjechał generał Reinefarth, Niemiec, który dowodził tu w Powstaniu Warszawskim, tak jak von dem Bach. Oni byli najgorszymi tutaj w Warszawie, za wyjątkiem [niezrozumiałe], Niemca, który miał kompanię złodziei, bandziorów, Ukraińców, różnych takich, zbieraninę najgorszą miał. Oni byli dowódcami niemieckimi walczącymi w Warszawie. Przyjechał samochodem i coś mówi do żołnierzy. Od razu się szum zrobił, patrzę, ściągają karabiny maszynowe, każą nam odwrócić się i generał Reinefarth zaczął do nas mówić po niemiecku, że zgodnie z układem genewskim zostaliśmy zaliczeni jako kombatanci i będziemy traktowani jako jeńcy wojenni. Kazał oficerowi, żeby nas puścić, bo za parę godzin będzie kapitulacja podpisana. Wypuścił nas i myśmy wrócili do naszej jednostki. Było tak, że niedużo owało, a już nas by tam nie było.
Później kapitulacja. Myśmy się zmobilizowali wszyscy w jednym miejscu i pod osłoną Niemców przeszliśmy na Fort Mokotowski, zdaliśmy broń, jak ktoś miał. Niektórzy nie zdali broni tylko ukryli, zakopali. Tak że tej broni za dużo nie było. Kto miał, kto nie zdążył [ukryć], to zdaliśmy broń i na Mokotowie powtórzyli rozkaz, że jesteśmy jako kombatanci i będziemy traktowani jako jeńcy wojenni z wszystkimi prawami, żeby nie uciekać, żeby się słuchać Niemców, żeby oddać wszystkie przedmioty ostre i broń, amunicję, granaty, wszystko, co uważali, że może im zaszkodzić, żeby wszystko oddać im, ponieważ jak znajdą, to będzie rewizja, jak znajdą to kara śmierci. Za jeden pocisk karabinowy w kieszeni, kara śmierci. Kto co miał to jeszcze wyrzucił. Był taki incydent, że myśmy poszli szukać z kolegą czegoś do jedzenia i zamiast jedzenia, to żeśmy pół litra znaleźli. I żeśmy we dwóch te pół litra wypili. Jak wypiliśmy te pół litra, to świat [był] zaraz lepszy. Zacząłem się trochę wygłupiać, bo Niemcy szli z chorągiewkami białymi, szli do nas, a ja z dachu z karabinu maszynowego do nich. Coś mi odbiło, że dopiero mój dowódca mnie uspokoił, dopiero zszedłem z dachu. Ale jak człowiek jest w takich nerwach… Jeszcze chciałem sobie w łeb strzelić. Zabrał mi pistolet w ostatniej chwili. I zawsze mi mówił: „Edziu, ja tobie życie uratowałem.” Mało to pamiętam, dopiero oni mi to wszystko opowiadali, nie wiedziałem, co jest. Przeszedłem rewizję. Jak tam było, co tam było, wiem tylko tak jak przez mgłę, bo na taki stan zdrowia ćwiartkę wypić to było dużo. Zmęczony człowiek i głodny, a tu akurat pół litra myśmy znaleźli z kolegą. I tak po trochu, po trochu, jak zeszliśmy na dół, to już pół litra nie było. Później zabrali nam wszystko, co mieliśmy, dokumenty, legitymacje. Do dzisiaj w depozycie gdzieś jest to wszystko. Pisałem tam, ale nie dostałem odpowiedzi. To, co miałem, legitymację akowską i moje rzeczy osobiste, cały portfel mi zabrali. Jak ten pocisk uderzył z działa kolejowego, to wszystko straciłem, później sobie skądś wykombinowałem drewnianą walizkę, w której z góry była dykta, można było na kłódkę zamknąć. Miała drugie dno ze sklejki. Miałam aparat Kodaka, harmonijkę, niedużej grubości. Tam go wsadziłem, przykryłem i nie znaleźli. Chciałem filmy robić, ale nie miałem filmu, nie mogłem nic zrobić i ten aparat nosiłem bezużytecznie, ale nie chciałem go stracić. Za ten aparat też bym dostał kulę w łeb. Doszliśmy do Pruszkowa. Tam dopiero do siebie przyszedłem: „Gdzie ja jestem? Co tu się dzieje?” Przyszedł kolega Władek z mojej drużyny, mówi: „Rysiu, jesteśmy w Pruszkowie.” Mówię: „O, rany! Gdzie, kiedy, co? Tak, pamiętam coś z tego.” Oni mnie prowadzili w środku, bo tak też mogliby mnie Niemcy załatwić. W środku byłem i tak mnie prowadzili, że przeszedłem. Rozmawiam z nim, przekręcam się, przekręcam, coś mnie uwiera. Patrzę, a jeszcze mam w kieszeni granat. Zdrętwieli. Kiedy ja go włożyłem, nie wiem. Jak się przekręcałem, coś mnie zabolało, a tutaj w kieszeni granat miałem.
- Co pan zrobił z tym granatem?
Kolega wziął granat i poszli z nim gdzieś, nie wiem. Co ja miałem z nim zrobić w ten czas? Jeszcze w dalszym ciągu czekały nas różne rewizje, jeszcze zanim myśmy do Skierniewic się dostali. Tak, że to byłoby niebezpieczne. A aparat przeniosłem do obozu jenieckiego, do Sandbostel [stalag] 10B. Za ten aparat kolegów utrzymałem przy życiu. Był głód niesamowity, pięćdziesiąt tysięcy jeńców różnych narodowości. Kolejka jeździła, woziła do kuchni brukiew i inne świństwo, z tego robili zupę, jak to się mówi wasser-zupka, woda, nic więcej. Głód tam był taki, że nie mogliśmy rano wstać, nie mieliśmy siły. Sprzedałem aparat Ukraińcom. Tu, od głównej bramy pilnowali nas Niemcy, jak się wchodziło na nasz teren polski, a z prawej strony Ukraińcy pilnowali Serbów, Słowaków, Czechów. Później od frontu byli Francuzi za drutami, a z lewej strony Ruscy byli. Ruscy to mieli za swoje… Z tymi nic nie mogłem zrobić, z tamtymi nie, tylko z tymi Ukraińcami. Urobiłem sobie Niemca na bramie papierosami, bo miałem papierosy amerykańskie.
Na drogę dali nam suchy prowiant jak nas wieźli. Między innymi z paczek naszych [niezrozumiałe] dali papierosy. Od chłopaków, którzy nie palili też jeszcze kupiłem. Miałem różne rzeczy, scyzoryki, co też nie wolno było. Zamieniłem na papierosy, żeby dogadać się z Niemcem. Z Niemcem się dogadywałem, a Ukraińcy widzieli, że z nimi gadam, daję, on pali, ja też. Tak było, że Niemiec chce sprzedać ten aparat, nie ja, tylko pośredniczę w tym. Mówię: „Nie kupię, bo nie mam za co. Chcesz, to kup.” Taka transakcja, że ten aparat nie jest mój, a Ukrainiec zapalił się na ten aparat jak nie wiem. I oszukał mnie w końcu. A miał mi dać za ten aparat menażkę gotowanych kartofli, menażkę kaszy gotowanej i pół kilo słoniny. Kaszę dostałem, ziemniaki dostałem, a słoniny nie. I co miałem zrobić? Ale już chłopaki mieli co jeść. Myśmy leżeli na gołej podłodze drewnianej. Zimno było w nocy. Szpary były, bo drewniane były te baraki. Na środku dużej sali, gdzie myśmy byli stał wielki metalowy piec, ale on tylko stal na pokaz, nie palili tam. Koc był jeden. Tak myśmy robili, że we dwóch, jeden do drugiego i dwoma kocami jakoś myśmy się owijali, jakoś było trochę cieplej. Ciężko było do tego stopnia, młodzi ludzie byli wygłodzeni, rano nie mogli się podnieść, jeden drugiego podnosił. A tu: „Apel, apel! Szybko!” Jeden drugiego prowadził, było tak, że nawet na apelu też niektórzy słabli, przewracali się, szybko się [ich] podnosiło. Bieda była jak nie wiem. Byliśmy tam niedługo. Zwrócili się Niemcy do nas, że potrzebują ludzi do pracy. Namawiali nas, żebyśmy przeszli jako robotnicy do rolników, do chłopów. My na to się nie zgodziliśmy. [...] Muszę się jeszcze cofnąć do Sandbostel. Był głód taki, że jeden drugiego podnosił. I była wieś, gdzie [namawiali nas] żebyśmy przeszli do bambrów na roboty. Mówię: „Chłopaki, tu wykończymy się, bo nie ma siły, nie ma co tutaj zostać dłużej. Zgodzimy się na to.” Oni nam tu jeszcze nie mówili, żebyśmy byli cywilami, tylko, że będziemy jako jeńcy wojenni i będziemy pracować u bambra. Koledzy zgodzili się. Jak się zgodzili, to myśmy się zapisali. Dali nam suchy prowiant, wsadzili do wagonu i wiozą nas. Nie było tak źle jak wieźli nas do Sandbostel, bo tam to siedemdziesiąt osób było w wagonie, to nawet nie było można przykucnąć. Było tutaj nas mniej, tak, że dość luźno, można było nawet usiąść. Zamknęli nas i wiozą nas i wiozą. Gdzie oni nas wiozą? Nie wiemy, gdzie. Tylko trochę miga przez to zakratowane okienko, widzimy pola jakieś, jakieś miasta, jakieś wsie, ale nie wiemy, gdzie jesteśmy. W pewnym momencie... alarm lotniczy. A my w tych wagonach zamkniętych, patrzymy a tu „łubudu”, „łubudu”, aż wagony podskakują. Wybuchy. Niedobrze. Co tu robić, nie ma jak wiać, siedzimy w tych wagonach, które tylko podskakują na szynach od wybuchów. Niemcy odczepili lokomotywę i uciekli, a nas zostawili. Dobrze, że bombardowanie długo nie trwało, jakieś, trudno powiedzieć, ale może to było kilkanaście minut, tak, że to nie było takie duże, długie. Niemcy przyszli. Lokomotywę podczepili i znowu jedziemy. Wieźli nas dwa dni i dwie noce do Hamburga jakimiś okrężnymi drogami. Przez ten czas myśmy przeszli dwa naloty. Z tym, że taka chmara samolotów nad nami przeszła i wyrzucali puste zbiorniki. Jak to zaczęło lecieć, to wryło niesamowicie, ale to nie były bomby, później się przekonaliśmy, odetchnęliśmy. Leciały na Hamburg, a myśmy tam jechali. Po dwóch dobach znaleźliśmy się w Hamburgu. Była boczna stacja. Wysiedliśmy, około pięciuset osób mniej więcej. Prowadzą nas, prowadzą przez miasto. Hamburg już [w jednym miejscu] naruszony, [w drugim] naruszony, potłuczony był trochę. Prowadzą nas, parę godzin to trwało. Patrzymy, jest obóz. Do bambra, do rolnika nas prowadzili, a tu patrzymy Straflager, czyli ciężki obóz pracy. Dostaliśmy się do Straflagru. [...] Komenderówka obozu Sandbostel, a tu był Hamburg – Grossbostel, dzielnica się nazywała Grossbostel. Tam było około pięciuset osób z Powstania Warszawskiego, z różnych oddziałów, między innymi i z „Baszty”. Tam nas do tego obozu wzięli i od razu widać było, że coś to NSDAP, czyli narodowi socjaliści z Partii Narodowosocjalistycznej, mundurowi i cywile, różni, od razu nas wzięli… Oj, tam myśmy dostali... Hamburg bombardowany dzień i noc, a nas brali do roboty. Wiedzieli, że będą bombardować, bo dzień i noc bombardowali, małe przerwy tylko były. Niemcy nie zdążyli ze schronów wyjść, już musieli do schronu lecieć. Straszna makabra. Mówiłem: „Chłopaki, myśmy z deszczu pod rynnę wpadli teraz, teraz my mamy…” Tam myśmy w czasie Powstania jakoś wyszli cało, a tu… Przecież to niemożliwe, tysiące samolotów angielskich, amerykańskich latało dzień i noc i bombardowało różnymi bombami, i system łańcuchowy i dywanowy, luft-miny rzucali... różne bomby. Jak taki nas nalot spotkał w mieście, to myśmy „pitrowali” gdzieś, żeby się schować, a tu tylko dla Niemców:
Nur fuer Deutsche, Auslaender nein! – czyli obcokrajowców nie wpuszczali, a jeńców… nie, nie. Nie było się gdzie schować, a to przecież wali jak cholera. Było tragicznie, [bo] w czasie nalotów dużo naszych ludzi zginęło.W Hamburgu były warsztaty naprawy łodzi podwodnych. To wszystko mieściło się pod wodą, czyli było ukryte, bo łodzie podwodne wpływały z Morza Północnego, wpadały do Elby i Elbą miały wejście niewidoczne do tych warsztatów naprawczych. Tam zginęli koledzy, ponieważ nalot był i pracowali na dwie zmiany. Ci, co poszli do pracy, ocaleli, bo bomby nie dotarły [do nich], a obóz, w którym byli zmietli z powierzchni ziemi razem z naszymi chłopcami. Zginęli tam [chłopcy] nawet z „Baszty”. Nas z tego obozu brali wszędzie, i do odgruzowywania ulic i do budowania bunkrów i do zbierania nieboszczyków. Tak że różna robota była. A to była robota niebezpieczna, bo rzucali nawet bomby z opóźnionym zapłonem. Tak, że leży sobie taka krowa wielka, tonówa, i człowiek nie wie, czy to jest niewypał, czy ona ma opóźniony zapłon. A człowiek musi koło niej robić. Było tak, że przed nami rozwaliły się. Niebezpieczna praca. A poza tym Niemcy, którzy rozbrajali bomby, to też byli narażeni, ale oni rozbrajali, a my koło nich pracujemy. Wybuch mógł nastąpić lada moment. Tak było. Praca była bardzo niebezpieczna, a pracowaliśmy i w noc i w dzień, bo jak były naloty w nocy, to nas zrywali, w nocy apel był, w samochody i wieźli nas na teren, gdzie się pali, wszystko poniszczone, swąd, trupy leżą, a my musieliśmy to wszystko sprzątać. Była taka dzielnica w Hamburgu, gdzie były olejarnie Szlejmana [fonet.], gdzie produkowali materiały pędne i sztuczną, syntetyczną benzynę, to był Vilensburg. W jedną noc dzielnica taka jak Bródno przestała istnieć. Bombardowali, mało tego, jeszcze polali napalmem, paliło się to wszystko. Dojścia nie było nawet do ratowania, a nas w nocy tam przywieźli. Jeszcze, żeby było weselej, to pozrzucali bomby z opóźnionym zapłonem. I one sobie leżały w różnych miejscach. Ratunek [był niemożliwy]. Mało kto został, bo schrony były porozbijane… Tylko maź była z tych ludzi… Strasznie to wyglądało. Olej z tym wszystkim, płynął ulicami, paliło się to. Po tym wszystkim sobie trupy płynęły, grube, napęczniałe… Po jakimś czasie – puch!, strzelały. Makabra była, straszne... A nas pchnęli żebyśmy ratowali, właśnie żebyśmy zostali. Był taki schron na terenie zakładów olejarni Szlejmana, duży schron i tam podobno się ludzie schowali. Trzeba było do nich dotrzeć, żeby ich ratować. A jak można się było dostać tam? Kopali nas, bili, przeklinali, z pistoletami do nas, żeby iść... A tu jeszcze leżą te wielkie krowy na naszej drodze. W końcu zrobiliśmy bunt, po prostu nie idziemy. To oni do nas, nie, to my do nich. Oni bali się strzelać, bo ich było, esesmanów, z pięćdziesięciu, a nas było trzystu paru nawet, bo część została. Koło trzech setek nas było... Przekomarzanka była, a tam się pali, smród... Z daleka strasznie to wygląda, strasznie... Mówimy: „Idźcie pierwsi, a my pójdziemy za wami.” Oni: „Nie”, tylko my pierwsi. A tu łuuuuup, jedna z tych [krów], łuuuup, druga. My klap, leżymy. I w końcu myśmy tam nie dotarli, tylko z powrotem myśmy przyjechali. Tam straż przyjechała, jeszcze jakieś formacje wojskowe przyjechały na ten teren, a nas wycofali stamtąd. Takie rzeczy się działy, straszne rzeczy, bo jak trafiła bomba w schron, to brało się łopatami, specjalne samochody były, bo nie było co brać do ręki. Tak to właśnie było w Hamburgu. Prace były nawet takie, że przy betonie pracowaliśmy, budowaliśmy schron dla gestapowców. Stał na balkonie z daleka taki grubas w czarnym mundurze i się nas patrzył, palił sobie papierosa. Przyglądał się z balkonu, a myśmy robili schron, głęboki schron. Taki podjazd był, z dziesięć metrów, wąski, z desek. I to się bujało. Chłopaki kręcili beton, a ja do taczki i miałem zawieźć ten beton na górę i wrzucać. A tam głęboko było i tylko były druty. I tam myśmy beton rzucali z tej taczki. Ważyłem czterdzieści jeden, a później jak przytyłem to ważyłem czterdzieści siedem kilo. A taczka ważyła sto kilo. Jak mogłem z tą taczką wjechać na górę? Mówiłem Niemcowi, który nas pilnował, że nie dam rady, nie mam siły, niech weźmie jakiegoś silnego albo pół taczki mi da, nie całą. Zawiozłem tę taczkę i mało nie wpadłem razem z taczką, bo już nie miałem siły, ale jechałem jakoś. Ale jak miałem ją wyrzucić, to taczka mnie przechyliła, poleciała, a ja tylko się zatrzymałem, bo bym poleciał. Jaki szum ta taczka po drutach [zrobiła], „łubudubu!” A Niemcy na dole robili, zdążyli zwiać, zdążyli uciec i nic się nie stało, bo inaczej to już po mnie by było. A ten z góry zszedł. Stoję, nie wiem, co mam robić. A on idzie do mnie, pomału, pali papierosa. Chłopaki zdrętwieli, a on idzie, idzie, podchodzi:
Komm, komm… [Zrobiłem ] parę kroków, ale dalej nie idę. A on:
Komm, komm… Stoi. Schodziłem to po lewej stronie kupa tego, bo jedni rzucali cement, drudzy piach, mieszali to, a potem na taczki. Niemiec mówił ile tego, ile tego. Ten Niemiec też odszedł i cisza się zrobiła. On mówi:
Komm, mówię: Nein. „Nie?” Mówię: „Nie.” „Już teraz – myślę sobie – koniec.” Ale jak a w głowie zawsze jest myśl. Jeszcze tak miałem zejść ze dwa metry tylko i ta kupa tego cementu. Stoją łopaty w tym cemencie. Taka myśl: „To już teraz trudno.” Tylko do tej łopaty dojść. I wszystko jedno w ten czas. Ja tą łopatą go... Trudno. Łeb za łeb, jak to się mówi. Zszedłem i za łopatę, a on mówi: „No, patrz.” I idzie do mnie. Ja trzymam tę łopatę. On idzie do mnie z pistoletem. Myślę sobie: „Moment, moment.” Podszedł do mnie i tym pistoletem jak nie rąbnie. Nie strzelił, tylko pistoletem mnie uderzył w twarz, a ja głową w ten cement. Nic nie zrobił i poszedł. Bym się może udusił w tym cemencie, ale wyciągnęli mi chłopaki głowę, posadzili, umyli mnie. Nic nie mówili do mnie, ja do nich. Doszliśmy z powrotem. Myślę sobie: „Teraz dostanę w obozie za to, co zrobiłem.” Bo ten nazwał to sabotaż. A u Niemców sabotaż to kula w łeb. Myślę sobie: „Tu ten mi darował, ale tam nie darują.” I nie darowali mi. Dostałem sto batów za to. Co mnie po pysku wytłukli, skopali to frajer, ale później położyli, przywiązali, tłukli mnie pasami. Sto batów dostałem za to, że sabotaż zrobiłem. Myślałem, że już mnie zatłuką. Nie mogłem później robić, bo miałem, przepraszam, tyłek posiekany jak kotlet. To przecież mnie bolało, a tu jaka higiena i to wszystko? Przecież tam nie było izby chorych. Trzeba było iść do pracy rano. O piątej trzeba było wstawać, o szóstej był apel. Tak się mordowałem z tym długi czas zanim mi się to zagoiło. Przeważnie to tylko zimna woda, jak coś wykombinowałem do dezynfekcji to trochę, ale to przecież nie starczyło na długo. Jakoś samo się to wygoiło. Ale dostałem za to, dostałem… Albo taka historia. Poszliśmy do roboty. Gmach banku był. Sześć pięter miał z poddaszem. Całą górę miał zniszczoną. Trzeba było nosić materiały budowlane do reperacji góry banku. To były płyty pół metra na pół metra, grube betonowe płyty. Ta płyta betonowa ważyła ponad dwadzieścia kilo. To był ciężar. Ja ważyłem czterdzieści parę. I na szóste piętro płyty trzeba było nosić. Na górze jeszcze schody były zerwane, to trzeba było iść po bujającym się podeście. Tak myśmy targali te płyty z dołu na szóste piętro, a na każdym piętrze stał Niemiec i kopa dawał. Taka to robota była. Można książkę napisać, jakich metod oni używali, co oni z nami wyprawiali. Że myśmy to wszystko przeszli, to nie wiem… W końcu tak było, że też zaczęli nas namawiać, żebyśmy zrzekli się kombatanctwa, zrzekli się praw jenieckich. Zaczęli robić propagandę w Hamburgu. My nie, skąd, nikt nie chciał. W końcu się zdenerwowali, bo to trwało jakiś czas, namawiali, a nikt się nie zgłosił, to w końcu nam zrobili apel. Spędzili nas na środek, cztery karabiny maszynowe na barakach, reflektorami oświetlone wszystko, okrążeni jesteśmy przez żołnierzy. Wyszedł komendant obozu, „Kaczka” nazwany był, bo gruby był. Do nas, że już więcej nie będzie nas namawiał i teraz ostatnia chwila, żebyśmy się zgodzili, jak nie, to, [mówi]: „Ja was wytłukę do nogi.” „Wal.” – krzyknąłem z ziemi. Myśmy stali tak. A tu nie ma żartów. Pyta się raz, pyta się drugi raz, pyta się trzeci raz, my: „Nie.” On już zaczął przeklinać, a skakał, a latał, a zły. I w końcu do nich komendę dał, żeby broń gotowali. Szczęk taki, bo to ciężkie karabiny maszynowe, taśmę zakładają, trzask, trzask, trzask... My to znamy. Mówi, że będzie liczył do dziesięciu. Liczył pomału i pytał się. „Nie? Dwa, trzy, cztery, pięć.” Później „Osiem...” Oglądam się na nich, a oni wszystko mają [przygotowane]. „Dziewięć...” Myślę sobie: „Teraz pójdzie
Achtung!” To już wiadomo, oni trach, trach, tylko za spust i już. My tak stoimy, trzymamy się za ręce, każdy myśli o sobie, co to będzie. Wątpliwości mamy, przecież nie mogą tego zrobić, przecież jesteśmy jeńcami wojennymi i podlegamy pod prawo genewskie. Ale kto wie? I w końcu nie powiedział: „Dziesięć.”, tylko machnął ręką, zaczął przeklinać. Ci skoczyli i kolbami nas, kolbami, a my w nogi do baraków. I na tym się skończyło, nic nie zrobili. Ale już później zaczęli dostawać w kość od Rosjan. Na zachodzie też. Miękli już, zaczęli mięknąć... Tak to nas dzień w dzień bili, kopali, bluźnili, nie wiadomo, co z nami robili. Tacy dobrzy później zaczęli się robić. Bombardowania były, chodziliśmy do pracy, ale już się nie wydzierali, już sobie wybierali ludzi, też mogłem sobie wybrać, do którego stojaka, jak to się nazywało, pójdę. Jak przychodzili nas do pracy zabierać, to już sobie wybierałem stojaka, żeby miał lepszą robotę. Już ulżyło, już byli lepsi, zaczęli nam dawać paczki. Myśmy bez przerwy dostawali paczki, a nam tylko od czasu do czasu dawali trochę z tych paczek, nic więcej. Później już nam dawali paczkę na czterech, później paczkę na dwóch, a później już nam dawali [całe] paczki. To już myśmy mieli jedzenie, już wszystko myśmy mieli i już Niemców mieliśmy w swoim ręku, bo już mieliśmy kawę, papierosy, to oni już do nas przychodzili w łaskę, nam przynosili chleb, to, tamto. Trudno było, bo głód był jak nie wiem, Niemcy mieli straszny głód też. Alianci bombardują dzień i noc. Już nie będę mówił szczegółów jak bombardowali stocznie remontowe łodzi podwodnych, warsztaty podziemne pod Elbą. Pięciotonowe bomby ciągnęli na szybowcach. Ach, jak przykrochmala ta bomba. Niedaleko robiłem, to też w ten czas leciałem nie wiadomo gdzie. Nic mi się nie stało. Cieszyłem się, że im dowalają. Dobrali się do tych zakładów i do materiałów pędnych. Jaki wybuch był, Boże! Woda, ogień poszły do góry z kilkadziesiąt pięter. Straszna rzecz, potęga była w ten czas. Przychodzi czas, że nas ewakuują z Hamburga. Dali nam suchy prowiant, paczki i wędrujemy w stronę Danii. Wędrowaliśmy ze dwa tygodnie. Po drodze mijaliśmy różne grupy, Ruskich było dużo, też gnali w tamtą stronę. Wtenczas buty miałem zdarte i miałem takie hotszuły [fonet.] drewniane. Miałem straszne bąble na nogach, ledwo lazłem... A wszy! Boże kochany! Tam, gdzie myśmy stawali na odpoczynek w nocy to przed nami Ruscy byli, to wszystko się ruszało. O rany, cośmy mieli roboty z tym draństwem! Boże, co myśmy nie wyprawiali! Miałem szczęście, bo miałem jeszcze koszulę jedwabną z Hamburga. Wyszabrowałem sobie taką koszulę. To one się mnie nie trzymały tak, ale ci, co mieli bawełnianą, wełnianą, Boże kochany! Stamtąd nas zawiedli aż w tereny Schleswig-Holstein. To już były dawne tereny duńskie, na zachód, niedaleko Danii, Morze Północne, do miasta Lek na terenie Schleswig-Holstein, nieduże miasteczko, do granicy duńskiej było z pięćdziesiąt, sześćdziesiąt kilometrów. W baraki nas władowali, porozdzielali nas, pogubiłem się, bo nas przez drogę porozdzielali, tak że ze swoich ludzi nikogo nie miałem, sam byłem, z innymi, ale też z Armii Krajowej, wszystko „Baszty”. Tereny puste, bagna, bagna, torfowiska i tam nas władowali. Tam znowuż znalazł się taki jeden partyjniak, „Kogut” go nazywaliśmy, bo o czwartej rano już piał, taki głos miał jak kogut i nas budził do roboty, [żeby] w tych bagnach kopać torf. To już było prawie pod koniec wojny, a jeszcze nas tak maltretował. I też w drewnianych barakach na gołych dechach [spaliśmy], nawet nie mieliśmy kocy, nic, tylko, że było już cieplej. Myśmy tak rano szli w wodzie, w tych bagnach, torf żeśmy kopali. Bieda była. Była nas setka, może trochę więcej. Robiliśmy tam, stale mieliśmy [z „Kogutem”] do czynienia, bo się wygłupiał. Paskudny był, bo to też było NSDAP. My tylko czekaliśmy, bo wiedzieliśmy, że to już jest kwiecień, że to już niedługo się skończy wszystko. Od Leku obóz był jeszcze z piętnaście kilometrów. Tam nic nie było, tylko tor kolejowy był i nic więcej, pustynia. Tam myśmy pracowali do czasu, kiedy przyszli Anglicy. Anglicy przyjechali na czołgach, okrążyli miasto Lek najpierw, później uderzyli z drugiej strony. Myśmy nie wiedzieli, kto to jest i co to jest, ale już wiedzieliśmy, że coś się dzieje, słychać było. Były strzały armatnie, słychać było wybuchy artylerii. A tu oni tak po cichu weszli. Nie mieli żadnego oporu. Zatrzymali się z daleka. Obserwowali, że tam jest obóz. Myśmy wiedzieli, że już się kończy. Myśmy ostatecznie zawładnęli tym obozem. Po prostu zaatakowaliśmy Niemców, wzięliśmy broń i opanowaliśmy, a Niemców pozamykaliśmy. Jak Anglicy przyjechali, to myśmy już rządzili w obozie. Przyjechali, tylko zobaczyli, pogadali i pojechali. Kazali nam pilnować. Zaraz powiesiliśmy polską flagę i już byliśmy sami u siebie. Nie wiem, na drugi czy na trzeci dzień patrzymy, z miasteczka Lek, z drugiej strony kurzy się. Tam tylko polna droga była i tor kolejowy na nasypie. Anglicy zdobyli miasteczko Lek. I to całe szczęście dla nas, bo później się okazało, później dopiero się dowiedzieliśmy, że baraki, w których byliśmy były zaminowane. Pod każdym barakiem były bomby, nie wiem, jakiego kalibru, ale przynajmniej po pięćset kilogramów bomby lotnicze. Wszystkie zabudowania, cały obóz był zaminowany. W dowództwie w Leku były urządzenia do odpalenia. Ponieważ Anglicy weszli tam szybko, bez żadnych specjalnych walk i zajęli dowództwo, więc nie zdążyli nas wysadzić. Przed nami parę setek Rosjan wykończyli. Coś im zaszczepili, jakąś chorobę i w tych barakach wykończyli ich i gdzieś w bagnach ich pochowali. Myśmy się dopiero później dowiedzieli o tym. Z nami chcieli to samo zrobić, tylko w inny sposób, chcieli nas wysadzić. Jakby nas wysadzili, to zostałby tylko dół, bagna by to pochłonęły, to wszystko wyrównaliby i nic tam nie było, nie byłoby śladu. Tam doczekaliśmy kapitulacji Niemiec. Od razu się znalazło dowództwo, niedaleko, jak się później okazało, był obóz jeńców wojennych z 1939 roku. Jakoś to wszystko zostało zorganizowane.W Leku myśmy zostali, już nie jako więźniowie, tylko jako byli jeńcy wojenni. Po jakimś czasie przyjechało dowództwo nasze i Anglicy. I z byłych jeńców wojennych przerobili nas na żołnierzy. Znowu dali broń i znowu dali nam w kość, zaczęli nas ćwiczyć po tych bagnach, po tych terenach. To wszystko trwało dość długo. Później byliśmy normalnym wojskiem, bo już wszystko było zorganizowane. Jak już nas wyuczyli, nas nie było dużo, bo było nas jakieś około pięciuset osób, to było mało, to przenieśli nas na wyspę Sylt, jako XIII Zgrupowanie Wojska Polskiego, tak zwane
Polish Army Forces. Zostaliśmy wcieleni do armii angielskiej jako piechota morska. Dostałem się do marynarki, kilku z nas wybrali. Pilnowaliśmy wybrzeży wyspy, bo tam szlaki szły na Kopenhagę, trzeba było płynąć po Morzu Północnym i kontrolować statki. Byłem tam jako marynarz. Długo to nie trwało, bo rzucili bomby na Hiroszimę, Nagasaki i już nas zdemobilizowali. Dla nas wojna się skończyła. Później, kto chciał to mógł sobie jechać, co kto chciał to mógł sobie robić. Miałem kontrakt do marynarki handlowej Jego Królewskiej Mości, ale też nie doszło do tego. Nie będę mówił, dlaczego. Miałem trochę poważnych zatargów z Anglikami niestety, musiałem pryskać stamtąd. Dlatego znalazłem się w Polsce w kwietniu. Przez Lubekę, gdzie mieliśmy postój, do Gdyni. Tu wylądowałem 25 kwietnia 1946 roku. I już dla mnie wojna się skończyła. Nie mówię tego, że brałem ślub w wojsku, że przyjechałem z żoną, już nie sam. Miałem zamiar inny, a to nie wypaliło, więc przyjechaliśmy do kraju. I tu nie bardzo nas przywitali. Dawny PUR, tak zwany Urząd Repatriacyjny nas badał. Trzymali nas dwadzieścia cztery godziny, na redzie staliśmy. Ludzie czekali, bo się dowiedzieli, że przypływamy. Ludzi nie wpuścili na molo. Nas trzymali, robili zdjęcia, różne wywiady. Dalszy wywiad był na ziemi w PUR-ze. Nie wiem, dlaczego, czy moja teczka już była jak wróciłem. Znaczy, że już mieli to wszystko, co wcześniej przechodziłem. Na pewno gestapo przekazało NKWD, czyli UB akta moje i oni je mieli. Urząd Repatriacyjny to była cywilna organizacja, cywil mnie pytał, a przecież wiadomo, kto mnie badał, ile godzin. Co tam się działo... Straszne rzeczy. Obok Ruscy byli, bo też przypłynęli tym statkiem. Rozdzielali, kobiety na lewo, mężczyzn na prawo, dzieci tu... Straszne, makabra była, płacz, krzyk. Z nami też tak robili. Jak ktoś nie miał obywatelstwa polskiego, to musiał wrócić na statek. Różnie było. I zaczęło się. Miałem wówczas wujka w Gdańsku. On budowlaniec, a Gdańsk, wiadomo, zniszczony był. Pojechałem do niego najpierw. A później z Gdańska na drugi czy na trzeci dzień wróciłem do Warszawy. Wróciłem do Warszawy, ale już nie sam, tylko z żoną. Na Osieckiej był pokój z kuchnią, a siostra była jeszcze, to przecież nie będę tam siedział. Myślę sobie: „Gdzieś muszę szukać mieszkania.” To nie było łatwe. Wujek, który był w Gdańsku z ciotką na dłuższy czas, bo budował, odstąpił mi na Pustelnickiej 8a małe mieszkanko, kawalerkę. Tam się zameldowałem. Ale pracy nie dostałem. Przyjmowali mnie z otwartymi rękoma, zawsze [mówili]: „Przyjdzie pan za tydzień.”, ale jak przyszedłem do pracy po jakimś czasie, to już nie, bo jak przeczytali mój życiorys, to już pracy nie miałem. Mieszkanie na Pustelnickiej 8 zabrało mi UB. UB zaczęło mnie ciągać. Ponieważ miałem wujka i ciotkę jeszcze w Olsztynie, gdzie mieli domek, pojechałem do nich do Olsztyna i tam też pracy nie dostałem. Żona była u rodziców, a ja się błąkałem, szukałem pracy i mi nie dali pracować. I tu mnie UB dopadło w Olsztynie. Urząd wojewódzki UB mnie dopadł. I wiadomo, zaczęli mnie maglować. Maglowali mnie do tego stopnia, że już nie miałem sił. Bez przerwy trzeba było im różne rzeczy [mówić], chcieli dochodzić różnych, kto co jak, dowódcy, wiadomo, pytali się. Mówiłem o całkiem zmyślonych nazwiskach, ale tak się nauczyłem na pamięć, że stale bez przerwy to samo mówiłem. Nie mogli mi dać rady i w końcu ten Żyd, kapitan, nie umiał po polsku dobrze, a przeklinał... Doszło do takiego incydentu, że wyjął na mnie pistolet i mówi: „Ja ciebie jak psa...” On mi na moją matkę ubliżał. W końcu mnie to zdenerwowało i mówię: „A ty twoja matka, czyli mać, co, lepsza? Ty Żydzie taki i taki.” Mówiłem, bo mi było wszystko jedno, już mnie doprowadził do tego. Mówił, że mnie ubije. Mówię: „Mnie nie ubijesz, dlatego, że tu jest obstawione – a to nieprawda była – obstawiony jest ten urząd wojewódzki, a ty mnie ubijesz?” Tylko we dwóch byliśmy. On się zląkł. Mówię: „Ubijesz mnie, ale ty też nie wyjdziesz stąd. Oni czekają na mnie. Jak ja nie wyjdę, to wyjdź ty.” Jeszcze była partyzantka przecież, bo to był 1946 rok. On się zląkł i tego nie zrobił,. Wyszedłem stamtąd, on schował broń, tylko ubliżał, walił w biurko, ale nic nie zrobił. Kazał mnie odprowadzić do celi. Już bym nie wyszedł stamtąd, wywieźliby mnie albo zamordowali. Jak mnie prowadzili, wyszedł porucznik, zatrzymał nas, pyta, gdzie, co, jak. Mówię: „Zatrzymany zostałem, obywatelu poruczniku, nie wiem za co.” Kazał przynieść akta, poprosił mnie do siebie. Akta moje przyniósł żołnierz, on [przejrzał je]. Pytał się o incydent, jaki zaszedł z kapitanem. Powiedziałem, że dlatego mi wszystko jedno. Mówi: „On by was zabił.” A że nie zabił, już nie mówiłem, dlaczego. Zaczął się mnie pytać, co, jak, skąd jestem, zawód. Mówię, że nie pracuję, żona jest u rodziców, błąkam się, nie mam za co żyć. Zadzwonił do ratusza w Olsztynie, do prezydenta miasta, podał nazwisko, powiedział, że jutro przyjdzie taki i taki, proszę go zatrudnić. Nie wiem do tej pory, kto to jest. […] Dostałem pracę.
Warszawa, 3 maja 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk