Tytus Józef Karlikowski „Wąż”, „Tytus”
Tytus Karlikowski, pseudonim „Wąż”, „Tytus”, przynależność okupacyjna, ostatnia – Batalion „Zośka” Armii Krajowej Komendy Głównej Dywersji, kompania „Rudy”, pluton „Alek”, ostatni numer rejestracyjny i ewidencyjny 321.
- Zacznijmy od samego początku, od wybuchu wojny. Czy to był dzień, który pan zapamiętał?
Od 1937 roku należałem do 146. Mazowieckiej Drużyny Harcerskiej we Włochach pod Warszawą (wówczas to było pod Warszawą). Z chwilą wybuchu wojny 1 września znalazłem się w Warszawie, całe oblężenie przeżyłem w Warszawie, nawiązywałem kontakt z Komendą Chorągwi jako łącznik, ale to było sporadycznie, mały epizod czasowy. Po zakończeniu działań wojennych w 1939 roku i rozpoczęciu okupacji zgłosiłem się do Gimnazjum imienia [Tadeusza] Rejtana nr 6, ale niestety, po paru tygodniach szkoła została zamknięta (tak jak i wszystkie inne szkoły). Tym niemniej gimnazjum przeniosło się z Rakowieckiej na Chocimską, [gdzie] została zorganizowana VII Zawodowa Szkoła Ogrodnicza i pod tą „pokrywką” było Gimnazjum i Liceum imienia Tadeusza Rejtana.
- Kontynuował pan naukę w tej szkole?
W tej szkole rozpocząłem naukę. Szkoła się mieściła na Puławskiej 113, w gmachu Giżyckiego, w dawnej przedwojennej, prywatnej szkole i tam w lutym 1940 roku zostałem zwerbowany, jeśli tak można określić, zaproszony do działania w ruchu harcerskim szaroszeregowym. W lutym 1940 roku, a więc miałem lat trzynaście.
Rodzice na to nic, bo rodzice nie wiedzieli o tym. Oczywiście to wszystko się działo w ramach zajęć szkolnych. Trafiłem do drużyny, którą prowadził z początku Ludwik Rymarz, który był potem, w 1941 roku, aresztowany i osadzony w Oświęcimiu. Po nim drużynę przejął „Kołczan”, Kecher Eugeniusz, z którym do końca, do jego śmierci 8 sierpnia 1944 roku byłem cały czas. Wprowadzono mnie w orbitę [jego] działalności. Wprowadzony zostałem przez kolegę Bogdana Deczkowskiego, pseudonim „Laudański” (znana postać późniejszego okresu przedpowstaniowego, powstaniowego) i razem właściwie od 1940 roku, wspólnie z grupą kolegów z gimnazjum, przeszliśmy aż do ostatnich dni Powstania Warszawskiego.
- Na czym polegała wasza działalność podczas okupacji?
W 1940 roku „Szare Szeregi” zostały włączone do działalności organizacji „Wawer”, którą zakładał Aleksander Kamiński i w ramach tej organizacji przez lata 1940 – 1941 i do połowy 1942 roku, działaliśmy w ramach małego sabotażu – tak się to wtedy nazywało. Oczywiście chciałem to podkreślić, bo padło pytanie – działałem w grupie mokotowskiej, w hufcu – najpierw Okręg Południe. Były ciągłe zmiany. Potem był Hufiec Południe – PD, potem w końcówce między innymi był SAD, bo „Szare Szeregi” się dzieliły. Między innymi Hufiec Południe przejął nazwę SAD – Sabotaż i Dywersja. W SAD-zie byłem do 1942 roku. Moje życie związało się z wieloma nazwiskami znanymi z książki Aleksandra Kamińskiego. Moimi dowódcami po drodze byli – w różnych okresach, na różnych szczeblach, drużynowych, hufcowych – Aleksander Dawidowski „Alek”, Janek Bytnar „Rudy”, Tadeusz Zawadzki „Zośka”. Podkreślam: drużynowym zastępowym był „Laudański”, zastępowym w ostatnich fazach wszystkich był „Kołczan” Eugeniusz Kecher. W hufcu następowały różne zmiany. Byłem w SAD-zie 300. „Alek”, na przykład, w pewnym momencie był dowódcą SAD-u 100, ale to nie przeszkadzało, że się na różnych szczeblach spotykaliśmy, zmienialiśmy. Mały sabotaż polegał na tym, że rozklejaliśmy różne plakaty, różne ulotki ośmieszające Niemców, w ramach Akcji „N”, ulotki niemieckie, rozbijanie sklepów Meinla, co do dzisiaj pamiętam bardzo dobrze.
- Proszę opowiedzieć jak to wyglądało.
Polecenie, że wybijemy szyby w sklepie
nur für Deutsche i porobimy trochę bałaganu, bo przecież nic innego nie można było i to robiliśmy na Puławskiej. Zresztą jest to opisane w książce Bogdana Deczkowskiego dokładnie.
- To wiązało się z dużym ryzykiem.
Oczywiście, że ciągle się to wiązało z dużym ryzykiem, a ponadto trzeba powiedzieć, że chłopcy mając lat naście mają swoje pomysły, niezależnie od tego, co władze nam przykazywały. Wobec tego, jeszcze w ramach małego sabotażu, była akcja zdobywania broni, bo chcieliśmy się przecież mimo wszystko dozbroić. Jeśli ktoś mówi, że działał tylko w małym sabotażu i nigdzie nie wychodził (jak gdyby poza zasięg), to jest trochę dziwne, bo nie wiadomo co robił. Natomiast my, ta grupa, brała czynny udział jeszcze w dodatkowych różnych [akcjach], wykraczających poza zakres działania „Wawra” i małego sabotażu.
- Ile broni udało się zebrać?
Trudno mi w tej chwili powiedzieć. Były różne epizody, polowania na lotników, na przykład na Racławickiej. Ten odcinek teraz właściwie nie istnieje, bo to jest między aleją Niepodległości a Wołoską obecnie. Tam był mostek, rów, była woda. Krajobraz nie ten sam co teraz. Struktura Warszawy była inna troszeczkę.
- Polowanie na lotników – jak…
Żeby rozbroić. Mieszkali na Forcie Mokotowskim, a szli od alei Niepodległości, to trzeba było się zasadzić koło mostku i rozbroić. Tak samo jak pani zapytała się o Meinla. Po prostu do Meinla, czy do tramwaju wrzucało się świece, tak zwane kopcie – nie wiem czy to jest znana sprawa. Zawinięcie klisz w papier, podpalenie i rzucenie. Nieprzyjemny odór wypłaszał z pierwszej części pomostu tramwaju, gdzie była tylko część
nur für Deutsche. My odchodziliśmy. Czy wylewanie kwasu jakiegoś, płynu żrącego na ławki. Takie rzeczy. Czy wybijanie szyb w zakładach fotograficznych, gdzie wisiały podobizny Niemców, czy osób współpracujących. Trwało to do listopada 1942 roku, kiedy „Szare Szeregi” przeszły pewną reorganizację. Mianowicie, wtedy się ukazał również rozkaz generała Sikorskiego, że czynny udział w walce z bronią w ręku może brać młodzież powyżej lat osiemnastu. W związku z tym nastąpiły też podziały „Szarych Szeregów”. Nastąpił rozdział na trzy grupy wiekowe. „Zawiszacy” – o ile pamiętam, do lat czternastu, piętnaście, szesnaście… wyżej to musiało być. Do osiemnastu to były BS – Bojowe Szkoły, a od osiemnastu lat były GS – Grupy Szturmowe. Na terenie kraju w zasadzie GS-y pierwsze powstały w Warszawie. To było w nocy z 2 na 3 listopada 1942 roku.
- Wtedy panu przypisali te kilka lat?
Wtedy przy wszystkich ruchach przynależnościowych następowało rozmieszczanie. Cała grupa podlegająca wówczas już „Kołczanowi”, właściwie większość moich przyjaciół, nagle urosła. To byli koledzy w tym wieku, trochę starsi, wobec tego wyrównano nas tak, żebyśmy mieli po osiemnaście lat. I mieliśmy po osiemnaście lat. Jak się patrzy teraz na osoby pochodzące z poszczególnych plutonów, z kompanii „Rudy”, SAD, to „Alek” jest najmłodszy. Do dzisiaj jest najmłodszy. Mam powyżej osiemdziesiątki, jak wynika z kalendarza, a jestem najmłodszy z „zośkowców”. Taka była po prostu wtedy droga życiowa, jeśli się chciało coś robić. Wtedy znalazłem się w Grupach Szturmowych w Hufcu Południe. Hufcowym wtedy był właśnie „Rudy”. To chyba się nazywało SAD, byłem w SAD-zie 300., dowódcą był „Kołczan”, jak wspomniałem, Jurek Pepłowski, pseudonim „TK” był chyba 2. a z 100. był „Alek”. Tym niemniej spotykaliśmy się w różnych konfiguracjach personalnych w zależności od potrzeb. Rozpoczęło się wtedy bardzo intensywne szkolenie z bronią, już oficjalnie.
Ćwiczenia z bronią. Nauka. Były też wyjazdy poza Warszawę, rozkładanie broni, ćwiczenie sprawności, teraz bym określił – nauka judo. Inny szczebel przygotowania do walki w mieście. Tak trzeba by było to określić. Z rzeczy, które się łączą ze mną (nie mogę historii całej rozciągać), była kwestia przygotowywania się do pierwszej akcji warszawskich grup szturmowych. Dowódcą Grup Szturmowych warszawskich został Tadeusz Zawadzki. Ale ponieważ Grupy Szturmowe zostały przekazane do bezpośredniej dyspozycji Komendy Głównej Armii Krajowej – KEDYW-u, to dowódcą wojskowym został „Jerzy”, Ryszard Białous. W związku z powyższym Tadeusz został jego zastępcą. Rozkazy wpłynęły już do nas bezpośrednio z dowództwa KEDYW-u i od tej chwili już z „Pasieką”, z „Szarymi Szeregami mieliśmy nadzór wychowawczy, pion wychowawczy. Natomiast pod względem wojskowym byliśmy żołnierzami i składaliśmy dodatkowe przyrzeczenia, z dodatkiem, że z „ofiarą śmierci”. Harcerskie przyrzeczenie, tylko końcówka była dodana, że w przypadku [zagrożenia życia] nie cofnę się. Przed ofiarą życia nie cofnę się. Sam składałem takie przyrzecznie na ulicy Marszałkowskiej.
W prywatnym mieszkaniu u kolegi. To było wtedy bardzo modne – niemiecka flaga rozrzucona [na podłodze], zabrana spod „Zachęty”, lampka się paliła, coś w rodzaju ogniska. Przyrzecznie ode mnie odbierał Janek Bytnar „Rudy”. Na jego ręce składałem przyrzeczenie, bo wtedy był dowódcą, hufcowym. Wtedy rozpoczęły się różne akcje. Między innymi była znana Akcja „Wieniec”, ale tam pojechali starsi koledzy, co mieli troszkę więcej lat. Oczywiście dowództwo wiedziało o naszym wieku, nie dawało się ukryć i oszczędzali [nas]. Nie na wszystkie akcje trafialiśmy, ci najmłodsi. Tym niemniej trzeba było być przygotowanym, przeszkolonym. Szkolono nas bardzo intensywnie. Przypominam sobie przełom stycznia – lutego (jak się potem okazało z książki córki „Grota”, to było posiedzenie), jest koło kościoła Zbawiciela boczna uliczka, Natolińska chyba, było posiedzenie, odprawa Komendy Głównej Armii Krajowej i w kościele Zbawiciela czuwaliśmy z bronią, ze stenami. Dowodził nami „Alek”. Był naszym dowódcą w tej akcji. Dowiedziałem się potem z książki, co tam było, bo wiedzieliśmy, że mamy chronić, ale co – to nie wszystkie szczegóły dochodziły.
- Broń musiała być pochowana?
Pod płaszczami, człowiek był przygotowany do tego. Następny większy epizod (pomijam szkoleniowe sprawy z bronią) to był alarm, aresztowanie Heńka Ostrowskiego najpierw, a potem „Rudego”. Heniek pierwszy był aresztowany, hufcowy z Pragi. Aresztowanie „Rudego”, alarm, przygotowanie do akcji. Znalazłem się w grupie, która przygotowywała broń zabraną z magazynu, też kolegi „Alka”, na ulicy Ursynowskiej i oczywiście w parku Dreszera byliśmy zgromadzeni, a na akcję poszła inna grupa. Przekazaliśmy broń i poszła inna grupa, trochę starszych. Potem po akcji również broń wróciła, bo trzeba ją było zakonserwować, zabezpieczyć. Była kwestia czy mamy się wyprowadzać z domów, czy nie. Dowództwo doszło do wniosku, że możemy pozostać, że nie ma wsypy jakiejś generalnie, że to był jakiś oderwany epizod.
- Ale ciągle jeszcze byliście związani z rodzinami, tylko zbieraliście się na ewentualne zbiórki?
Tak, mieszkaliśmy w domach. I uczyliśmy się.
- Czy reszta kolegów też traktowała to jako pewnik, że tak trzeba postępować?
Trzeba było mieć duże wyczucie bezpieczeństwa, bo nie jest prawdą, że nie było wsyp. Były różne wsypy. Też polowaliśmy na jednego ptaszka, który był przed wojną w 42. Warszawskiej Żeglarskiej Drużynie Harcerskiej razem z „Kołczanem”, Deczkowskim. Potem się okazało, że zmienił się w folksdojcza i sypał. Zresztą skończył marnie, bo zginął w Oświęcimiu. Ale trzeba było mimo wszystko mieć odwagę, zaproponować koledze przynależność i to się odbywało. Poprzez obserwację w środowisku, na ogół, albo na kompletach, albo w szkole te rzeczy się odbywały. W międzyczasie był szereg różnych akcji i wtedy nasz oddział nosił kryptonim OS „Jerzy”. Oddział Specjalny „Jerzy”, od nazwiska dowódcy. W międzyczasie na ulicach Warszawy były różnego rodzaju akcje oczyszczania lokali i tak to trwało – wiosna, lato 1943 roku. Były różne przypadki. Był przypadek przed Czarnocinem, że koledzy, którzy organizowali samochody (bo trzeba było czymś dojechać do Czarnocina) wpadli na Żoliborzu. Patrol niemiecki ich zaczepił. Zaczęli się...
Jeden zginął na miejscu kolega, jeden – Jurek „TK” uciekł, a Stefan Mirowski „Oracz” bronił się na [ulicy] Zuga do ostatniego naboju. Zaraz po nim trzeba było oczyścić lokal u państwa Mirowskich na Ursynowskiej, między innymi dlatego, że Janek Bytnar jak był zabrany spod Arsenału to tam został przywieziony, więc chodziło o to, żeby oczyścić ze wszystkich dokumentów, bo zawsze coś można było znaleźć w mieszkaniu. I tam właśnie powstała organizacja, między innymi późniejszego działacza „Zawiszaków” Stefana Mirowskiego, który po wojnie odgrywał w harcerstwie pozytywną rolę. Tego rodzaju prace były wykonywane na terenie Warszawy. W dalszym ciągu rozbrajanie Niemców.
- Czyli bardzo szybko dorastaliście. Mimo że dodali na papierze lat, to rzeczywiście szybko dojrzeliście.
Tak. Muszę powiedzieć, że wyjątkowo w GS – tak mi się wydaje, ale może jeszcze gdzie indziej – kładziono duży nacisk na przygotowanie fizyczne. Wobec tego obowiązkowe było pływanie w Wiśle, na kajakach, pływanie bezpośrednie, biegi, zdobywanie dużej kondycji. Trudno mi mówić o wielu różnych akcjach, w których brałem udział na ulicach Warszawy, ale na przykład mogę przytoczyć fakt, że w maju był aresztowany naczelnik „Szarych Szeregów”. Pierwowzór [to] był Arsenał. Arsenał miał dwie nazwy: „Meksyk 1”, „Meksyk 2”. „Meksyk 1” to jest pierwsza akcja, nie doprowadzona do końca, dlatego że nie było rozkazu dowództwa KEDYW-u, bo nie było ich w Warszawie. „Meksyk 2” to była już akcja. „Meksyk 3” to była próba odbicia Tytusa Trzcińskiego. Brałem w niej udział na placu Starynkiewicza, ale to też tylko próba, bo gestapo zmieniło drogę, zmieniali trasy. Potem „Meksyk 4” to próba odbicia naczelnika „Szarych Szeregów”, Marcinkiewicza. Oczywiście przedtem obserwacje przygotowawcze tej trasy […]. Jego nie udało się również odbić, mimo że był moment, że go wozili po Warszawie w otwartym samochodzie, z obstawą, bo chcieli jak gdyby sprowokować [akcję]. Wywieźli go z fortu w Poznaniu, potem w obozach zginął. To jedna z akcji. W tym czasie uczyliśmy się. Moja grupa cała chodziła wtedy do Zawodowej Szkoły Ogrodniczej, [która] wtedy się mieściła już na Śniadeckich. Też mały epizodzik – jak przygotowywaliśmy akcję odbicia na Koszykowej, między Mokotowską a Marszałkowską. Wyszedł profesor z gimnazjum i potem się żalił [mówiąc] „Nikt mnie nie poznawał.” Widział nas, a my udawaliśmy, że go nie poznajemy. Zaczepił jednego z kolegów, [który] powiedział „Niech pan profesor stąd raczej się usunie, bo to miejsce nie najlepsze.” Dlaczego wspominam o tym: bo to były akcje, które wprowadzały, przygotowywały, uodporniały. Posiadanie broni, chodzenie po ulicach, czuliśmy się swobodnie.
- Mieliście autentycznie żołnierskie przygotowanie.
Tak. Potem wiele akcji różnych było, między innymi była akcja „Taśma”. To jest rozbicie posterunków granicznych między ówczesną Generalną Gubernią a, w tym przypadku,
Ost Prusien – Prusami Wschodnimi. Przecież granica przebiegała między Modlinem a Warszawą. Część Puszczy Kampinoskiej była za granicą. Wyszków był po tej stronie, a już niektóre dalej były za granicą.
- Nie było problemów komunikacyjnych, skoro to było poza miastem?
Nie można było jeździć. Była tylko „zielona granica”. Albo trzeba było mieć przepustkę. Była kwestia odbicia i nam przypadł udział w odbiciu. „Taśma” miała pociągnąć wiele akcji. Nie wszystkie się udały. Nasza akcja to słynne Sieczychy. Dla nas jest [to] smutna akcja, bo zginął Tadeusz Zawadzki, „Zośka”. To była ostatnia akcja prowadzona w ramach oddziału OS „Jerzy”. Od 1 września, właściwie koniec sierpnia, nastąpiło dalsze przeorganizowanie. W OS „Jerzy” były dziewczęta jako sanitariuszki, łączniczki i chłopcy, którzy wyszli z „Szarych Szeregów” wojennych, pierwszych. Wobec tego koledzy… Nie było „Parasola” wtedy i nie było „Zośki”. Był OS „Jerzy”. Byliśmy razem. Po prostu byliśmy w jednej grupie. Właśnie nastąpiło to w sierpniu, właściwie pierwsze rozmowy, wrzesień – rozdzielenie, a właściwie utworzenie Batalionu „Zośka”. Batalionu, już jako jednostki wojskowej, z trzema kompaniami. Dowódcą batalionu był „Jerzy” [Ryszard] Białous. W tym czasie dowództwo KEDYW-u skierowało w to środowisko „Pługa” – późniejszego dowódcę. Został dowódcą trzeciej kompanii, która została pomału wydzielona z działalności. Dowódcą został skoczek o pseudonimie „Pług”, Borys był Cichociemnym i objął dowództwo kompanii. Kompania była wydzielona, od razu dostała polecenie anty – gestapo, to znaczy przeprowadzania akcji przeciwko gestapo. Po akcji pod Arsenałem były wykonywane wyroki na gestapowcach, ale wtedy nie było jeszcze wydzielonego specjalnego oddziału. A tutaj już zaistniała potrzeba wydzielenia takiej grupy. I stąd powstał „Agat”, który pomału, pomału, z upływem czasu, w kwietniu chyba, bodajże, albo w maju 1944 roku (był jeszcze „Pegaz”) przeistoczył się w „Parasola”. Ale biorąc historycznie – spokojnie, bez dyskusji wielkich – to w zasadzie była to nasza trzecia kompania. Tak, że potem pracowaliśmy tylko w dwóch kompaniach – pierwsza, druga kompania, nie było trzeciej. A normalnie stan wojskowy, batalion, to trzy kompanie. Wobec tego owało trzeciej kompanii. Pierwszą akcję, jaką przeprowadziliśmy, w której brałem udział, to była akcja 26 września 1943 roku w Wilanowie. To jest pierwsza akcja właściwie, jednostki, która już przyjęła kryptonim „Zośka”. To jest pierwsza akcja bojowa – 26 września.
- Jak przebiegała ta akcja?
Nasza część miała charakter zabezpieczający podstawową akcję, która odbywała się w Kępie Zawadowskiej, nad Wisłą bliżej. Miała za cel, niestety, rozprawienie się z folksdojczami, Niemcami tam mieszkającymi, którzy dwa tygodnie wcześniej zdradzili czterech kolegów z Pułku „Baszta”, którzy ćwiczyli. Oddani w ręce Niemców, zostali zamordowani. Ale żeby akcję przeprowadzić, to był silny posterunek lotniczy
strejfy w Wilanowie. Rozprawialiśmy się z osłoną niemiecką (jest restauracja w pałacyku, tam jest umieszczona tablica ku czci tej akcji). Nie była to dla nas szczęśliwa akcja, zginęło paru kolegów. Tak, że pierwsza akcja była dość krwawa. To była jedna z akcji, dość ciekawie zorganizowana, bo między innymi odwrót podstawowej grupy odbył się przez Wisłę. Były podstawione krypy (które teraz nie występują) piaskarzy, którzy wydobywali z dna piasek i po prostu część [przepłynęła], za wyjątkiem rannych, którzy udali się w zupełnie innym kierunku (zresztą to jest opisane w literaturze). To była jedna z udanych akcji, odwrotu z akcji. Przyjechaliśmy, przepłynęło wszystko przez Wisłę, noc spędziliśmy w Radości na kwaterach. Rano w kierunku Warszawy udaliśmy się kolejkami, ciuchciami i powiem szczerze, po powrocie do Warszawy poszliśmy na komplet, na naukę.
- Byliście bardzo odporni psychicznie.
Musieliśmy się jakoś wkomponować we wszystko. Oczywiście w pociągu usłyszeliśmy, że jakiś desant był po drugiej stronie Wisły i tak dalej, wybuchy, bo to były wybuchy dość [głośne]. Wyły syreny, akcja była dość hałaśliwa. To była jedna z akcji, które prowadzono. Oczywiście pominąłem akcję w maju w Celestynowie, odbicie więźniów wiezionych z Lublina do Oświęcimia, do dzisiaj się obchodzi te święta. Wysadzenie mostu w Czarnocinie, z drugiej strony Warszawy, w kierunku pod Piotrkowem, [co] też się zakończyło dla nas nieszczęśliwie, bo samochód się przewrócił, a potem koledzy szli szosą i zginął Felek Pendecki, zginął „Gruby”, Andrzej Zawadowski, syn profesora Zawadowskiego. Wobec tego dla nas nie najszczęśliwsza akcja. Niestety, musieliśmy się liczyć z ofiarami i do tego byliśmy przygotowani psychicznie. Mówię o tym, dlatego że to był 1943 rok, właśnie przygotowanie, wyjście do GS, przygotowanie do wszystkich akcji. Akcje, batalion i dalej przygotowywanie już batalionowe, dalej pogłębiające te wszystkie… Mało kto wie chyba, że w okresie październik, listopad 1943 roku, kiedy nastąpił terror w Warszawie, kiedy nastał Kutschera, kiedy rozpoczęły się rozstrzeliwania na ulicach Warszawy (mamy pamiątki w postaci tablic), dostaliśmy rozkaz jeżdżenia patrolami z uzbrojeniem. Gdybyśmy natrafili akurat na taką akcję, to mieliśmy rozbijać to. To był październik i listopad. Skończyło się jak wiadomo w lutym – Kutschera. Koledzy z „Parasola”. Chciałem powiedzieć, że w akcji wilanowskiej brali udział ci sami koledzy, bo jeszcze byliśmy. Była to 3. kompania jeszcze wtedy. Było wysadzanie pociągu, między innymi przez nasz pluton, w Urlach. To jest Akcja TU, kwiecień 1944 rok. Muszę wrócić do jednej sprawy. Mianowicie (według książek można to odtworzyć), w okresie 1943 roku, pełniłem funkcję sekcyjnego, bo tak się składało, że zmienialiśmy się. W okresie lata 1943 roku na moje miejsce przyszedł (znana postać historyczna, wtedy sobie nie zdawałem z tego sprawy) Krzysztof Baczyński. W zasadzie jestem jedynym żyjącym jego podwładnym. Był moim sekcyjnym do czerwca 1944 roku i byliśmy pierwszymi […] słuchaczami wszystkich jego wierszy z tego okresu – i nie zawsze nam to odpowiadało, mówię szczerze. No, bo człowiek był zainteresowany czym innym, a on czyta wiersze.
- To jest bardzo ważna uwaga, że dla niego poezja była też codziennością.
Tak. Był sekcyjnym cały czas, brał udział, między innymi, w wysadzeniu pociągu w Urlach i myślę, że nasi dowódcy zdawali sobie sprawę kim on jest, a my nie zdawaliśmy [sobie sprawy]. Był to nasz starszy kolega, sekcyjny, starszy […] Wobec tego jest to też dla mnie postać bogata. W maju 1944 roku dowództwo postanowiło przeszkolić nas w walce zewnętrznej, przygotowując do akcji powstańczych, do walk nie tylko w mieście, ale do walk w polu, po prostu. W związku z tym stworzono bazę. Pierwszy wyjechał pluton „Alek”, w którym miałem przyjemność być razem, między innymi, z Krzysiem i pod Wyszkowem w bazie, w Puszczy Białej spędziliśmy trochę czasu, parę tygodni dla doskonalenia się w życiu partyzanckim. Nie [wywołując] specjalnie jakichś walk, ale unikając walk, bo oczywiście usiłowano nas przegonić stamtąd, rozbijano inne oddziały – NSZ, akowskie miejscowe. Unikaliśmy bezpośredniej styczności, ze względu na to, że to miało inny cel. Chodziło o przeszkolenie w warunkach polowych. Jako że było takie założenie, że oddział kadrowy się przeistoczy w kadrę w okresie walk otwartych, zajmiemy funkcję drużynowych, dowódców plutonów, kompanii, po prostu szkolono nas, przygotowywano. To był oddział kadrowy – nie liniowy, tylko kadrowy, przygotowujący walki bieżące i przyszłościowy. Muszę podkreślić jeszcze, bo troszeczkę mówiłem – od 1943 roku, od jesieni (to się przewijało przez moje wypowiedzi) zostaliśmy zabrani z różnych szkół, z gimnazjów i stworzono komplety u „Batorego”, specjalne komplety dla żołnierzy Batalionu „Zośka” i „Parasol”. Było założenie, że w ciągu roku, może do lipca, sierpnia 1944 roku pozdajemy maturę. Chodziło o to, bo w 1943 większość z nas uzyskało małą maturę, a tu chodziło o dużą maturę, żebyśmy byli przygotowani i wykształceni. W związku z tym byliśmy na kompletach wojskowych już, organizowanych przez zespół nauczycieli, dyrektora gimnazjum [imienia] Batorego.
- Kto był wtedy dyrektorem?
Nie pamiętam. Pamiętam nazwisko pana profesora Czyżykowskiego. Mógłbym to odtworzyć.
Normalny.
Tak. Wszyscy, którzy chodzili na komplety czy u „Reja” czy gdzie indziej – nie było taryfy ulgowej. Taryfa ulgowa polegała na tym, że czasami przyszła łączniczka, zresztą nasz komplet się odbywał w moim mieszkaniu, moich rodziców, wtedy rodzice już byli poinformowani, zresztą w 1943 roku już nie można było ukrywać.
- Gdzie pan wtedy mieszkał?
Wspólna 10. Przychodziła czasami łączniczka, mówiła, że trzeba wyjść. Ktoś wstawał albo przepraszaliśmy nauczyciela, przerywaliśmy lekcję i znikaliśmy. Bo po prostu takie było życie. Tak samo zresztą było w dniu akcji [związanej] z Kutscherą. Dostaliśmy informację, że akcja się toczy, że musimy opuścić lokal i być przygotowani, bo nie wiadomo, co się dalej będzie [dziać]. Podkreślam, że „Zośka” z „Parasolem” miała dość ścisły związek. Tak dotrwaliśmy, mówiąc o bazie, czerwiec, lipiec była końcówka szkolenia. Niestety, matury już nie robiliśmy, bo już było za gorąco organizacyjnie. Pierwsze zgromadzenie, pierwszy alarm był 25 albo 26 lipca. Zresztą u mnie na kwaterze była cała sekcja, plus dowódca drużyny „Sosna”. Po bazie, właśnie przed alarmem, nastąpiły zmiany organizacyjne. Część kolegów dostała urlop, do rezerwy. To znaczy, że zostali usunięci konkretnie (spokojnie mówiąc) i przeszli do innych oddziałów. Między innymi była kwestia dwóch moich bliskich kolegów, „Krzysia” i „Morsa”. „Krzysio” nie przyjął propozycji zostania szefem – kronikarzem kompanii, którą to propozycję dostał od Andrzeja Romockiego, „Morro”. Odmówił. „Mors” razem z nim przeszedł do „Parasola”, bo wtedy „Parasol” się organizował jako batalion i zostali dowódcą plutonu i zastępcą dowódcy plutonu. Tak się złożyło, że w sumie nie rozpoczęli Powstania w ramach „Parasola”, bo takie zamieszania były.
- Jak się zakończył pierwszy próbny alarm? Odwołany, prawda?
Został odwołany, z tym, że nie wolno nam było się oddalać, musieliśmy być pod telefonami. 29 w „Zośce” już był następny alarm i inny lokal był w tym przypadku – na Marszałkowskiej 119 – i stamtąd z bronią, już bardzo… Pierwszy alarm był jeszcze bez broni. W pierwszym broń była w magazynach. Natomiast drugi alarm już był z bronią.
- Stawiliście się na Marszałkowskiej 119?
Stawiliśmy się na Marszałkowskiej w mieszkaniu kolegi Milewskiego i już z karabinem maszynowym, ze wszystkim, spędzaliśmy ostatnie noce przed pierwszym [sierpnia]. Stamtąd, jak wspomniałem, pierwszego przyszedł rozkaz rano, że się rozpoczyna Powstanie o siedemnastej i że trzeba się udać w kierunku Woli (trzeba byłoby jeszcze parę rzeczy [dodać], ale to naprawdę za długo). Mianowicie oddziały KEDYW-u czyli „Broda 53” i zgrupowanie „Radosława”, bo taka czapka w dół schodząca była przewidziana jako ochrona Komendy Głównej Armii Krajowej. Razem z nami miał to chronić pułk „Baszta”. Te dwie jednostki były przeznaczone do ochrony Komendy Głównej Armii Krajowej. Pierwsza siedziba Komendy Głównej przewidziana w planach to była ulica Rakowiecka – w
Stauferkaserne, w koszarach. Parę dni przed tym nasze dowództwa dostały zmianę i „Baszta” została na Mokotowie, a nas przerzucono na Wolę. W ogóle nie wiedzieliśmy, co mamy robić – mówię o młodych szeregowcach – natomiast góra wiedziała, jakie są plany. Byliśmy zgrupowani na ulicy Milewskiego, na rogu Karolkowej w „Telefunkenie” i tam była obrona tego regionu. Jak wspomniałem, dowódca drużyny mnie wystawił na szlaku przemarszu, czekałem sobie na rogu Krochmalnej i Ciepłej na przyjście oddziałów. Przechodziły oddziały, przechodził „Parasol”, przechodziły inne plutony, a nasz pluton gdzieś poszedł sobie inną drogą, równoległą Grzybowską. Ponieważ się rozpoczęło wcześniej troszkę strzelanie, bo tam była komenda policji granatowej, koszary, w związku z tym oddział, który atakował rozpoczął to trochę wcześniej.
Pan został sam?Zostałem sam, ale spotkałem „Morsa”, o którym wspomniałem, który też został odcięty i spotkałem drugiego kolegę „Joe”, który dołączył do nas w bazie z rozbitego oddziału NSZ. Wobec tego znalazło nas się w tym rejonie trzech. Zaczęliśmy wojować. Zgłosiliśmy się do dowódcy oddziału, jakiś granat dał, powiedział „Proszę bardzo”, przyjął nasze zgłoszenie. Tym niemniej nam to jakoś nie odpowiadało, a „Mors” powiedział, że ma magazyn broni na [ulicy] Bagno, wobec tego udaliśmy się w kierunku Bagna po broń. Faktycznie dostałem broń krótką i parę granatów. W tym okresie rozpoczęły się ostrzeliwania PAST-y.
- Był pan obserwatorem tego?
W tym okresie znalazłem się w kwadracie ulicy Marszałkowskiej, Świętokrzyskiej, Zielnej i chyba Próżnej. Na ulicy Świętokrzyskiej po przekątnej w stosunku do budynku PKO, słynny był budynek PKO. Po przekątnej była po 1939 roku zrujnowana kamienica, był dół, a w kamienicy narożnej [na] Zielnej we trzech się znaleźliśmy, potem „Mors” się gdzieś [zawieruszył], bo były różne ruchy i zostałem z „Joe”. Znalazł się samochód niemiecki, jak się potem okazało chyba z kałmukami, zaczęli się ostrzeliwać, zaczęliśmy rzucać granaty, ostrzeliwać.
- Bez żadnego zaplecza byliście? Sami? We dwóch?
We dwóch. Potem ktoś się dołączył. W Warszawie był taki zwyczaj wówczas, w piwnicach…
Przebijania. Było przebicie do dołu. Dół był otoczony murem, na rogu Marszałkowskiej była budka warzywna i mur. Rzucałem granaty prze mur, ucichło, zaczął się palić samochód ciężarowy. Nie pamiętam, czy przez mur przeskoczyłem, czy przez budkę wyszedłem. Zdobyłem diegtiariewa i szereg broni, którą przerzuciłem przez mur. Co trzeba było zakończyć, niestety, to zakończyłem – załogę, która tam się znajdowała i w pewnej chwili krzyknął ktoś, chyba właśnie z PKO „Uważaj!”, bo wybiegł gestapowiec z Marszałkowskiej w Świętokrzyską w kierunku Zielnej. Odruchowo pociągnąłem za spust i zdobyłem dodatkową broń, bo [gestapowiec] został. Noc oczywiście spędziłem tam. Drugiego również był atak Ukraińców, którzy chcieli odbić PAST-ę. Wtedy jeszcze podjeżdżali czołgami pod PAST-ę, rozpoczęły się samoloty niemieckie pokazywać i pokazał się jakiś dowódca, chyba z Batalionu „Kiliński”. Nas włączono w to grono, tak że w nocy, w pierwszym ataku, z 2 na 3, na PAST-ę, osłaniałem żołnierzy atakujących PAST-ę, z drugiej strony Zielnej, z góry, z moim zdobytym rosyjskim diegtiariewem. Tutaj dygresja maleńka – nie miałem do czynienia z tego rodzaju bronią przedtem i musiałem w nocy rozbroić ten karabin, żeby dostać się do talerza, żeby wyłuskać amunicję. Potem się okazało, że wystarczyło pociągnąć tylko za dalmierz i talerz wychodził. Ale to mądry Polak – musiałem się bardzo męczyć z tym. Brałem udział w tym ataku – w sensie – osłona budynku z karabinu maszynowego i czwartego [sierpnia] (był jeden atak, drugi atak, nieudane ataki) spotkałem tam jakąś osobę, dziewczynę, w panterce. Mówi, że jest z Woli. Zapytałem się gdzie „Zośka” stoi. Powiedziała mi. Wobec tego zgłosiłem się do dowódcy odcinka i powiedziałem, że proszę o wyrażenie zgody na przejście moje na Wolę. Piątego wybrałem się na Wolę z „Joe”, kolegą z NSZ i jeszcze z dwoma ochotnikami, ponieważ postanowiłem broń, którą zdobyłem – diegtiariewa, pistolety (jeszcze jakaś inna niemiecka broń była) zabrać ze sobą. Karabin, przecież jak zdobyłem, to... „Joe” też i w czwórkę poszliśmy. To trwało dość długo, oczywiście ulicami (nie wiem już, Pańska, nie Pańska...).
- Piątego była straszna rzeź na Woli.
Ale jeszcze tutaj nie. Przeszedłem przez Ciepłą, przeszedłem przez Waliców, Waliców do Chłodnej, Chłodną, jeszcze zobaczyłem – rodzice moi mieli sklep, przed Powstaniem kupili, żeby lepiej zachować pieniądze, jeszcze stał i doszedłem do placu Kercelego. [Na placu] już zacząłem się dowiadywać o szczegółach, gdzie jest „Zośka”. Na Karolkową mnie skierowano. Na Karolkowej spotkałem Eugeniusza Stasieckiego „Pomiana”, zastępcę dowódcy, jak się okazało dowódcy Batalionu „Zośka” i stamtąd trafiłem pod Gęsiówkę. W czasie ataku na Gęsiówkę – do kolegów. Od razu mnie przebrano w mundur, panterkę, tak że już po ataku, po powrocie kolegów…
- Brał pan udział w zdobywaniu Gęsiówki?
W samym zdobywaniu, uczciwie powiem – nie. Tym niemniej natychmiast, zaraz, jak była kwestia obsady Gęsiówki, byłem włączony i całą noc spędziłem na dalekiej części Gęsiówki vis à vis Pawiaka, osłaniając spodziewany kontratak. Tak się zaczęło moje życie powstańcze na Woli. Trudno opowiadać o wszystkim, muszę powiedzieć, że jest to bardzo szczegółowo opisane i w pamiętnikach żołnierzy Batalionu „Zośka”, jak i w innych książkach, Bogdana Deczkowskiego – „Pamiętnik żołnierza”. Wielokrotnie mnie namawiano, żebym coś napisał, mówię „Ta książka jest napisana pod moim impulsem, przeglądałem ją w rękopisach. On napisał i właściwie nie mam nic do dodania.” Tu jest wszystko właściwie w tej książce. To, co powiedziałem – wszystko w tej książce się znajduje.Normalna służba. Normalne przeżycia, walka na terenie getta. Potem się skoncentrowałem, znaczy mój oddział, bo trudno mówić o wszystkich, batalion zajmował granice Okopowa, właściwie Gęsiówka, pół getta – ruin getta, aż po Młynarską. Na południu po Wolską, po „Kercelak”, na północy po Powązkowską. To jest taki rejon, powiedzmy, w którym działały poszczególne grupy naszego batalionu generalnie, wspomagane – od Wolskiej „Parasol” walczył, który był włączany. Natomiast pozostała część Woli była w rękach żołnierzy obwodu – nie pamiętam, szóstego chyba, Woli. Robili swoje, działali, a my tu się znaleźliśmy dlatego że tu była kwatera dowódcy Armii Krajowej. W stolarni Kemmlera. Szóstego [sierpnia] brałem udział w kontrataku na cmentarz ewangelicki, od strony cmentarza żydowskiego, dlatego że Niemcy zajęli go chwilowo, wyrzucając „Parasol” ze strony od Młynarskiej. Po oczyszczeniu z Niemców powróciliśmy na swoje kwatery. Nasza drużyna miała kwaterę na terenie obozu, przed właściwie murem, drugim murem, bo tam było parę murów, szczelnego muru obozu. [Kwaterę] mieliśmy między nim a murem getta, bo po Okopowej szedł mur getta. Była garbarnia, obok garbarni był domek, baraczek, [gdzie] sobie bardzo dobrze żyliśmy (tutaj są różne wspomnienia w książkach) a dochodziliśmy na akcje. Siódmego mieliśmy dzień troszeczkę wolniejszy, dlatego że znaleźliśmy się w obwodzie pułkownika „Radosława” na ulicy Wolność i czekaliśmy na dyspozycje. Po południu znowu zostaliśmy włączeni w walki na terenie getta. Ósmego ponownie byliśmy skierowani do pułkownika „Radosława”, którego siedziba była na Okopowej, a na [ulicy] Wolność mieliśmy kwaterę, czekając na dyspozycje dowództwa zgrupowania. Dostaliśmy polecenie, że jest duża bitwa i „Parasol” wycofuje się, ponownie z cmentarza ewangelickiego i ulicą Mireckiego przez dziurę w murze Karolkowej weszliśmy na cmentarz i mieliśmy za zadanie obronę cmentarza. To jest cmentarz ewangelicko – augsburski, bo jest jeszcze cmentarz ewangelicki reformowany, od Żytniej, mały. Na terenie cmentarza, po wypędzeniu w pierwszym rzucie Niemców, usiedliśmy sobie i zaczęliśmy odpoczywać wśród słynnych grobowców. Za chwilę rozpoczęło się bombardowanie cmentarza granatnikami, samolotami. Atak poszedł od cmentarza drugiego ewangelickiego, paru kolegów od razu było rannych. Broniliśmy się dość mocno, ale niestety dla naszego plutonu był to dzień nie najlepszy. Tragiczny, bo zginął „Kołczan”, zginął dowódca drużyny „Sosna”, zginął mały Tadzio Wuttke, zginął Kurkowski Tadek, zginął Heniek, zginęło ośmiu najbliższych nam kolegów z plutonu. Ja i wielu innych kolegów zostało rannych, tak że zostaliśmy wieczorem wycofani, bo po prostu nasze siły były już żadne. Bez mała żadne. Zostaliśmy wycofani zabierając „Kołczana”. Tylko „Kołczana” zabraliśmy, nawet nie mieliśmy możliwości zabrania innych. Tak, że zostawiliśmy kolegów na cmentarzu. Na ulicy Mireckiego był punkt sanitarny organizowany przez doktora „Broma”, Zygmunta Kujawskiego, tam złożyliśmy „Kołczana”, bo nie żył, był postrzał w głowę.
- Czy pana rana była poważna?
Moja rana wtedy nie była poważna, dostałem po ręku stycznie, zegarek miałem uszkodzony i lekkie odłamki w nogach. Byłem opatrzony i wróciłem na linię (nawet we wspomnieniu któregoś z kolegów jest to też opisane). Na noc nas zluzowano, ktoś inny poszedł. W nocy Niemcy specjalnie nie atakowali. W nocy na cmentarzach się bali. Wobec tego noc była spokojna. Wiem, że dziewiątego ponownie kawałek „Parasola” wszedł znowu, od Karolkowej bronili. Wszedł nasz pluton „Felek” od cmentarza żydowskiego, znowu Niemców przegonili, ale ostatecznie dziewiątego wieczorem cmentarz ewangelicki dostał się już w ręce niemieckie. A my na noc z 8 na 9 zostaliśmy umieszczeni najpierw w garbarni Pfeiffera. Nie wolno nam było do baraczku, który był w odległości kilkuset metrów pójść po swoje rzeczy. Dowództwo zakazało nam, bo były silne ostrzały. Przyszliśmy 9. na teren twierdzy, tak zwanej, to jest szkoła św. Kingi (Okopowa chyba pięćdziesiąt ileś), która od początku była siedzibą dowództwa batalionu i całe nasze dowództwo tam się mieściło. Troszkę odpoczynku i był moment przygotowywania do ewakuacji do Kampinosu. Bo 8 [sierpnia] 1. Kompania robiła wywiad na Ostroroga. Na końcu – Tatarska, Ostroroga. Doszli bez żadnych kłopotów, natomiast chcieli przejść dalej, w kierunku torów, oczywiście nie po Powązkowskiej tylko tam i dostali się pod ostrzał pancerki, która chodziła po torze. Okazało się, że jeśli pancerki nie ma, to można przejść, ale jeśli jest pancerka, to siły nie ma.
- Pancerka, która dochodziła do dworca Gdańskiego?
Tak. Jest tor, tam chodziła. Dostaliśmy buty gumowe, jakieś przygotowania do tego, że idziemy do Kampinosu. Ale „Radosław” nie dostał zezwolenia. Wtedy została utworzona Grupa Północ i pułkownik Wachowski zakazał opuszczenia Warszawy. „Radosław” chciał wyprowadzić, przygotowywał nas do tego, że będziemy pod Warszawą i wrócimy. Zostaliśmy i rozpoczęła się służba na cmentarzu żydowskim. Już w nocy z 9 na 10 nasz pluton obsadził cmentarz żydowski, począwszy od Okopowej w stronę cmentarza ewangelickiego. Schowaliśmy się między pomnikami żydowskimi i spędziliśmy jedną noc. Potem rano nas zmienił ktoś. Potem drugą [noc], po południu i tak dotrwałem na cmentarzu do 11. Koło godziny jedenastej rozpoczął się olbrzymi ostrzał naszej linii granatnikami. Chyba to były pierwsze pociski słynnych „szaf”, tak że nas zdziesiątkowali i ja, niestety, cała obsługa karabinu maszynowego – byłem z dwoma kolegami, Staszkiem Deczkowskim i Mirkiem Szymanikiem została zdziesiątkowana. Ja dostałem pierwszy, Mirek…
- Kolejny raz został pan ranny?
Zostałem ranny i to bardzo ciężko. Na mnie upadł kolega Szymanik, właściwie mnie nakrywając, w jakimś sensie, kolega Deczkowski został odrzucony, karabin pokręcony. Mirek niestety nie przeżył, bo dostał odłamki, które pewnie bym dostał ja również. Ja natomiast straciłem oko, nie mam oka, miałem rany całej lewej strony: ręki, nogi, cały pas. Tak, że zostałem zabrany, przeniesiony do szkoły i samochodem potem ewakuowany do Jana Bożego. Dosłownie na dwie godziny przed opuszczeniem Woli przez Zgrupowanie „Radosław”. Tak, że w ostatniej chwili zostałem ewakuowany. Znalazłem się w szpitalu Bożego Jana.
Przyzwoicie. Łóżko miałem, prześcieradło – to było bardzo istotne i wyglądało wszystko dobrze, ale następnego dnia, dwunastego, rozpoczęło się bombardowanie szpitala. Postanowiono mnie przenieść na ulicę Długą 7 do szpitala, to się nazywa „Kiliński”, do archiwum. Przenosili mnie niepełnosprawni umysłowo pod nadzorem sióstr, siostra nadzorowała. Przeniesiono mnie, leżałem w piwnicy od strony Kilińskiego i jak był wybuch tego czołgu, to przeżyłem to w piwnicy. Oczywiście ranni zasilili skład. Siedemnastego zaczęła się organizacja szpitala Batalionu „Zośka” na ulicy Miodowej 23. Zaczęto gromadzić nas. Między innymi „Maryna”, nasza łączniczka, sanitariuszka przyszła do szpitala i między innymi zostałem zabrany ze szpitala, z Długiej, przeniesiony na ulicę Miodową do luksusowego pomieszczenia na pierwsze piętro hurtowni aptekarskiej. Piękne okna, wszystko jak najlepiej. Niestety trwało to [tylko] parę godzin, bo następnego dnia rano, osiemnastego, przyszło bombardowanie samolotowe, zostaliśmy zbombardowani, zasypani, zawaleni. W tym czasie, przez ścianę, zginął „Bonawentura” – słynny Janek Romocki. Też tam leżał, bo nas pozbierano ze Starówki i byliśmy uratowani. Znalazłem się w sytuacji bardzo ciężkiej, bo dostałem nowe rany i rzuciło mnie głową na dół a nogami do góry, ale obok był Władek Jodkiewicz z SAD-u. Odwrotnie, wyrzuciło go głową do góry, miał ranne nogi. Jak jego zaczęto wydobywać (zaczęło się palić wszystko) „Brom” – niestety sytuacja nie najlepsza – z bronią zmuszał cywilów do kopania. Niestety, nie było chętnych do odkopywania. Jakoś nas odgrzebano, krzyczał, że jestem tutaj żywy, bo się odezwałem, wydobyli mnie. Położono nas w pasażu, w sklepie jakimś. Jak oprzytomniałem, to ojciec Tomasz Roztworowski, jezuita, dość znana postać, udzielał mi ostatniego namaszczenia. Otrzymałem namaszczenie. Ale też długo nie użyliśmy, bo rozpoczęło się bombardowanie następne, palenie nad nami wszystkich pomieszczeń. Przyjechała straż i ugasiła pożar, nas zalała, przeniesiono nas w inną oficynę, w rezultacie trafiliśmy do piwnic i w zasadzie od 19, przypuszczalnie, do końca Starówki przeleżałem w szpitalu zorganizowanym przez „Broma.” To był szpital „zośkowy”, po prostu.
Miodowa 23.
- Ciągle w rejonie Miodowej?
Wszystko dzieje się na Miodowej, tylko zmiana, konfiguracja. 30 [sierpnia] położono mnie na nosze i wyniesiono na ulicę Hipoteczną, w celu przeniesienia do Śródmieścia, jako że założenie było takie, że idzie przebicie, koledzy otwierają wrota i rannych się przenosi. Załamało się przebicie, jak wiadomo tylko część batalionu, kompanii właściwie, naszej się przedostała (pod ostatecznym dowództwem – bo Jan zginął – Andrzeja Romockiego) do Śródmieścia. Natomiast nas cofnięto. Straszna, tragiczna sytuacja, bo przecież ludzie, cywile chcieli się przedostać. Nie będę opisywał, co przeżyliśmy przez noc. No i decyzja ewakuacji szpitala kanałami. Zostałem wytypowany do pozostania na Starym Mieście, dlatego że miałem nogi poharatane, ale sanitariuszka, która dołączyła na Starym Mieście, Dorotka Michałowska powiedziała, że się mną zaopiekuje i w grupie, którą prowadził „Świst” Staszek Sieradzki, przewleczony w zasadzie zostałem do Śródmieścia. Znalazłem się w szpitalu na Wspólnej 27, niedaleko domu. Po trzech dniach był rozkaz – kto ma blisko rodzinę, to niech opuści łóżko, będzie pod opieką sanitarną, a hotelowe sprawy w domu. Wtedy znalazłem się w domu. Znowu przeżyłem bombardowania „Grubych Bert”. Ledwo uszliśmy z życiem z Bogdanem Deczkowskim, bo wtedy też był w przerwie przed przejściem na Czerniaków. Nie zostałem oczywiście zaliczony do grupy na Czerniaków, bo nie byłem w stanie. Zostałem ewakuowany na ulicę Noakowskiego na prywatną kwaterę pod 10, na samej linii frontu między Politechniką a… Politechnika po drugiej stronie, ale było bezpiecznie, bo nie było bombardowań. [Byłem] pod opieką szpitala polowego w Architekturze, [gdzie] dotrwałem do kapitulacji. Dostałem rozkaz opuszczenia Warszawy z cywilami, stwierdzono, że [lepiej nie] ryzykować, bo [wątpliwe, że] w obozie jenieckim będzie szpital, który by dawał mi możliwość jakiejś rehabilitacji. „Jerzy” stwierdził: „Masz rodzinę…” – byli rodzice, to z rodziną mogłem opuścić Powstanie.
- Ale ciągle jeszcze był pan ciężko ranny i musieli się panem zająć, żeby transportować?
Tak. Na Dworzec Zachodni. Wróciła moja siostra, która było zastępcą WSK na Mokotowie. Kanałami wróciła. Zajęła się mną też. Pomogli mi się dostać. Przeszedłem potem przez Pruszków, selekcję pruszkowską, też ocalałem, nie zostałem wywieziony do Niemiec tylko do Włoszczowej. Tam dostałem pierwszą pomoc. Potem udałem się do rodziny dalszej pod Piotrków, do szpitala w Piotrkowie, ale znowu nie było miejsca, wobec tego woleli, żebym przyjeżdżał do Piotrkowa. Nawiązałem kontakt z „Kapralinką”, naszą koleżanką z batalionu, która miała kontakt z pułkownikiem „Radosławem”. Postanowiono, żebym został i zostałem otoczony opieką miejscowego oddziału akowskiego i tam dotrwałem do stycznia. Po drodze miałem operację w Krakowie, usunięto mi całkowicie gałkę oczną, bo nie było już ratunku, było za późno. W jakimś sensie przeprowadzałem w sposób specyficzny rehabilitację ręki poprzez piłowanie drewna z rodziną całą, bo miałem przykurcz. Sucha ręka z przykurczem. Więc przywiązywano mi rękę, najpierw odważniki, pół kilograma, kilogram, ręka się prostowała, to już było dużo.
- To się okazało skuteczne!
Skuteczne. Rana była dość duża, szarpana i po prostu to powodowało cały bezwład. Było wszystko wyrwane. Takie jest moje Powstanie. Potem się okazało, [że] dostałem jakieś odznaczenia, ale to już jest epizod późniejszy.
- Czyli musiał pan jeszcze długo dochodzić do siebie z takimi urazami?
Tak. Długo dochodziłem. Znalazłem się w Łodzi, nawiązałem kontakt z Warszawą, nawiązałem kontakt z kolegami i koleżankami, znalazłem się pod opieką kolegów, ale zostawiono mnie w Łodzi, żebym doszedł do siebie. [W Łodzi] zrobiłem maturę, pierwszą maturę w czerwcu 1945 roku i powróciłem potem do Warszawy na studia.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
Formalnie, na stałe, wróciłem w 1946 roku, ale cały czas byłem w kontakcie. W 1945 we wrześniu ujawniłem się komisji likwidacyjnej Armii Krajowej. Razem z kolegami, „zośkowcami”, bo takie dostaliśmy polecenie.
- Czy były jakieś represje związane z przynależnością do AK?
Byliśmy zorganizowani, jedni bardziej czynni, drudzy mniej. Ci, co byli sprawni to bardziej, ci co byli ranni, to skromniej wszystko się odbywało. Braliśmy udział w ekshumacjach słynnych. Nasza kwatera powstała właściwie jako pierwsza kwatera. Nie mówię o mojej historii, bo to jest opisane, pierwszym pochówku „Rudego”. Ale już były ekshumacje i brałem udział w ekshumacjach wszystkich. No, wszystkich to może przesadzam, ale w większości ekshumacji brałem udział. Brałem udział w zimowisku w Zakopanem, którym [to zimowiskiem] bardzo interesowały się odpowiednie władze. Jak wiadomo część moich kolegów, około czterdziestu osób, dokładnie nie pamiętam, zostało aresztowanych. I to moich najbliższych kolegów, z którymi całe lata spędzałem w Warszawie do 1949 wspólnie. Wiem, że byli w moim mieszkaniu, w którym byłem zameldowany na Odolańskiej, ale w międzyczasie zmieniłem mieszkanie i wymeldowałem się.
Nie. Nie zmieniałem nazwiska, natomiast zmieniłem lokal zamieszkania, usunąłem się trochę w cień wszystkiego i ocalałem, po prostu. Nie zostałem aresztowany, a potem już jakoś tylko były zeznania, wzywanie na zeznania.
- Bez problemu dostał się pan na studia?
Najpierw z problemami, ale pomógł mi pan profesor Zawadzki, ojciec Tadeusza Zawadzkiego. Wtedy był rektorem Politechniki. Skończyłem wydział leśny (jestem leśnikiem) na SGGW. Dwa telefony [spowodowały], że dostałem się. Natomiast: czy ujawnienie. W moim przekonaniu było konieczne, dawało możliwość powrotu do harcerstwa. Wróciłem do harcerstwa, działałem w Mazowieckiej Komendzie Harcerskiej (komendantem był „Rymarz”, który wrócił z Oświęcimia) do 1948 roku, kiedy odmówiłem wychowywania młodzieży w duchu harcerskiej organizacji… Mam rozkaz, dziwny rozkaz, ale dobry rozkaz: „Zwalniam ze Związku Harcerstwa Polskiego.” Mam go do dzisiaj, jako pamiątkę swojej ówczesnej postawy. Inni dostawali urlopy, ja z jednym jeszcze kolegą z „Zośki” dostaliśmy wyraźne: „Zwalniam ze Związku Harcerstwa Polskiego.” Tak, że nie jestem harcerzem.
- Właściwie to, co najważniejsze w pana życiu – cała konspiracja i całe Powstanie, to było właśnie harcerstwo.
Myślę tak: jestem wychowankiem harcerstwa. To wszystko – można powiedzieć splot mojego życia – to jest okupacja. Jestem obciążony. Jestem, niestety, obciążony, bo to nie jest tylko epizod dwóch miesięcy. Jak pani zauważyła dla mnie epizod jest krótki – rany, walka, rany. Trudno jednoznacznie mówić, pisać, co przeżyłem w szpitalach. Dla nas był strach wielki dostać się do szpitala. Już wiedzieliśmy, że ci koledzy, którzy trafili na Woli, do Karola i Marii na Płockiej, zostali rozstrzelani. Wiadomości przecież przenikały. Ludność przecież się przemieszczała. […] Ósmego byłem ranny, ale nie dałem się zabrać do szpitala. Po prostu woleliśmy być ranni i [zostać] na linii, niż dostać się w ręce niemieckie. Wiadomo było – wtedy kulka, w najlepszym przypadku, i śmierć. Opisując cmentarz żydowski – proszę sobie wyobrazić groby walące się, bo to przecież wszystko latało, szczury i to wszystko. Straszne! Pobyt na Starówce – tego się nie da w wywiadzie opisać. Całe godziny można byłoby mówić o pewnych epizodach. Tak, że przepraszam, że tak skrótowo [traktuję] ten okres powstańczy, ale albo trzeba o nim mówić bardzo długo, bardzo szczegółowo, albo tak jak to uczyniłem. Pytanie jest takie: czy to jest tragedia czy nie? Moja osobista – na pewno była to tragedia. Młodego człowieka z bezwładną ręką, z bezwładną nogą, bez oka. Bez matury. Silna wola.
Silna wola. Chcieć żyć! Chcieć być sprawnym. Ile ja się natańczyłem w 1945 roku, to w życiu się nie natańczyłem! Bo mi lekarz powiedział (dostałem specjalne buty, mokasyny): „Tańcz! Tańcz, żeby stopa pracowała.” I to czyniłem. Bo chciałem żyć, chciałem być normalnym człowiekiem. A mogłem być, niestety, człowiekiem kalekim, żebrzącym. Nie chciałem się poddać i nie poddałem się.
- Jak pan w ogóle widzi Powstanie, bo na samym początku mówiliśmy o tym, że relacja ma być subiektywna i pan wtedy miał zastrzeżenia tej natury, że wielu teraz mówiących o tym ludzi wyolbrzymia swój udział.
Chyba Powstania nie wyolbrzymiłem. Myślę, że można byłoby naprawdę poświęcić [więcej miejsca] tylko dla Powstania, uszczegółowienia pewnych faktów, może przy innej okazji można byłoby to jeszcze uczynić.Moje spojrzenie na to, jako czynnie przygotowywanego żołnierza, bo to tak trzeba powiedzieć. To, że małolat, to jest inna sprawa. Ale żołnierza. Według mnie, jeśli by nie było jakiegoś odgórnego rozkazu o Powstaniu, to sądzę, że byłyby samoistne ogniska powstania.
- Już nie przygotowanych ludzi, tylko z samym entuzjazmem, bez umiejętności.
Tak. Oddziały zdyscyplinowane może by nie brały bezpośrednio udziału, bo dla nas rozkazy była rzecz święta, ale wiele oddziałów powstawało właściwie w momencie nasilenia, bo przecież były przypadki (na Poznańskiej, nie na Poznańskiej) zdarzeń, strzelanin z Niemcami, różnego rodzaju. To się nasilało. Poza tym zbliżał się front. Wierzyliśmy w ten front. Jeśli ktoś mówi, że nie wierzył, to… Może góra nie wierzyła. Ale 15 sierpnia, pamiętam, na Starówce, mówiliśmy: „To jest święto wojska. Przyjdą.” Po prostu wierzyliśmy w przyjście zza Wisły wojska. I jeśli ktoś mi mówi znowu o jakichś politycznych zagraniach – na pewno były, ale proszę zapytać się kolegów, którzy walczyli na Czerniakowie, na Wilanowskiej, do końca. 15 września i tak dalej. Przecież oni walczyli ramię w ramię z – jak się wówczas nazywało – berlingowcami. Takie było określenie wtedy. To była 9. Dywizja, 3. [Dywizja]. Generalnie się nazywało I Armia, berlingowcy. Przecież to byli Polacy! To byli młodzi chłopcy wzięci z poboru zza Wisły, z ziem naszych wschodnich i nie wschodnich, z Lubelszczyzny. Oni nie byli przystosowani do walki, ginęli strasznie! Ile tysięcy utopiło się w Wiśle! Wobec tego spojrzenie na Powstanie – uważam, że jeśli nie byłoby dowództwa to i tak by coś powstało, a jak byśmy się w ogóle nie bronili, to myślę, że władze Związku Radzieckiego by nas wykończyły. Zresztą teraz widać z książek, z literatury. Na przykład oddziały – było założenie, że Komenda Główna się nie ujawnia. Byliśmy przeznaczeni na ich ochronę, czyli co to znaczyło? Walka do ostatniego i potem Syberia.
Tak. Po prostu tak to było. Ale nie żałuję, że brałem udział w Powstaniu Warszawskim. Myślę, że wyszedłem bardzo poszkodowany, ale tego nie żałuję. To po prostu ukształtowało moją jaźń, za którą do dzisiaj płacę w sensie kręgosłupa – za sztywny kręgosłup życiowy. Ale tak trzeba.
Warszawa, 11 lipca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt