Teresa Wilska „Bożenka”, „Bożena Czarna”
Nazywam się Teresa Wilska, pseudonim „Bożenka” albo „Bożena Czarna”.
- Co pani robiła przed 1 września 1939 roku? Proszę opowiedzieć o sobie.
Chodziłam do szkoły podstawowej, powszechnej, [tak] to wtedy się nazywało [i Liceum imienia Królowej Jadwigi w Mariówce Opaczyńskiej. Była to szkołą z internatem].
- Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie w majątku w Rogowie.
Od chyba ósmego roku życia byłam w internacie w Mariówce Opoczyńskiej. Wtedy byłam w czwartej klasie. W ostatnim roku przed wojną, to byłam już w pierwszej gimnazjalnej. Oblałam tę klasę, więc właściwie skończyłam do wojny szkołę powszechną.
- Dlaczego pani oblała, nie uczyła się pani?
Inne rzeczy mnie interesowały. Wolałam chodzić po drzewach, jeździć konno, a uczyć się niekoniecznie lubiłam.
- Rozumiem. A co rodzice na to, że musiała pani klasę repetować?
Co mieli zrobić? Nic. Po prostu musiałam repetować i tyle. Nie ja jedna, wielu ludzi na świecie repetowało.
- Pani wspomnienia z internatu, w którym pani mieszkała są miłe, czy pani źle wspomina?
Bardzo miłe. Internat był bardzo miły. To znaczy szczególnie jeśli chodzi o personel szkolny, nauczycieli, bo wychowawczynie to były różne. To był zakon. Jak one się nazywały dokładnie, to nie wiem. Wiem, że nam mówiły, że nie są w ogóle zakonnicami, ale wiadomo było, że to jest zakon. Chodziły po cywilnemu. Wychowawczynie były właśnie z tego zakonu. A nauczycielki nie, nauczycielki różne. Ale stosunki były bardzo miłe. Tam też oczywiście byłam – nie od razu, bo mnie nie chcieli przyjąć, byłam za smarkata – w drużynie harcerskiej. […] Przed wojną doszłam do „wysokiego” stopnia, ochotniczki, czyli najniższy stopień żeński. Ale bardzo dobrze sobie wspominam.
[W opaczyńskim, około dwudziestu kilometrów od Opoczna. Najbliższe, wtedy malutkie, miasteczko Przysucha oddalone było o dziesięć, dwanaście kilometrów]. To było na wsi. Można było się nabiegać, nalatać, były piękne lasy. Bo to jest dwadzieścia kilometrów od Opoczna, więc lasy już były prawie że świętokrzyskie.
- W chwili wybuchu wojny pani miała trzynaście lat?
Tak. Tak wygląda.
- Czy przypomina sobie pani, aby w domu rodzinnym rodzice poruszali temat zbliżającej się wojny?
Dużo nie umiem powiedzieć, bo rodzice w ogóle za dużo z nami nie rozmawiali, ale oczywiście zdawali sobie sprawę. Ja – o tyle, o ile dziecko sobie zdaje sprawę – też wiedziałam, dlatego że w szkole jednak o tym się mówiło. Pamiętam, jeszcze przed wojną, przemówienie Becka. To było bardzo znane przemówienie. Po tym [dziewczęta zorganizowały pochód ze śpiewem pieśni patriotycznych], więc wtedy do mnie doszło, że jest niedobrze. Ale oczywiście uważałam, że będzie wszystko świetnie.
- Pani ma na myśli to przemówienie, w którym mówił o tym, że…
Że nie damy ani guzika.
- I że honor jest wartością najwyższą.
Tak. Jeszcze sprzed wojny pamiętam oczywiście śmierć Piłsudskiego, bo też była obchodzona. W 1939 roku, przed samą wojną właściwie, na pewno rodzice rozmawiali, ale mnie to wtedy dość mało interesowało. Gdzieś pewnie szalałam po okolicy.
- Jak pani zapamiętała sam wybuch wojny?
Samego wybuchu wojny może nie pamiętam, ale w każdym razie pierwszy dzień dobrze pamiętam. Siedziałam z moim młodszym rodzeństwem i jeszcze z jakimiś dziećmi – bo u nas było zawsze mnóstwo dzieci i wtedy też – na schodach. Pamiętam, żeśmy bardzo śmiesznie rozmawiali, że wtedy powiedziałam: „No tak, wczoraj byliśmy nad stawem, to teraz możemy powiedzieć jak dorośli, że przed wojną byliśmy nad stawem”. Czyli do wojny podchodziłam sobie dosyć, powiedzmy, na pół żartobliwie, jak to dzieci. Wtedy usłyszeliśmy po raz pierwszy samolot i bombardowanie. Zresztą nie Rogowa, tylko Koluszek. Wtedy do mnie dotarło, że jest wojna.
A potem drugi moment który pamiętam z tego czasu, to jak przyszło wojsko polskie w nocy. Nie wiem, skąd wiedzieli. U nas było rzeczywiście mnóstwo dzieci, bo były między innymi cztery dziewczynki w naszym wieku ze Śląska, po które mama nie zdążyła przyjechać. Były na wakacjach. Poza tym były dzieci mojego jednego stryja, drugiego i tak dalej. Żołnierze powiedzieli mamie, że musi uciekać, bo tu będzie bitwa. Mama nie bardzo chciała. Ojca nie było, bo był w Warszawie. Ojciec nie był w wojsku, tylko był w ministerstwie jakichś spraw żywnościowych. Ale powiedzieli, że absolutnie to jest konieczne. Jeszcze grozili, że tyle dzieci, jak mama może zostawać? Wobec tego mnie w nocy obudzili i pamiętam pakowanie się, jakieś takie rzeczy, ale raczej do tego podchodziłam, że to wielka przygoda. Był moment, kiedy sobie pomyślałam, że może już tu nie wrócę, bo przecież jest wojna. Tak jak to dziecko, chwilami się martwi, chwilami się cieszy. Sama podróż – później zresztą straszna, znane są sprawy szos zapchanych, bombardowanych i tak dalej – to jak nie było bomb, to mnie to bawiło, bo jechało się przez pola, było ładnie, pięknie. Ale jak przejeżdżaliśmy przez szosę, pamiętam kilka bombardowań i pierwszych zabitych, to nie było tak wesoło. To są moje wspomnienia z wojny.
- Przypomina sobie pani, gdzie pierwszy raz zobaczyła żołnierzy niemieckich?
To dopiero wtedy, kiedy wkroczyli do Warszawy. Bo myśmy do Warszawy dojechali. Myśmy nie mieli jechać do Warszawy, tylko w Górze Kalwarii mieliśmy przejechać na drugą stronę Wisły. Zbombardowali most. Też to bombardowanie pamiętam. Wobec tego pojechaliśmy do Warszawy. Zdążyliśmy jeszcze pożegnać się z ojcem, bo to była noc, kiedy pułkownik Umiastowski kazał wszystkim [mężczyznom opuścić Warszawę] i tata wtedy wychodził z Warszawy. Chciał dostać się gdzieś do wojska. Bo ministerstwo już ewakuowano, rozwiązano. Zresztą nie dostał się, bo już wojsko tak uciekało, był już taki bałagan, że nie dało rady.
Potem za nami szły czołgi. Tak że myśmy już słyszeli czołgi niemieckie, za nami idące i cofającą się armię z nami, ale wtedy nie widziałam Niemców. Pierwszy raz zobaczyłam Niemców już po kapitulacji i to też pamiętam, bo poszliśmy z moim młodszym rodzeństwem i z panią, która nas wychowywała, która, jak myśmy mówili, jest na etacie drugiej mamy. Niemcy rozdawali chleb czy zupę, czy coś takiego. Ludzie pchali się tam masowo. Wtedy mój brat, który miał pięć lat, nagle pociągnął nas za rękę: „Uciekajmy stąd, bo Niemcy nas sfotografują i będą się mądrzyć”. To pamiętam jako pierwsze spotkanie z Niemcami.
- Gdzie państwo mieszkali w Warszawie?
W Warszawie myśmy nie mieli wtedy mieszkania, dopiero w czasie okupacji, tylko stryjowie mieli mieszkania. Byliśmy na Szucha, numeru nie pamiętam, ale blisko placu Unii. Tam było całe mnóstwo dzieciarni i mama wobec tego przeniosła się w okolicę Służewskiej, do mieszkania ciotki, która z kolei z Warszawy wyjechała.
- Czy mama zaczęła gdzieś pracować podczas okupacji?
W czasie okupacji nie, bo Rogów jeszcze istniał. Myśmy później, po oblężeniu, wrócili do Rogowa. Tata też szczęśliwie wrócił z tego całego bałaganu, chociaż stał pod ścianką, miał być rozstrzelany, ale jakoś szczęśliwie w zamieszaniu wojennym coś się stało i ich nie rozstrzelali. Był jeszcze przed nami w Rogowie. Potem, w czasie okupacji, myśmy już kupili mieszkanie i mieszkaliśmy w Warszawie, ale oczywiście wszystkie święta i wakacje spędzaliśmy w Rogowie. W Warszawie mieszkaliśmy na Czerniakowskiej. To akurat pamiętam, Czerniakowska 202, róg Okrąg.
- Pani chodziła do jakiejś szkoły w Warszawie?
Tak, dlatego byliśmy w Warszawie. Chodziłam najpierw do Popilewskiej do gimnazjum, a potem, ponieważ chciałam iść na biologię, a tam był tylko kierunek humanistyczny – zdawało się jeszcze wtedy, że to jest ważne, oczywiście później nie było zupełnie ważne – przeniosłam się do I Miejskiego Gimnazjum czyli do tak zwanej Rościszewskiej. Dyrektorką była Rościszewska i to tak się mówiło. To była I Miejskie Gimnazjum im. Jana Kochanowskiego. Tam robiłam maturę.
- Pani miała kontakt z konspiracją przed wybuchem Powstania?
Tak, w 1941 roku weszłam do harcerstwa. Przez rok byłam normalnie w drużynie harcerskiej. Zresztą niestety bardzo słabo prowadzonej, dlatego że, jak się później dowiedziałam, drużynowa była łączniczką na Wschód i miała dużo ważniejszych spraw niż prowadzenie drużyny.
- Czyli głównie jeździła na Wschód zamiast prowadzić drużynę harcerską?
Jako łączniczka miała ważniejsze sprawy niż prowadzić drużynę i przekazała nas do łączności, do wojska. Potem już byłam w patrolu łączności. Zresztą nic tam żeśmy mądrego nie robili, głupie szkolenie gońca. To chyba cała łączność miała. Myśmy to nazywali „zwiedzanie Warszawy”. To znaczy dostawało się dzielnicę, którą trzeba było dokładnie rozpracować. Wszystkie adresy [przejściowych domów], gdzie Niemcy, gdzie ich nie ma, takie tam. A w ostatnim roku, to znaczy w 1943, chyba w jesieni, złożyłam przysięgę i potem mieliśmy kurs telefoniczny. Chciałam koniecznie do radia, ale przydzieli mnie do telefonów. I kurs wojskowy, na którym zresztą broni nie widziałyśmy na oczy, bo zaczął się i wybuchło Powstanie.
- Czy mieszkając w Warszawie podczas okupacji, w jakiś sposób pani bądź pani koleżanki i koledzy ze szkoły odnosili się do sposobu życia w getcie, a potem wybuchu powstania w getcie? Czy był to temat, który w jakiś sposób was obchodził?
O koleżankach niewiele mogę powiedzieć, bo kiedy było powstanie w getcie, byłam u Rościszewskiej i niestety byłam w bardzo nieciekawej klasie. Taka zbierania dość mało ciekawa. Z nich chyba prawie nikt nie był w konspiracji, o czym zresztą bardzo śmiesznie dowiedziałam się na zakończeniu, na rozdaniu matur. Oczywiście nie wyglądało ono tak jak teraz. W każdym razie chyba pięć dziewczynek z klasy skupiło się razem i zaczęło śpiewać okupacyjne piosenki – niekoniecznie partyzanckie – i stąd się zorientowałam, że one też są w konspiracji. Reszta patrzyła na nas z wytrzeszczonymi oczami, co my w ogóle wyrabiamy za straszne rzeczy. Z nimi nie rozmawiałam zupełnie o tym i nie pamiętam wrażeń. Moje wrażenie czy, powiedzmy, rodziny – oczywiście, że niestety nie można pomóc, że oni giną, a niewiele można pomóc.
- Pani spodziewała się wybuchu Powstania, miała pani świadomość, jako łączniczka, że zbliża się ta chwila?
Że w ogóle się zbliża, tak. Ale na tyle niedokładnie, kiedy to będzie, że po maturze miałam wyjechać na rok do Rogowa i w związku z tym dostałam nawet przeniesienie z konspiracji do Rogowa. Nie wiem, czy przeniesienie już było załatwione, czy nie, w każdym razie mieli to załatwić. Późno, w lipcu dopiero, robiłam maturę i chyba tydzień potem ktoś przywiózł wiadomość, że jest mobilizacja, wobec tego wróciłam do Warszawy. Zgłosiłam się do swojego patrolu. Powiedzieli: „To oczywiście zostań”. I zostałam.
- Gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Byłam na Czerniakowskiej. Przyszła łączniczka z wiadomością, że mam się zgłosić. Pierwsze zgłoszenie było trzy dni przedtem. Nie pamiętam, chyba trzy dni dokładnie. To był pierwszy alarm. Potem wróciłam jeszcze do domu. Wtedy przez noc, chyba, byłyśmy zmobilizowane.
1 sierpnia, o drugiej chyba, przyszła łączniczka. Jeszcze musiałam parę osób zawiadomić. Myśmy zaczynały na Moniuszki. Na Moniuszki zjawiłam się o trzeciej, a Powstanie zaczęło się o czwartej. Pamiętam, dla mnie Powstanie zaczęło się w ten sposób, że mnie wysłano – ponieważ była wiadomość, że ktoś z lokatorów chce zawiadomić SS, że tutaj za dużo młodzieży się kręci, a myśmy były same dziewczyny – na plac Dąbrowskiego do placówki chłopców. Nie zdążyłam dojść, zobaczyłam, że Niemcy już za moment zaatakują. Jeszcze pamiętam, że nie wiedziałam, co zrobić, bo krzyknę, to zwrócę uwagę, nie krzyknę, to może nie zauważą. Szczęśliwie zobaczyłam, że zauważyli, zabarykadowali bramę i zaczęło się dla mnie Powstanie. Bo zaczęła się strzelanina. Wycofałam się, wróciłam na Jasną.
- Z jaką myślą, z jakimi uczuciami pani przystępowała do Powstania?
Przez pierwszą noc myśmy nic nie robiły. Znaczy byłyśmy na miejscu, ale nie włączyli nas do akcji. Tę noc pamiętam bardzo przykro. Właściwie wiedziałam, że to jest początek, ale cały czas to jakoś tak przeżywałam. Martwiłam się o tych zaatakowanych, czy sobie dadzą radę. Potem zaczęła się już strzelanina porządna. Pamiętam – co tu dużo gadać – piekielnie się bałam. W ogóle jestem tchórzem, więc okropnie się bałam. Szczególnie na początku. Pamiętam, że mnie ktoś przywołał do okna i wtedy zobaczyłam pierwszą flagę. Mały chłopak zawiesił – na budce z gazetami czy gdzieś, w każdym razie dosyć nisko – małą flagę, co oczywiście wzbudziło wielki entuzjazm. A ja wycofałam się, niemalże trzęsąc się ze strachu, bo wszędzie strzelali.
Potem, w nocy, przyszedł pierwszy oddział, który z naszego balkonu ostrzeliwał. Jeszcze dotąd pamiętam wychylonego oficera i wołanie: „Oszczędzajcie filipinki!”. Pierwszego dnia. I jęk rannego, który było słychać prawie przez całą noc. Widocznie nie mogli do niego się dostać. To pamiętam z pierwszej nocy. Potem dostałyśmy opaski, przeszłyśmy na Jasną 1. Już normalnie potem.
Jeszcze pamiętam pierwszą wielką flagę wywieszoną. To było chyba nie na Prudentialu, ale gdzieś dalej, w stronę Starego Miasta. Nie umiem w tej chwili dokładnie powiedzieć, może na teatrze. Nie pamiętam. W każdym razie wielka flaga na dachu wywieszona. Dotąd pamiętam – błękitne niebo i tę flagę na wietrze.
- Gdzie i kiedy pani walczyła w czasie Powstania?
Zaczynałam na Jasnej 1 i pierwszy tydzień, to tak jak mówię, biegałam głównie na „eskę”, czyli na Składnicę Meldunkową – taką jak nasza – po drugiej stronie Alej i na Wolę. A bliższe, to gdzieś na Moniuszki. To właściwie się nie liczy, bo to były trasy bez żadnych przeżyć i bez żadnych trudności. Jak wyglądało przekazywanie meldunków? Pani to dostawała w postaci pisemnej czy ustnej?
Najczęściej piśmienny. Jeszcze było tak, że był jeden, dwa albo trzy krzyżyki, jaka jest pilność rozkazu. Oddawało się na „esce”. Oddawałam na Składnicy, a na Woli oddawałam w dowództwie „Radosława”. Potem się wracało. Jeszcze przy okazji zwykle nosiło się pocztę, co Poczta Harcerska nosiła. Po prostu, jak coś trzeba było przenieść, to się nosiło i wtedy wstępowało się do jakichś domów. Tak to wyglądało.
- Jak było z przechodzeniem przez punkty obsadzone przez powstańców, przez barykady, przez punkty kontrolne? Czy było jedno hasło, które pozwalało przejść danego dnia, czy poszczególne oddziały miały swoje własne?
Początkowo było, chyba, dla całej Warszawy jedno, a potem, o ile pamiętam i się nie mylę, to dzielnice miały inaczej. Bo pamiętam – już jak nas zwolnili z kanałów, bo Starówka padła – poszłam do matki, która była na Czerniakowskiej, to na Czerniakowskiej już mi dawano inne hasło. Było inne w Śródmieściu, a inne na Czerniakowskiej. Nie pamiętam, jak to było na Starym Mieście, czy było to samo hasło, czy inne.
- Czy była pani w jakiś sposób uzbrojona?
Uzbrojona? Nie.
- Z jak dużym ryzykiem, z jakiego rodzaju trudnościami wiązała się pani służba?
Z ryzykiem takim jak wszyscy w takim układzie. Przebiegało się przez Aleje czy przez Marszałkowską, czy gdzieś na Lesznie, zwykle pod silnym ostrzałem. W Alejach Jerozolimskich, póki nie było barykady, to strzelali z bramy i obok, bo właściwe były dwa budynki naprzeciw siebie. Później koło dworca było znowu jakieś [stanowisko niemieckie]. Ale to przejście, gdzie myśmy przechodzili, to Niemcy byli zaraz obok, w następnych budynkach i w BGK, więc to bardzo blisko. „Eska” to było to przejście koło Kruczej. Zresztą jest tablica. To było znane przejście, bo niestety dość niebezpieczne. Mnóstwo ludzi tam ginęło, między innymi moja koleżanka była ciężko ranna.
- Czy zwłoki zabitych leżały na ulicy, czy można było zabrać?
Na ogół zabierali, tak że nie pamiętam zwłok, leżących na ulicy. Potem było dużo łatwiej, bo już była barykada. Już wtedy nie chodziłam. Później jeszcze tak, ale to, jak przechodziłam na Czerniaków. Właściwie na półprywatnie przechodziłam. To już była barykada i dla mnie to było żadne przejście. Oczywiście, było też niebezpieczne, ale bez porównania łatwiejsze. Na Marszałkowskiej też był silny ostrzał. Nie tak bezpośrednio, ale też pamiętam, jak pierwszy raz przechodziłam, to chłopaka przede mną raniło.
- Mam pytanie, jakie warunki trzeba spełnić, żeby być dobrym łącznikiem albo dobrą łączniczką?
A bo ja wiem? Nie wiem.
- Dobre buty, zapas szczęścia, spryt?
Przed wszystkim zapas szczęścia. Bo poza tym to przecież jak się przebiegało ulicą, to trzeba było sprintem przebiec. Na przykład w Alejach Ujazdowskich, bo to przejście jakoś najbardziej pamiętam, to dwa razy była seria – raz w połowie, a raz pod koniec, już jak się wbiegało do bramy. Pamiętam, że tam masę osób ginęło. Biegło się bardzo szybko, a zaraz potem był mur. Wobec tego jak ktoś z rozpędem biegł, to mógł jeszcze się rozbić. Przez jakiś czas stał potężny człowiek, który prawdopodobnie do wojska się nie dostał, a chciał coś robić, łapał łączników i odstawiał na bok. W charakterze zderzaka służył.
Przed czołgiem to biegało się po prostu w ten sposób, że jak strzelił, to była chmura dymu i wtedy trzeba było przeskoczyć przed nosem czołgowi. To było stosunkowo bezpieczne, bo oni nie widzieli momentu przebiegania, bo była chmura. Tylko trzeba było się wstrzelić między jednym a drugim rąbnięciem.
- Dużo łączniczek, pani koleżanek, spotykała pani na ulicach?
Powiedzmy tak: wtedy jak biegałam nie na Starym Mieście, tylko tutaj, to nie spotykałam. To znaczy raz spotkałam koleżankę, która wracała z tej samej trasy, co ja. To wtedy żeśmy sobie wymieniały wiadomości, gdzie jaki ostrzał i co trzeba zrobić. Ale na ogół nie spotykałam, bo na tej samej trasie to od nas biegły jedna w jedną, druga w drugą [stronę].
Raz spotkałam w Alejach koleżankę, która za mnie poszła. Niestety nie z mojej winy. Przykro to powiedzieć, ale na „esce” była bardzo nieprzyjemna pani komendant, która mnie zatrzymała. Przyszłam w nocy pierwszy raz, zatrzymała mnie. Łączniczka poszła ją zawiadomić. Powiedziała, że teraz śpi, żeby jej nie przeszkadzać. Przetrzymała mnie do rana. Rano już było bardzo niebezpiecznie, był atak czołgów, więc mnie jeszcze przetrzymano. Wobec tego ze składnicy posłali następną łączniczkę z przekonaniem, że zginęłam. Myśmy spotkały się właśnie w momencie, jak przebiegała, a ja miałam biec. Jeszcze mówi: „Słuchaj, puścili mnie za ciebie, bo uważają, że ty zginęłaś”. I rzeczywiście, jak wróciłam na składnicę, to, pamiętam, akurat był jakiś apel, patrzą się na mnie z wytrzeszczonymi oczami i komendant mówi: „Nie dziw się, że tak na ciebie patrzymy, bo myśmy już mszę za ciebie odprawili”. Mówię: „To dobrze, to będę długo żyła”. Dwa razy spotkałam się z koleżanką.
- Czy kierowniczka z S-1 została w jakiś sposób ukarana potem za swoje zachowanie?
Nie, ona jest wielka bohaterka. Ta od „tygrysy chodzą Alejami”. Też oczywiście nazwiska nie pamiętam. Ela, ale nazwiska nie pamiętam.
- Czy pani widziała żołnierzy strony nieprzyjaciela wziętych do niewoli albo biorących udział w walkach?
Tak, przede wszystkim pamiętam, jak padła PAST-a. Wtedy zaczynałam pracę w kanałach. Między innymi chodziłyśmy kanałami, ale musiałyśmy też obserwować wloty kanałowe. Siedziałyśmy z koleżanką przy wlocie i prowadzili Niemców ze zdobytej PAST-y. Dużą grupę prowadzili. To chyba raz widziałam takich w niewoli. Porozmawiajmy teraz o kanałach. Czy to jest bardzo silne doświadczenie w pani życiu, przechodzenie?
Raczej tak. Z tym że było to ciężkie w sensie fizycznym, natomiast dla mnie niespecjalnie, ale to w ogóle były ciężkie przejścia. A psychicznie – kanałów się nie bałam. Bardzo śmiesznie, człowiek czasem głupich rzeczy się boi. Bałam się huku, trzasku, a tam tego nie było. Wiedziałam oczywiście, jakie są niebezpieczeństwa w kanale. Ale to jest bardzo śmieszne, właśnie to, jak człowiek się boi albo nie boi. Czego się boi? Boi się zawsze czegoś nowego. Ale, ponieważ w kanałach była cisza i spokój, to specjalnie w kanałach się nie bałam.
Natomiast było to ciężkie, dlatego że myśmy chodziły niskimi kanałami. To czołgało się cały czas. Dostawało się dwa kijki długości przekroju kanału i wyrzucało się kijek naprzód, opierało się. Kanały miały kształt okrągły. Niskie, którymi chodziłyśmy, miały jajowaty kształt. Potem podciągało się, czyli czołgało właściwie cały czas. Najgorzej było, jak nie trafiło się w ścianę, tylko w rurę ściekową, bo wtedy człowiek się przewracał. A to nie w wodę. Bardzo przyjemnie w kanale. Ale to rzadko się zdarzało, bo rury nie były częste. Czasem człowiek się przewrócił. Ponieważ trasa była z obecnego placu Powstańców, przy rogu Mazowieckiej był właz albo przed Pocztą. Ale myśmy najczęściej wchodziły na placu Napoleona, a wychodziło się na Daniłowiczowskiej. [Przechodziłyśmy] pod placem – obecnie Piłsudskiego – Zwycięstwa, ten plac zmieniał ciągle nazwy. Dokładnie w tej chwili, jaka była trasa górą, nie wiem.
- Górą można przejść spacerem w ciągu dziesięciu minut, prawda?
Tak.
Na pewno przez plac Saski, czyli Piłsudskiego i później kawałek do Daniłowiczowskiej.
- Ten odcinek, ile czasu zajmował?
Tak jak pamiętam – mogę coś kręcić – jak pierwszy raz szłyśmy, jak dochodziłyśmy, bo myśmy szły wtedy z przewodniczką, która już trasę znała, to ona strasznie się dziwowała, że tak szybko przeszłyśmy i że szłyśmy koło godziny.
- Wspominała pani o niebezpieczeństwach, jakie wiązały się z poruszaniem się kanałami. Na czym one polegały?
Na naszej trasie, krótkiej w zasadzie, nie było nic. Raz miałyśmy, zdawało nam się, że specjalnie zatopili kanał. Ale po prostu przewodniczka wtedy zabłądziła i weszła w jakiś [inny kanał]. Wycofaliśmy się i nic się nie stało. Natomiast w dużych kanałach przy włazach często siedzieli Niemcy. Najgorzej było na trasie na Żoliborz. Potem to już nie prowadziłam, tylko po prostu szłam z oddziałem z Czerniakowa na Mokotów. Też było niebezpiecznie, bo przy włazach siedzieli Niemcy i wrzucali granaty albo strzelali do wnętrza. A że idziemy, to było słychać dużo wcześniej, bo echo się odbija. Mniej więcej pół godziny wcześniej można usłyszeć, że ktoś idzie. Na trasie niskich kanałów, którymi chodziliśmy (to było na placu Piłsudskiego) był otwarty właz i słyszałyśmy dokładnie motory, rozmowy Niemców i tak dalej. Szczęśliwie nie zorientowali się, że tamtymi kanałami ktoś może chodzić i nic nie rzucali. Tak że przechodziłyśmy normalnie.
Potem, jak z Czerniakowa szłyśmy, to już były barykady porobione z drutu kolczastego. Jedna była i druga. To były wysokie kanały, takie, że nie musiałam się schylać. A wysocy chłopcy, na niektórych odcinkach musieli iść schyleni. Barykada była z worków z piaskiem i chyba z betonem. Prawie cały kanał, do góry to było ułożone. Ale przed tym, jak myśmy szli, poszedł od nas łącznik, który też dobrze znał kanały. Zresztą Żyd z getta. Poszedł jeszcze z jednym z chłopców i umożliwili przejście przez barykadę. To znaczy zrobili dziurę u góry. Trzeba było się przecisnąć. Nieprzyjemne to było, ponieważ była barykada, a przecież były ścieki, to było zatamowane, więc z jednej strony było sucho, a potem, jak się przeskakiwało, przechodziło przez barykadę i zeskakiwało z dziury, to wpadało się w wodę. Wtedy niosłam jakieś dokumenty batalionu i musiałam jeszcze ręce do góry [podnieść], żeby to się nie zachlapało (to i tak się zamoczyło) żeby to chronić. Dalej była coraz niższa woda, ale przez jakiś odcinek była głęboka.
- Czy chodziła pani trasami, którymi płynęły fekalia?
Oczywiście. Do ręki tego nie brałam, nie sprawdzałam, ale oczywiście. Przecież, co miało ściekami płynąć?!
- Pytam, bo można było chodzić jakimiś trasami typu burzowiec i skręcać w boczną odnogę, gdzie spływa głównie woda z kanalizacji, na przykład od ulicy. Próbuję sobie wyobrazić, nie byłem w takiej sytuacji.
Trudno powiedzieć, bo ścieki stale spływały w różnych miejscach. W jednych było płycej, w drugich było głębiej. Na ogół było do kostek, powiedzmy, nie wyżej. Raz, jak żeśmy wtedy zabłądziły, to niestety nam zamokły opatrunki, które niosłyśmy. Bo myśmy nosiły albo [amunicje i granaty], albo opatrunki i oczywiście rozkazy, w torbach zawieszonych na piersi. Pamiętam, że nam zamokły opatrunki, więc musiało być dość wysoko. Bo jak normalnie chodziłyśmy, to było tak zrobione, żeby właśnie nie sięgały wody.
A co tam płynęło? Różne rzeczy płynęły. Mogła płynąć też woda deszczowa na przykład. Pamiętam, kiedyś w dużym burzowcu, jak ostatni raz szłam na Stare Miasto i niosłyśmy dużo amunicji i granatów (z przodu, z tylu, w workach się niosło, ale już się szło normalnie, bo to był duży kanał) z jakiejś bocznej rury, dość wysoko, spadała [woda deszczowa]. Musiało być po deszczu, chociaż w ogóle deszczów nie pamiętam w czasie Powstania. Pamiętam przez długi czas straszny huk, taki narastający, którego, przyznam się, też wtedy się bałam. Bo nie wiadomo było, co to jest, czy nas zatapiają, co się dzieje. A to po prostu była głównie woda deszczowa, więc to nie było straszne. Ale z kanału zawsze wychodziło się pachnącym „prześlicznie”.
- Było można gdzieś umyć się po wyjściu z kanałów?
Przez pierwsze dni było, a potem, ostatnie dni – mówię na razie o małych kanałach – to już kończyło się, bo Elektrownia była złupana i z wodą też już były problemy. W każdym razie woda sączyła się w piwnicy tak ledwo, ledwo, więc nie bardzo było można się umyć. Ale nawet wtedy, kiedy żeśmy się myły dość starannie, to raczej nas omijano bokiem. W każdym razie koleżanki narzekały, że nieładnie pachniemy.
- Chciałbym zapytać, czy brała pani udział w wychodzeniu dużej grupy, w tłumie, przykładowo w wycofywaniu się ze Starówki?
Po upadku Starówki prowadziłam chłopców z Batalionu „Wigry”. Grupa, nie wiem, trzydziestu-czterdziestu, ale to była duża grupa.
- Czy byli wśród nich ranni?
W grupie, którą prowadziłam, jeżeli [byli], to lekko ranni, ciężej rannych chyba nie było. Ale dokładnie nie umiem powiedzieć, bo mnie tylko powiedziano, że mam ich prowadzić. Gdzieś stali grupą, oczywiście w ruinach, bo właz był ostrzeliwany. Ten ksiądz, przy pomniku powstańców, modlący się nad wejściem do kanałów, to mnie zawsze śmieszy. Natychmiast by był zmieciony, bo kanał był mocno ostrzeliwany. Więc ich nie bardzo widziałam. Widziałam dowódcę grupy, a tak, nie bardzo widziałam, kto i co. A w kanale jest ciemno, więc nie umiem na pewno powiedzieć. Prawie na pewno nie było ciężko rannych, a lekko ranni, przypuszczam, że byli. To znaczy z ręką na temblaku czy z jakimiś takimi ranami. Niewątpliwie.
- Czy podczas wypełniania swoich obowiązków miała pani jakiekolwiek trudności z żandarmerią wojskową, ze słynnym „Barrym”. Czy spotkała go pani?
Nie, nie miałam.
- Czy była pani może świadkiem jego nieżołnierskich zachowań bądź kogoś z jego formacji?
Nie. Trudno mi powiedzieć. Wtedy, przy kanale, w czasie wycofywania się, ktoś stał z żandarmerii i pamiętam jakieś wymyślania sobie nawzajem. Ale trudno to nazwać czymś złym, bo przecież były nerwy wtedy. Zresztą zupełnie nie wiem, o co chodziło, nie pamiętam, mogłam nawet nie widzieć. To były jakieś krzyki, nie tuż przy mnie, bo czekałam gdzieś na swoją kolej, a tam się kłócili o coś. Słyszałam, że były takie sprawy, ale z tym nie miałam do czynienia.
- Esesmani wzięci do niewoli byli często rozstrzeliwani. Czy była pani może świadkiem lub wie pani, kto to robił, z jakiej formacji, czy to byli ochotnicy, czy to byli właśnie żandarmi?
Nie, nie spotkałam się z tym. Wiem, że coś takiego było, że zdarzało się, bo pewno musiało się zdarzać, ale z tym się nie spotkałam.
- Czy zetknęła się pani osobiście z przykładami zbrodni wojennych dokonanych przez Niemców podczas Powstania?
Wyszłam zarówno z Czerniakowa, jak i ze Starego Miasta [zanim dokonywano rozstrzeliwań]. Ze Starego Miasta jeszcze przed upadkiem. To znaczy już się wycofywali, ale jeszcze przez całą noc później się wycofywali i nie zostałam na Starówce, a wtedy dopiero zaczęły się te wszystkie rzeczy. A na Czerniakowie mój pluton pancerny był w ochronie „Radosława” i wycofał się, jak później dowiedziałam się, chyba dwa dni przed zupełnym upadkiem. Nie wiem, nie umiem powiedzieć, dlaczego wtedy „Radosław” nie zawiadomił wszystkich. W zasadzie mieli zostać berlingowcy, którzy już przyszli, a myśmy mieli się wycofać. Wiem, że została dość duża grupa jeszcze później i z kapitanem „Jerzym” bardzo nieliczni przebili się do Śródmieścia, a reszta w dużym stopniu zginęła. Wiem, że byli rozstrzeliwani.
- Ma pani na myśli „Jerzego” Białousa?
Białousa, tak.
Jakby to powiedzieć – jak dowódcę batalionu. Do niego biegałam z różnymi rozkazami i z powrotem, ale wiele z nim nie miałam do czynienia. Przekazywało się rozkaz, odbierało się inny i tyle. Ale raczej pozytywnie [zapamiętałam], jak najbardziej. Miałam, powiedzmy, bliższy kontakt, oczywiście, z dowódcą plutonu, z Wackiem Micutą. Byłam jego bezpośrednią łączniczką. A do „Jerzego” biegałam, coś oddawałam, coś zabierałam i na tym koniec.
- Sam kapitan „Jerzy” cieszył się dużym szacunkiem wśród swoich podwładnych?
Tak, tak. „Jerzy” jak najbardziej.
- Zapracował sobie na to własną postawą?
Chyba tak. Chyba był bardzo bojowy. Po prostu tak jak dobry dowódca.
- Dużo takich ludzi jak Białous spotykało się w Powstaniu?
Myślę, że tak. To znaczy, z dowódcami miałam niewiele wspólnego. Bo to jest co innego, jak łącznik przychodzi i odchodzi. Tak samo z „Radosławem”. Nie mogę o nim nic powiedzieć, bo czasem oddawałam mu osobiście, a czasem nawet nie osobiście, tylko przez jego łączniczkę. Mogą powiedzieć ci, którzy bezpośrednio z nim walczyli, stale. O ile o kapitanie „Jerzym” trochę mogę powiedzieć, że właśnie, moim zdaniem, był bardzo bojowy i bardzo na miejscu, o tyle o innych nie mogę, bo z nimi nie miałam styczności.
- Pani wspomniała, że nie uważa siebie za bohatera. W jaki sposób pani sobie radziła ze strachem podczas Powstania?
Trudno powiedzieć. Po prostu był rozkaz, to nie było wyjścia, trzeba było iść.
- Inni dostawali rozkaz i nie szli, jeszcze inni w ogóle nie brali udziału w Powstaniu.
Ci, co nie brali, to nie brali, a ci co już byli, to chyba… Nie wyobrażam sobie, że można nie spełnić rozkazu. Po prostu był rozkaz, to się szło. Jak człowiek się bał, to się bał, to musiał nie bać się, tylko iść.
- Chciałem zapytać jeszcze o kanały, przez które pani tak często przechodziła. Czy wracała pani kiedykolwiek kanałami w kierunku Starego Miasta po jego upadku?
Nie, po jego upadku już nie, bo nasz patrol wtedy rozwiązano.
- Czy spotykała pani podczas wypełniania swoich obowiązków innych łączników bądź cywilów, którzy znaleźli się w kanałach?
W małych to nie, bo to było niemożliwe. Niemożliwością było minięcie się. Właśnie, jak kiedyś zabłądziliśmy, szłam na końcu, to tylko ja mogłam się odwrócić i prowadzić, bo koleżanka, która prowadziła, nie mogła w żaden sposób przejść. Tak samo inna grupa. Przy włazach pilnowali, żeby nikt naprzeciwko nie szedł. To było niemożliwe. Po prostu nie można było.
A w dużych, jak wracaliśmy z Mokotowa na Śródmieście, to owszem. Tam już spotykałam sporo i wojska zagubionego, i cywilów. Bo Mokotów niestety cofał się bez rozkazu. Często wchodzili bez łączników, nie znając zupełnie kanałów. Stąd zrobił się straszny bałagan i straszne błądzenie i te rzeczy, które są znane z przeprawy z Mokotowa.
- Pani miała źródło światła, poruszając się po kanałach? Jakąś latarkę, świeczkę czy inne?
Latarkę. Na ogół latarkę, ale wtedy – nie bardzo już pamiętam – jak szliśmy, jak prowadziłam [batalion] ze Starego Miasta, to chyba świeczkę. Chyba latarki wtedy nie miałam. Ale nie przysięgnę.
- W jaki sposób pani odnajdywała trasę w kanałach? Czy jednorazowe przejście z przewodnikiem wystarczało, żeby człowiek zapamiętał, czy mieliście jakiś system znaków?
W małych kanałach był kabel łączący Śródmieście. Przed nami był patrol, który zakładał kabel telefoniczny i potem już było łatwo chodzić. Zresztą w małych kanałach tylko raz kiedyś prowadziłam grupę. Wracałyśmy i wtedy prowadziłam. Po prostu już znałam, bo kilkakrotnie chodziłam. A dużymi kanałami, tylko raz szłam w jedną stronę, ale to była bardzo prosta droga i były strzałki. Przy jakichś wątpliwościach były strzałki. Tak że nie pamiętam, żebym miała problem z trafieniem. Dość łatwo się trafiało.
- Kiedy padał Mokotów i żołnierze wchodzili bez rozkazu do kanałów, rozumiem, że panował bałagan, rozgardiasz?
Tak. Właśnie to, co mówię. Zrobił się straszny bałagan. Już nie pamiętam dowódcy Mokotowa, nie chcę mówić o nim źle, bo go w ogóle nie znam, ale z tego co słyszałam, to po prostu opuścił oddziały, poszedł do Śródmieścia niby z rozkazem i nie wrócił. Mokotów zresztą bardzo krótko się bronił, chyba tydzień całego bigosu. Potem poszczególne oddziały uważały, że już koniec, że już nie ma o co się bić i zaczęły wchodzić. Częściowo z ludźmi, którzy skądś znali czy wiedzieli, a częściowo zupełnie nie znając kanałów. Cywile z reguły nie znali kanałów, tylko po prostu rzucili się do ucieczki.
W dodatku jeszcze była druga rzecz, że dowództwo Śródmieścia kazało mokotowiakom wracać. Ponieważ bez rozkazów weszli do kanałów, kazali im wracać. Część kłóciła się, nie chciała. Pamiętam taką kłótnię, że kogoś cofali, a oni nie chcieli. Właśnie odmawianie rozkazu. Jeden raz, kiedy słyszałam odmówienie rozkazu. Ale część wracała, jak im kazali. Wobec tego robiły się zatory i różne przedziwne rzeczy.
Szłam stosunkowo spokojnie, bo myśmy mieli dobrego przewodnika, wychodziliśmy wtedy, kiedy nam kazano i stosunkowo wcześnie. Nie pierwsi, ale w każdym razie jakoś tak, że jeszcze nie było tych strasznych rzeczy, które były później. Bo później rzucili chyba karbid czy coś takiego. Poza tym jak takie straszne tłumy zaczęły się kręcić, poziom wody się podniósł. To wszystko buzowało, wszystkie gazy się ulatniały i było podobno strasznie. Wiem, że wychodzili nieprzytomni, niewidomi. Myśmy szli stosunkowo spokojnie, ale pamiętam, że widziałam na przykład dużo ekwipunku rzuconego w wodę i siedzących, nie wiedzących, co z sobą robić [ludzi]. O ile mogliśmy, tośmy ich zabierali, bo wiedzieliśmy, jak iść. Ale potem to już musiało być strasznie. To już wiem tylko z opowiadań. Moja koleżanka wyciągała w Śródmieściu tych ludzi. Mówiła, jak wyglądali, że to było zupełnie rozpaczliwe. Cali oblepieni wszystkim, ślepi i często niemalże nienormalni. Później pewnie dochodzili do siebie, ale wychodzili w strasznym stanie.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
Chyba kapitulacja. Po prostu myśmy chcieli bić się dalej mimo wszystko. Jak myśmy się dowiedzieli, że kapitulacja, że mamy znowuż iść do niewoli i znowuż mieć Niemców na karku, to pamiętam jako rzecz bardzo ciężką.
- Dla równowagi, najlepsze wspomnienie, może najcieplejsze z tamtego czasu?
Trudno mi powiedzieć. Było takie, w tej chwili sobie przypomniałam. Jedno, to na samym początku, co mówiłam, ta flaga nad miastem. Wtedy nam się zdawało, że oczywiście zwyciężymy i że będzie wolność i tak dalej. A potem bardzo krótka chwila w bardzo złym czasie to na Czerniakowie. W ostatnich dniach był wielki nalot aliantów. To były dziesiątki samolotów. Myśmy już wtedy nie mieli w ogóle broni i amunicji.
Pamiętam rozmowę z dowódcą plutonu. Wróciłam z linii, prosząc o amunicję, że chłopcy proszą o amunicję i granaty czy coś. Jego chwilę nie było, potem wraca i mówi: „Słuchaj, bajgluj im, co chcesz, muszą utrzymać jeszcze przez noc. Nie mamy ani jednego naboju, ale berlingowcy idą”. Rzeczywiście, wtedy przyszła grupa berlingowców. W takim okresie. Jeszcze dzień czy dwa potem był ten zrzut. Myśmy w pierwszej chwili myśleli, że desant, więc była szalona radość, że jednak nam pomogą i że jednak jeszcze się nie kończy. Bo jak opuszczaliśmy Czerniaków, to już w dość smętnych nastrojach. Już wiadomo było, że jest bardzo źle.
- Czekaliście na pomoc wojska stojącego za Wisłą?
Niestety, czekaliśmy bardzo. Trochę tak jak w tym wierszu: „Czekamy ciebie czerwona zarazo…”. Tylko oni mogli coś pomóc. Było jeszcze mnóstwo cywilów. Nie tyko my, ale mnóstwo cywilów i bardzo na nich czekaliśmy. Szczególnie właśnie na Czerniakowie, bo byli za Wisłą, stali. Niewielka ilość ich przeszła. Zresztą, niestety, zupełnie nie umieli walczyć. Bardzo chcieli walczyć, bardzo chcieli nam pomóc – to byli polscy żołnierze oczywiście – ale zupełnie nie umieli. Byli z poboru po prostu wzięci albo nie wiem.
- Nie umieli walczyć w mieście?
W mieście, tak. Poza tym to byli niemalże rekruci. Tylko stawali, wrzeszczeli: „Hura!” i z pepesz walili te czterdzieści dwa naboje, co nam łzy stawały w oczach, bo jak można tak marnować amunicję. Pchali się pod ogień, nie zdawali sobie sprawy, że z każdego okna, z każdego zaułku mogą strzelić. Byli przyzwyczajeni do tego, że jeżeli szli, to za czołgami i pewno tyralierą i strzelali. Nie wiem dokładnie, ale tak sobie to wyobrażam. W mieście zupełnie nie umieli się bić.
- Jak pani zapamiętała swoich kolegów, walczących z bronią w ręku? Na przykład na Czerniakowie?
Jak najbardziej pozytywnie. To byli chłopcy, którzy siedzieli po czterdzieści parę godzin na linii w najgorszym okresie, piekielnie zmęczeni. Jak schodzili z linii, to walili się gdziekolwiek i spali. Ale walczyli bardzo dzielnie.
A stosunek do Niemców? Pamiętam rozmowę z sanitariuszką, która zginęła zresztą na Czerniakowie. Wtedy była przekonana, że cała jej rodzina zginęła na Woli w szpitalu. Nie zginęła, ale już o tym nigdy się nie dowiedziała. Opowiadała, jak spotkała pierwszego rannego Niemca. Podeszła do niego, zobaczyła, że to jest Niemiec. Mówi: „Byłam pewna, że żadnego Niemca nie opatrzę, bo taką czułam do nich nienawiść po tym, jak zabili mi całą rodzinę. Jak zobaczyłam jęczącego, z przerażeniem w oczach człowieka, to dla mnie przestał być Niemiec. Oczywiście go opatrzyłam i odniosłam, gdzie trzeba”. Taki był chyba stosunek wszystkich. Mówię wszystkich w sensie naszych harcerskich batalionów. To był jednak troszeczkę inny poziom niż w innych oddziałach. To nie znaczy, że w innych było źle, ale myślę, że tu było specjalnie. I koleżeństwo, jakieś takie rzeczy, to było chyba trochę na wyższym poziomie niż w innych oddziałach.
- Dobrze. Mam kolejne pytanie: co działo się z panią od chwili upadku Powstania do maja 1945 roku?
Wyszłam z wojskiem do Ożarowa i potem powiedzieli, że kobiety, sanitariuszki, mogą wychodzić ze swoimi rannymi, a reszta może albo iść normalnie z wojskiem do stalagów czy oflagów, albo na roboty na terenie Polski. Myśmy trzymały się z jedną z koleżanek, której siostra zginęła. Ona nie chciała już iść dalej. Uważała, że wyjść z wojskiem trzeba, ale dalej chciała, o ile to możliwe, wrócić do matki. Postanowiłyśmy, że po prostu wychodzimy na roboty w Polsce, bo w Polsce to już sobie potrafimy uciec. Wyszłam z nią. Wieźli nas ciężarówkami. Dojechałyśmy do Pruszkowa, tam nam jakiś niemiecki feldfebel powiedział, że mamy zdjąć opaski i jechać. W tej chwili akurat odjeżdża transport do Niemiec. Szczęśliwie była z nami jakaś pani kapitan bardzo dziarska, zwymyślała feldfebla od ostatnich. A oni dla władzy mają szacunek. Wobec tego powiada: „To nie wiem, co z wami robić, wracajcie”. […] Potem myśmy po prostu z samochodu wyskoczyły i uciekłyśmy. Już nieważne, co i jak dalej było. W każdym razie dostałam się do domu
- Ale do którego domu? Do warszawskiego, czy do Rogowa?
Do Rogowa. Do warszawskiego, to już nie było do czego [wracać]. Nawet by mnie nie wpuścili. Do Rogowa. Tam byłam do „wyzwolenia”. To znaczy nie do wyzwolenia, tylko do przyjścia „ukochanych braci”.
Sam moment przyjścia Rosjan też dobrze pamiętam, bo myśmy wiedzieli, że nas wyrzucą na zbity łeb. Wobec tego rzeczy przenosiłam z paroma osobami do znajomych, gdzieś dalej na wieś. Pamiętam, że jak w pierwszą stronę szłyśmy, to zupełnie mi się przypomniał odwrót Napoleona spod Moskwy. Była śnieżyca. Szła masa żołnierzy rannych, obwiązanych, z tobołkami, ledwo idących. Ale chmara tego szła. Przez szosę musiałam przejść, to szosą i bokami szosy chmary przechodziły.
Potem, jak wracaliśmy, to w pewnym momencie zobaczyliśmy z daleka na szosie czołg, strzelający właśnie w nasz dom. Jakieś zamieszanie i potem absolutna pustka. Nawet nie widziałam zabitych, nie wiem, zupełna pustka się zrobiła. Niemcy przeszli czy gdzieś zostali po rowach, bolszewicy przejechali, dwa czy trzy czołgi. Przez jakiś czas była zupełna cisza, spokój, nic nie było, więc myśmy przeskoczyli do domu. Chyba następnego dnia pierwsi przyszli berlingowcy, armia polska. Potem to już Rosjanie i cała armia się przetoczyła.
- Jak pani zapamiętała to wojsko radzieckie?
Przede wszystkim, że są bardzo dziwni. Właśnie wtedy były bardzo ostre zimy, poniżej dwudziestu stopni, a oni, na przykład, nie wchodzili od domu, tylko spali pod czołgami, na śniegu. Straszny prymityw. Karabiny na sznurkach. Oczywiście kradzież wszystkiego, co się dało. Jak wpadł taki do domu, to pierwsza rzecz – zdarł siostrze zegarek z ręki. Potem strzelił w sufit. Jakieś takie dzikie zachowanie.
Za dużo z nimi nie miałam do czynienia, dlatego że chyba drugiego czy trzeciego dnia ktoś przyszedł z gospodarstwa zawiadomić, że rozbili gorzelnię i wobec tego, żeby dziewczyny jak najszybciej uciekały, bo nie wiadomo, co będzie się działo. Myśmy wtedy z siostrą rzeczywiście wyszły w nocy. Najpierw pierwszą noc u jakichś znajomych się zatrzymałyśmy, a potem do Warszawy na piechotkę żeśmy sobie poszły, zobaczyć, co w Warszawie zostało.
Oczywiście same gruzy. Gorzej, jak wychodziłam do niewoli, bo przecież Niemcy burzyli i palili jeszcze później. Wszystko to pokryte śniegiem, więc o tyle trochę mniej groźnie wyglądało, że trupów na ulicach właściwie się nie widziało, bo to było zasypane. Jeżeli były, to zasypane grubym śniegiem. Nasz dom – to bardzo dziwnie, bo dół był wypalony. Zresztą, jak się śmieję, sama podpalałam własny dom, tylko że mi się nie udało. Ale w każdym razie wypalony.
- Jak to sama pani podpalała, jak to się odbywało?
Nie dosłownie. Myśmy mieszkali nie z frontu, tylko w oficynie, a ja podpalałam front. Po prostu w pewnym momencie nie mieliśmy już zupełnie amunicji, trzeba było jakoś odciąć się od Niemców. Jak przyszłam z jakimś rozkazem, to trafiłam na kłótnię, że któryś z chłopców miał właśnie podpalić i nie chciał iść. Powiedział, że nie będzie, bo nie ma sensu, bo już próbował. Zresztą to był chyba czternastoletni chłopaczek, który do nas się przyłączył, nie wiem, w jakim układzie, w każdym razie bardzo młody chłopak. Wobec tego mówię: „Dajcie to mi, ja rzucę, bo wiem”. Ale zasugerowałam się tym, co mówili, gdzie mam rzucić i strasznie głupio rzuciłam – potem sobie plułam w brodę – bo na klatkę schodową, o której wiedziałam, że tam nic zapalić się nie może. Ale człowiek podekscytowany głupio myśli. Nie pomyśli najpierw i durnie zrobi. Potem chciałam drugi raz, ale już nie było następnej butelki, skończyły się. Więc w końcu nie podpaliłam.
Jakoś jeszcze utrzymaliśmy się do [przyjścia] berlingowców, bo to była ta noc, kiedy berlingowcy przyszli i na jakiś czas, na jeden dzień wyrzuciliśmy Niemców. Ale nie na długo.
- Czy po wojnie była pani w jakikolwiek sposób represjonowana za swój udział w Powstaniu?
Tyle, że żeśmy zostali wyrzuceni z majątku. Ojcu nie wolno było nawet nocować na terenie województwa, nie tylko majątku. Przez dłuższy czas nie mógł dostać nigdzie pracy. Ale to wszyscy ziemianie tak samo, więc trudno to nazwać specjalnymi represjami.
A na studiach, trudno mi powiedzieć w tej chwili. Pracowałam, pamiętam, że jakąś dużą pracownię robiłam w ogóle sama, bo nie mogłam w tych godzinach, kiedy robili wszyscy. Wtedy myślałam, że – nie byłam dobrym studentem, takim sobie, bardzo przeciętnym – po prostu dziekan uważa, że rzeczywiście się nie nadaję. Ale potem, jak sobie to rozważyłam, to chyba to były jego animozje do mojego pochodzenia i Powstania, bo ostatecznie słabsi ode mnie nie mieli takich kłopotów. Powiedział, że ode mnie nie przyjmie pracy magisterskiej, nie pozwoli mi robić u siebie i nie pozwoli nikomu na wydziale, żebym u niego robiła pracę. Byłabym nie skończyła studiów, gdyby nie profesor Tarwid, który jak o tym się dowiedział, to jedna rzecz, przyjął mnie do pracy w instytucie (jeszcze wtedy nie w instytucie, tylko w zakładzie) a poza tym skontaktował mnie z profesorem Mikulskim z Torunia. Wobec tego kończyłam studia w Toruniu. Właściwie tylko pracę magisterską i ostatnie egzaminy.
- Na zakończenie naszej rozmowy chciałbym zadać pani jedno pytanie, jaka jest pani opinia na temat Powstania Warszawskiego?
To jest bardzo trudne pytanie, bo była to na pewno straszliwa tragedia, ale wcale nie wiadomo, co by było, gdyby Powstania nie było. Być może też byłyby walki. Prawdopodobnie i tak wszystkich by wyrzucili, bo to było miasto na terenie walk. Pewno by trochę mniej ludzi zginęło, ale znowuż, jak to było politycznie, czy to rzeczywiście mogło coś zmienić? Być może gdyby nie to, to byśmy byli jednak którąś republiką, a tak byliśmy w troszeczkę innych układach niż inne republiki.
Nie wiem, czy w ogóle udałoby się zahamować Powstanie, bo wtedy wszyscy byli już tak na to nastawieni. Zresztą było już tak rozkonspirowane. Wtedy chłopaki chodzili… Czy można w dzień, w papierze, przez miasto nieść kb? To bractwo chodziło już zupełnie rozkonspirowane i wtedy by po prostu Niemcy wyłapali, gdyby nie było Powstania. Albo by wybuchło Powstanie i tak, [bez udziału dowództwa] i wtedy by mogło być jeszcze gorzej. Myślę, że musiało być. Może to było złe, to była na pewno straszna tragedia, ale chyba nie mogło nie być [Powstania].
Warszawa, 26 luty 2008 roku
Rozmowę prowadził Radek Paciorek