Nazywam się Teresa Wanda Polak, panieńskie Śliwińska. Pochodzę z Warszawy z dziada pradziada. Urodziłam się w 1929 roku.
W czasie Powstania nie należałam [jeszcze] do AK, z tym że wciągnął mnie (jak to można nazwać) w czasie Powstania Czugajewski Ryszard, mój serdeczny kolega, właściwie dużo starszy ode mnie, jakieś pięć lat. Zapoznałam go w kościele Świętej Trójcy na Solcu. Był działaczem i bardzo operatywnym członkiem AK. On mnie wciągnął, pochodził z Solca, z Powiśla. Zaproponował mi – ponieważ byłam bardzo młodą dziewczyną, bardzo chętnie się na to zgodziłam.
Dzieciństwo miałam bardzo dobre. Mój ojciec był współwłaścicielem fabryki tłocznia.
Jan Śliwiński. Należał w I wojnie światowej do legionistów. Dokładnie już nie pamiętam, ale był inwalidą wojennym, który się udzielał w zarządzie inwalidów wojennych.
Mama była po prostu przy ojcu.
Przybrane.
Bardzo [duży]. Przede wszystkim patriotyczny. Dziadkowie z mamy rodziny byli powstańcami styczniowymi, u ojca był najważniejszy Bóg, honor i ojczyzna. Zawsze byłam wychowywana w tym duchu. Ojciec, jak już dowiedział się, że będę należała do organizacji AK bardzo się ucieszył i zdenerwował. Uważał, że byłam za młoda, ale przyzwolenie dostałam. Bardzo ciężko przeżyłam śmierć ojca, który był legionistą i życzył sobie pochowania na cmentarzu wojskowym.
W 1971 roku. Niestety zezwolenie dostałam po dwóch miesiącach, ojciec leżał w zamrażarce. Musiałam dużo się starania […], najpierw nie chcieli grobu wymurować – [ostatecznie] wymurowali; bez księdza – ksiądz był, poza tym zezwolenia na pomnik nie dostałam, później dostałam (ale szerokie znajomości musiałam mieć), na wysokości metr pięćdziesiąt od ziemi żeby był krzyż. To wszystko załatwiłam.
Tak jak sobie tego życzył.
Bardzo dobra.
Na Solcu. Solec 41 i tam do końca Powstania byłam. Ojciec pracował w fabryce tłocznia na ulicy Przemysłowej 19 (zdaje się), tam pracował prawie dwadzieścia siedem lat (do Powstania) i w Powstaniu brał udział w tej fabryce tłocznia (tak zwana na Powiślu „Blaszanka”). Był tam szpital (chodziłam do ojca), a jak już Niemcy zajęli szpital, ojciec przeniósł się na Powiśle.
Zagórna 9. To jest na Powiślu, z tym że tylko chodziłam do drugiej klasy, bo Niemcy zajęli tę szkołę i nas przenieśli na ulicę Wilanowską. To była szkoła przedwojenna na bardzo wysokim poziomie. Kierownikiem był Wójcik, to pamiętam doskonale. Doskonały pedagog, po Powstaniu nawet się z nim spotkałam.
Przede wszystkim w czasie okupacji chodziłam na komplety na ulicę Czerwonego Krzyża, gdzie nas uczono, bo w czasie okupacji uczono nas tylko rachunków […], przyrody – takich rzeczy. Natomiast na historię, geografię chodziłam na komplety do pani Janickiej na ulicę Czerwonego Krzyża. Tam Niemcy mnie trochę przyłapali. Trzeba było przechodzić pod mostem Poniatowskiego. Była zima, jak za tak zwaną pazuchą miałam książkę i ona wystawała. Pod mostem Poniatowskiego była warta niemiecka. Niemiec zauważył, złapał mnie, wyciągnął mi tę książkę i pyta się mnie, co to jest. Powiedziałam, że nie wiem i dzięki Bogu jakiś przechodzień szedł i mówi: „Ja jemu wytłumaczę po niemiecku”. Do mnie [powiedział]: „Zmykaj!”. W alei 3 Maja w krzaki, duży plac i tam się skrywałam. Poszłam do domu, później przenieśli nas na drugą stronę Czerwonego Krzyża, bo baliśmy się, żeby nie było wsypy. Nic nie powiedziałam, bo uciekłam.
Mieszkaliśmy na Solcu, a między moim domem [numer] 41 a [numerem] 43 był olbrzymi plac, tak zwany Magaj po czerniakowsku. Olbrzymi plac, który łączył Solec aż z ulicą Czerniakowską. Tam się bawiliśmy we wszystkie zabawy: w zimne ognie – przede wszystkim piłka i piłka.
Ojciec zaciągnął się od razu do Wojska Polskiego, ale tam, gdzie dostał skierowanie, nie dotarł, bo to już był koniec sierpnia, a przecież wybuchła 1 września. Ponieważ mieszkaliśmy obok mostu Poniatowskiego, więc się przenieśliśmy na Czerniaków do kościoła i byliśmy w podziemiu.
Aż do wkroczenia Niemców, to znaczy gdzieś do 23 września, jak już Niemcy weszli od Piaseczna. Później tata się znalazł, bo szedł gdzieś na wschód. Znalazł się i już w czasie okupacji byliśmy razem.
Tata pracował w fabryce tłocznia. To była fabryka różnych opakowań blaszanych do Wedla, do Majewskiego (gdzie wyrabiali ołówki) i blacha była sprowadzana z Anglii. W czasie okupacji już nie, więc zadecydowali robić lampy karbidowe. Robili lampy karbidowe, oczywiście pół robotników było zwolnionych. Lampy karbidowe „Pelikan”. Z początku to było ciężko, fabryka zakupiła część mydła, to mydłem płacili robotnikom – różne przypadki. W czasie okupacji było bardzo ciężko. Musieliśmy sprzedawać kosztowności na życie. Rodzice sprzedawali, nie ja.
Należałam do harcerstwa, ale nie należałam do „Szarych Szeregów”. Rysio nieraz [prosił]: „Papiery zanieś na Pańską”. Wiem, że na Pańską, Czugajewski Rysio [prosił]: „Zanieś tam teczkę”. To były papiery, ale nie wtajemniczano [mnie].
Tak. Byłam za młoda, trzynaście lat czy dwanaście…
Składałam na ulicy Zagórnej, ale nie wiem przed kim.
Na Solcu. Akurat się wybierałam do dentystki na ulicę Wiejską, ale niestety nie dotarłam. Tata już wiedział, że będzie Powstanie, godzina „W”, więc przyszedł i mnie złapał, jak wychodziłam.
Ojciec wiedział, ale to była wielka tajemnica. Godzina „W” – tata wiedział jeszcze wcześniej, dlatego że do fabryki zaczęto sprowadzać materiały szpitalne, a nie wiadomo było, czy będzie szpital w „Blaszance”, [czy] tylko gromadzili rzeczy opatrunkowe. To tata wiedział, ale ja nie wiedziałam.
Najpierw był „Krybar” właśnie przez Rysia Czugajewskiego, okręg róg Czerniakowksiej – tam był pierwszy sztab. Później przyszedł „Kryska” gdzieś 3 sierpnia.
Tak, ale zawsze mówiłam „U »Krybara«”, ale później już mówiłam „U »Kryski«”. Później Czerniaków został podzielony na tak zwany Górny i Dolny. Górny był od ulicy Rozbrat, jego równoleżne ulice (Zagórna, Górnośląska, Fabryczna, Szara) do Czerniakowskiej, to było Górne Powiśle. Dolne natomiast od Czerniakowa do Wisły. To znaczy Solec, Zagórna, Mączna, Wilanowska, Ludna – te ulice. Działałam na Dolnym Czerniakowie.
Ponieważ byłam wysoka, nie wyglądałam na swoje lata (na trochę starszą), znałam doskonale Czerniaków, byłam łączniczką. Co było potrzeba zanieść, [gdzieś] iść, rozprowadzałam żołnierzy. Na Powiślu było jeszcze tak zwane wzgórze Frascati, gdzie mieścił się Sejm, YMCA, gimnazjum królowej Jadwigi, plac Trzech Krzyży – to było na wzniesieniu, a Czerniaków był bardzo nisko. Myśmy nazywali to Frascati. Już był Sejm zajęty przez Niemców, więc był straszny ostrzał na Powiśle. Myśmy kopali rowy, cały Dolny Czerniaków był pokopany rowami, bo nie było można w ogóle wyjść. Do ostatniego sierpnia było dość spokojnie na Dolnym Powiślu. Natomiast było bardzo źle przy elektrowni, ale to już po stronie mostu Poniatowskiego i już tam nie mogliśmy się dostać.
Do końca, poddaliśmy się 23 września. Całe nasze zgrupowanie, tam już było bardzo mało osób.
Piątego września (jak już Starówka została przez Niemców opanowana) część „Radosława” przeszła na Powiśle, część […] [Zgrupowania] „Radosław”. Tu było troszeczkę zgrzytu, ale każdy myślał, że jak już „Radosław” przyjdzie, to przecież już w ogóle wygramy całe Powstanie. Zgrupowanie „Kryski” stało trochę z boku. To nie miało żadnego znaczenia, ale między żołnierzami już było nie bardzo… Później zaczęło się od Rozbrat, z górnego Powiśla zaczął się najazd Niemców.
Szpital w tłoczni, w „Blaszance” został opanowany przez Niemców. Szpital został przeniesiony (między innymi ja z ojcem przenosiłam) do fabryki Citroen – to jest Czerniaków róg Fabrycznej. Tam przenosiliśmy chorych, bo już „Blaszanka” była zajęta przez Niemców. Został pierwszy szpital w przedwojennej fabryce Citroena i na Zagórnej w mojej szkole. To był trzypiętrowy dom i szpital na Zagórnej.
Nie. To co mogłam, to wszystko robiłam. Między innymi wynosiłam rannych z ojcem z naszego domu na Solcu, ale to już na samym końcu.
Najważniejsze jeszcze były zrzuty, ale zrzuty były później. Bardzo się ucieszyliśmy, jak Rosjanie weszli już do Pragi, na brzeg praski. Myśmy się bardzo cieszyli, że to już będzie koniec Powstania, bo przecież Rosjanie wchodzą. Bardzo się pomyliliśmy. Czternastego września w nocy został wysadzony most Poniatowskiego. Powiem jeszcze o „Krysce”, który był ranny na Zagórnej. Bardzo wysoki mężczyzna, chyba dwa metry. Ja byłam wysoka, ale na niego patrzyłam bardzo wysoko.
On był zaraz ranny, 15 albo 16 września ranny właśnie na Zagórnej. To był major. Był najpierw kapitanem, jak ja wstąpiłam, a później dostał awans na majora. Później jego zastępcą był „Tur” i „Tum” – dwa nazwiska. Jeden i drugi został ranny, od razu na drugi dzień. Oczywiście nazwisko [„Kryski”] – Zygmunt Netzer. Nie wiedziało się, dopiero dowiedziałam się w pierwszą rocznicę Powstania Warszawskiego, jak spotkaliśmy się wszyscy na Powązkach Wojskowych. Tam właśnie się ujawniły nazwiska. Na przykład „Krybar” miał Cyprian… Odorkiewicz.
To było do 14 września. Czternastego września został wysadzony w nocy most Poniatowskiego, a 15 września w nocy był desant rosyjski. To nie był rosyjski, tylko armia tak zwanych berlingowców. To był 3. Pułk imienia Traugutta. [To był] 3. Pułk, a u nas był IX Batalion – już nie pamiętam, ale mniej więcej. To byli żołnierze z Wilna, przeważnie ze Lwowa, z AK z Wołynia. Jak mi było strasznie żal tych żołnierzy, oni nie znali Warszawy. To był żołnierz frontowy, który miał nieprzyjaciela przed sobą. Tutaj walczyliśmy piętrami, dosłownie. Na ulicy Idźkowskiego walczyło się piętrami. Wtenczas moja najważniejsza praca – trzeba było ich rozmieścić. Sztab mieli na ulicy Solec, obok nas – ja [numer] 41, a oni 39. Tam był sztab wojskowych. Dowódcą był major… Łotyszonek. Też Polak. Tych żołnierzy tak strasznie mi było żal. Ilu ich przyjechało? Dwie noce były. Pontonami się przeprawiali. Był straszny ostrzał z wieżyczek (bo już mostu nie było) mostu Poniatowskiego. Ich trzeba było wszędzie kierować na ulice, oni przecież nie znali ulic. To byli bardzo dzielni [żołnierze], oni tak chcieli walczyć o Polskę. Naprawdę, jak mówię, to jest mi bardzo przykro. Prawie wszyscy zginęli. Od jednego dostałam adres, to był student z Akademii Medycznej ze Lwowa. Napisałam dwa listy, ale do tej pory nie otrzymałam [odpowiedzi]. On na pewno zginął, bo był za bardzo dzielny. Tak z tymi żołnierzami walczyliśmy o każdą ulicę.
Najważniejsza i najgroźniejsza była ulica Idźkowskiego, gdzie właśnie trzeba było obsadzić naszymi polskimi wojskami, „berlingowcami”, jak myśmy ich nazywali. Trzeba było [walczyć] piętrami, to była Idźkowskiego 5/7 i tam żeśmy walczyli dosłownie o każde piętro. Niestety Niemcy byli silniejsi, musieliśmy ustąpić.
Został jeszcze na Zagórnej szpital. Właśnie tam był ranny „Kryska”, „Tur”, „Tum” zaraz po wybuchu mostu Poniatowskiego, akurat mniej więcej, jak był desant.
To było 15 września – coś takiego, na pewno w tych dniach. Najważniejsze jeszcze: koło 15 września był pierwszy desant amerykański. Fortece, jak myśmy nazywali, rzucili akurat broń. Najpierw rzucali broń, później żywność i sanitarne przyrządy, urządzenia różnego rodzaju. Broń akurat spadła na niemiecką stronę, a myśmy dostali żywność i środki opatrunkowe. Dość dużo tego było. Później (wracając do desantów) przylatywały kukuruźniki, może z cztery, pięć razy i rzucali nam żywność. To była kasza jaglana, sucha i myśmy tę suchą jedli, bo po prostu nie było wody. Straszny był u nas głód. Woda w Wiśle była bordo.
Cały Czerniaków to okopy. Między innymi na jednym okopie był napis: „Nie bądź głupi, nie daj się zastrzelić”. Był taki napis. Dużo ludzi chciało się przeprawić na stronę praską, ale nie było jak. Pontonami przywieźli żołnierzy, cztery razy pontony [kursowały], ale Niemcy bardzo ostrzeliwali. Niektóre były podziurawione, to reperowali. Ludzie chcieli przedostać się na stronę praską. Drzwi, balie były na wagę złota. To była masakra. Jeżeli poszłam okopami do Wisły, złapałam wiaderko wody i przyniosłam barszcz czerwony, to można sobie wyobrazić. Obok stał statek „Bajka”, spacerowy. Były dwa statki: „Marzena” i „Bajka”. „Marzena” w ostatniej chwili przed Powstaniem weszła do portu na Czerniakowie, a „Bajka” została. Ludzie przy „Bajce” mieli barykadę, że można było i drzwi puścić – „Bajka” trochę [utrudniała], ale nie wstrzymywała, bo był straszny ostrzał. Poza tym oświetlali Niemcy rakietami, było bardzo jasno. W Wiśle był jeden olbrzymi grób, jeden olbrzymi z trupów. Trzeba było to przeżyć… Później 20 września było coraz ciężej. Zagórna padła. Szpital został przez Niemców opanowany. Część podobno ostrzelali, a część podobno zabrali Niemcy – tak słyszałam. Nie widziałam, nie wiem. Szpital został natomiast otworzony na Solcu 41 w naszym budynku, było tam bardzo dużo [rannych]. Sztab „berlingowców” mieścił się na Solec 39.
Tam była jeszcze taka sprawa, że to była fabryka farb, lakierów – myśmy nazywali to „farbkowa”. Niemcy to podpalili. Jaki to był straszny dym, jak się to strasznie dymiło, coś makabrycznego. Ale to już jak przy pożarze.
Obok była fabryka marmolady. Niemcy zrobili tam [fabrykę] marmolady. W czasie okupacji marmoladę się robiło z buraków cukrowych i z buraków czerwonych. Jak był straszny głód w ostatnie dni Powstania, to żeśmy chodzili, wydłubywaliśmy cegły. Jak się spalił ten dom, to melasa się rozlała po całym budynku.
Wody nie było, to się cegły gryzło, później się cały miał wypluwało – aby tylko coś było w ustach. Było bardzo źle z pożywieniem. W ogóle nie było wody i pożywienia.
Dwudziestego sierpnia „Radosław” wycofał się z Powiśla. To był już koniec. Dwudziestego sierpnia przerzucił się na Mokotów. Na Czerniakowie przy Wilanowskiej był właz i oni się tam przerzucili, cały „Radosław” już zdziesiątkowany.
Myśmy sami „kryscy” zostali na Powiślu, sami z żołnierzami „berlingowcami”. Niemcy zaczęli już zajmować domami. Zajęli już całą ulicę Zagórną i zbliżali się do Wilanowskiej.
Myśmy jeszcze ten szpital z ojcem [ewakuowali] (już był podpalony); ilu mogliśmy, to z parteru żeśmy chorych wynosili. Jak wynosiliśmy? Były trzy schodki, łapało się za nogi i ciągnęło się, a głowy skakały po schodkach. Z piętnaście osób żeśmy z ojcem wynieśli i zostawiliśmy to wszystko, już było niemożliwością [dalej wynosić]. Ojciec tylko: „Wanda, uciekajmy”, bo już dach zaczął trzeszczeć. Szpital był parterowy. W tym budynku [numer] 41 był parter, następny budynek piętrowy, a następny trzypiętrowy. Tylko jedno było schodkowe i na tym parterze był właśnie szpital.
To było jeszcze najgorsze – trzeba się było wycofać w stronę Wilanowskiej. Tam był płot, ogródek, siatka zarośnięta winem. Powstańcy już poprzecinali tę siatkę, ale w nocy nie można było znaleźć, gdzie wejść. Myśmy z ojcem [próbowali] wino odsunąć, bo jeszcze może ktoś za nami iść. Pościągalimy z ojcem wino i przedostaliśmy się na Solec 53, ale to była oficyna w głębi. To był dom spalony. Spalił się rano, a my wieczorem już musieliśmy wejść do piwnicy tego budynku. Po prostu się zsuwało po gruzach do piwnicy. Tam z ojcem i matką zaczęliśmy opatrywać żołnierzy „berlingowców”.
Z tym że mama jeszcze w ostatniej chwili podarła z sąsiadkami prześcieradła na bandaże. To nie było dezynfekowane. Po prostu ktoś miał jakieś szmaty, to darł, aby było na bandaże. Jeszcze żeśmy w tym domu zaczęli z rodzicami opatrywać rannych żołnierzy. Musiałam się położyć, bo już spadałam, wśród trupów leżałam, niestety. Dopiero jak się obudziłam, to zauważyłam, [że] wśród nieboszczyków [leżę].
Niemcy zaczęli wrzeszczeć: „Okopy!”. To jest najgorsze, że okopami przede mną szła kobieta, w beciku miała dziecko. To wszystko w nocy, dziecko jej wypadło z becika, człowiek był schylony. Jeszcze zaczęliśmy szukać tego dziecka. Nie znaleźliśmy dziecka i nie wiem, co z tą matką.
Później Niemcy zaczęli ogłaszać, żeby się poddawać. Były tylko dwa budynki: na Wilanowskiej i Solec 53 – ten spalony, gorący piec i Wilanowska 1, która była niezburzona. Trzeba się poddać. Najpierw ojciec szedł w pierwszym rzędzie z białym prześcieradłem. Przeszliśmy ulicę Wilanowską i szliśmy w kierunku kościoła, to był Solec 61. Niemcy nas zawrócili i zaczęli segregację. Myśmy się poddawali 24 września raniusieńko, to jeszcze był blask. Niemcy zaczęli segregować. Młodych, starszych i dzieci na jedną stronę, [mężczyzn] na drugą stronę.
Kapitana Szumskiego rozstrzelali i kapelana „Rudego” powiesili.
Mnie oddzielili od rodziców, z tym że jak już odchodziłam, to ojciec w ostatniej chwili krzyknął: „Słuchaj, wyrzuć pierścionek!”. W czasie okupacji nosiliśmy srebrne pierścionki: kwadratowe oczko, które było przekątną i po jednej stronie biały znak, po drugiej czerwony, a na środku orzełek. To wszystko w srebrze, ale to bardzo dużo [ludzi] nosiło. Między innymi ja nosiłam, ojciec nosił. W ostatniej chwili krzyknął: „Wyrzuć ten pierścionek!”. Nie wyrzuciłam, tylko schowałam go do skarpetki. Rozstanie z rodzicami.
Staliśmy cały dzień do następnej nocy na ulicy Wilanowskiej głodni, spragnieni. Niestety tam był jeszcze oddział Wehrmachtu, bo nas przyjmowało SS. Wilanowska 1 był bardzo wysoki parter. Niemiec się wychylił i dał mamie chleb razowy, prostokątny, wojskowy. Mama rozdzieliła to między dzieci, bo ja po drugiej stronie stałam, tylko wszystko widziałam, bo obserwowałam rodziców. Niemiec zauważył, że matka rozdzieliła i dał drugi bochenek. Już się rozdzieliłam z rodzicami. Przeprowadzali nas przez tak zwany Magaj do Sejmu. Wiejską do Sejmu żeśmy doszli. W Sejmie najpierw [zapytali], czy Żydzi są. Zaczęli nas oglądać ze wszystkich stron [i pytać], czy tu są Żydzi. Później zaczęli wywoływać fachowców: stolarzy, ślusarzy, żeby się zgłosili, ale bardzo mało osób się zgłosiło. Dużo było Powstańców, młodych chłopaków. Każdemu: „Ty Banditen, Banditen!”. Niestety, mówiliśmy: „Nie, my cywilni jesteśmy, my cywilbanda”. Tak się nazywaliśmy. Niemcy zostawili nas znowu na cały dzień w Sejmie i tam spotkałam ojca. Ojciec oczywiście poszedł do jakiegoś Niemca i powiedział: „Tu jest moja córka”. Oczywiście legitymując się legitymacją [legionisty]. To było cudo. Muszę powiedzieć, że w Pruszkowie, jak mnie też oddzielili, to Niemiec zasalutował ojcu.
Tak, walczył przecież z bolszewikami. Niemiec wyraził zgodę i już byłam z rodzicami. Z Sejmu nas doprowadzili do placu Narutowicza. Tam byliśmy w nocy przy akademiku. Na placu Narutowicza zostaliśmy jeszcze jeden dzień i 27 września dotarliśmy do Dworca Zachodniego.
Nie mówiło się o tym i nie myślało, tylko Niemców wygnać. Byłam bardzo odważna, zaliczałam się do najbardziej odważnych, a poza tym muszę jeszcze powiedzieć, że u mnie było charakterystyczne, [że] byłam wysoka i miałam jeden warkocz (mama mi plotła), siedziałam na warkoczu. Miałam bardzo długi. Ponieważ mi ten warkocz przeszkadzał, mama mi zakładała „Elizę Orzeszkową” – w koronę [mnie czesała], bo mi przeszkadzał warkocz. W tej koronie już latałam szybciej, lepiej mi było. Tak, to było najważniejsze, [żeby] pomóc. Przecież to była piętnastoletnia dziewczyna, to było dla mnie pierwsze zetknięcie się ze śmiercią, z wojną, z pociskami, przecież nie miałam pojęcia. Na Idźkowskiego jakiś żołnierz rosyjski [powiedział]: „Podaj mi naboje”. Pepeszę miał. Podawałam mu tę taśmę, a przecież zielonego pojęcia nie miałam.
Skąd! Ale mówi: „Tak rób, Wanda” – bo mnie Wanda nazywali. Podawałam mu tę taśmę, ale taśma się skończyła. Tak że człowiek nie myślał o tym.
Z nienawiścią. Za to, że tak zniszczyli naszą Warszawę. Z nienawiścią myślę o Niemcach. Ale muszę powiedzieć, że z nienawiścią [podchodzę] i do Rosjan. Może nie z taką, ale straszną. Jak Rosjanie weszli na stronę praską, myśmy szyli z poszwy biało-czerwone sztandary. Myśmy tam cuda [robili], że już będzie wolna Polska. Oni przecież gdzieś 12 września zajęli Pragę. Czternastego września Niemcy wysadzili most. Myśmy się tak strasznie spodziewali tej pomocy i co? Wysłali Polaków, lwowiaków na śmierć, po prostu na śmierć. Ile tych osób zostało? Stu „berlingowców”? Bardzo mało.
Tylko w Powstaniu. Przy mnie Szumskiego zastrzelili, to było na moich oczach. Przede wszystkim byłam świadkiem na Solcu. Przy kościele naprzeciwko mieściła się Solec 20. Tam rozstrzeliwali Polaków, jak wszędzie. Jest tam mur rozstrzeliwanych Polaków. Akurat szłam. Pamiętam, jeździł tam tramwaj dwójka. Szłam od tramwaju i Niemcy wszystkich nas [zapędzili] do bramy na Solec 20. Bramę zamknęli, przywieźli [ludzi] i rozstrzeliwali. Jak myśmy już później poszli, to jeszcze mózg był na ścianie. To był przedwojenny skład amunicji na tych murach. Takim świadkiem tylko byłam, ale wtenczas miałam dwanaście lat. To był 1941 rok… [to było] przed Powstaniem. Takim byłam świadkiem – Solec 20. Te domy stoją na Solec 20 i jest pomniczek.
Nie. Tylko słyszałam o Węgrach na Mokotowie, ale osobiście nie miałam styczności.
Powiśle – piątka, to za mało powiedziane. Wszystkim się dzieliliśmy, wszystkim pomagaliśmy. Tam przeważnie ludność cywilna, bardzo cywilna. Właśnie mój znajomy… Rysio Czugajewski został na Solcu w gruzach. Myśmy się poddali, ale dużo osób zostało i w gruzach spędzili czas aż do 17 stycznia, aż była ofensywa. Napisał książkę: „W ruinach Czerniakowa”, coś takiego.
Tylko się do piwnicy przenieśliśmy, całe Powiśle było w piwnicy, z tym że w domach były otwory w piwnicach jako wejściowe drzwi. Żeśmy poprzebijali, że na przykład z Wilanowskiej przeszliśmy do Zagórnej piwnicami, gdzie wiadomo, były wyłomy, jakieś otwory. Normalnie chodziliśmy. Ale tylko ludność cywilna tam walczyła, bo żołnierzy było bardzo mało. Batalion „Kryski” niecały dotarł do nas, on, zdaje się, z Kampinosu, jeśli się nie mylę, dotarł.
Wszy. Niesamowite wszy. Nie myliśmy się w ogóle. Mój warkocz był sztywny od brudu, od kurzu, ale włosy przy skórze, jak mi mama umyła pierwszy raz, to szmata (nie mieliśmy ręczników) chodziła, tak byłam zawszona.
Nie było czasu wolnego. Nie było – nocy nie było, dnia nie było. To było wszystko pomieszane. Trzeba było – to w nocy, trzeba było – to w dzień. Mieliśmy wolny dzień, ale kopaliśmy okopy od początku Powstania, gdzieś do 20 września – akurat zaczęła się bitwa o elektrownię na Czerniakowie – tam była straszna rzeź. Myśmy się tam nie mogli dostać.
Oczywiście, tak. Poza tym słyszeliśmy blisko te wystrzały, łuny – to już było wszystko widać. Tam była straszna rzeź. Przede wszystkim tam byli pracownicy elektrowni.
Oczywiście. Czugajewski Rysio (ten, który mnie poprowadził) był bardzo religijny, był ministrantem. Jak gdzieś mnie spotkał na barykadzie, [pytał]: „Byłaś w kościele?”. Zapoznaliśmy się w kościele, bo należałam do tak zwanej bieli, [czyli] dziewczynki, które nosiły poduszki. Należałam do bieli, a on był ministrantem. Był bardzo religijny i dlatego na Solcu myśmy cały czas [uczestniczyli we mszy], a potem już Solec był świętej Trójcy zajęty, a z początku aż na Przemysłową chodziliśmy z nim do kościoła. To był kościół pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej – coś takiego. Też zbombardowany, zburzony.
Nie, u nas nie było. Była krótkofalówka, „berlingowcy” [mieli], ale to nic nie było.
Ostatnie dni Powstania. Właśnie od „berlingowców”. To było piekło. Starówka, to był raj w porównaniu z Powiślem (tym Dolnym Czerniakowem), to była makabra. To były i czołgi, i nie czołgi – wszystko. Poza tym muszę powiedzieć, że dużo domów zostało zniszczonych przez Rosjan. Oni ostrzeliwali niby niemiecką stronę, ale nie mieli tam rozeznania, trafiali w nasze budynki akowców. Nasz dom też właśnie został zburzony przez artylerię rosyjską. Mało tego, myśmy się poddawali, a oni strzelali do nas z tamtej strony Wisły. Myśmy okopami [szli], widzieli, że z białym sztandarem, a tam było więcej pocisków niż [niemieckich]. Niemcy do nas nie strzelali, jak żeśmy się poddawali. Tak że wspomnienia są okropne. Wczoraj sobie przypominałam i popłakałam się całą noc, to jest siedemdziesiąt już lat, chyba sześćdziesiąt siedem. Dobrze, że pamiętam to wszystko. Mam umysł jeszcze, jak tata.
Polacy sobie ufali, pomagali. Na Powiślu pomagaliśmy sobie wzajemnie. Na przykład wypadek, jak wypadło to dziecko – wszyscy zostawiliśmy, co mieliśmy (ja miałam tylko plecak, chlebak), a się szukało tego dziecka.
Bardzo. Przyniosłam barszcz czerwony z Wisły i nie wiedziałam, bo to w nocy przecież. Złapałam wiadro i ciągnęłam na Wilanowską. Już też wiedziałam, komu dać. Najpierw dzieciom tym młodszym, chorym, ale już później trzeba było wylać wodę, niepotrzebnie. Ojciec to samo, drugie wiadro to samo.
Makabra. Pociąg elektryczny nam podstawili. Pociąg elektryczny jest bardzo wysoko, nie wjechał na peron, tylko stanął przed peronem. Najgorzej było z rannymi. Wejście było półtora metra jak nie więcej od ziemi. To żeśmy się drapali, kto mógł, to wszedł, kto nie mógł, to niestety – jedno drugiego podciągało. Najgorzej było z rannymi osobami, ale jakoś dotarliśmy.
Najgorsze w Pruszkowie, jak żeśmy szli, to tak zwane RGO (kobiety) dawały nam pomidory, mleko… przecież człowiek nic nie jadł. Oczywiście krwawa dyzenteria, tyfus niesamowity. Szpitala nie było, zaprowadzili nas do hal pociągów, PKP olbrzymie hale. Tam nas dotransportowali, po drodze zaczęli nam dawać pomidory, mleko, zieleninę (kobiety, one nie wiedziały, [że nie można]), chleb szybciutko rozdały, kto prędzej był, to złapał chleb, a tak, to pomidory pamiętam i mleko. To się zaczęło tragicznie, każdy tam chorował, niestety.
Po dwóch dniach przyszli Niemcy. Teraz znowu przechodzenie przez bramkę: na lewo, na prawo. Do Guberni Generalnej starzy i dzieci (to znaczy do Krakowa – na wschód już nie, bo to Rosjanie), a nas na południe. Między innymi też oddzielili [mnie] od rodziców. Byłam za wysoka i każdy myślał, że byłam dużo, dużo starsza. Oddzielili nas w Pruszkowie od rodziców, ojciec znowu na inną stronę. Do Generalnej Guberni do Niemiec do obozu kobiety oddzielnie i mężczyźni. Ale ojciec dzięki tym legitymacjom znowu się wylegitymował, Niemiec zasalutował i ojciec poprosił, żeby mnie zwolnili, że ja tylko tak wyglądam, że mam dwanaście czy trzynaście lat i dołączyłam do rodziców.
Później nas wywieźli do Generalnej Guberni do Złotego Potoku. Tam był obóz przejściowy, załadowany niesamowicie. Niemcy już nie wpuszczali. To było w kieleckim. Z powrotem nas do stacji [popędzili] i zawieźli nas pod Kraków, stacja Sędziszów. Tam na wieś Raszków. Tak widocznie nas nienawidzili, warszawiaków, że dali nam tylko buraki cukrowe, brukiew. Chodziłyśmy z mamą po drodze (a to już był październik) i zbierałyśmy kłosy z rowów i w domu żeśmy obierały, ziarno w żarnach mełłyśmy i mama podpłomyki piekła. Wieś okropna, tak z nami się obchodzili. Mało tego – dużo Żydów w tym transporcie przyszło. Przyszła partyzantka, tak zwane „Jędrusie”, którzy nienawidzili Żydów. Rozstrzelali Żydówki z dziećmi, rozstrzelali jednego adwokata Żyda i sobie poszli, bo to w lesie.
Wieś Raszków pod Słupią to była straszna wiocha, w lesie. Zachorowałam tam na szkorbut (miałam dwa razy) i przyszedł lekarz z partyzantów. Mówi: „Ja lekarstwa nie mam”. To co robić? Nie mogłam jeść, bo zęby mi się ruszały, miałam straszny szkorbut. Mówi: „No to trzeba czymś nacierać”. Mama mówi: „Czym? No cytryny nie ma, bo to najważniejsza witamina c”. – „To róbta, jak chceta”. I koniec, tak się skończyło. Na pęcherz, na nerki do tej pory [choruję]. Tak było.
Później, jak już wyswobodzili nas Rosjanie (to było 19 stycznia), od razu ojciec mówi: „Jedziemy do Warszawy”. Przyjechaliśmy do Warszawy po 2 lutego, po Matki Boskiej Gromnicznej. Jeszcze róg Marszałkowskiej i Alej tramwaj był przewrócony i tam zrobiony był bar w przewróconym [tramwaju]. Pamiętam, ojciec zamówił dla mnie ćwiartkę herbaty i bułkę z podwójną ilością szynki. Już wszystko można było dostać w Warszawie. Tak się zaczęło [życie] w Warszawie.
Mieszkanie spalone, poszliśmy do znajomych, tam przenocowaliśmy jedną noc, drugą noc. Były wolne mieszkania na Cecylii Śniegockiej, ale mój ojciec powiedział, że już woli w piwnicy. Przecież te mieszkania czyjeś były.
Niestety na Przemysłowej kawalerkę żeśmy dostali. Później w Michalinie mieszkałam pod Warszawą na linii otwockiej. Znajoma miała willę i nam dała pomieszczenie. Ojciec zaczął pracować w CPN, ja zaczęłam chodzić do szkoły. Szkołę powszechną skończyłam na Zagórnej, to znaczy szkoła z Zagórnej przeniesiona na Wilanowską. Przed samym Powstaniem w lipcu mama zapisała mnie do gimnazjum nazaretanek na Czerniakowskiej.
Muszę jeszcze powiedzieć, że pierścionek, którego nie wyrzuciłam (bo ojciec kazał wyrzucić) ojcu dałam do trumny.
Tak, ale już Powstanie [wybuchło]. W lipcu [mama mnie zapisała] i tylko miesiąc czasu [uczęszczałam].
Później [poszłam] do liceum budowlanego na Górnośląskiej. Olbrzymi budynek, to było liceum budowlane, skończyłam liceum budowlane. Niestety na politechnikę nie mogłam się dostać ze względu na to, że byłam trefna i moja edukacja się skończyła. Dlaczego jestem tutaj? Jestem sama, samiusieńka. Miałam jedynego syna, który w aeroklubie latał. Dziewiętnastoletni chłopiec, spadochron mu się nie otworzył i zapasowy [też]. W 1981 roku zginął. Mąż na raka jelita grubego zmarł w 1970 roku. Zostałam sama jedna jedyna. Ojciec jedynak, matka jedynaczka i koniec. Nic więcej nie mogłam zrobić, to co mogłam, tylko tu przyjść, nie mogę się z tym pogodzić. Był szybownikiem, na szybowcu latał.
W Mostostalu. Budowałam most Śląsko-Dąbrowski i trasę W-Z, a później przerzuciłam się do lotu i na tym koniec. Trzydzieści siedem lat pracy i to już mi wystarczyło.
Tak. To znaczy nie siedziałam, broń Boże, ale to się dawało odczuć w pracy. Oczywiście na politechnikę zdałam, ale niestety nie zostałam przyjęta. Od razu mi później powiedzieli, że nie jestem godna w Polsce Ludowej studiować. Tak że Polska Ludowa dała mi wycisk, ale to już przebrzmiało. Bolało trochę, bo człowiek patriota był z dziada pradziada, z Warszawy z dziada pradziada, mama, dziadek – wszystko z Warszawy. Tak się zakończyło całe moje życie. Jak na spowiedzi.