Janina Tschirse
Janina Mazurek, obecnie Tschirse.
- Jak wyglądało pani życie przed wojną?
Przed wojną mieliśmy domek na Żoliborzu z ogrodem. Mieliśmy sklepik przy domku.
- Czym zajmowali się pani rodzice?
Ojciec pracował w fabryce płyt gramofonowych, prowadziliśmy sklep. Właściwie w kościele, w aktach jest napisane, że był sternikiem. Wiem, że był w szkole marynarskiej, ale jaki miał stopień, to nie wiem.
Spożywczy, owocowy. Podczas okupacji sprzedawaliśmy ryby, bo rybacy łowili ryby, przynosili nam. Ojciec jeździł po mąkę do Płocka. Dużą łodzią wyjeżdżali i przywozili mąkę, kaszę, mięso. Przecież wszystko było na kartki, to wiadomo.
Dwóch braci. Bracia byli ode mnie starsi. Byłam najmłodsza. Mam ich metryki urodzenia. Teraz dopiero [zdobyłam], bo inaczej to nie miałam żadnych dokumentów tożsamości ani moich, ani rodziców. Kościół nas chyba uratował.
- Jak wybuchła wojna we wrześniu, była pani wtedy w Warszawie?
Tak. Byłam w Warszawie.
- Jak pani zapamiętała ten dzień? Co się wtedy działo?
1 września zostawiliśmy swój domek, bo mieszkaliśmy blisko cytadeli, było niebezpiecznie. Wojsko stało w cytadeli. Przeprowadziliśmy się do znajomych, żeby było bezpieczniej. Wpadła bomba, poraniła mamę, która była w ciąży. Potem [mama] zmarła, ale długo chorowała. Potem zostaliśmy tylko z ojcem. Mój starszy brat poszedł do partyzantki. Miał po kenkartę zgłosić się do Niemiec. Wiem, że było niebezpiecznie. Wolał iść do lasu z kolegą. Brat młodszy został w domu. Na wózku rowerowym jeździł, przewoził warzywa, owoce. Dużo młodych ludzi pracowało w ten sposób. Nawet broń przewozili, jak trzeba było.
- Pani ojciec nadal prowadził sklep?
Nie. Już później nie było jak. Nie było dostawy. Nie można płynąć [do Płocka], bo już też było niebezpiecznie, bo groziła kara śmierci.
- Z czego się państwo utrzymywali?
Utrzymywaliśmy się z pieniędzy, które były jeszcze wcześniej uzbierane. I z tego, co brat zapracował, bo jeździł wózkiem rowerowym, przewoził warzywa.
- Czy oprócz starszego brata ktoś z pani rodziny był związany z konspiracją?
Wiem, że ojciec należał do jakiejś partii. Podałam, że do AK, ale nie wiem, jakie zgrupowanie. Co było dalej, to nie wiem. Brat młodszy nie należał nigdzie.
Podczas okupacji, to była taka sprawa – nie wiem, czy mogę to mówić – przede wszystkim źle patrzyli na ludzi, którzy przetrzymywali Żydów. To było złe. Nikomu nie powtarzałam. Teraz mówię. Mieliśmy sąsiadów, których musieliśmy się bardzo wystrzegać.
- Państwo przetrzymywaliście Żydów u siebie w mieszkaniu?
Jednego. Przychodził do nas, później nie mógł nocować, bo się bał.
Chyba jakiś znajomy rodziców.
- Jak długo u państwa mieszkał?
Rok przed Powstaniem już nie mógł z nami mieszkać, bo Niemcy nam rozebrali dom, bo wywozili gruz z getta i dom im przeszkadzał. Przesiedlili nas dalej. Przesiedlili tych, którzy mieszkali na terenie później niemieckim. Razem nas zgrupowali i już nie mógł do nas przychodzić. Sąsiadka była razem z nami. Tak że musieliśmy wystrzegać się jej bardzo. Postawili koło nas dyżurkę niemiecką, w której urzędowali Niemcy. Jak wywozili gruz z getta razem ze szczątkami ludzkimi, to jeździł i złoto szabrował, bo to wszystko wysypywali. Tak że nie można było dojść i nam nie wolno było wychodzić z tego terenu. Jak do cytadeli poszli, bo stacjonowali w cytadeli, to wieczorem dopiero mogliśmy wyjść. Można było tylko do sklepu wyjść i wracać z powrotem.
Uratował się. Po wojnie go widziałam. Później na Pradze, na bazarze miał skład desek drzewa. Pomógł mi nawet, bo postawił kiosk koło mostu Kierbedzia.
Zatrudnić mnie chciał.
- Pamięta pani, jak się nazywał?
Wiem, że Stasio. Nazwiska nie pamiętam. Stanisław, tak mówili na niego.
- Czym się pani zajmowała w czasie okupacji, uczyła się pani?
Nie uczyłam się. Prowadziłam dom ojcu i braciom. Do szkoły zaczęłam chodzić, ale zabrali nauczyciela i wtedy przerwałam, już nie poszłam więcej.
- Miała pani osobiście kontakt z konspiracją?
Osobiście to nie. Jak Niemcy nam rozebrali dom, to w tym drugim domu nie mieliśmy wody, to do państwa Kalińskich chodziliśmy po wodę. Gosposia nieraz mi dawała jakąś paczkę, żebym zostawiła w parku Żeromskiego, w śmietniczce. Ale co było w paczce, to nie wiem. Czy to żywność, czy coś, nie wiem, co to było. Zostawiałam w parku i odchodziłam. W Powstaniu brałam udział. Nie strzelałam, nie zabijałam, nie z bronią. Ale starałam się o żywność. Był szpital.
- Pamięta pani pierwszy dzień Powstania?
Pierwszy dzień Powstania… Pamiętam jak wybuchło Powstanie.
- Gdzie panią zastało Powstanie?
Mnie Powstanie zastało na placu Wilsona. Akurat jechałam na rowerze. Przez głośnik zaczęli ogłaszać, że Powstanie wybuchło. Przyjechałam do ojca, ale ojciec już wiedział o tym. Trzeciego dnia Powstania przeprawił się przez Wisłę człowiek jakiś czy dwóch ich było. To był chyba 8 sierpnia, z jakimś meldunkiem przyszedł. U nas zanocowali, żeby rano stawić się do dowódcy. Akurat wtedy pociski wpadły do naszego domu, wyskoczyliśmy przez okno. Skoczyliśmy do rowów, bo rowy były kopane. Rowy kopaliśmy jeszcze przed tym, barykady się stawiało. Od razu otoczyli nas Niemcy. Wtedy zabrali ojca mojego, brata, sąsiadów – to był Wacław, Jachura, Jan Czerwiński. Tak że ich sześciu było, ich zabrali.
To był 8 sierpnia. Zostawili kobiety, dzieci. Ich pognali, żeby ściągnąć czołgi i samochody pancerne do cytadeli, bo wtedy natarli na nich powstańcy. [Niemcy atakowali] pod osłoną [cywili, których traktowali] jako żywe tarcze. Tak chyba ze trzy razy obracali. Niemcy mówili, że zaraz wrócą. Był jeden Niemiec, który mówił po polsku. Za trzecim razem, jak ich zabrali, to już widzieliśmy ich. Niemiec, który z nami został, po polsku mówił, powiedział: „Uciekajcie”. Kazał nam uciekać i sam poszedł. Myśmy uciekli wtedy. Była sąsiadka Jachurowa i jej dwie córki, i ja. Uciekliśmy do parku Żeromskiego, do fortu. Był szpital. Co mogliśmy, to ściągnęliśmy, a przede wszystkim zabrałam dokumenty. Stamtąd nas wysiedlili Niemcy.
- Przez Niemców został zabrany pani młodszy brat, czy starszy?
Młodszy brat.
- Starszy uczestniczył w Powstaniu?
Starszy był w partyzantce. W Powstanie do olejarni chodziliśmy z bańkami po olej, aż na Bielany z Żoliborza.
- Gdzie pani została przesiedlona razem z sąsiadkami?
Z sąsiadkami zostałam przesiedlona do wsi Błogoszów, poczta Oksa.
- To było zaraz, jak pani ojciec i sąsiedzi zostali zabrani?
Nie. Podczas Powstania byłam sama, bez rodziców, bez nikogo. W forcie byliśmy. Właśnie znosiłam żywność do fortu. Jeździliśmy po mąkę na Bielany. Jeździliśmy-chodziliśmy rowami przez ulice, które były pod ostrzałem, trzeba było przebiegać. Po marmeladzie były duże, pięciolitrowe bańki i po dwie takie bańki każdy niósł. Wyszliśmy na polanę przy Marymoncie i zaczęli nas ostrzeliwać Niemcy. Padliśmy na ziemię, jakiś czas nie ruszaliśmy się. Po jakimś czasie jeden do nas zawołał: „Czy żyjecie, czy nie jest ktoś ranny?”. Akurat nikt nie był ranny. Tak że bańkę jedną przestrzelili i to wszystko. Ruszyliśmy znowuż ulicami do parku z olejem. Po mąkę chodziliśmy do Scholla. To był niemiecki Polak, urodzony w Polsce.
- Pomagała pani również gotować żywność?
Tak. Gotowałam najmłodszym dzieciom. U pani Chumięckiej był dom jeszcze nie rozbity, to im gotowałam zupę, sąsiadka pomogła mi zagnieść chleb. Chleb to był po prostu luksus. Brytfankę upiekłyśmy, to dostawały najmłodsze dzieci i staruszki, bo były w schronie razem. Dwie cegły się stawiało na palenisko, patelnię, olej, była soda oczyszczana, woda. Placki robiliśmy z mąki. To było całe nasze pożywienie.
- Tak pani dotrwała do końca Powstania?
Do końca Powstania. Później Niemcy nas otoczyli, przyszli nas wysiedlać. Nie wiedziałam nawet, że nas wysiedlą. Kazali nam wychodzić ze schronu. Wszyscy wyszliśmy, nie kazali nam nic brać. Dopiero później powiedzieli, żebyśmy coś wzięli. Nie przypuszczałam, że nas wysiedlą z Warszawy. Wyszłam tak jak stałam. Zostały wszystkie dokumenty, albumy zdjęć. Wszystko zniosłam do schronu. Nic nie zostało z tego. Jak wróciliśmy po Powstaniu, był policjant, który mieszkał w tym schronie. Spotkałyśmy go, bo był jeszcze. Powiedział, że Niemcy wszystko rozkradli, a on resztę, co było, to wyrzucił na podwórko i spalił. To dokumenty były. Tak że nie mam żadnych dokumentów, że miałam dom, że był plac.
- Już pani wiedziała, co się stało z ojcem i bratem?
Nie wiedzieliśmy jeszcze. Dopiero dowiedziałam się po czterech latach. Jak wyszłam za mąż, to wyprowadziłam się. Jak wróciłam, to pierwsze dni nocowaliśmy na klatce schodowej z tą sąsiadką. Ona dzieci zostawiła, przyjechałyśmy tylko we dwie, to mieszkałyśmy na klatce schodowej. Do schronu zrobiłyśmy pierwsze kroki. Żeby on nas chociaż zatrzymał, żeby dał nam nocleg jakiś, nic. Myśmy przecież na wagonach jechały, bo przecież nie można było dostać się do pociągu, tak pociągi były załadowane. Mróz był okropny wtedy przecież. Myśmy zmarzły na kość prawie i dopiero ludzie nas wciągnęli jakoś do tego wagonu. Wtedy nas zaczęły strasznie kości boleć, jak rozmrażały się, okropne to było. A jeszcze przed tym zostaliśmy do Pruszkowa wysiedleni.
- Z Warszawy najpierw do Pruszkowa?
Prosto z Warszawy to najpierw na Wolę do kościoła. W kościele byliśmy chyba dwa [dni].
- Zachowały się pani wspomnienia z tych dwóch dni?
Bardzo złe wspomnienia. Byliśmy zamknięci. Najmłodsze dzieci to spały na dużym ołtarzu, na jakichś kocach. Pod filarami umierał człowiek. Całą noc modliliśmy się. Rano nas Niemcy wywieźli do Pruszkowa.
Po drodze, jak nas wywozili, to pędzili na bocznicę i nas atakowali, młode dziewczyny „ukraińcy” gwałcili.
Spaliśmy. To było coś okropnego. Był smród. Słoma była już przez kilku ludzi, były okropne wszy, świerzb. Włosy, jak mi ścięli, to coś podobnego nikt nie widział, włosy moje chodziły od robactwa.
- Spotkała pani kogoś bliskiego, znajomego w Pruszkowie?
W Pruszkowie… Jest jeszcze jeden człowiek wywieziony, nas ratował żywnością. Był rzeźnikiem chyba, szlachtował świnie, sprzedawał i nas ratował żywieniem. Gospodarze to byli bardzo biedni. Tylko był żur i ziemniaki, poza tym nic więcej.
- Po kilku dniach została pani z Pruszkowa przewieziona dalej?
Z Pruszkowa przyjeżdżały wozy i zabierali nas do siebie gospodarze. Pojechaliśmy na wieś do sołtysa i sołtys nas rozdzielał po mieszkaniach. Ale nie wszyscy bardzo chcieli nas przyjmować. Tak że zostaliśmy u ludzi bardzo dobrych. Nazywał się pan Kaczmarek. Mieszkał z żoną i z córką. Córka była w moim wieku, Wanda się nazywała. Z nią się przyjaźniłam. Później, jak wróciłam, pisałyśmy do siebie listy.
- Dobrze byliście traktowani?
U nich byliśmy bardzo dobrze traktowani. Ale inni to…
To była mała kuchenka. W tej kuchence to myśmy byli – ja, ona z córkami, pięć osób było. Pani Jachurowa miała ciotkę, to już staruszka była, tak że ona nawet zmarła na tej wsi.
- Jak długo pani tam przebywała?
Byliśmy ze trzy miesiące. Wróciliśmy po Nowym Roku. Przed Nowym Rokiem wyruszyłyśmy, ale jeszcze pociągi nie chodziły, tak że nie było możliwości. Ludzie zabierali się z żołnierzami rosyjskimi. Myśmy się bali.
- Co panią skłoniło do tego, żeby opuścić to miejsce?
Do domu ciągnęliśmy. Do domu jak wróciłam, to nie było nic. Jeszcze trochę cegieł było.
- To był styczeń, jak wróciła pani do Warszawy?
Tak. Właściwie to żeśmy zaraz z panią Jachurową [poszły] na cytadelę, zobaczyć, czy jest może jakiś ślad. Nic nie znalazłyśmy. Dopiero po dwudziestu latach odkryli mogiłę, bo kopali kanalizację i znaleźli sześć osób. Wiedzieliśmy, że to są oni, bo pan Jachura miał legitymację z nazwiskiem. Z tym że jeszcze komunikowałam się przed Jachurami z tymi córkami, bo matka ich zmarła wcześniej. Jak była już chora bardzo, to przysłała po mnie, bo już pracowałam, żeby przyjechać, bo ma mi coś do przekazania. Jak przyjechałam, to już ona nie żyła. Później się dopiero dowiedziałam, co miała mi przekazać. Ale córki mi tego nie oddały. Tak że nie upominałam się już o to. Tylko prosiłam – później wyprowadziłam się do Józefowa, bo nie było mieszkania – jeśli się coś dowiedzą o tym, to żeby mi dali znać. One się dowiedziały. W gazecie było napisane.
- Może jeszcze coś się pani przypomniało?
Jak wróciłam do Warszawy, to chodziłam i rozlepiałam kartki, tak jak wszyscy: jestem tu i tu, żyję. Potem babcię swoją odnalazłam. Babcia mieszkała u swojego zięcia z córką. Ale było tak zaludnione, że nie miałam możliwości zostać w tym mieszkaniu. Szukałam jakichś środków do życia, pracy. Pracowałam przy odgruzowaniu. Poszłam do firmy „Bosch”, tak nazywała się firma. Odgruzowywali Warszawę. Szpital Łazienkowski odgruzowywaliśmy, czyściło się cegły, stawiało się kozły. Później domki fińskie budowali, to sprzątałyśmy w domkach, taka była nasza praca. Ta praca się skończyła i znowuż nie było środków. Zaproponowano mi, żebym wyjechała na Mazury. Dostanę pracę. Na razie przetrzymam się, potem, jak się Warszawa zacznie rozbudowywać, to dostanę mieszkanie, wrócę. Tak zrobiłam. Ale jak pojechałam, to ani pracy nie było, ani mieszkania nie było. Można było jechać tylko z rodzinami. Pojechałam sama. Spotkałam się dopiero z panią, która była w obozie z córką, przebywała i miała kiosk. U niej się zatrzymałam, jej pomagałam. Miałam utrzymanie. Córka jej była ode mnie o cztery lata młodsza, przyjaźniłyśmy się bardzo, tak jak siostry. Później, jak wróciliśmy do Warszawy, musiałam się wyprowadzić. Ona kupiła sobie mieszkanie, jeden pokój z kuchenką. Pani Wyszkowska była jeszcze z siostrą swoją. Miała córkę, tak że trzy były. Przecież nie mogłam siedzieć. Byłam im potrzebna, pomagałam im w sklepie, a tutaj to co.
Dostałam się do pracy na Wolskiej, fabryka „Dobrolin”, rozlewaliśmy pastę. W fabryce było laboratorium, w tym laboratorium pracowałam. Mieszkania nadal nie miałam. Zaproponowano mi na Górczewskiej, dwie babcie mieszkały w suterynie z wnuczkiem. Łóżko sobie wynajęłam u nich. Nie starczało mi, żebym jej więcej zapłaciła, do mnie dołączyła dziewczynę jeszcze. Musiałam się stamtąd wyprowadzić, spać z kimś razem to nie bardzo było. Przeprowadziłam się do następnej sąsiadki. Kąpiel brałam w pracy albo chodziłam do publicznej łaźni, żeby się umyć, bo nie było, żeby się rano umyć ani w ogóle. To było mieszkanie tylko, żeby przespać się, poza tym nic więcej.
Pracowałam, to mi starczyło, żebym tylko mieszkanie zapłaciła i obiad w stołówce, i pasztetową można było jeszcze kupić. Jak już pracowałam, dawali mieszkania ludziom. Byłam ciągle na liście tylko, [dlatego] że byłam sama. Były małżeństwa, to mieli pierwszeństwo mieszkanie dostać, a ja nie. W końcu wyszłam za mąż, żeby chociaż to mieszkanie dostać. Wtedy jeszcze brata znalazłam swojego. Pracował w „Mostostalu”.
- Próbowała go pani wcześniej szukać?
Próbowałam wcześniej szukać. Dopiero znaleźliśmy się przypadkowo.
Jak wróciłam, to już miałam dwadzieścia lat wtedy.
Tak. U niego zamieszkać też nie mogliśmy. To było mieszkanie służbowe. Mieszkaliśmy dwa tygodnie, kazali nam się wyprowadzić.
- Jak doszło do tego spotkania?
Szukał mnie też. Wrócił, jak pracowałam w fabryce. Jak wróciliśmy tylko, to jeszcze przed tym nim zaczęłam pracować, to mieszkania były puste. Ale nie wyobrażałam sobie, że można komuś wejść do mieszkania i zająć to mieszkanie. Jeszcze niektóre mieszkania były puste. Koło cytadeli był klub oficerski. Zatrzymaliśmy się. Po jakimś czasie kazali nam się stamtąd wynosić. Sąsiadka wyprowadziła się, bo miała kuzynkę, która miała dom. Do jej domu się wyprowadzili. A ja nie miałam gdzie. Wyprowadziłam się do babci swojej. Z tydzień czasu z nimi byłam, ale to była tylko mała kuchenka. Nie godził się nawet jej zięć, żebym mieszkała, kazał mi się wyprowadzać. Wtedy się przeprowadziłam do suteryny na Górczewskiej.
- Z bratem długo pani mieszkała?
Brat wyjechał stamtąd aż pod czeską granicę. Zostałam w Warszawie, bo jeszcze liczyłam na to, że ojciec wróci. Cały czas liczyłam, że oni wrócą, że ich wywieźli do obozu, że może wrócą. Po dwudziestu latach odnaleźli ich szczątki na cytadeli.
Warszawa, 1 lipca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk