Maria Szlenkier
Nazywam się Maria Szlenkier z domu Rozmanit. Mieszkałam w Warszawie, w Śródmieściu, na ulicy Smolnej numer 10.
Urodziłam się w 1930 roku. Mieszkałam z rodzicami, z siostrą, o cztery lata starszą, i z bratem, osiem lat ode mnie starszym. Przed wojną miałam bardzo radosne dzieciństwo, nasz dom wychodził na park i na pałacyk Zamoyskich, gdzie pozwolono się mi bawić. Jak zaczęłam szkołę powszechną, to chodziłam na komplety razem z moim kuzynem i z grupką znajomych osób (razem z Michałem Hoffmanem) na Mokotowską, tak że bardzo to miło wspominam. Wybuchła wojna, miałam wtedy dziewięć lat. Cały czas mieszkaliśmy na ulicy Smolnej, ale ponieważ były wakacje, wybuch wojny mnie, mamę, moją siostrę i brata zastał w Zakopanem. Wtedy ojciec przyjechał po nas i zabrał nas do majątku naszej rodziny w Lubelskie, do Łazisk. Tam mieszkaliśmy jakiś czas.
- Z całą rodziną pani była w tym majątku?
Bez ojca, ojciec zawsze był w Warszawie. Jak wybuchła wojna, cała ta kamienica… Były cztery kamienice i podwórko na środku. Bomba trafiła w ten właśnie dom, w którym myśmy mieszkali – [w tę jedną oficynę, która spłonęła].
Smolna 10. Ten dom spalił się, pamiątki wszystkie, fotografie, wszystko się spaliło. Ojciec był w Warszawie. Jak się wszystko uspokoiło, przewiózł nas do Kluczkowic, do majątku wuja mojego męża. Mieszkaliśmy tam prawie do Bożego Narodzenia. Tam uczyłam się z moją kuzynką, ciotka nas uczyła, bo szkoły nie było. Ojciec przyjechał po nas przed samym Bożym Narodzeniem i zabrał nas do Warszawy, ale na ulicę Lwowską, gdzie był dom częściowo [należący do] ojca. Tam oczywiście nie było szyb w mieszkaniu, było potwornie zimno, tak że warunki były tragiczne. Wiem, że wtedy sobie odmroziłam palce u rąk, długi czas na to cierpiałam. Po jakimś czasie zwolniło się mieszkanie – też w domu mojego ojca, ale od ulicy. Wtedy przeprowadziliśmy się na trzecie piętro i całą właściwie okupację tam mieszkaliśmy. To też Smolna 10, teraz nie istnieje już ten dom.
Akurat było tak, że ulica Smolna po przeciwnej stronie nie była zabudowana i myśmy widzieli Aleje i Muzeum [Narodowe]. Jak wybuchło powstanie w getcie, ojciec nas wziął na strych, pokazał nam łuny, pożary i powiedział: „Widzicie, co się dzieje z Żydami? Nie wiadomo jeszcze, co będzie z nami”. Potem jednego razu zobaczyliśmy, ojciec też nam pokazywał (myśmy się interesowali, chociaż niewiele lat miałam, dziesięć, jedenaście), jak w muzeum na plac (to wszystko było widać z naszego domu) Niemcy zwozili Żydów. Ojciec wtedy nie pozwolił nam wyjść na balkon. Baliśmy się, że Niemcy mogą strzelać. Był trójkąt z betonu na balkonie, tak że myśmy się położyli na balkonie i obserwowaliśmy. Potem Niemcy Żydów gdzieś wywozili, prawdopodobnie do getta.
Jakiś czas uczyłam się w domu, a potem chodziłam do Platerówny. To była już klasa gimnazjalna. Ojciec bardzo nas pilnował, tak że po szkole musieliśmy zaraz wracać do domu. Nie wolno było nosić książek.
- Gdzie mieściła się ta szkoła?
[Szkoła mieściła się na ulicy Sienkiewicza, wówczas „szkoła gospodarcza”]. Uciekła mi nazwa ulicy. Koło filharmonii gdzieś, [koło] Moniuszki. Oczywiście szkoła oficjalnie nazywała się szkoła krawiecka, więc myśmy nosiły materiał i z tego materiału szyłyśmy jakieś rzeczy dla niemowląt. Miałyśmy to zawsze rozłożone na naszych pulpitach, ale oczywiście nie zawsze myśmy się słuchały, czasem książki się nosiło, co było karygodne, bo jakby Niemcy weszli, to byłoby źle. Wakacje spędzaliśmy przeważnie u znajomych ojca, u pana Regulskiego w Zarybiu, w Podkowie Leśnej. Jak był już rok 1944, tak samo tam byliśmy. Ojciec po nas przyjechał ostatniego dnia lipca i zabrał nas do Warszawy, żeby rodzina była razem, że będzie bezpiecznie.
- Wracając do czasów okupacji: czy słyszała pani o działaniach w tajnych organizacjach? Czy może ktoś z rodziny należał?
Mnie nawet proponowała koleżanka z klasy [Basia Wróblówna] (ale niestety nie mogłam na żadne zbiórki chodzić), więc wiedziałam, że to jest. Tak samo właśnie w czasie okupacji przyszedł do mojego ojca znajomy. Ojciec kończył studia w Zurychu, znał niemiecki, miał znajomych. Był to pan Fink. Wyprosił z pokoju mamę, chciał rozmawiać tylko z moim ojcem. Ojciec nam to powtarzał. Powiedział, żeby ojciec coś zadziałał, bo wie, że Warszawa ma być zrównana z ziemią. To było przed Powstaniem, pewnie 1943 rok. Powiedział, że ma trzech synów, nie ma [z nimi] absolutnie porozumienia, że oni są hitlerowcami, jeden chyba już zginął. Powiedział, że nigdy więcej nie przyjdzie do ojca, bo nie może siebie narażać i ojca tak samo. Tak że myśmy to tak zapamiętały, że jednak takie plany Hitler musiał mieć.
- Pani nie pracowała w czasie okupacji?
W czasie okupacji nie pracowałam.
- Co stanowiło źródło utrzymania?
[Ojciec handlował papierem]. Przed wojną ojciec miał fabrykę papieru pod Bydgoszczą, jeździł tam, właściwie to było głównym [źródłem]. Tutaj jeszcze było przedsiębiorstwo Vita Kotwica (może źle mówię, że to przedsiębiorstwo) ojciec też należał. Wiem, że ojciec bardzo pomagał AK, czym mógł: pieniędzmi, papierem. Ojciec do żadnej organizacji nigdy nie chciał należeć. Wiem, że pomagał.
- Czy zetknęła się pani może z tajną prasą, z gazetkami?
Nie, rodzice mi nie dawali, to jeszcze był taki wiek, że widocznie nie chcieli [mnie] wciągać.
- Gdzie panią zastało Powstanie?
Ojciec nas przywiózł ostatniego chyba dnia lipca i Powstanie zastało nas na ulicy Smolnej 10, właśnie w tym domu, w którym od ulicy na trzecim piętrze mieszkaliśmy. Ponieważ zaczęła się strzelanina i bombardowania, więc dla bezpieczeństwa zeszliśmy do mieszkania w bocznej oficynie, które zawsze ojciec trzymał, dlatego że tam pewne osoby ukrywał, nocowali tam ludzie, szczególnie jeden pan pochodzenia żydowskiego. Tam zeszliśmy i nagle wpadli Niemcy i zaczęli krzyczeć:
Raus! Wszystkich zaczęli wyrzucać. Z nami jeszcze była pani Jadwiga Korzeniewska, która była przy moim urodzeniu, była niańką, rodzice ją zatrudniali. Ponieważ nie miała swojej rodziny, była bardzo zżyta, przychodziła często, zawsze z nami jeździła wszędzie na wakacje i tutaj też przyjechała, była u nas, chociaż miała swoje mieszkanie. Wszystkich Niemcy wyrzucili. Nie tylko z naszego domu, tylko całej najbliższej okolicy. Popędzili nas wszystkich do muzeum. Szybko, każdy tylko tak, jak stał.
- Który to był dzień Powstania?
Drugi, trzeci, to było bardzo szybko. Oczywiście w muzeum była gehenna, bo tam było (myśmy tak mówili) pewnie pięć tysięcy osób, może więcej. Oczywiście skończyły się od razu warunki sanitarne, ludzie wołali, szukali lekarzy, kobiety rodziły. Makabryczne były warunki. Niemcy chodzili, krzyczeli, wyciągali ludzi. To było wszystko poniżej poziomu [ziemi], w piwnicach. Pamiętam, że ojciec nas chował, szczególnie brata, siostrę, ale i mnie, pod półkami, gdzie były eksponaty. Tam myśmy się chowali, bo Niemcy wyciągali przed czołgi. Tam byliśmy jakieś dwa, trzy dni. Woda jeszcze była, jakieś suchary, pamiętam, były. Pamiętam, że przyszedł Niemiec, który chciał… Mówił, że boli go głowa, ojciec umiał po niemiecku, rozmawiał z nim. Nasza kucharka, która była razem, dała jakąś pigułkę. On się bał wziąć, bał się otrucia widocznie. Następnego dnia wszyscy wołali, szukali mojego ojca, był krzyk (ojciec był prezesem): „Panie prezesie, panie Zbigniewie!”. – „Co się stało?” Ojciec poszedł. Okazało się, że naszego dozorcę [Ślesickiego] wyciągnęli (jak również szereg osób) przed czołgi, pędzili i ten nieszczęśnik został ciężko ranny, i potrzebował pomocy, zajęcia się nim. Wiem, że ojciec coś organizował. Wiem tylko, że [dozorca] stracił nogę. Nie wiem, czy mu tam amputowano. Jakie były dalsze jego losy, nie wiem, ale po Powstaniu ojciec wiedział, że on stracił nogę.
Na drugi czy trzeci dzień Niemcy powiedzieli, że wypuszczają kobiety i dzieci, bo nie mogli sobie dać rady, było strasznie. Mama, moja siostra Jolanta i ja w szeregu tych kobiet, które wypuszczali, wędrowałyśmy w stronę mostu. Szło się nie w drugą stronę, tylko w stronę mostu. Tam właśnie widziałam zabite kobiety – to było straszne, to do dziś się pamięta. Ojciec tłumaczył często, mówił, że one chciały iść do domu po prostu, mówiły, że zostawiły dzieci. Niestety, w nocy, jak wychodziły, zostały zabite. Nie wiem – przez Powstańców czy Niemców. Myśmy doszli tutaj, gdzie się most zaczyna, i w Smolną, z tamtej strony do domu. Każdy szedł do swojego domu, z tym że myśmy już widzieli, że Niemcy wszystkie domy podpalili, tak że jak myśmy wrócili, to zarówno ta kamienica od ulicy, jak i boczna kamienica były kompletnie spalone. Została tylko, o dziwo, kamienica z prawej strony, jak się patrzy od ulicy (dwupiętrowa, mała kamienica), została. A dom z tyłu, w 1939 roku spalony (muszę to nadmienić), ojciec w czasie okupacji odbudował w ten sposób, że stały mury i był dach, było pokryte. Tak że my (i wszyscy ci ludzie, którzy byli) wylądowaliśmy tam w piwnicy. Ludzie z tego domu dali jakieś materace, kołdry. Lato było. Wszyscy z naszego domu uprzątnęli sobie te piwnice i mieszkali w piwnicy. Lokatorzy z tego dwupiętrowego [domu] zostali w swoich [mieszkaniach]. Wtedy okazało się, ojciec oczywiście o tym wiedział, że dwie osoby, których nikt nie znał, razem z nami mieszkają. Były to dwie kobiety, jedna bardzo młoda, druga jej ciotka, czyli koło czterdziestu lat, dwie Żydówki, które przyjechały chyba ostatniego sierpnia do Polski, [młodsza] przyjechała do narzeczonego. Niestety nie pamiętam nazwisk. One się ukrywały calusieńki czas w mieszkaniu pod nami. W pierwszej kamienicy mieszkała jedna pani, która robiła sprawunki, miała widocznie pieniądze i czasami nawet zapraszała znajomą, naszą ciocię, a one wtedy siedziały w jakimś pokoiku po cichu. One również w tej piwnicy mieszkały.
Jakie było wyżywienie? Wyżywienie było – jak na Powstanie – wyjątkowo dobre i naprawdę wyjątkowo wspaniałe. Dlaczego? Bo nasz dozorca zbierał wszystkie resztki od wszystkich i w piwnicy domu odbudowanego, gdzie nikt nie mieszkał, hodował świnie. Ta świnia miała wtedy koło dwustu kilo. Ktoś się znalazł, tę świnię zabił, zasolili. A obok były składy Meinla, tam byli Powstańcy, którzy dali widocznie sól, mąkę, kaszę. Jeden worek kaszy i grochu nasz wuj z Lubelskiego u nas zdeponował, bo u wszystkich ludzi znajomych zdeponował w razie czego. Tak że było gotowanie w olbrzymim kotle i wszyscy dostawali. To były nawet zupy na mięsie, więc uważam, że to było wspaniałe. A jeszcze tam były suchary, było, pamiętam, skondensowane [mleko]. To już dzieci tylko dostawały takie rzeczy. Tak że głodu nie było.
Gotowały panie z tego domu, tam było tych osób szereg, łącznie z mamą i naszą opiekunką, tą nianią, panią Jadwigą. Wszystkie osoby tym się zajmowały.
- Nie owało dostępu do wody?
Nie owało, była studzienka, pamiętam. Na podwórku była woda.
- Gdzie państwo nocowali, w schronach?
Nie, w piwnicy calusieńki czas. My, jako dzieci, wybiegałyśmy na to podwórko, tam jeszcze jakieś dzieci były. [Byliśmy] zaganiani, bo jednak odłamki czy „krowy” waliły, nigdy człowiek nie wiedział, gdzie co trafi. Tak przetrwaliśmy mniej więcej do 4 września.
- Czy spotkała się pani z przejawami życia religijnego?
Owszem, zawsze była wieczorna modlitwa. Jeszcze (nie wiem, kiedy to było, przed 4 września) były bombardowania i w ogrodzie Zamoyskich, na tyłach domu, było masę osób rannych. Część tych rannych, kilka osób, w ostatniej chwili wniesiono do piwnicy. Moja siostra z bratem długi czas nocowali na piętrze w domu. Nie było okien, ale potem okazało się, że w ścianach tkwią kulki i ojciec zabronił. Jako dziecko jeszcze pamiętam, że myśmy się strasznie bały, bo były straszne szczury, dlatego że była hodowana świnia, tam było jedzenie. Tak że wiem, że wszystkie dziury w piwnicach zatykało się jakimiś blachami, bo były straszliwe szczury. Tych rannych przeniesiono, mówiono, że tam były bombardowania i ci ranni byli. Przed tym 4 września ojciec zauważył, że po niemiecku mówią obok naszego domu. Mur rozdzielał, była szpara, w każdym razie było słychać, że w oftalmicznym (bo był szpital oftalmiczny zaraz obok) już [słychać] Niemców. Ojciec mówi więc: „Trzeba się szykować, prawdopodobnie Niemcy wejdą”.
- Jakie nastroje panowały w pani otoczeniu?
Euforia. Była radość, że jest Powstanie, ogromna radość, ponieważ mało było rannych właśnie widać. Piwnice były poprzebijane, tak że niektórzy poszli pewnie dalej może.
- Czy widziała pani Powstańców, jakieś walki powstańcze?
Walki nie, tylko było słychać i potem rannych kilku do piwnicy [przynieśli]. Potem Niemcy weszli, to było bardzo rano, bo już o trzeciej, czwartej słychać było głosy Niemców.
Niemcy weszli 4 września chyba, może 3 września. Kiedy Niemcy wszystkich z Warszawy wyrzucali, to był exodus warszawiaków.
- Jak pani zapamiętała moment wejścia?
Tak jak zawsze. To był Wehrmacht. Od razu dopadli, nie wiem, zauważyli, że brat ma zegarek, zerwali ten zegarek. Tak się zachowywali, chociaż to był Wehrmacht. Nie było różnicy, żeby kulturalniej, zawsze z rykami potwornymi:
Raus! Wszyscy więc wychodziliśmy. Pamiętam, że wynoszono rannych, jeden ranny błagał, żeby go zabrać. Byłam dziewczynką, on był na noszach, zanieśli go, nie wiem, czy nie z powrotem do ogrodu Zamoyskich. A my ustawieni, wszyscy wychodziliśmy na ulicę. Nasza niania zabrała wielki dzbanek do wody, jak to wtedy były. Nie wiem, ludzie różne rzeczy brali. Widziałam panią z naszego domu, Budny chyba się nazywała, która niosła klatkę z kanarkiem, nie chciała zostawić kanarka. Wiem, że ojciec mówił tym dwóm Żydówkom, żeby się troszkę zawinęły, zamaskowały, ale mnie się wydaje, że [nie było potrzeby]. Nie wiem, nie widziałam jakiejś różnicy w wyglądzie. Bardzo się nas trzymały. Tak szliśmy w dół, w stronę Wisły, cały pochód. Setki, tysiące ludzi wtedy szły z całej dzielnicy. Był nieludzki upał, pamiętam, doszliśmy do Wisłostrady. Ten tłum szedł powoli, bo to starsi ludzie. Pamiętam, jak był postój. Zrobili Niemcy postój, jakiś pan starszy umarł na serce, żona rozpaczała, ale potem, jak Niemcy kazali iść, to on został, a ona poszła, bo po prostu nie było innej rady. Wzdłuż Wisły (było zupełnie inaczej niż teraz), w środku były przed wojną prawdopodobnie trawniki, ale w czasie okupacji wszyscy uprawiali tam pomidory i co można było. Wszyscy więc wtedy rzucili się na te pomidory, bo to było jedyne picie, a był upał nieludzki. Myśmy nazbierali trochę do tego dzbanka. Cały ten tłum oberwał dojrzalsze czy mniej [pomidory], bo to było picie. I tak szliśmy. Bardzo długo się szło, to był jednak tłum ludzi. Byli jeszcze znajomi ojca, chyba Brunonie. Wiem, że za nami szła ta grupka ludzi, człowiek się mieszał trochę. Ojciec bardzo siostrę zakrywał. Doszliśmy do Bednarskiej i Bednarską w górę. Na Bednarskiej był nieludzki, trupi zapach, nie do wytrzymania, jak się szło. Ojciec się rozglądał i zauważył, że nie ma tych jego znajomych w grupie. No ale trudno, pędzili nas dalej. Pędzili Wolską i właśnie na Wolskiej… Myśmy szli od piątej rano, to była pewnie ósma, dziewiąta godzina, bardzo późna już. W każdym razie szło się szpalerem jeszcze palących się domów, żar był. Stali tam wolontariusze, pewnie z PCK, i rozdawali kawę do picia, pierwsze picie. Tam nas zagnano do kościoła. Kościół był ogrodzony i była furteczka. Przy tej furtce stał Niemiec, puszczał pojedynczo. Wiem, że mama miała z sobą torbę z dokumentami (myśmy nic nie niosły), jakoś się zagapiła, zostawiła tę torbę, musiała się cofnąć. W każdym razie szły te dwie Żydówki. Mama zobaczyła, że on je od razu oddzielił, zaprowadził… Już ich potem nie było w kościele, tak że tam zginęły niestety. Myśmy szli dalej. Zapakowano nas do kolejki i zawieziono do obozu. Ojciec (bo można było otworzyć drzwi) miał ochotę wypchnąć mnie i brata, sam by wyskoczył, siostra prawdopodobnie też, ale moja mama nigdy by nie wyskoczyła jako dama. Jeszcze była ta nasza niania i była stara kucharka, pani Albera. Mnie się wydawała stara, pewnie nie była jeszcze wtedy stara. W każdym razie dojechaliśmy do obozu.
W tym obozie dziki tłum, bo to były setki tysięcy osób. Ojciec szukał możliwości, nocowało się na jakichś papierach, skrzynkach. Tam Niemcy dawali zupę i ten dzbanek nas uratował, bo się szło z tym dzbankiem, mówiło się, że nas jest tyle osób. Nie wiem, czy ktoś miał łyżkę, bo to mnie nie interesowało, ale jednak myśmy tę zupę… Myśmy tam byli koło czterech, pięciu dni. To wyjątkowo chyba długo. Ojciec się bał, bo ciągle wywozili. Myśmy około 3, 4 września wędrowali, a ja 8 września mam imieniny. Pamiętam, że jeszcze mnie mama uświadamiała, mówiła mi… Bała się, że nas rozdzielą, bo rozdzielali wszystkich ludzi. Najpierw Niemcy krzyczeli, że kolejarzy potrzebują (część ludzi się zgłaszała), tramwajarzy, jakichś innych. A ojciec ciągle nas przenosił z jednej hali do drugiej, czekał, liczył na jakiś cud. Cud się zdarzył. Ojciec spotkał znajomą, niestety nie pamiętam już teraz nazwiska… [Kolasińska]. Miał przy sobie dolary, ona pracowała jako wolontariuszka przy Niemcach. Przekupiła i wciągnęli nas wszystkich na listę
schwer lungenkrank, czyli gruźlików, bo takich Niemcy się bardzo bali. Nas było sporo jednego nazwiska, pięć osób, więc umieszczono nas na tej liście co jakiś czas. Po pięciu dniach myśmy z tłumkiem ludzi na tej liście (oni sprawdzali dokładnie) za bramę zostali wypuszczeni na wolność. To był szok dla nas.
Ojciec musiał gdzieś nas zawieźć, więc wsiedliśmy do kolejki EKD. To wszystko jest trudne. Tam przeżyłam szok, bo siedzieli ludzie normalnie ubrani, rozmawiali, była cisza, to był zupełnie inny świat. Ojciec nas zawiózł do Komorowa, do znajomego pana. Ponieważ było tylu nieszczęśników, więc nie mógł tam długo siedzieć z nami. Potem pojechaliśmy do Częstochowy, tam ojciec wynajął maleńki pokoik i byliśmy wszyscy w tym pokoiku, a ojciec dalej szukał jakiejś możliwości. Pani, która nam wynajęła, miała synka małego i pomagałam jej, zajmowałam się troszkę tym dzieckiem, bawiłam się z nim, ona była zadowolona. Ale była też taka Marysia w moim wieku (wtedy miałam czternaście lat), myśmy troszkę się chuliganiły po ulicach. Cały boży dzień nic człowiek nie robił, nie uczył się. Wreszcie ojciec pojechał pod Częstochowę, tam jego kuzyn [Jan Świderski] miał majątek Mzurów. Ale w tym majątku było tylu ludzi, że ten wuj powiedział: „Po prostu nie mogę was przyjąć, bo jest dziki tłum u mnie, szukajcie na wsi”.
Wtedy ojciec wynajął jeden pokój w chałupie bogatszego gospodarza. [Było to we wsi Niegowa]. Gospodarz miał kuchnię, a od strony drogi był pokój i w tym pokoju myśmy mieszkali. Tam były trzy łóżka. Gosposia została w Częstochowie u sióstr, byliśmy tam: moja matka, brat, siostra, ja [i Jadwiga Korzeniewska], pięć osób. Wuj nam dawał podstawowe produkty. W sionce była kuchnia, która wiecznie dymiła i to była makabryczna rzecz. Garnki gospodyni dała i się gotowało. Chodziliśmy do lasu, sanki się brało, chodziło się po gałęzie. Siekierę nam gospodarz dał i obrabiałam te gałęzie, siostra też. Parę razy ktoś nas zrugał, że to jak to, gałęzie? Dziwiłam się, uważałam, że jak gałęzie leżą, to są niczyje. Oczywiście czyjeś były, ale trudno, trzeba było gotować, tak że rąbanie drzewa było. Chodziłam z córką gospodarzy trzy kilometry do Mzurowa, do wujostwa, pożyczałam książki. Wtedy miałam czas, całego Szekspira przeczytałam. Z tym że było ciężko z wodą, trzeba było chodzić po wodę. Na środku wsi była wielka studnia, wielkie wiadra, więc myśmy z siostrą kręciły. Jedno wiadro drewniane szło na dół, drugie do góry. Trzeba było potem tę wodę dźwigać do domu. Ojca nie było, ojciec miał inne koleje losu, szukał innych możliwości. Tam zastali nas Rosjanie, którzy wchodzili.
- Jak pani zapamiętała wejście Rosjan?
Nasza pani Jadwiga (myśmy mówili na nią [Dadzia]) uchyliła drzwi, powiedziała: „Rosjanie idą drogą” i zamknęła drzwi. To był, nie wiem, styczeń pewnie, bardzo ciężka była zima. Natychmiast wleciał Rosjanin z pepeszą:
Szpiony, szpiony! – „My nie
szpiony, my wyrzuceni, mieszkamy”. Brat zaczął z nim rozmawiać: „My wyrzuceni z Warszawy, my nie
szpiony”. Rosjan [im] mówi: „A skąd ty znasz tak dobrze rosyjski?”. Na to brat (bo brat się uczył w czasie wojny) mówi: „Wiedziałem, że przyjdziecie, dlatego się uczyłem”. Rosjanin się rozpromienił i wyszedł. Ale było ciężko. Byli inni warszawiacy po innych chałupach, to ich postawili pod ścianę. Cudem ktoś ich potem wybraniał. Jak Rosjanie tam nocowali, nasz gospodarz witał ich wódką. Pierwszego dnia był zachwycony, ale drugiego, trzeciego dnia… Oni mieli konie, brali snopki z żytem, słali pod konie, bo się nie liczyli z niczym. Wody w naszej studni wiejskiej zało, trzeba tylko chodzić albo się topiło śnieg, różnie, czasem mama się bała. Na któryś dzień z kolei weszli Rosjanie i powiedzieli, ponieważ to była bardzo porządna chałupa, na górce, z dala trochę od drogi: „Tu będzie sztab”. Nic nie mieliśmy do gadania i jakiś czas z tym sztabem razem na łóżkach myśmy mieszkali, na jednym łóżku oni spali, [na drugim] my. Przynosili jedzenie z sobą, nasza pani Jadwiga, Dadzia kochana, nakrywała im. Ich było dwóch, ona nakrywała na trzech, bo był ordynans, na co ten rusek się pyta: „Na co ty trzy nakrywasz?”. – „Wy i ordynans”. Zaśmiał się: „No to niech siada”. Taka u nich była demokracja. Potem jeden chciał siostrę zabrać, podobała mu się, młoda była. „Ona pojedzie z nami”. Co matka przeżywała, to sobie teraz wyobrażam. Moja mama położyła siostrę do łóżka i siostra parę dni leżała w łóżku. Powiedzieliśmy: „Nie, ona jest ciężko [chora]”. – „To nie szkodzi, wezmę ją na wóz, pierzyną przykryję”. Tak że mama przeżywała tam straszne rzeczy. Wreszcie się Rosjanie wynieśli, poszli dalej.
Przyszła wiosna. Myśmy stale tam mieszkali, chodziłam z córką gospodarzy krowy paść i uczyłam się gospodarowania. Ponieważ tam było spore gospodarstwo, więc kartofle z nimi sadziłam, wszystkie prace, gdzie ta dziewczynka szła. Ona była w moim wieku, jeszcze miała brata starszego. Często jeździłam z gospodarzem na jarmark. Oczywiście nie było mowy, żeby coś kupić. Wtedy wymienili, nie wiem, były jakieś marne pieniądze. Później jeszcze z bratem chodziłyśmy po wsi, sprzedawaliśmy mydło i pastę do butów. Te panie z majątku robiły jakoś to mydło, trzeba było rozprowadzać, oczywiście nie za pieniądze, bo chłop też nie miał, tylko za jajka. Pamiętam, jak jeden chłop po jakimś czasie przyszedł do mojej mamy z dziką pretensją, że ta pasta zapleśniała. Długo trzymał, poza tym nie wiem, z czego ona była robiona, z sadzy plus coś. Tak że z bratem chodziłam od chałupy do chałupy. Nie było to przyjemne, pamiętam do dzisiaj. Wreszcie (to już była wiosna, chyba wakacje się zbliżały) ojciec po nas przyjechał i zabrał nas do Fordonu pod Bydgoszcz, bo tam była fabryka ojca, którą ojciec jako dyrektor uruchomił od nowa. Potem ojciec nawet był w zarządzie głównym, a dyrektorem był ktoś inny, pracownik ojca. Tak że to już były powojenne czasy. Dalej się życie toczyło różnie.
- Które z wydarzeń z czasów wojny, okupacji czy Powstania najbardziej utrwaliło się w pani pamięci?
Samo Powstanie, pobyt w Muzeum [Narodowym], przemarsz, ten widok, potem ranni, którzy błagali, żeby ich zabrać. Nie wiem, co się z nimi stało, niektórych rannych potem wywożono. Mój mąż tak samo był ranny i wyszedł z pielęgniarką jako ranny szczęśliwie, też zresztą do obozu w Pruszkowie wywieźli ich wszystkich. Z czasów okupacji, to szkoła, nauka i strach, jak się po ulicy chodziło, bo człowiek nigdy nie wiedział. Zawsze ojciec mówił: „Uważajcie”, ale trudno było uważać. Ojciec dwa razy był w łapance, udało mu się uciec szczęśliwie. Ja jakoś nie trafiłam na szczęście na żadną łapankę.
Kołbiel, 20 czerwca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska