Anna Stupnicka-Bando „Anka”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Anna Stupnicka-Bando, skończone lat osiemdziesiąt trzy – urodzona 23 lutego 1929 roku. [W czasie Powstania] byłam na Żoliborzu w Zgrupowaniu „Żywiciel”, [pseudonim] „Anka”. Byłam sanitariuszką w punkcie sanitarnym przy Mickiewicza 25.

  • Zechce nam pani opowiedzieć krótko o okresie przedwojennym? W czasie Powstania miała pani szesnaście lat. Do jakiej szkoły pani chodziła? Co pani robiła przed wybuchem Powstania Warszawskiego?

Jeszcze nie miałam szesnastu lat, piętnaście i pół, bo w lutym się urodziłam. Mieszkałam na Żoliborzu, chodziłam do sióstr zmartwychwstanek, a potem do szkoły powszechnej numer 64. W czasie okupacji chodziłam do szkoły ogrodniczej i oczywiście były komplety. Pierwsza klasa gimnazjum była na kompletach, które odbywały się, jak wiemy, w różnych mieszkaniach prywatnych, między innymi i u nas w domu, bo mieszkałam również na Mickiewicza pod 25.

  • Adres Mickiewicza 25 mocno się wpisał w pani życie.

Tak jest, mocno.

  • Jak pani pamięta wybuch wojny?

Moja mama skończyła Wyższą Szkołę Nauk Politycznych i pracowała w wojsku. Ale oprócz tego w dawnym okresie mojego dzieciństwa była nauczycielką. Zawsze była gorącą patriotką, a już jak pracowała w wojsku, to też byłam wychowywana patriotycznie na książkach o Orlętach Lwowskich, „Białe róże” – już nie pamiętam tych książek. […] W każdym razie mama była wielką patriotką i tak mnie wychowywała.
W 1939 roku, ponieważ pracowała w wojsku, była ewakuowana z Warszawy razem z wojskiem, bo mieliśmy przechodzić przez granicę w Rumunii. Jak dojechaliśmy do Rumunii (po różnych przygodach, oczywiście), to babcia powiedziała (ponieważ byłyśmy z babcią), że jak ma umierać, to tylko na polskiej ziemi i powiedziała, że w ogóle nie przejedzie do Rumunii, nie przejdzie przez granicę. Musiałyśmy wrócić. Mama kupiła jakiś wóz na wsi przed granicą (nie pamiętam, jaka to miejscowość była) i kupiła konia kawaleryjskiego. Wozem i koniem pojechałyśmy do Brześcia. Oczywiście cała ekipa wojskowych przeszła przez granicę, a myśmy wróciły. Nie pamiętam, jak długo jechałyśmy przez wsie, gdzie właściwie Polacy byli wymordowani (bo to był Wołyń), ale jakimś cudem nam się udało przejechać. Jak tam dopadali do nas i chcieli wyprzęgać konia, to mama mówiła, że albo babcia raz miała tyfus, albo ja raz miałam tyfus i wtedy odstępowali.
Przyjechaliśmy, [ale] trwało to bardzo długo, ponieważ nie wiedziałyśmy, że koń kawaleryjski nie bardzo chętnie idzie w zaprzęgu i szedł noga za nogą. Nie wiem, czy myśmy tydzień, czy dłużej jechały do Brześcia, ale jak już żeśmy dojechały, to wujostwo, do których właśnie żeśmy się udały, przerazili się po prostu, jak nas zobaczyli, że my przez te wsie jakoś żywe przejechałyśmy. Wujek był tam lekarzem. Zostałyśmy w Brześciu. Oczywiście konia żeśmy sprzedały. Furmankę żeśmy sprzedały. To był chyba październik, listopad – byłyśmy tam przez dwa i pół miesiąca. Sowieci byli w Brześciu oczywiście.
Mama postanowiła wracać jednak do Niemców do Warszawy. Zaczęłyśmy wracać. To też trwało bardzo długo, dlatego że trzy razy przechodziłyśmy przez zieloną granicę z różnymi strasznymi przygodami. To był grudzień 1939 roku. Była wtedy straszna zima, ale za trzecim razem jakoś żeśmy przeszły. Oczywiście łapali nas na pasie… graniczącym między Sowietami a Polską (zajętą oczywiście przez Niemców), wsadzali nas do [aresztów], raz w więzieniu żeśmy siedziały, raz w jakichś piwnicach, ale w końcu żeśmy przeszły, dobrnęłyśmy do Warszawy na Boże Narodzenie na Żoliborz.
Nasze mieszkanie nie było rozwalone w 1939 roku, w ogóle nic nie zginęło z mieszkania […]. Jakoś żeśmy się urządziły, tylko mama zamieniła (bo miałyśmy wtedy większe mieszkanie na Mickiewicza) na mniejsze. Były duże dwa pokoje z kuchnią, ze służbówką. Przeprowadziłyśmy się w tym samym bloku do mniejszego, też dwupokojowego, ale już znacznie mniejszego mieszkania.
Zaczął się okres okupacji. Mama oczywiście włączyła się zaraz w konspirację. W czasie okupacji pracowała jako prowadząca administrację i meldunki w różnych domach, między innymi miała właśnie dostęp do różnych kartek, do meldunków, do różnych blankietów, które były potrzebne do wyrabiania fałszywych papierów. Pomagałam często mamie. Pamiętam nawet (może to ważne jest), że jeździłyśmy do magistratu. W magistracie była komórka (chyba w wydziale ogólnym – pamiętam to), pani miała pseudonim „Janina” i zajmowali się wyrabianiem fałszywych dokumentów. Był jeszcze pan Nowakowski, który nie wiem, czy miał pseudonim „Apostoł”, czy moja mama go tak nazywała „Apostoł”. Jego biuro fałszerstwa, że tak powiem, mieściło się w gruzach pod Teatrem Wielkim, niedaleko magistratu. Pamiętam, że dokumenty gotowe gdzieś potem przewoziłam z mamą na Pragę do kogoś. W jakiejś willi mieszkała żona oficera, ona z kolei dalej [roznosiła] do ludzi, którzy potrzebowali tych dokumentów. W międzyczasie się uczyłam, komplety się u nas odbywały. Byłam w harcerstwie, ale właściwie więcej byłam zaangażowana w pracę mojej mamy niż w harcerstwo. Chociaż skończyłam jakiś krótki kurs Czerwonego Krzyża u sióstr zmartwychwstanek.
W związku z tym, że moja mama prowadziła meldunki na terenie Żoliborza i częściowo Starego Miasta, i częściowo getta, chodziłam z mamą. Miała przepustkę na dwie osoby. Wchodziłam z mamą często do getta, nosząc w teczce szkolnej chleb i marmoladę dla bardzo biednej wielodzietnej rodziny żydowskiej. Oczywiście wtedy kiedy jeszcze mama mogła tam [wejść], bo też prowadziła meldunki na terenie getta. Pewnego razu (to muszę powiedzieć, [choć] to nie ma związku z Powstaniem) mama powiedziała, że jutro wyprowadzimy dziewczynkę żydowską z getta. To był rok 1942. Poszłyśmy do getta jak zwykle z książkami meldunkowymi. Pod wieczór, już zmierzch był, przyszedł jakiś pan, przyprowadził dziewczynkę. To był Hilary Alter, był członkiem organizacji Bunda w getcie. Pożegnali się, to było bardzo smutne rozstanie ojca z dziewczynką. Dziewczynka miała na imię Lilka, Lilka Alterówna, o rok młodsza ode mnie. Mama wtedy powiedziała, żebyśmy się przebrały. Włożyłam jej paltko zielone, które prawdopodobnie wydawało się mojej mamie, że jest bardzo rzucające się w oczy, a ona włożyła mój szkolny płaszcz i beret z szarotką – strój obowiązujący u sióstr zakonnych zmartwychwstanek. Dała nam książki meldunkowe i powiedziała: „Teraz głowy do góry i takim raźnym krokiem prosto przejdźcie koło tej wartowni”. Mama została. Przeszłyśmy. Było to dla mnie okropne przeżycie. Jak znalazłyśmy się za murami getta, to zapomniałam z tego zdenerwowania, gdzie stoi dorożka umówiona, żeby jechać z Lilką na Żoliborz, ale w końcu jakoś doszłam do siebie i odnalazłam dorożkę. Pojechałyśmy. Od tego czasu (to był początek 1942 rok, zima w każdym razie; miałyśmy palta zimowe, stąd pamiętam) była, mieszkała u nas, przeżyła całą okupację, Powstanie, Pruszków i jeszcze melinę „Jędrusiów” pod Miechowem – wszędzie była z nami do końca wojny.

  • Czy w konspiracji działała pani samodzielnie, czy był to współudział z mamą?

Z mamą. Nie wiem w ogóle, w czym mama była. Wiem, że załatwiała dokumenty z konspiracji, ale jak to, co to, jak to się nazywało, to nie wiem. Oczywiście w AK.

  • Czy poza tym współudziałem z mamą działała pani samodzielnie?

Jeżeli o sprawy dokumentów [chodzi], to z mamą. Jeszcze bardzo ważną rzecz muszę dopowiedzieć, że przepustka opiewała na dwie osoby. Wyszłam z Lilką, a mama została w getcie i wróciła dopiero na drugi dzień. Jakim cudem, to już nie wiem. Jak to w czasie okupacji, walka była o wszystko, o przeżycie. Jeszcze musiałam dodatkowo opiekować się Lilką. Oprócz Lilki, to muszę powiedzieć, że w naszym domu otrzymywali wielką pomoc inni Żydzi, [jak na przykład] chłopiec żydowski Rysio Grynberg, który okresami przebywał w naszym domu. Gdzieś się ukrywał w Śródmieściu, ale jak tam coś było, łapanki czy coś, to on wsiadał w dorożkę i przyjeżdżał na Żoliborz do nas i u nas nocował. Poza tym codziennym gościem był jeszcze doktór z Łodzi, Mikołaj Borensztajn, któremu mama załatwiła dokumenty i pracę palacza centralnego ogrzewania w sąsiednim bloku na Mickiewicza pod 27. Wszystkim oczywiście dokumenty mama załatwiła. Oni mieli polskie nazwiska. Lilka nazywała się Krysia Wójcik, to panieńskie nazwisko mojej mamy. Była naszą kuzynką, choć nie była podobna do mojej rodziny. Rysio Grynberg nazywał się Ryszard Łukawski, a doktór Borensztajn nazywał się Mikołaj Borkowski. Przy polskim nazwisku pozostał po wojnie, przeżyli wszyscy wojnę.
Wracam jeszcze do okupacji. Pamiętam, że jeździłam na jakieś zbiórki do Królikarni. Tam ćwiczenia miałyśmy, coś takiego tam było, już teraz nie pamiętam. Ze dwa razy w Królikarni byłyśmy, jakaś grupa moich koleżanek z harcerstwa oczywiście. Dochodzimy do Powstania. Nie pamiętam, czy 31 lipca, czy to już było 1 sierpnia, organizowałyśmy punkt sanitarny na Mickiewicza, przenosząc z apteki z Czarnieckiego (nie pamiętam już, w którym miejscu była) lekarstwa i różne środki opatrunkowe. Przypominam sobie, że na początku jeszcze na Mickiewicza nie było obstrzału, bo dopiero 1 sierpnia się zaczęło.
Ale myśmy 1 sierpnia też przenosiły lekarstwa, przelatywałyśmy przez Mickiewicza. Najgorzej było dźwigać butle ze spirytusem skażonym, z wodą utlenioną, z wodą destylowaną. Zdołałyśmy [namówić] parę dziewczyn: Hania Radwańska (nie wiem, czy ona gdzieś figuruje w ewidencji Powstania Warszawskiego) – z nią głównie przenosiłam, była rok ode mnie młodsza; nie mam kontaktu, straciłam zupełnie z nią kontakt. Ona potem w czasie Powstania roznosiła listy, pamiętam. Byłam głównie w piwnicy, a ona wiem, że miała torbę i roznosiła listy. Ciekawa jestem, czy gdzieś figuruje, czy ktoś w ogóle ją podał, czy ona się podała. W każdym razie mogę to zaświadczyć, gdyby trzeba było coś takiego.

  • Wybuch Powstania zastał panią na Żoliborzu.

Na Żoliborzu w czasie organizowania punktu sanitarnego pod [numerem] 25, w maglu. To był magiel bardzo głęboko pod budynkiem Mickiewicza 25. [Budynek] po jednej stronie od Alej Wojska Polskiego miał schron głęboki, a po drugiej stronie od Mierosławskiego miał głęboko magiel i w tym maglu był punkt sanitarny. Malutki, pospolicie znany.

  • Czy poza panią były tam jeszcze jakieś osoby?

Oczywiście tak. Byłam tam najmłodsza, chodziłam na dyżury. Były starsze: była Tola, był doktór Paweł Skrabeliński (był w tym punkcie sanitarnym ordynatorem czy jak to nazwać), był jeszcze jakiś młody medyk, ale nie pamiętam, jak się nazywał; skończył już medycynę. Jak były dyżury, to praca polegała na tym, że trzeba było robić opatrunki. Zajmowałam się na przykład wydłubywaniem odłamków z granatników. Jak się rozpryskiwało, oczywiście klatka piersiowa cała usłana różnymi grudkami muru, nie muru. To była moja specjalność, mogę powiedzieć, wydłubywałam to. Poza tym na dyżurach robiło się opatrunki, myło się podłogę lizolem, którego nie znoszę do dzisiejszego dnia. Poza tym trafiali tam chłopcy, którzy akurat byli ranni w okolicach. Poważnych operacji się u nas nie przeprowadzało, tylko robiło się opatrunki i jakieś drobne zaszycia, wyciąganie odłamków i tak dalej. Już większe operacje czy poważniejsze rany zanosiło się do sióstr zmartwychwstanek albo na Krechowiecką, a potem jeszcze chyba… przy parku, do fortu Sokolnickiego, to było w ziemi.
Chcę powiedzieć o jednym wspaniałym uczuciu, które pamiętam do dzisiejszego dnia. Pierwsze dni Powstania – nas ogarnęło niewyobrażalne po prostu uczucie, jakieś wzniosłe uczucie. Wydawało nam się, że to zaraz będzie koniec wojny, że bierzemy udział w jakiejś wspaniałej sprawie. Nie potrafię opowiedzieć tego uczucia, ale pamiętam je do dzisiejszego dnia nawet po tylu latach.
  • Pracując w punkcie sanitarnym, czy miała pani kontakt z rannymi żołnierzami drugiej strony, czyli Niemcami?

Nie, u nas nie było. Nigdy się nie zdarzyło. W innych szpitalach, to wiem, że nieraz byli ranni Niemcy, ale w tym punkcie sanitarnym nie.

  • Co było, jak minął entuzjazm?

Entuzjazm z czasem opadał i zaczęła się szara rzeczywistość. To były ciężkie chwile, przecież nie muszę o tym opowiadać, jak to wyglądało. Czasami były straszne przeżycia. Pamiętam jedno straszne dla mnie przeżycie. Wyszłam na podwórko i rozmawiałam ze swoim starszym kolegą, który był, już nie pamiętam, w którym w oddziale, zdaje się, że to był pluton 229. Potem żeśmy się pożegnali, weszłam z powrotem do punktu i za chwilę granatnik wpadł w miejsce, gdzie żeśmy stali. Rozszarpało go w drobne kawałki. Pamiętam, to było dla mnie chyba najstraszniejsze przeżycie, bo musiałyśmy potem z koleżanką, która też była na dyżurze, składać jego części do… kombinezonu zielonego, niektórzy chłopcy mieli cały zasuwany. Myśmy, pamiętam, jego części do kombinezonu zasuwały. To było dla mnie wtedy straszne przeżycie, straszne, bo pięć minut przedtem z nim rozmawiałam, a poza tym znałam go bardzo dobrze.
Poza tym [było] ciężko, robiło się coraz ciężej, owało lekarstw, owało opatrunków. Trzeba było potem już z prześcieradeł robić opatrunki. Najgorsze sprawy były potem z przynoszeniem wody, bo przecież Niemcy wypatrywali, „gołębiarze” na dachach wypatrywali, gdzie ludzie chodzą po wodę. Oni wypatrywali i strzelali. U nas było na podwórku ujęcie wody, ale potem trzeba było gdzieś dalej, pamiętam, po wodę chodzić. To też było bardzo przykre, bo oni gdzieś z góry, z innych bloków, gdzie byli, strzelali do nas.

  • Mówiła pani, że pierwsze dni Powstania to radość i euforia. Czy takie same nastroje były wśród ludności cywilnej?

Tak. Ludność cywilna na początku była bardzo szczęśliwa. Z czasem się zmieniało. Na Żoliborzu byli ludzie jacyś tacy specjalni (nie chcę chwalić żoliborzaków), nie słyszało się, żeby pomstowanie było. W każdym razie nie słyszałam, ale tak było. Ludzie już mieli pod koniec Powstania dosyć tego wszystkiego, uważali, że to jest złe, że to jest niedobre, że tyle ludzi ginie. Nie dość, że młodzież, to w ogóle cywile giną. Specjalnie się z tym nie spotkałam, więc nie mogę o tym mówić. Oprócz smutnych i ciężkich chwil, to były i miłe chwile, kiedy nie było ani bombardowania, był względny spokój. Żeśmy się na parterze w jakimś mieszkaniu spotkali grupką młodzieży, śpiewaliśmy piosenki – były chwile relaksowe, pamiętam.

  • Czy z czasu Powstania Warszawskiego ocaliła pani bliższe znajomości, przyjaźnie? Utrzymuje pani z kimś kontakt?

Nie. Było to dla mnie straszne, że do dzisiejszego dnia nie jeżdżę w ogóle na Żoliborz, chociaż mieszkałam na Żoliborzu i przeżyłam Powstanie na Żoliborzu. W ogóle nie jeżdżę na Żoliborz, przez tyle lat może byłam trzy czy cztery razy na Żoliborzu. Za każdym razem wracam rozstrojona nerwowo. Nie wiem, tyle lat przecież upłynęło. Nie wiem, czy dorośli ludzie też tak przeżywali jak młodzież. Chyba też, nie wiem zresztą, kto bardziej to przeżywał. W każdym razie nie jeżdżę i nie jeździłam, nie kontaktowałam się z nikim. To znaczy kontaktowałam się, jak trzeba było relacje składać, ale z chłopcami z Żoliborza, to chyba się tylko raz skontaktowałam. Ze dwa razy na 1 sierpnia jeździłam do tego miejsca, gdzie grupa „Żywiciela” się spotyka. Jakoś nikogo nie poznaję, nikt mnie nie poznaje. Wszystko się postarzało, czas swoje zrobił. Tak się sobie przyglądamy. Część chłopaków pewnie poginęła, poumierała, nie wiem, gdzie oni są. Nie utrzymuję kontaktu z nikim. Zaangażowałam się w sprawy kombatanckie w kole „Wawer”.

  • Do kiedy pani była w punkcie sanitarnym?

Do końca września prawie. W ostatnich dniach września był u nas przez parę dni „Żywiciel”. Doktór „Paweł” zmieniał mu opatrunki na nodze. Bardzo miły pan, spokojny, zrównoważony. Potem, jak koniec Powstania, „Żywiciel” rozkazał doktórowi, żeby przenieść rannych (kto tam jeszcze był) na Krechowiecką – nie pamiętam.

  • Czy „Żywiciel” nie miał wtedy pomysłu, żeby ewakuować cały ten punkt?

Kazał przejść chyba na plac Wilsona, ale ja jeszcze z kimś wyszłam, bo mieszkałam pod [numerem] 25 i poszłam po prostu do matki, do babci i Żydówki, która u nas była przez całą okupację. Z cywilami wyszłyśmy, przechodziłyśmy przez całą Warszawę, nocowałyśmy oczywiście w kolumnie. To było… Drugiego października.
Jeszcze muszę powiedzieć straszną historię. Nie pamiętam dokładnie, kiedy to było. To już było we wrześniu, pod koniec. Wpadła bomba na blok [numer] 25 i cała część domu od alei Wojska Polskiego została zniszczona. Ale w piwnicach (bo tam były schrony) byli ludzie, od strony alei Wojska Polskiego wpadli „własowcy”, weszli do piwnic, do schronu i dobijali, kto jeszcze żył, to dobijali. Pamiętam to właśnie bardzo dobrze, bo tam matka Radwańskiej (o której mówiłam) dostała szoku, ale żyła. Wiem, że jej bagnetem przebili nogi. Ona z przebitymi nogami doszła w kolumnie do Pruszkowa. Nie zapomnę tego nigdy. Krew się lała, to wszystko zaschło – straszny widok.
Wypędzono nas 2 albo 3 sierpnia z bloku, przeszłyśmy kolumnami do Pruszkowa. Żeśmy nocowali w kościele na Woli, to pamiętam bardzo dobrze. Ale czy potem myśmy doszli do Dworca Zachodniego, czy myśmy doszli do Pruszkowa na nogach – tego zupełnie nie pamiętam […].

  • Okrucieństwo „własowców”, które pani opisała, widziała pani osobiście, czy słyszała pani o tym?

To się działo w tym bloku, gdzie byłam, tylko parę klatek dalej.

  • Czy to był jednostkowy przypadek, czy była jakaś większa forma zwyrodnienia?

Oni dobijali, kto się ruszał, to dobijali. Matka mojej koleżanki miała uda przebite bagnetem. Nie ruszała się, już myśleli, że ona nie żyje, ale żyła. Hania wtedy nie była z matką, nie wiem, gdzie ona była. Potem się spotkały i razem szły do Pruszkowa. Ale to było w tym samym bloku, tylko blok [numer] 25, to z jednej strony Mierosławskiego była brama, a z drugiej strony była od alei Wojska Polskiego. Tamtędy właśnie wpadli „własowcy”. Trzy klatki schodowe od nas [to] było.
Byłyśmy w Pruszkowie chyba przez cały tydzień. Wyczytywali nazwiska, zdaje się, do wyjazdu, część ludzi pojechała na roboty, część do obozu. Byłyśmy skierowane na wywiezienie do Niemiec. Moja mama wymyśliła, że do żadnych Niemiec nie pojedziemy. Wzięła mnie i Lilkę, Żydówkę (która była bardzo podobna do Żydówki), jakoś dostała się do głównego dyrektora (Niemca, chyba był lekarzem), poszła do niego i powiedziała, że nie możemy jechać nigdzie do Niemiec, bo mamy gruźlicę. Rzeczywiście wyglądałyśmy kiepsko, Lilka źle wyglądała. Czarna, długie, czarne rzęsy, twarz zapadnięta. „Dziewczynki mają gruźlicę, to strach, żebyśmy jechały do Niemiec i tam zarażali”. On uwierzył w tę bajkę i przedostałyśmy się na taki blok, gdzie już [byli] nie do wywiezienia do Niemiec, tylko gdzieś w Polskę. Wylądowałyśmy na południu Polski oczywiście w wagonach bydlęcych, zaplombowanych.
Jechałyśmy do Krakowa chyba trzy dni. Nie wiedziałyśmy, ale ktoś oczywiście powiedział, że jak od Krakowa gdzieś skręci pociąg, to jedziemy do Oświęcimia, a jak pojedzie prosto, to już nie do Oświęcimia. W każdym razie blady strach padł na ludzi. Pamiętam jeszcze, że to był wagon bydlęcy bez dachu i akurat straszliwe ulewy wtedy były, jak żeśmy jechali.
Jakoś żeśmy dojechały do Słomnik. W Słomnikach wyrzucono nas z wagonów, odplombowano wagony. Jeden czy dwa dni mama z Lilką były u kogoś w Słomnikach, a ja byłam w szpitalu, bo był w Słomnikach. Chyba dwa dni byłam w szpitalu, bo trochę byłam draśnięta. Dowiedział się o tym ksiądz proboszcz, że to z Powstania ludzie, i przysłał jakąś furmankę. Nie wiem, czy to gospodyni proboszcza, [ale] dała nam pierzynę. Zawieziono nas do mająteczku koło Miechowa, który się nazywał Kraszewo. W tym mająteczku okazało się, że było mnóstwo ludzi, uciekinierów nie tylko z Warszawy. Byli również wysiedleni z Poznańskiego. Poza tym była tam melina „Jędrusiów”. Oczywiście ja, jako ciągle działająca sanitariuszka, leczyłam tych chłopców. Głównym lekarstwem był spirytus: do środka i do zewnątrz.

  • Czy pomagało?

Tak jest, pomagało bardzo. Jak leżeli pokotem, to i gorączka spadła. Straszne to były czasy. W każdym razie działałam jeszcze w Kraszewie. Nawet jeździłam dwa razy z meldunkiem do Krakowa. Pamiętam z jakimś kapralem, który miał pseudonim „Setka”. Jeszcze jeździłam do Miechowa, ale do kogo, to już nie pamiętam, ale też z jakimś meldunkiem i też z jakimś chłopakiem. W Krakowie pamiętam ciekawą rzecz, że był punkt (chyba u matki dyrektora jakiegoś teatru) w wielkim mieszkaniu. Tam meldunki się przekazywało. Mam straszne wspomnienie: jak przyjechaliśmy do Krakowa, to zobaczyłam, że ludzie normalnie żyją, nie ma żadnego bombardowania, miasto niezniszczone – ogarnęło mnie straszne uczucie rozpaczy, pamiętam, nie mogłam się z tym pogodzić po prostu, że tu jest normalne życie. Nie mogłam się z tym pogodzić. Potem żeśmy wrócili.

  • Jak długo tam panie były?

W Krakowie chyba jeden czy dwa dni.

  • A w Kraszewie?

W Kraszewie zostałyśmy do końca, chyba do Warszawy wróciłyśmy w marcu przed Wielkanocą. Nie wiem, czy Wielkanoc w kwietniu wtedy wypadała, w każdym razie wiem, że jeszcze było zimno.

  • Czym się pani zajmowała w czasie pobytu w majątku poza działalnością sanitariuszki?

Życiem. Życie było bardzo ciężkie. Chodziłam do lasu, chłopcy piłowali drzewa. Trzeba było rąbać, znosić drzewo, palić w piecyku, kozie. Myśmy zajmowali wielki salon. Jak byli chłopcy, to wszystko na słomie spało, jedna koza… straszne to były czasy. Trzeba było się publicznie załatwiać, straszne rzeczy były, ale to człowiek wszystko musiał przeżyć. Strasznie były warunki prymitywne. Oczywiście było jedzenie. W majątku rano chodziliśmy do kuchni, tam było robione jedzenie, zupa pyszna, zalewajka o cudownym zapachu. Dostawaliśmy tam jedzenie i chłopcy, i my. Wyzwolenie nastąpiło w marcu. Były jeszcze tragiczne chwile. Byli młodzi, na przykład „Bohun”, Jerzy Dobrowolski – trzech chłopaków z majątku, on był najmłodszym synem. Tamci dwaj zginęli, a on (nie pamiętam, ile miał wtedy lat, w każdym razie starszy był trochę ode mnie) był szalony. Pamiętam, że chciał się zastrzelić, trzeba go było pilnować, jakiegoś amoku dostał, że musi pomścić braci. Moja mama go pilnowała, tłumaczyła w ogóle młodym ludziom: „Słuchajcie, wy się musicie przydać. Wy się przydacie, musicie żyć”. To było okropne przeżycie dla tych chłopców, okropne. Kilku się uratowało. Uratowało się dwóch, między innymi Jurek Dobrowolski i jeszcze jeden starszy, Banach – to już był porucznik, jaki miał pseudonim, nie pamiętam w tej chwili – w każdym razie z jednym i z drugim spotkałyśmy się w Gdańsku już po wojnie.

  • Jak ułożyło się pani życie po powrocie do Warszawy?

Wróciłyśmy przed Wielkanocą na Żoliborz. Mieszkanie na Żoliborzu było rozwalone. Ściana na Mickiewicza [była zawalona] i trzeba było organizować życie od początku. Lilkę zaprowadziła mama na Pragę. Pojechały na Pragę do gminy żydowskiej i tam się już zajęli Lilką. Potem odnalazła ją jej ciotka we Francji, pojechała do Francji i ślad po niej zaginął.

  • Urwał się z nią kontakt zupełnie?

Był kontakt, ale po wielu latach. Na Pradze jeszcze żeśmy się spotkali z doktorem Borensztajnem, który wrócił do Łodzi (bo tam u którychś sióstr przechowała się jego córka) i z Rysiem Grynbergiem, który też przeżył wojnę. On się spotkał ze swoją rodziną we Francji, bo jego rodzice też przeżyli wojnę. My, ponieważ byłyśmy strasznie wycieńczone, zawszone, pojechałyśmy na odkarmienie pod Warszawę do wujostwa (nie pamiętam w tej chwili, jaka to miejscowość), którzy byli w Brześciu. Oni uciekli z Brześcia do Warszawy. Pod Warszawą wylądowali oczywiście na koszach, na walizkach w jakiejś miejscowości. Do nich żeśmy pojechały na odkarmienie, na odwszenie, na doprowadzenie się do stanu możliwości dalszego funkcjonowania.
  • Czy po wojnie mama wróciła do pracy?

Nie. Ponieważ mój wujek wyjechał do Gdańska (bo też mieszkał na Żoliborzu, też mieszkanie miał zniszczone – starszy brat mojej mamy) i pociągnął mamę. Z mamą pojechałyśmy do Gdańska i w Gdańsku zaczęło się od nowa życie. W 1939 roku jeden raz i po Powstaniu drugi raz życie od początku. To było ciężkie życie. Mama zaczęła pracować w województwie, poza tym jak zwykle zajmowała się pracą społeczną w Lidze Kobiet, w Towarzystwie Przyjaciół Żołnierza (ja też w tym towarzystwie byłam zaangażowana),w PPS oczywiście była.

  • A pani szkoła, pani studia?

Tak, zaczęłam chodzić do szkoły. Po jakimś czasie, bo przecież nie miałyśmy żadnego mieszkania, musiałyśmy zorganizować jakoś życie. Pieniędzy nie było w ogóle żadnych, dlatego że na początku w ogóle jak ktoś zaczął pracować, to nie dostawał pensji, tylko były deputaty: marmolada amerykańska pomarańczowa, jeszcze jakieś deputaty, nie pamiętam co. W każdym razie nie miałyśmy w ogóle pieniędzy. Zaczęłam chodzić do szkoły. To znaczy skończyłam małą maturę, dużą maturę. Już potem coraz lepiej było. Moja mama zaczęła mieć przykrości, była wzywana do UB, bo z ramienia Ligi Kobiet (i jeszcze jakiejś organizacji, już nie wiem jakiej, nie pamiętam w tej chwili) zawsze działała społecznie we wszystkich organizacjach. Spotkałyśmy się z Jurkiem Dobrowolskim z partyzantki, „Bohunem” i ze Stasiem Banachem, który zresztą był sławnym profesorem neurochirurgiem w Gdańsku; nie wiem, czy on jeszcze żyje. Natomiast „Bohun” był aresztowany i mama go broniła właśnie z ramienia Ligi Kobiet, jakiejś grupy młodzieżowej. Była jeszcze w organizacji pojednania polsko-sowieckiego, coś takiego. Były tam różne nieprzyjemności, były porachunki. Wiem, że występowała w obronie Jurka „Bohuna” Dobrowolskiego. Potem prawdopodobnie jeszcze w innych sprawach chciała ratować tych młodych ludzi i miała nieprzyjemności, była wzywana na przesłuchania. Nawet mam gdzieś dokument z IPN, że była, że coś takiego się działo. Musiałyśmy wyjechać z Gdańska. Ktoś mamie powiedział: „Słuchaj, musisz wyjeżdżać. Zmień [otoczenie], w ogóle wyjedź z Gdańska”.
Rzuciłyśmy dom, miałyśmy jakieś mieszkanie, już to życie było zorganizowane. Dom poniemiecki oczywiście. Przyjechałyśmy do Warszawy z powrotem. Zatrzymałyśmy się u ciotki na Pradze. Potem żeśmy wylądowały w Międzylesiu w małym, drewnianym domku. Mama zaczęła pracować… w Ministerstwie Kultury lub szkole, bo z zawodu była nauczycielką, w dawnych czasach była jeszcze nauczycielką gdzieś na Polesiu. Ja zaczęłam studiować na Akademii Medycznej w Warszawie. W 1954 roku pojechałyśmy z Międzylesia do Warszawy do rodziny. Pojechałyśmy w sobotę, wróciłyśmy w poniedziałek i żeśmy zostały znowu tak, jak żeśmy stały, bo cały domek, wszystko się spaliło i pies, i kot. Wszystko, co miałyśmy, jakieś szmaty z UNRRA, wszystko zostało zniszczone. Zostałyśmy tak, jak stałyśmy. Dlaczego to się stało? Mieszkała u nas młoda dziewczyna, która gdzieś pracowała. Coś nieraz pomagała sprzątać. W sobotę zostawiła żelazko i do poniedziałku spowodowało, że to wszystko się tliło, pies i kot się udusiły. Ktoś zawiadomił w poniedziałek rano, sąsiedzi, że dym leci z domu, to przyjechała straż, wybiła szyby, to wtedy wszystko dopiero buchnęło, zajęło się ogniem i tak się skończyło nasze trzecie życie, można powiedzieć.
Mama zaczęła chorować, strasznie to przeżyła. Przerwałam studia i zaczęłam pracować. Prowadziłam kiosk ruchu. Najpierw w Radości, a potem w Międzylesiu. Mama była w szpitalu, to też jakiś czas trwało, bo przecież właściwie nie miałyśmy gdzie mieszkać. Zatrzymałyśmy się u sąsiadki obok w Międzylesiu, staruszka mieszkała w domku. Potem mama była u ciotki, ja jeszcze mieszkałam u tej babci, jak prowadziłam kiosk ruchu. W międzyczasie poznałam mojego męża, który był inżynierem i pracował w Instytucie Elektrotechniki w Międzylesiu. Wyszłam za mąż za niego, wznowiłam studia. W międzyczasie, jeszcze jak prowadziłam kiosk ruchu, musiałam załatwić odbudowanie tego domu, choć ten domek nie był ubezpieczony. Nie była to prosta sprawa, ale dostałam jakieś [zezwolenia]. Mama już się nie wtrącała, musiałam sama to wszystko załatwiać. Załatwiłam odbudowanie tego domku, to znaczy przydziały na deski, to wszystko i jakoś żeśmy odbudowały domek. W międzyczasie prowadziłam kiosk, potem poznałam inżyniera, wyszłam za mąż i skończyłam studia. Całe swoje życie przepracowałam.
Przeprowadziłam się potem z domku do bloku w Międzylesiu, bo on miał mieszkanie służbowe. Całe życie zawodowe przepracowałam w Centralnym Szpitalu Kolejowym jako neurolog i prowadziłam oprócz tego przychodnię neurologiczną. Od [lat siedemdziesiątych] pracowałam społecznie u kombatantów, koło kombatantów „Wawer” numer 15. Prowadziłam na linii otwockiej gabinet dla kombatantów przez parę lat. Dyżury żeśmy pełnili, prowadziłam gabinet, iluś lekarzy z linii otwockiej było zarejestrowanych, mieli dyżurować, ale nie dyżurowali, głównie ja tam dyżurowałam, jako że mieszkałam w Międzylesiu. Gabinet był w Marysinie. Potem gabinet był zlikwidowany, przeniesiony był na Pragę, ale już na Pragę nie jeździłam. Dalej udzielałam się w kole kombatantów „Wawer”. Jak przeszłam na emeryturę, to pracowałam jeszcze zawodowo, żeby dorobić, bo przecież pensje były bardzo marne. Byłam jeszcze lekarzem w Falenicy u dziewczyn w poprawczaku, jakoś tam dorabiałam. Jeszcze trzy razy w tygodniu w ambulatorium neurologicznym przy szpitalu pracowałam. Zaangażowałam się w pracę u kombatantów. Byłam tam w zarządzie, ale to już po przejściu na emeryturę, już nie pamiętam, który rok. Kilka lat byłam w zarządzie koła kombatantów, prowadziłam tam dział socjalny. W 1984 roku zostałam odznaczona razem z mamą przez państwo Izrael medalem Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata.

  • Czy pojawiła się Lilka w pani życiu?

Lilka odszukała mamę i mnie w 1989 roku. Myśmy też jej szukały przez Czerwony Krzyż. Mam nawet dokumenty, że Czerwony Krzyż odpowiada, że niestety nie mogli odnaleźć takiej [dziewczyny]. Dlaczego? Dlatego że ona, jak była we Francji, skończyła szkołę, wyszła za mąż, zmieniła nazwisko. Jej mąż też był Żydem z Krakowa, który skończył na uniwersytecie Wydział Chemiczny i jak został inżynierem chemii, to wysłali go do Casablanki. Ona była już jego żoną, zmieniła nazwisko. Mama moja szukała jej we Francji poprzez Rysia Grynberga, który był we Francji, ale on niestety też jej nie odnalazł. Okazuje się, że ona wyjechała z mężem do Casablanki, bo on uruchamiał fabrykę chemiczną. Odnalazła mnie w 1989 roku. Pisała podobno poprzez ambasadę polską, szukała, ale ja wyszłam za mąż, zmieniłam nazwisko, mama umarła, więc właściwie po nazwisku Stupnickich ślad zaginął i nie mogła odnaleźć. Właściwie odnalazła mnie poprzez jakąś panią, chyba to była żona konsula we Francji w Paryżu. Nie pamiętam jej nazwiska, umarła niedawno. Wzięła sobie za punkt honoru, Lilka do niej pisała – mieszkała w Compiègne pod Paryżem, sto kilometrów od Paryża. Ona bombardowała do konsulatu, żeby oni w jakiś sposób nas odnaleźli. Żona konsula chodziła nawet po Żoliborzu, jak przyjechała. Oni byli z Warszawy. Jak chodziła po Żoliborzu, to szukała ulicy Narutowicza, nie Mickiewicza. W końcu trafiła do gminy żydowskiej (czy Żydowskiego Instytutu Historycznego, ŻIH-u) i tam właśnie poprzez instytut mnie odnalazła.
Od razu ktoś dał jej numer telefoniczny, moje nazwisko Bando i odnalazła. Tego samego dnia zadzwoniła do mnie Lilka z Francji. Żeśmy się bardzo ucieszyły. Zaprosiła mnie i męża do siebie, ale mąż nie pojechał, tylko ja pojechałam. Byłam tam, bardzo przyjemnie żeśmy spędziły czas, przypominałyśmy sobie lata, śpiewałyśmy nawet piosenki przedwojenne, bo żeśmy często piosenki przedwojenne śpiewały. Do dzisiejszego dnia utrzymujemy kontakt listowny. Ciągle się wybieram jeszcze do niej, a ona nie chce przyjechać. Ja ciągle do niej piszę: „Przyjedź, pochodzimy po Żoliborzu, zobaczysz, jak żeśmy zimą zjeżdżały z tej górki na Żoliborzu”.

  • Dla niej Polska to chyba jak dla pani Żoliborz – tak że trauma chyba została.

Trauma i ona się boi. Ona ma okresy ciężkiej depresji, ona się boi, że jak przyjedzie, to [wpadnie w depresję]. Mówię: „Słuchaj, to właśnie jest metoda leczenia, że trzeba pisać o tym”, ale niestety to jest trauma, bo wiem sama po sobie z Żoliborzem. Nawet z koleżankami serdecznymi kontakt zerwałam.
Lilka mnie odnalazła, zostałyśmy z mamą odznaczone przez państwo Izrael i zaczęłam się udzielać w Polskim Towarzystwie Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. Na początku byłam w zarządzie, a potem, jak starszy pan prezes odszedł, zostałam prezesem Polskiego Towarzystwa Sprawiedliwych. Wpadłam tam jak śliwka w kompot w pracę społeczną. Dwa razy w tygodniu jeżdżę do Warszawy: pogoda, niepogoda, deszcz, śnieg, zima. Muszę dojść do autobusu, potem się przesiadam – przecież to dwie przesiadki mam na ulicę Wołoską, bo tam jest nasze biuro. Działamy dla dobra Polski, żeby odwrócić złe myśli od Polaków, którzy niby mordowali Żydów, co się zresztą, jak wiemy, zdarzało.

  • Trudne, ale ciekawe życie.

Bardzo ciekawe. Natomiast naszą największą powinnością jest spotykanie się z młodzieżą i opowiadanie o tych czasach, jak to było. Bardzo piękne są spotkania z młodzieżą polską w szkołach, z [młodzieżą] amerykańską. Oczywiście największa jest praca z młodzieżą izraelską, która przyjeżdża. W zeszłym roku z dwoma tysiącami młodzieży izraelskiej żeśmy się w jednym miesiącu spotkały. Ciągle ktoś wyznacza: to ta koleżanka, to ten kolega, głównie zarząd działa, bo niektórym Sprawiedliwym już się nie chce działać. W 2008 roku zostałam odznaczona przez ówczesnego prezydenta Polski, Lecha Kaczyńskiego, Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski za działalność, za ratowanie Żydów. Potem w 2009 roku spotkała mnie wielka przyjemność, przeżycie cudowne, że [jako] grupa Sprawiedliwych (pięcioro Sprawiedliwych głównie z zarządu) i dwie Żydówki uratowane z getta zostaliśmy wysłani przez kancelarię prezydenta i Ministerstwo Spraw Zagranicznych do Stanów Zjednoczonych, żeby spotkać się z Żydami, którzy tam są, z młodzieżą amerykańską. Było to szalone przeżycie, bo wpisaliśmy się akurat w dzień nadania ulicy Karskiego w Nowym Jorku. Mam zdjęcia z tego, nawet tam występowaliśmy.



Warszawa, 4 czerwca 2012 roku
Rozmowę prowadził Dariusz Jasiński
Anna Stupnicka-Bando Pseudonim: „Anka” Stopień: sanitariuszka Formacja: Obwód II „Żywiciel” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter