Danuta Teresa Dworakowska „Lena”
Nazywam się Danuta Dworakowska z domu, Danuta Teresa, zaznaczam.
- Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie, o domu, rodzinie, o rodzicach, czym się zajmowali.
To byłaby strasznie duża opowieść, dlatego że, po pierwsze, jestem z rodziny muzyków, trzecia generacja. Mój tato i mój stryj, skrzypkowie, grali w Filharmonii Warszawskiej, pokłócili się o ósemkę w Mozarcie, czy trzeba ją tak grać, czy inaczej, ale mniejsza o to. W każdym razie w sumie jestem trzecią generacją muzyków i dlatego dla mnie na przykład wszystkie sprawy polityczne w domu były absolutnie nieistotne. W domu mówiło się o kulturze, muzyce, sztuce, literatura, mnóstwo książek, muzeum i tak dalej, a ta cała polityka to w ogóle nic nie było. Tak że pierwsze takie jakieś bardzo bolesne spotkanie z tak zwaną polityką to było, po pierwsze, wybuch wojny w 1939 roku.
Mieszkaliśmy w tej chwili w bardzo atrakcyjnym domu, „Domu pod Królami”, Hipoteczna 2. Nawet mam tutaj, przyszykowałam zdjęcia tego domu. To jest dom, który ma paręset lat tradycji. Jeśli chodzi o mnie, jako dziecko wtedy co ja tam wiedziałam, co to była za tradycja, co się tam działo. Wiem tylko, że w czasie okupacji były tam bardzo dziwne zdarzenia, których jako jedenastoletnia dziewczynka nie mogłam zrozumieć. Otóż ten dom był bardzo duży, ten „Dom pod królami”, Hipoteczna 2. Była jakaś strzelanina okropna, coś się stało, nie wiadomo, to już był 1940 rok. Potem co się okazało? Ponieważ ten dom był bardzo rozbudowany, miał na prawo, na lewo różne facjaty, dobudowy i tak dalej, w jednej lewej facjacie tak zwanej, jak się okazało, był bardzo duży ośrodek oporu przeciwko Niemcom, tam drukowali jakieś gazetki i tak dalej. Ktoś musiał ich zdradzić. Wtedy kiedy to pierwszy raz usłyszałam, że w ogóle coś się strasznego dzieje, to właśnie ktoś ich zdradził i była strzelanina na górze. Dziw tylko, nie wiem, cud, że Niemcy nie rozstrzelali całego domu z tego powodu. Ale jak się okazało, ci którzy tam, jak słyszałam, młoda para, mieli jakieś bardzo ważne papiery, zdążyli je spalić, zanim Niemcy weszli i odkryli to, co jest. Tak że to było moje pierwsze tak naprawdę zetknięcie się z tak zwaną konspiracją. Nie miałam z tym naprawdę nic do czynienia. Gdzie tam jedenastoletnia, dwunastoletnia dziewczynka mogła w ogóle to zrozumieć. Wiem tylko, że myśmy się strasznie bali, cały dom, że mogą przyjść Niemcy i po prostu wszystkich wystrzelać, bo normalnie tak mogło być, ale tak się nie stało. Nie wiem, jakiś anioł stróż tam był bardzo dobry. Tak że to było to.
Poza tym, jeśli chodzi właśnie o ten dom rodzinny. To znaczy ta niezapomniana Hipoteczna 2 mieszkania 14 A, telefon 6 42 42, do tej pory to pamiętam. Ten dom istnieje do dzisiaj. Tam parę lat temu, jak pamiętam, to był chyba Związek Muzyków Polskich czy coś takiego. Kiedyś tam grałam, ale mniejsza o to. Dość że myśmy mieszkali wtedy na drugim piętrze i naprzeciwko nas było więzienie daniłowiczowskie, które dzisiaj już nie istnieje. Nie istnieje, w ogóle nie ma, nawet nie wiem, kto tam o tym pisze. Na pewno [pisze], bo to było bardzo znaczne więzienie, tym bardziej że tam nie więziono politycznych, tylko jakichś przemytników, co tam z Karczewa słoninę przewozili czy coś takiego. Więc wiem, akurat myśmy tam na tym drugim piętrze mieli do czynienia, że przychodziły jakieś żony, a tam [mężowie] skradli coś, z tego więzienia się porozumiewali. I czego się dowiedziałam? Otóż w czasie wojny trzeba powiedzieć, że ludzie się bardzo integrowali. To był dom, który miał w sobie mnóstwo różnych nacji. Od bardzo intelektualnych ludzi do, na przykład, kierowcy taksówki. Z jego córką się bardzo przyjaźniłam, potem opowiem, ona była ze mną w Powstaniu. Ale również mieszkała tam pani, tak zwana… Jak to powiedzieć? Ona była umundurowana, była strażniczką w tym właśnie więzieniu. Myśmy na nią patrzyli wszyscy takim wielkim zezem. Co to znaczy? Ona tam pracuje, mimo tego że ona jest w tym mundurze. Co się okazało? Że ona była największą pomocą, bo przemycała różne grypsy, różne rzeczy i tak dalej. Myśmy się o tym dopiero później dowiedzieli. Tak że o tym domu to bym mogła w ogóle naprawdę całą poezję napisać. Pominąwszy to, że był to dom księży Hormańskich, a potem to była biblioteka Załuskich. Całą historię można przeczytać, bo to jest zupełnie wyjątkowa posiadłość.
W każdym razie był tam taki administrator, który był na pewno związany z jakąś konspiracją, to z całą pewnością. Ale nam, myśmy tam były trzy dziewczynki, takie w moim wieku mniej więcej, powiedział: „Kochane moje, wy się nie pchajcie w to, co się tam dzieje, macie tu swoje grządki”. W tej chwili zupełnie inaczej wygląda, to był piękny dom, który miał ogromne, prostokątne podwórko, tam były piękne krzaki bzu i rabatki. On nam, trzem dziewczynkom, dał te rabatki i powiedział: „Kochane, tutaj masz pomidorki, tu masz cebulkę, ale żebyście się nie plątały do żadnej polityki”. Jak spotkałam się z tymi naszymi dziewczynami, Dzidka i Krysia, [to mówiłyśmy]: „Co tam ta polityka, w ogóle nic nie rozumiemy”. Myśmy tam pisały swoje wiersze, że kiedyś spotkamy się z Andersem, on przyjedzie na białym koniu, a my będziemy już w tej chwili takie dorosłe i go przywitamy z kwiatami, takie różne bzdury. Ale w każdym razie ten dom 16 sierpnia w Powstaniu dostał taką jedną soczystą bombę, akurat w nasze mieszkanie. O tym, to będę kiedyś pisać, bo na razie dla mnie jest to tak osobiste, że nie jestem w stanie tego powiedzieć. Tak w krótkich słowach.
To był rok 1950, już po konkursie chopinowskim, mieszkałam w dziekance i raptem pomyślałam sobie: „O Jezus Maria, jak mnie tam ciągnie na tą Hipoteczną”. Wiedziałam, że nasz dom był tego 16 sierpnia [zbombardowany], to znaczy mieszkanie rozwalone. Potem tego nie widziałam, ponieważ później, ponieważ byłam w tym zgrupowaniu „Gozdawa” i nasz kapitan powiedział… Najpierw pozwolił mi pójść i wszystko w domu jest w porządku, była tam moja mama i siostra, a potem już mnie tam nie puszczał. I kiedy wchodząc na placu Krasińskich do włazów, powiedziałam: „Ja jeszcze chciałam się z mamą spotkać”. – „Kochana, ty jesteś w wojsku, przepraszam cię bardzo. Dziurawe wojsko, cześć, nie ma o czym mówić”. Tak że nie mogłam się z mamą spotkać. W każdym razie właśnie po wojnie ciągnęło mnie pewnego dnia tak, że po prostu nie umiem tego wytłumaczyć. Jest coś, co w pewnym momencie człowiekiem zawiaduje. Musisz to zrobić, koniec, już. Poszłam na tą całą Hipoteczną (to już był dobry listopad 1956 roku), tak wchodzę, zrujnowane wejście, tam była taka ogromna sień, w lewo było wejście na lewą kondygnację, tam na prawą gdzieś… Włażę na podwórko i raptem tak: trochę śniegu, trochę księżyca, nie wiem dlaczego, a ja stoję tak jak taka gapa i patrzę. To prostokątne podwórko, na końcu tego prostokąta jest nasze byłe mieszkanie, resztka z tego. I co widzę? Wisi szkielet mojego łóżeczka, na którym spałam, bardzo zardzewiały. Był trochę wiatr i to łóżeczko trochę tak skrzypi i patrzę na to łóżko, myślę sobie: „Boże Święty, czy naprawdę to jest prawda? Czy ja tam jestem?”. Teraz już tego nie ma, ale ten dom miał bardzo ważne w czasie Powstania momenty. Mianowicie był cały ten dom, potem taka brama i była tak zwana dobudówka, z tej dobudówki się szło prosto do więzienia daniłowiczewskiego, a potem w lewo i do ratusza i tak dalej. Tą całą drogę przeszłam. Tak patrzyłam, myślę sobie: „Rany Boskie, jak to się dzieje?”. Pamiętam, że tam w tej bramie przejściowej między tym dużym podwórkiem, a tym małym, prowadzącym już dalej, tam był taki kamień, na którym siadałam z koleżankami i żeśmy tam różne rzeczy opowiadały. Próbowałam usiąść, ale ten kamień okazał się taki mały. Okazuje się, że troszeczkę urosłam, kamień jednak był mały. W każdym razie dla mnie to wspomnienie tego domu było czymś niezwykle ważnym, ponieważ zrozumiałam, że właściwie my, ludzie, z jednej strony mamy możliwość decydowania o całym naszym życiu, bo w końcu i ta cała wojna i to Powstanie i tak dalej, ktoś zadecydował, ktoś podpisał, ktoś powiedział „tak” albo „nie”. A z drugiej strony, my, normalni ludzie, nie mamy żadnego wpływu na to, co tam ktoś gdzieś powie. I mam wrażenie, że w tym momencie kiedy widziałam właśnie to moje łóżeczko dziewczęce, jak ono tak gibało się tam na jednej nóżce, na tym rozbitym domu, pomyślałam sobie, że chyba najgorsze, co może w naszym świecie być, to jest polityka. Dlatego że to wcale nie chodzi o ludzi, to są jakieś tam prywatne interesy. Ale byłam jeszcze wtedy za młoda, żeby się nad tym dalej zastanawiać. Natomiast jeśli chodzi o Powstanie…
- Proszę jeszcze powiedzieć, jak zapamiętała pani sam wybuch wojny?
Wojny?
Jako taki 1939 rok, wrzesień? Moja babcia miała taką tak zwaną ćwiartkę domu w Wiązownej w lesie, w samym lesie. Cały dom był z drewna, jak się wchodziło po schodach piaszczystych, pachniało przepięknie sosną. Ona miała na drugim pięterku, bo to była mała willa… Do tej pory jest willa Degenteszówka, można to zobaczyć, bo jest książka o tym, o willi Degenteszówce. To była nowa willa i jasne drewno, pachnące tak cudownie, babcia miała pokój z kuchnią, a pokój był taki, że taka ogromna brzoza rosła i ciągle właziła w okna, babcia jej ciągle wymyślała: „Kochana, jak będziesz jeszcze dalej tak rosła, to cię obetnę!”. Przepiękne to było. Dość że myśmy tam spędzali to lato, mój tato, skrzypek Filharmonii Warszawskiej, ze swoim bratem, Janem Dworakowskim. Takie były wtedy… O Boże, ile tych dygresji. Przed wojną filharmonia czy opera nie była subsydiowana przez państwo, była subsydiowana jakoś tam inaczej, nie wiem. Jak miałam jedenaście lat, to co mnie to mogło interesować. Dość że muzycy pracowali do czerwca, a potem trzy czy cztery miesiące musieli sobie sami szukać pracy. Więc głównie te zespoły się tworzyły małe, tych wszystkich muzyków, i a to do Ciechocinka, a to do Szczawnicy, a to gdzieś i tak dalej, żeby przetrwać te trzy miesiące, potem znowu pracowali. To było już lato i nie było żadnych telefonów. W każdym razie u mojej babci wtedy na pewno nie.
No i była wojna, bo to się słyszało. Babcia miała jakieś radio. Mnie to w ogóle nic nie obchodziło. Dla mnie wojna wtedy to była jakaś abstrakcja, bo nie rozumiałam tego, co to była wojna. Jak może jedenastoletnia dziewczynka, która rosła między… Jak powiedzieć? Między muzeum, muzyką, sztuką, poezją. Gdzie to tam wojna? Oczywiście czytała mi wtedy Trylogię, to wiedziałam. Ale tak wojna to wielka abstrakcja. Dość że w każdym razie, myśmy w tej Wiązownej nie widziały nic. Przyszedł mój tato (który jakimś cudem przelazł ze skrzypcami pod pachą) i powiedział, że musimy uciekać w kierunku Łukowa i gdzieś tam. Więc poszliśmy, żeby nie zawracać głowy. Po bardzo dużych, ciekawych rzeczywiście przeżyciach, doszliśmy do majątku teściowej profesora Tatarkiewicza. (Na pewno znane nazwisko, jeden z najlepszych filozofów polskich). Jego teściowa, pani Potworowska… Tam mieli majątek Radoryż Smolany. Myśmy się tam dowlekli i mnóstwo uciekinierów tam było. Między innymi też Kazimierz Wiłkomirski, jeden z najznakomitszych w ogóle wiolonczelistów, skrzypków, kompozytorów i dyrygentów. Myśmy się tam spotkali i przeżyliśmy bardzo… To znaczy wtedy tego nie przeżyłam, teraz dopiero do mnie dotarło. Otóż siedzieliśmy tam, nie wiedząc nic o wojnie, gdzieś ktoś strzelał, coś tam było. W tym majątku nic nie było do jedzenia. Pani Potworowska dawała nam biały serek i miód, jakoś się przeżyło. Mieszkaliśmy w czworakach. Nie było żadnej elektryczności, tylko się paliło tak zwane rogoże, które tam rosły, żeby troszkę oświetlić.
Właśnie któregoś dnia, nie powiem którego, na motocyklach przyjechali niemieccy oficerowie. Tego momentu nie zapomnę, aczkolwiek nie wiem, który to był dokładnie dzień. Wyszedł taki bardzo, wtedy mi się wydawało, piękny, wysoki, elegancki oficer, pięknie ubrany, pięknie zasalutował. Mój tato stał z tymi swoimi skrzypcami. Pamiętam, powiedział bardzo łamaną polszczyzną: „Bardzo pana przepraszam, jest wojna”. Mój tatuś był taki najeżony cały. W każdym razie nic złego wtedy od Niemców nas nie spotkało. To było moje pierwsze spotkanie z wojną. Potem, po kilku dniach, 1 listopada pani Potworowska dała nam tak zwaną podwodę, woreczek z mąką, słoik miodu i wróciliśmy do Warszawy.
No i wtedy się dla mnie zaczęła makabra, bo Warszawa była już wtedy bardzo zbombardowana, na szczęście nie tak jak w czasie wojny i potem po Powstaniu. Po Powstaniu była bardziej zniszczona niż w czasie Powstania i to trzeba podkreślać stale. Jechaliśmy tą podwodą, zimno jak diabli, 1 listopada. Co widziałam? Znowu są takie momenty, że człowiek tego nie zapomni. Raptem jakieś groby usypane prowizorycznie, widać, że to grób. Chryzantemy posypane śniegiem, bo już spadł tego dnia śnieg. Myśmy tak jechali, tak patrzyłam i myślę sobie: „Boże Święty, co to w ogóle jest?”. Nie mogłam tego zrozumieć. Ale wciąż ta makabra wojny jako wojny do mnie nie dotarła, bo nie widziałam zabijanych, rannych i tak dalej. Natomiast widziałam mojego tatę płaczącego. To był wielki romantyk, muzyk i w ogóle. Ponieważ moi rodzice pochodzili z Łodzi, to był kiedyś zabór rosyjski… Nie należy mieszać zaboru rosyjskiego z okupacją niemiecką w czasie tej wojny. To było zupełnie coś innego. Dość że obaj bracia, bardzo utalentowani skrzypkowie, studiowali w Petersburgu. Potem, nie wiem, jak to się stało, że mój chrzestny ojciec, ten brat taty, jakoś się znalazł z powrotem w Polsce. W każdym razie wiem, że mój tato przez tak zwaną zieloną granicę już po 1917 roku, czyli po rewolucji, udało mu się wrócić do Polski. Z tego, co od taty się nauczyłam, to po pierwsze: że muzyka to jest coś, co naprawdę łączy wszystkie narody, niezależnie od poglądów. Bo tak samo Niemcy, jak Rosjanie, jak nie wiadomo kto, jeżeli ktoś naprawdę uprawia dobrą muzykę, to tych ludzi to łączy. Jak on twierdził, przeżył ten straszny 1917 rok tylko dlatego, że właśnie na przykład on i jego koledzy, którzy mieszkali tam (studiował tam i grał w teatrze, tak zwany Marinski Teatr), znajdowali na przykład pod drzwiami woreczek z mąką albo kawałek chleba. W momencie, tak jak mój tato opowiadał, był świadkiem tego, że na ulicy w rynsztoku jakiś bardzo, jego zdaniem wtedy, piękny, starszy pan zauważył kawałek chleba, płynącego w tym rynsztoku, on to wycisnął i to zjadł. To były takie czasy. Ale muzycy mieli zupełnie jakiś nadzwyczajny kredyt. Tak że od taty się dowiedziałam strasznie dużo na te tematy, z tym tylko, że tatę widziałam trzy razy płaczącego. Kiedy pierwsze bomby niemieckie spadły na Warszawę, mój tato nie chciał w to uwierzyć. Powiedział: „Ja w Petersburgu pracowałem z niemieckimi skrzypkami i nie tylko, z innymi muzykami. Są tam naprawdę wspaniali ludzie. Ja nie wierzę w to, żeby Niemcy, którzy mają za sobą Beethovena, Mozarta, Goethego i nie wiadomo kogo, żeby mogli taką rzecz zrobić. Jestem pewien, że to są bomby, w których jest tylko papierowa bomba, gdzie jest napis: »Kochani, nie bójcie się«”. Absolutna paranoja, zupełnie. Ale jak się przekonał, że to nie były takie papierowe bomby, to tak jak mówiłam, płakał. „Moje dziecko, jeżeli już muzyka nie może ludzi połączyć, to znaczy, że nie ma po co żyć na świecie”. Tak to było.
Wracając znowu
ad rem. Moje pierwsze spotkanie potem z Powstaniem. Myśmy mieszkali na Hipotecznej 2 mieszkania 14 A, jakoś się plotło. Warszawiacy się wspaniale zachowywali i nie tylko warszawiacy. Ponieważ jedna z niewielu pierwszych bomb palnęła akurat w filharmonię, w związku z tym ci muzycy byli rozproszeni i gdzieś tam każdy mógł coś robić. Byli tacy, którzy pracowali w kawiarniach i nikomu z tych muzyków wysoko urodzonych to zupełnie nie przeszkadzało, bo było wiadomo, że jest wojna, że trzeba po prostu jakoś żyć, a poza tym jeszcze działać na złość Niemcom, pokazywać dobrą muzykę. W Warszawie była wtedy taka duża kawiarnia, która zrzeszała wielu muzyków, ale tam przychodzili również Niemcy. W związku z tym część tych muzyków powiedziała: „Dobra, dziękuję, to ja tam pójdę, gdzieś jakąś kawiarnię na dalekim Mokotowie albo gdzieś tam znajdę” – żeby tylko nie grać dla Niemców. Oto mój tato, ponieważ był dosyć znacznym skrzypkiem, razem ze swoim bratem Janem Dworakowskim… To jest do wyczytania w historii filharmonii, bo oni obydwaj grali na pierwszym pulpicie, czyli byli koncertmistrzami, ale pokłócili się o przednutkę Mozarta, czy trzeba akcentować „ta dam”, czy „ta dam”. No i mój tato się przeniósł demonstracyjnie na ostatni pulpit. Ale mimo wszystko byli to najbardziej znaczni skrzypkowie w historii przedwojennej filharmonii. Dość że mój tato dostał propozycję grania dla oficerskiej kantyny na placu Teatralnym, gdzie dzisiaj stoi „Marriott”, jeśli się nie mylę, ten wielki na placu Piłsudskiego. Tam była wtedy taka mała kawiarnia, właścicielem tej kawiarni był pan, który był bardzo zainteresowany muzyką. Miał nieszczęście nazywać się Linke i Niemcy od razu go przydybali, jak tylko weszli, że on powinien być Niemiec. Nie zgodził się, w związku z tym od razu wszyscy pojechali… Nie wiem, bo jeszcze Oświęcimia wtedy nie było, w każdym razie do jakiegoś obozu i ten piękny lokal przejęli dla oficerów niemieckich. Mój tato, ponieważ jak wspomniałam, był znacznym skrzypkiem w tej filharmonii, dostał propozycję sformowania orkiestry kameralnej, ponieważ Niemcy są naprawdę bardzo muzykalnym narodem, na bardzo wysokim poziomie. No i tata mój powiedział: „Przepraszam, ale dla Niemców to ja nie będę grał”. W związku z tym dostał „wilczy bilet”, czyli nie mógł w całej Generalnej Guberni dostać w ogóle pracy. Co tam było dalej, mniejsza o to. W każdym razie myśmy mieli niesłychanie trudną sytuację.
Teraz jeśli chodzi o doświadczenia związane z konspiracją. Oczywiście jako taki mały dzieciak, dziewczynka, wychowywana, jak powiedziałam już, między muzyką, literaturą i tak dalej, zupełnie mnie nie interesowało, co się tam dzieje. Nie to – mnie nie interesowało – nie rozumiałam po prostu tego, bo nie rozumiałam, jak ktoś może komuś robić krzywdę, komuś kto…
Pierwszy taki straszny moment to był, kiedy zaczęli likwidować getto. W związku z tym że myśmy mieszkali właściwie nie bardzo daleko, zaczęliśmy słyszeć to. Znowu widziałam mojego tatę płaczącego, a wciąż tego nie mogłam zrozumieć, ponieważ tak się stało, że na przykład w warszawskiej przedwojennej filharmonii jedna trzecia to byli Żydzi. To są wspaniali muzycy, wspaniali muzycy i bardzo rzetelni koledzy. Wiem, że myśmy mieli w domu [Żydów jako gości], bo mój tato jeszcze organizował jakieś tria, kwartety, jakieś inne, byli różni tacy ludzie. Dla mnie Żyd, nie Żyd, wtedy nie rozumiałam, co to jest w ogóle. Człowiek przychodzi, gra i koniec na tym. Tak że wiem, że dla taty to była straszna rozpacz i najgorsze to było to, że mój tato powiedział: „Słuchaj, wiesz co? Co jest najgorsze? Kiedy nie możesz komuś pomóc”. Powiedziałam: „No tak, oczywiście”. Nie zrozumiałam. Tak się stało, że właśnie jak już wspomniałam, w tym dużym domu właśnie kiedyś była ta strzelanina w lewym skrzydle. Tak mi było przykro, bo poszliśmy do tego „Domu pod Królami”… On wygląda zupełnie inaczej, ja go tak pamiętam, nigdy go nie zapomnę, te wielkie ciemne sienie. To były takie skrzydła na prawo, na lewo. Na tym lewym skrzydle to nie wiem nawet, co tam się działo. Dopiero dowiedzieliśmy się, że na tym lewym skrzydle u góry była jakaś konspiracyjna komórka. Pewnej nocy była straszliwa strzelanina, jak gdyby w domu. Na wszelki wypadek tato nas ściągnął na dół i kazał nam wejść do piwnicy. Co się okazało? Czytałam o tym, ale nazwiska w tej chwili nie pamiętam, kto tam był. Dość że tam była drukarnia ulotek i ktoś doniósł. Ponieważ to były strasznie skomplikowane schody, te sienie i to trudno powiedzieć, jaka to była skomplikowana architektura. W końcu paręset lat to miało. Ci młodzi ludzie – tam była jakaś młoda para, jak słyszałam – zdążyli spalić wszystkie te co ważniejsze papiery. Potem on zastrzelił ją i siebie. Tak że jak weszli Niemcy, w ostatniej chwili, nic nie zdobyli. I teraz powstaje pytanie. W normalnym trybie to Niemcy powinni rozstrzelać cały ten dom. Jak to się stało, że się tak nie stało, to tego nie umiem powiedzieć. Może to rzeczywiście ten anioł stróż, nie tylko nasz, ale jeszcze tych innych lokatorów. Dość że na tym się skończyło i wtedy do mnie dotarło, myślę sobie: „Coś tam się dzieje?”. Miałam tam wtedy takie dwie prawie rówieśnice. Dwa lata starszą koleżankę Kryśkę i rok młodszą Dzidkę. Myśmy tam robiły taki związek niezależnych. Więc pisałyśmy jakieś wiersze, że kiedyś naszych generałów dogonimy, tylko nie wiedziałam po co. W każdym razie jak to bardzo małolaty. Później Krysia Ernestówna była ze mną w Powstaniu.
Ale jeśli chodzi o moje doświadczenia z tego czasu, to były bardzo (z wyjątkiem tego) może małe, poza tym, że właśnie ta pani, która mieszkała na parterze, taka tłustawa osoba, umundurowana. Myśmy tak na nią złym okiem patrzyli, bo ona pracowała w tym więzieniu i była strażniczką. Okazało się, że to był przekaźnik między okupantem tak zwanym, dyrektorem tego więzienia daniłowiczowskiego… To jest już historia, nie ma tego więzienia dzisiaj. Jak po wojnie przyjechałam, zobaczyłam, nie ma więzienia. W ogóle cała ta dzielnica wygląda inaczej. Potem się dowiedziałam, że to była jedna z niewielu bohaterek po prostu i że ona nawet mnóstwo ludzi wyratowała. Z tym że tam tak nie bardzo było kogo ratować, bo tam nie byli polityczni. Tam byli ci przemytnicy, co z Karczewa słoninę wozili albo coś takiego. Tak że to było tak.
I oto przyszedł pewien moment, a było to nie 1 sierpnia, ale chyba trzeci albo drugi. Była jakaś strzelanina, mama mi powiedziała: „Siedź! Nie wyjdziesz z domu”. No to siedziałam, ponieważ strzelaniny były na ulicach z różnych powodów. No dobrze, ale potem już jakoś się zrobiło cicho, cały dom wyległ na to ogromne podwórko, ludzie dyskutowali. Raptem poczułam w sobie siłę dorosłości. Mam szesnaście lat, to coś, co bardzo dużo znaczy. Wyszłam na to podwórko, Kryśka mnie spotkała, Krysia Ernestówna i mówi: „Słuchaj, coś tam się dzieje na ulicy. Chłopaki latają, mają taką opaskę biało-czerwoną. To co, idziemy?”. Mówię: „No oczywiście, że idziemy”. Poszłyśmy i tam były takie chłopaki, może trochę starsze od nas, może nie, w każdym razie biało-czerwona opaska. Mówię: „Halo, słuchaj. Może potrzebujecie?”. – „No czego wy tu siedzicie? No to jazda, już!” Wróciłam do domu i powiedziałam do mamy: „Mamo, ja idę do Powstania”. Moja mama tak jak stała, tak usiadła. Do tej pory byłam grzeczne dziecko, które musiało grać na fortepianie iks godzin dziennie, uczyć się fizyki, francuskiego, jeszcze czegoś, jeszcze czegoś i raptem powiedziałam…
Ponieważ akurat parę miesięcy temu mój tato, któremu odkryli zmiany gruźlicze, wyjechał do swojego kumpla w Lubelskie… Kumpel, no to o nim można by było książkę napisać. Ktoś kto, tak zwany bywszy, właściciel wielu posiadłości w Poznańskim, uciekł stamtąd, żeby nie być w Reichu. Ponieważ miał wykształcenie… Nie wiem, kim on był z wykształcenia, chyba agronom czy coś takiego, inżynier. Dość że był jakoś wykształcony, dość że pracował w tak zwanym
Liegenschafcie. To była taka instytucja niemiecka, ale wszyscy Polacy się załapali tam do pracy. Oni obejmowali protektoratem niemieckim, ale pracowali sami Polacy, wszystkie te majątki, posiadłości polskich czy to senatorów, hrabiów i tak dalej, których w Polsce nie było, i trzeba było tym zarządzać, bo to były duże majątki. Właśnie ten tak zwany wujek Antek pracował właśnie w tych majątkach. Przy czym oczywiście zgarniał kogo możliwe tylko na dożywianie, już nie mówiąc o tym, co się działo potem z tymi partyzantami. To można byłoby znowu książkę o tym napisać. Dość, ze mój tato akurat tam pojechał.
Wtedy taty nie było w Warszawie, no i moja mama po prostu jako żona artysty powiedziała… Zresztą chyba wyczuła, że nie jestem jedną, która powiedziała: „Mamo, ja idę do Powstania”. Tak że znalazłam się tą drogą w Powstaniu. Oczywiście dzisiaj mogę uczciwie powiedzieć, nie miałam żadnej orientacji politycznej, jak sądzę, większość takich dzieciaków w moim wieku [podobnie]. Po prostu chciało się coś zrobić, żeby wreszcie… Bo i tak się wojna kończyła, żeby tym niemiachom dowalić, żeby ta Warszawa nasza kochana (ja się urodziłam w Warszawie), żeby była wolna. Było to dla mnie nieprawdopodobne przeżycie, bo nie tylko że perspektywa jakiejś romantycznej przygody w ogóle. Młody człowiek, jak ma szesnaście lat, to sobie w ogóle nie zdaje sprawy na przykład, że mógł być zastrzelony. „Skądże, mnie się nic nie może stać. Ja mam szesnaście lat”. To jest bardzo ważne. Druga sprawa. Jakieś to, że ciągle siedziałam w cieniu, nie mogłam nic zrobić, a bym bardzo chciała coś zrobić i teraz jest jedna szansa, że można coś zrobić. Więc poszłam, zaprowadził mnie ten kolega do zgrupowania i tak trafiłam do zgrupowania „Gozdawy”. To było na ulicy Długiej. Potem to się zmieniało, była Długa 7, potem naprzeciwko i tak dalej, i tak dalej. Dość że na tej Długiej byłam.
Kapitanem wtedy… Był kapitan „Wiktor”, kapitan „Wrona”. Oczywiście nie wiem, jak oni się nazywali. A kto to tam wiedział? Przyszłam, powiedziałam, że bardzo chciałabym być w Powstaniu, a kapitan mnie się pyta: „Słuchaj mała, a co ty umiesz?”. Po pierwsze byłam ogromnie obrażona, że wcale nie jestem taka mała, zresztą byłam duża dziewucha. „No umiem na przykład zabandażować”. – „A uczyłaś się czegoś?” Mówię: „Tyle o ile. Wiem, że się czegoś uczyłam”. – „No dobra”. Tak że zakwalifikował mnie, tak zwana dziewczyna do wszystkiego. Rzeczywiście robiłam opatrunki, nosiłam jakieś listy. Jak chłopaki rozwalili magazyny na Stawkach, to miałam pełne kieszenie kostek cukru, nosiłam na pozycje. Chłopaki mnie nazwali „Słodka Lena”, ale… „Jaki będziesz miała pseudonim?” Palnęłam: „»Lena«”. Dlaczego? Nie wiem, nie umiem powiedzieć. „Lena”, wszystko jedno. Może dlatego, że mój tato, jak wspomniałam, pochodził z zaboru rosyjskiego i studiował w Petersburgu. Grał w najlepszym podówczas chyba w Europie teatrze Mariańskim w orkiestrze, gdzie największe sławy światowe podówczas śpiewały, jak Szaliapin. Od taty nauczyłam się kochać muzykę rosyjską, wielką muzykę i naprawdę wielkich muzyków. Tyle mi tato naopowiadał, ale nie tylko o rosyjskich operach, które tam były, o Verdim, o różnych innych. Dość że mnie jakoś tak trafiła do serca ta Lena, no i tak zostałam „Lena”. No i: „Niech ci będzie »Lena«”. W związku z tym mam legitymację, że jestem „Lena”.
Co dalej robiłam? Jak to powiedzieć? W razie gdyby co, to byłam tak: albo za sanitariuszkę, albo latałam z jakimś papierkiem, albo ze słownym czymś do jakiegoś kapitana. Moje bardzo groźne dla mnie momenty – nie zdawałam sobie z tego sprawy – to było to, jak było odbicie ratusza warszawskiego. Też tam poszłam i pamiętam, że pierwszy raz się trochę chyba wystraszyłam. Dlatego że zrozumiałam, że właściwie ta cholerna kula to może naprawdę każdego trafić.
Natomiast w związku z tym miałam nieprawdopodobne przeżycie. Byłam jedną z najmłodszych. Córka tego kapitana była jedenastolatką, więc jeszcze młodsza. Żona jego gotowała okropną kaszę, w takich wielkich garnkach. Średnia córa była już na medycynie i trochę lepiej się znała na medycynie niż ja. Dość że się tam znalazłam i była naprawdę wielka strzelanina. Pamiętam te takie długie korytarze, wtedy takie długie były w tym ratuszu i któryś z chłopaków, nie wiem, powiedział: „Ty, mała – pokazał mi boczne okienko – widzisz tam tego? On siedzi w Teatrze Wielkim, w operze – bo to było naprzeciwko, Teatr Wielki. – Potrafisz do niego strzelić?”. Mówię: „Czy tyś zgłupiał? Ja w ogóle nie umiem strzelać”. – „No to będę cię musiał nauczyć”. No i był taki długi korytarz, na końcu którego wisiał wielki portret Hitlera. Chłopaki dali mi karabin taki duży i mówi: „Tylko ty uważaj. Weź no gębę, dlatego że on cię kopnie, to ci może szczękę wybić”. Mówię: „Mnie! Mnie szczękę wybije? Mnie szczękę nie wybije”. Więc uczyłam się strzelać do Hitlera. Jak mnie ten karabin kopnął, to potem przez trzy dni nie mogłam w ogóle mówić. To było moje jedyne doświadczenie ze strzelaniem. Ale byłam świadkiem tego, jak właśnie na tej ulicy Daniłowiczowskiej, której niestety dzisiaj prawie nie ma, właśnie to powiązanie więzienia potem takie małe coś i zakręt do ratusza, jak takie dzieciaki młodsze ode mnie, mieli jakieś nie wiadomo co i jak były czołgi, to oni walili to w te czołgi na dół. Teraz się zastanawiam, jak to jest możliwe, że człowiek ma jak gdyby inną perspektywę widzenia tego, co naprawdę widzi. Mnie się to wydawało normalne. Siedzi ten szczeniak, taki dwunastolatek, pach, tam się coś pali. A! No
okay. Dzisiaj to widzimy w telewizji, ale to było prawdziwe.
Jeżeli chodzi o dalszy ciąg… To znaczy mogę powiedzieć tak, że Bank Polski na rogu Hipotecznej i Bielańskiej przy naszym domu był bardzo ważnym punktem. Myśmy też tam byli. Pamiętam, że dostałam takiej cholernej grypy, że mi się wszystko w ogóle w głowie mieściło, w tę i we w tę. Była taka, chyba ona się nazywała Sylwia. Ta nasza szefowa od sanitariuszek powiedziała: „Ty dymaj do mamusi tam”. Było wiadomo… Ile? Osiemdziesiąt metrów za bankiem jest dom. „Dymaj do mamusi, szczeniaku!” Obraziłam się i powiedziałam: „Nie!”. No i posłała mnie na górę, na najwyższe piętro z tym interesem do bandaży, do tego, do owego. Był taki chłopak, który się nazywa Zbyszek, to pamiętam. Takie długie blond [włosy], mówi: „A ty tu czego?!”. Mówię: „Cicho!”. Siedział na górze i pilnował, bo na
vis-à-vis byli Niemcy. „Schowaj się!” Mówię: „Co tam”. Wydawało mi się, że w ogóle jestem taka strasznie ważna sanitariuszka. I oto w pewnym momencie takie maleńkie puk i widziałam, jak ten chłopak dostał w oko. Krew nie poleciała i on się przewrócił. Wtedy coś się stało takiego, że nie wiem, jakby się zamknęły przede mną takie wielkie lodowe drzwi. Nie mogłam zrozumieć, co się stało. Zrozumiałam, że on nie żyje. Wróciłam na dół taka trochę zaczadzona, a ta właśnie szefowa od nas powiedziała: „Widzisz gówniarzu, mówiłam ci, żebyś się tam nie pchała”. To pamiętam. W każdym razie potem się okazało, że ludzie giną i że my strasznie młodzi ludzie, dzieciaki jeszcze, musimy się do tego przyzwyczaić i to jest okropne. Tego nie wolno akceptować. Nie wolno akceptować, że ktoś ginie, tego nie powinno być. To było moje najokropniejsze [przeżycie].
Co było dalej? Dalej, można powiedzieć, miałam bardzo wesoło. To znaczy wesoło było o tyle, że te dwie najmłodsze dziewuchy były pielęgnowane jak niewiadomo co. Jak coś chłopakom nie szło, wyrażali się po warszawsku, to powiedziała: „Cicho, bo »Lena« jest, więc się nie wyrażaj”. Ale i tak mnie nauczyli tak kląć, że każdy przyzwoity szewc to by umarł ze wstydu, jakie wiąchy potrafiłam. Od nich się nauczyłam.
Dalej. Niesłychanie ważne były te momenty, kiedy nie mogłam być gdzieś w takim punkcie, tak jak to było w ratuszu czy potem w tym banku. To było strasznie dla mnie nudne. Wściekałam się. Ale ponieważ kapitan, jak już wspomniałam, miał te trzy córy, to tak dbał o te dziewuchy trochę. Powiedział: „A ty będziesz tu siedziała i prała bandaże”. Bandaży nie było tak jak teraz. Tam były te panie, które gotowały, prały i robiły te bandaże. Pamiętam, dostawałam kilometry czegoś i się nauczyłam zwijać. I oto pewnego dnia, znowu nie powiem, który to był dzień, a szkoda, ponieważ od mojego pierwszego dnia bycia w Powstaniu, kiedy składałam przysięgę w kościele na Długiej, przysięgę jako żołnierz, od tego dnia miałam takie różne, najrozmaitsze przeżycia, ale czegoś takiego nie miałam – kazał mi te bandaże ściągać. Myślę sobie tak: „Jak ja tego nie lubię, jak ja tego nie lubię”. I oto… To jest śmieszna rzecz, bo czytałam różne wersje i się z tym nie zgadzam, jeśli chodzi o „goliata”, który był na Podwalu, ale ktoś pisał, że było jeszcze inaczej. Być może, że o tamtym zapomniałam, ale na Podwalu wiem, bo siedziałam na Długiej na dole. W piwnicy był szpital. Między innymi tam był Tadek „Czarny”, którym się specjalnie opiekowałam, ponieważ dzień przed Powstaniem urodził mu się syn pierworodny i miał żonę, o której, Boże, Boże, jak opowiadał. Zresztą potem prawie na moich plecach przez kanały szedł dalej. Był cholerny huk… To było jakieś apteczne, nie wiem, może zrobili to w czasie Powstania. W każdym razie były dwie szafy pełne różnych leków. Tam taki wściekły huk, że się te szafy dwie spotkały, a ja byłam pośrodku, w kłębie tych wielkich do ucierania. Poleciały mi na łeb jakieś słoiki, jakieś coś, ale w każdym razie te dwie szafy się spotkały. Dość że wyszłam cało, jak widać. W każdym razie to był właśnie ten „goliat” [czołg-pułapka] na ulicy Podwale. Nam przywieźli rannych, a między innymi był dozorca tego domu, w którym myśmy stacjonowali. Bardzo przyjemny, starszy pan, taki troszeczkę tłustawy. Jego przywieźli, leżał na brzuchu. Wszyscy lekarze polecieli, zostałam sama. Przynieśli go sanitariusze, patrzę, rany boskie! On wygląda jak jeż. Tyle odłamków malusieńkich na całych plecach i na całej pupie. Łaps, szybciutko wyciągałam to wszystko, dawałam jakieś środki, które mi były wiadome, i tak dalej. A ten tylko: „Mała, bo mnie to boli!”. Mówię: „Dobra, ale ja muszę to wyciągnąć”. Rzeczywiście to był dla mnie chrzest bojowy, jeśli chodzi tak naprawdę o pomoc prawdziwej sanitariuszki.
Bo były też różne takie inne rzeczy. Była taka dziewczynka troszkę starsza ode mnie, śliczna dziewucha, kochali się w niej prawie wszyscy. Przynieśli chłopaka, który mówi: „Kurczę, ty wiesz co? Pęcherz mi się obtarł w bucie”. Taki bucior, patrzę, a tam dziura na pięcie i krew leci. A ta kretynka nalała jodyny i jeszcze zabandażowała, więc myślałam, że ten chłopak się wścieknie z bólu. Miałam ochotę ją zamordować. Bo jak można na taką ranę jodyny przywalić. No nic, w każdym razie miałam jakiś instynkt, jakoś się uratowało. Dość że to było dla mnie straszliwym przeżyciem, jeśli chodzi o moje przeżycia w sanitariacie.
Natomiast inne, to była taka sprawa: dostałam jakiś świstek, nie wiem co… Pójdziesz tu, tam i tam. Dobra, poszłam. Z tej Długiej trzeba było przejść przez plac Krasińskich, przez Długą i miałam się dostać w kierunku tak zwanej Grubej Kaśki. Szłam… Dzisiaj to są takie piękne domy, pamiętam je. Szłam z tym świstkiem i raptem słyszę, coś się dzieje, coś się wali, coś się wali, coś się wali. Jak to się stało, że wybyłam na moment, to nie wiem. Dość że mnie nic nie zawaliło, ale coś się ten dom zawalił. Potem, tak jak słyszałam z opowieści, że zupełnie przypadkowo, natychmiast akurat po tym, szła jakaś nasza… Nie wiem kto, jakieś chłopaki szły i na mnie nadepnęli. Ja wtedy zajęczałam: „Ojej!”. Mówi: „O rany!”. No i wyciągnęli mnie spod tych gruzów. Nic mi się nie stało, absolutnie nic do czasu, kiedy przechodziliśmy kanałami, ale to była straszna sprawa.
Po pierwsze to, że z tej Starówki właściwie nic nie zostało. Kapitan nie puszczał do mamy na Hipoteczną, która siedziała w piwnicy ze wszystkimi, z moją siostrą dziesięć lat starszą, która wtedy cierpiała na wątrobę. Ale jak się okazało pół roku później, urodziła się córka z tej wątroby. Jak był moment, że trzeba było wyjść ze Starówki, to powiedziałam: „Przepraszam, panie kapitanie, czy ja mogę do mamusi pójść i powiedzieć, że ja wychodzę?”. On powiedział: „Przypominam ci, że jesteś w wojsku”. Nie pozwolił mi się z mamusią pożegnać, powiedzieć, że wychodzę. No i musiałam wleźć do tych kanałów. Kto tego nie przeżył, to nie jest w stanie tego zrozumieć. Po pierwsze, że my ludzie potrzebujemy przestrzeni. Każdy się dobrze czuje, jak ma duży pokój, jak ma powietrze, jak może wyjść. Raptem jesteś w rurze, która śmierdzi nieludzko i idzie się w rzędzie, więc nie ma żadnej możliwości ani uciec, ani w prawo, nic. Jesteś totalnie ubezwłasnowolniony, musisz iść w tym rzędzie. Nie pamiętam, jak to było, w każdym razie masa tych ludzi wychodziła na placu Krasińskich z tego dołu. No i właśnie ten Tadek „Czarny”, o którym wspomniałam, już mógł trochę, ale się ciągle opierał na mnie, na plecach i właściwie to myśmy się tak ciągnęli razem. No i było tak podaj dalej, podaj dalej, cicho. Nie iść razem, bo wtedy jest [głośniej], a tam słyszą, więc żeby [iść osobno]… Potem dochodzimy do tego, że gdzieś znowu coś słychać. Słyszymy, chodzą Niemcy, rozmawiają. Ani słowa. Znowu idziemy dalej. To trwało tylko cztery godziny. W każdym razie po drodze żadnej katastrofy nie było. Tadek mi na plecach mówił: „Wiesz co? Mam tego dosyć”. Mówię: „Ja też”. No i przy Wareckiej i Nowym Świecie jest właz (napisane tam jest). Wychodzimy, wyciągają nas po kolei. Boże Święty, jak młody człowiek zupełnie sobie nie zdaje sprawy z niebezpieczeństwa. Przecież następny, bo myśmy byli ostatnim transportem ze Starówki, którego Niemcy nie wytłukli, bo [gdy szedł] następny, wrzucali granaty tam i wytłukli wszystkich, myśmy byli ostatni. Nie wiem, jak to się stało, dość że jak wyszłam, to wtedy pamiętam, ile [było] komicznych sytuacji, że trudno sobie wyobrazić. Wyłazimy tam, ktoś jest przede mną, już wtedy dałam kuksańca w pupę, żeby szybciej wyszedł, wyłażę i czuję, że ktoś mnie łapie za włosy i za włosy mnie wyciąga. Mówi: „O cholera!”. Miałam tyle tego guana na głowie… Bo jak myśmy szli, jak były wysokie, to dobrze, ale były takie, że myśmy na czworakach szli. W związku z tym szorowało się głową po górnej części tej rury. Oczywiście ci pierwsi mieli jeszcze więcej guana, ale co by nie było, w kanałach jest dosyć. Dość że na głowie była czapa z tych odchodów straszliwych. Myśmy takiego smrodu na całą ulicę [narobili], że przechodzi pojęcie ludzkie.
Po tej strasznej strzelaninie potem tylko się widziało, jak się domy rozwalają, jak te „szafy” spadały, tak jak taka skrzypiąca szafa i bum! bum! bum! bum! Po kolei wszystko to się rozwala. Raptem ludzie chodzą po ulicy, jeszcze jest jakaś kawiarnia, w ogóle normalne życie w tym Śródmieściu było. Śródmieście tak naprawdę oberwało dopiero w drugim miesiącu Powstania, przynajmniej myśmy o tym nie wiedzieli. Na Mokotowie gdzieś daleko jeszcze były takie cuda niewidy. Tak że wyjście to by się wydawało, że w ogóle jesteśmy w raju. Ale tak mnie ssało coś: „Mój Boże, co z moją mamą?”. Bo takie wersje chodziły, że wszystkich tych ze Starówki, którzy w tych piwnicach byli, to albo rozstrzelali, albo dokądś wywozili.
Jeszcze
à propos jak powiedziałam o piwnicy, to mi się przypomina. Ale to było bardzo rzewne. W którymś, to chyba musiał być numer Długiej… Nie siedem… Albo dziewięć, albo pięć. W każdym razie piwnice były połączone i tam ktoś wstawił fortepian na dół. Jak zobaczyłam fortepian, no to rzeczywiście – dawaj grać. Potem powiedzieli, że jestem właśnie ta „Złota Lenusia”, bo jak tylko był wolny moment, to tam grałam Chopina, Beethovena, wszystko, nie wiadomo co. Potem była msza, do tej mszy próbowałam nawet grać, tylko mi dali jakieś nuty na te pieśni, których nie znałam. Przecież nie miałam wykształcenia tego typu. Tak pomyślałam sobie: „Boże Święty, jak to ludzi niesłychanie scala muzyka”. Bo tam wszyscy byli… Im się wydawało, jak tam grałam… Pamiętam, wtedy się akurat uczyłam Beethovena wariacji c-moll. Grałam to i oni byli tacy zachwyceni. Prawdopodobnie nikt z tego nic nie zrozumiał. Bo jednak Starówka była zamieszkana przez bardzo prostych ludzi. To nie był intelektualny fragment Warszawy, bo inteligencja mieszkała na Żoliborzu, Saskiej Kępie. A ta Starówka taka prawdziwa, ta Długa, Freta i tak dalej, to byli po prostu zwykli ludzie. Byłam tak szczęśliwa, że mogłam to zrobić, to grać.
Aha, jeszcze muszę powiedzieć – ale mnie to boli – na dole w szpitalu byli różni ludzie. To jest makabra. To było opisane kilkakrotnie, nie mogę o tym mówić. Był taki chłopiec, którego… Chyba się nazywał Jastrząb albo Jastrzębiec. Chyba mój wiek, chudy, blond [włosy], bardzo poraniony. Zmieniałam bandaże, dawałam wodę, takie różne rzeczy. W pewnym momencie on mnie wziął za ręce i mówi: „Słuchaj, ja ci dam moją legitymację akowską. Daj mojej mamie, bo ja nie przeżyję”. Mówię: „A co ty opowiadasz?”. – „Ja nie przeżyję, a ty masz takie piękne, dobre ręce”. On mi dał tą legitymację… Tak, Jastrzębiec mu było. Ale on mówi: „Słuchaj, ty mnie zostawisz?”. Mówię: „Ja nie wiem”. – „Bo mówią, że tych ciężko chorych w szpitalu na Długiej zostawią, bo nie mają jak przewieźć w kanałach. Tylko tych lżej rannych można w kanałach, bo przecież taka infekcja jak w tych kanałach, w tym guanie się…”. Mówię: „Wiesz, naprawdę nie mogę ci nic powiedzieć”. – „Pamiętaj, daj to mojej mamie”. Wzięłam to, ale myślę sobie: „To niemożliwe, żeby jego nie wzięli”. On został i tam ich wystrzelali. Jak Niemcy weszli, to tych ciężko rannych wszystkich wystrzelali, Jastrzębca na pewno też. Miał taką mordkę, jak pamiętam, jeśli mogę skojarzyć, to tak troszkę jak ksiądz Popiełuszko. Taką trochę już z tamtego świata. Najgorsze to to, że ta legitymacja, jak szłam przez kanały, to się rozmiękła cała i już nie miałam jej więcej, już nie miałam komu dać, nie wiem. Bo jak wyszłam z kanałów, to wszystko było po szyję, no i co było papierowe, to się rozwaliło wszystko. W związku z tym będąc już na Śródmieściu… Ponieważ na Starówce pisałam każdy dzień w pamiętniku, bez komentarzy: było tu i to, tam strzelali, tu wzięli, to zabrali, to tego. Tu chłopaki na Stawkach odebrali, dostaliśmy cukier i w związku z tym dostałam…
Ojej, to jeszcze musiałabym powiedzieć, ale to tylko Starówka. Tam utłukli jakiegoś oficera i raptem dali mi, nie wiadomo dlaczego, niemiecki szynel, nie szynel… Dość że to szeleściło, taka pół-guma, nie wiadomo co, z takimi pagonami i miał strasznie dużo kieszeni. W te kieszenie kiedy chłopaki odbili Stawki i dostali tam mnóstwo kostek cukru, miałam pełne kieszenie tego cukru i chodziłam… A to tak szeleściło straszliwie jak szłam, tak chrup, chrup, chrup. Tam na mnie mówili „Słodka Lenusia”, bo jak szłam do chłopaków na pozycje, to przynosiłam pełne kieszenie tego cukru. „Tylko nie rób, cholero…”
Wylądowaliśmy właśnie na Śródmieściu. Kwaterowali nas albo u „Braci Jabłkowskich” na Zgoda 7 i jeszcze gdzieś tam, i jeszcze gdzieś tam, i jeszcze gdzieś tam. W każdym razie byliśmy niedobitkami, nie ma co mówić. Starówka straciła najwięcej ludzi. W każdym razie dostałyśmy się z Krysią Ernestówną do takiego patrolu osobistego kapitana „Gozdawy”. Byłyśmy strasznie ważne. Właśnie akurat trafiliśmy na ten moment, kiedy chłopaki odbili „Braci Pakulskich”. To był taki dom naprzeciwko „Braci Jabłkowskich” i tam były wspaniałe wina i tak dalej. Ponieważ było wielkie święto, że odbili… Zresztą tam prawie że w ogóle wojny nie było. Co to tam mówić, to jest nieporównywalne z tym, co było na Starówce. Tego się w ogóle nie da powiedzieć. No później może też, ale to co innego, to osobna bajka. Dość że kapitan powiedział: „Kochani, każdy dostaje flaszkę tokaju”. Węgierskie wino, bo tam się dostali do piwnic. Myśmy z Krysią tak patrzyły. W ogóle nie wiedziałam, co to wino, gdzie tam. Win w ogóle w czasie okupacji nie było, a byłam jeszcze w tym wieku, że w ogóle alkoholu nie [piłam]. Słyszałam o nim tylko. Dość że dostałyśmy to. Takie było dobre, tak smakowało, takie było słodkie. To była taka nieduża buteleczka i ja całą buteleczkę tak wypiłam, tak mi smakowało i padłam. Nogi odmówiły posłuszeństwa, głowa i w ogóle nie mogłam wstać. To było pierwszy raz w życiu, kiedy się naprawdę spiłam. Ale oczywiście to są i nerwy, i słabość, człowiek był niedożywiony przez tyle miesięcy i pierwszy alkohol i to taki smaczny, takie słodkie było, jeszcze chłodne do tego, bo z piwnicy. Boże, jak to smakowało. Katastrofa była zupełna.
No i tak, potem się zaczęła dopiero historia Śródmieścia. Oczywiście, były w Alejach Jerozolimskich zbudowane takie korytarze, żeby przelecieć na drugą stronę, bo Niemcy bardzo polowali na nas. Zresztą potem to tam oberwałam ten odłamek. Ale nie zapomnę takiej sytuacji, to było na Chmielnej. Który numer? Nie wiem. Dość że było wysoko i dostałyśmy cynk, że na dachu któregoś domu jest ranny nasz chłopak i trzeba go stamtąd ściągnąć. Byłam wtedy ja, Kryśka, była jeszcze Bogna, jeszcze jedna. Pamiętam, poleciałyśmy tam schodami, żadnej windy, na górę. I co widzimy? Kwadratowe podwórko, po przekątnej leży deska. To chyba trzy- albo czteropiętrowy dom. Na dachu po przeciwnej stronie leży ranny chłopak. No i teraz trzeba po tej desce przejść, ściągnąć go przez tą deskę na tą stronę, to jest pod kątem. Zadeklarowałam się, powiedziałam, że owszem, pójdę, a kapitan powiedział: „A tam”. Zlekceważył mnie kompletnie i dał takiego chłopa, który miał dwa metry. No i on po tej jednej desce poszedł, a tam przepaść, tam parę pięter, trzy albo cztery, już nie pamiętam. Dla mnie wtedy było straszliwie daleko. W każdym razie ściągnęli tego chłopaka. Pamiętam, że miałam strasznie za złe kapitanowi, że on mi nie pozwolił tego zrobić, bo mi się wydawało, że ja to dam radę. Mimo tego, że mam do dzisiaj troszeczkę problemy z wysokością. Ale wtedy wydawało się, że to jest w ogóle nic. Jaki z tego taki mały wniosek? Że jeżeli rzeczywiście jest sytuacja nad wyraz krytyczna, chodzi o życie, to nasze jakieś fobie, kompleksy, jakieś takie rzeczy uciekają. Jest rzeczywiście cel ratować kogoś. Tak że to były takie momenty.
Różnych momentów było jeszcze bardzo [dużo]… Jak myśmy przechodzili właśnie tym wyrytym korytarzem przez Aleje na drugą stronę, tam gdzie jest Krucza i tak dalej… Co mogę powiedzieć? Że o ile dla mnie miesiąc na Starówce obfitował w prawdziwą chęć walki, zwycięstwa za wszelką cenę, mało tego, jeszcze wiarę, że my damy radę, bo Niemcy w końcu uciekali… Oni nie dawali nam rady, razem ze swoimi cholernymi „szafami” i „goliatami” i tak dalej. To było coś niezwykłego. I ten moment, kiedy nam powiedzieli, że musimy wyjść ze Starówki, to był chyba moment, który załamał mnóstwo ludzi, trochę mądrzejszych ode mnie, niż wtedy byłam, bo się czuło, że coś się odwróciło i odwróciło się rzeczywiście. Z tym że ten miesiąc na Śródmieściu o tyle był dla mnie znamienny, że większość akcji się działa na obrzeżach. To była Mokotowska, tam dalej, a myśmy akurat tego regionu nie mieli. Tak że bardzo często siedziałyśmy w piwnicy u Jabłkowskich na dole z Kryśką i tam czytałyśmy jakieś książki.
No i teraz niemożliwe jest, żebym tego nie wspomniała. Kryśka od kogoś dostała jakąś książkę. No to leżymy na tych pryczach na dole i czytam [książkę], która się zaczyna tak: „Obudziły ją promienie słońca. Pokojówka odsłoniła okna, za którymi widać było ostrzyżone trawniki, piękne kwiaty i nawet motyle”. Czytałam to i tak pomyślałam sobie: „To jest coś przepięknego. Siedzimy tu w tej piwnicy, za chwilę może przyjść bomba i nas rozwali, a ja czytam takie głupoty”. Jak życie obfituje w takie kontrasty. Jak można to razem scalić. No i to tak było, oczywiście pełne patosu. Nie cierpię tego słowa, bo to jest dla mnie fałsz, ale życie proponuje naprawdę sytuacje, których nie da się inaczej określić niż patos.
Proszę sobie wyobrazić, brat mojego taty, Jan Dworakowski, również po rozbiciu filharmonii grywał w jakichś kawiarniach, bodaj na Mokotowskiej. Dość że jakimś cudem stało się tak, że jak był wybuch Powstania, on nie mógł dotrzeć do rodziny, która mieszkała na Grottgera, tylko został w tej dzielnicy. To wtedy było przy Widok, który numer, już w tej chwili nie wiem. Dość że chyba w dwa dni po tym, jak myśmy wylądowali na Wareckiej, była zbiórka… Kto to powiedział? Czy to był „Gozdawa” czy inny, to już nie umiem powiedzieć. Dość że myśmy wszyscy dostali krzyż, ci, którzy walczyli na Śródmieściu, odznaczenie jakieś. No i jacyś mieszkańcy przy tej uroczystości wyleźli na to podwóreczko. Myśmy tam w rzędzie stali i patrzę: „O rany boskie! To chyba wujek Janek”. Siwy pan, tak patrzy we mnie, taki nieduży, w przeciwieństwie do mojego taty. Jak ten powiedział, że „Lena”, ale nie powiedział nazwiska, bo przecież nie było nazwiska, była tylko „Lena” i tyle na tym. Patrzę, rzeczywiście wujek Janek i ten wujek Janek, który zapłakany: „Ach, kochanie”. Więc to był wielki patos tego momentu, że ten wujek Janek… Akurat jak to się stało? On mógł być akurat, nie wiem, dwa domy dalej, ale akurat był w tym domu, kiedy był świadkiem tego, że… Mówię: „Wujku, no co tam u ciebie?”. – „No nie wiem, nie mam żadnych wiadomości, co tam na Grottgera. Tam jest podobno okropnie. Ale kochanie, jak się cieszę, jak się cieszę. Jak to się stało, że tu jesteś?” Próbowałam wujkowi opowiedzieć. No ale potem jakoś się stało, rozmyliśmy się w ogóle, jak to tam. Więc to takie były momenty i spotkania.
Poza tym jeśli chodzi o akcje, o ile akcje na Starówce były bardzo często akcjami ofensywnymi, o tyle na Śródmieściu widziałam raczej defensywę, obronę, ponieważ Niemcy zajmowali te lepsze dzielnice Warszawy. Kto tam mieszkał na Starówce, na Freta? Tam Niemca nie uświadczyli, zresztą jak był, to na krótko. Tak że oni zajmowali te lepsze dzielnice i w związku z tym po prostu lepiej atakowali. Wytłukli tych na Starówce i oni robili ofensywę. Ale byłam świadkiem tego, jak jeden dom przełupali. Po jednej stronie byli Niemcy, po drugiej stronie byli nasi, ale pośrodku była łazienka. Chłopaki wytłukli z dwóch stron i spotkali się Niemcy z Polakami nad wanną. Proszę sobie wyobrazić, co się dzieje. To nie raz było, oni wcale się nie bili, oni rozmawiali. „Po cholerę ta cała wojna? Co ja mam do ciebie chłopie?” To była bardzo często młodzież, ponieważ to już był prawie koniec wojny, więc Niemcy te ostatnie rezerwy już wyciągali. W związku z tym tam byli siedemnastolatki, osiemnastolatki, które o tej wojnie w ogóle nie chcieli wiedzieć, mieli życie przed sobą. I nasi też… I siedzieli, palili razem papierosa do momentu, dopóki nie było, że idziemy do ataku i wtedy do siebie strzelali. To są rzeczy, których dzisiejsza młodzież nie jest w stanie zrozumieć. Ale tak było, tak było!
Co jeszcze? Strasznie się denerwowałam, kiedy musiałam przejść, to… Ja się w ogóle nie bałam, nic się nie bałam. Zaczęłam się bać na Śródmieściu, kiedy był wykopany korytarzyk przez Aleje, strzelali stąd, strzelali od muzeum, na wszystkie strony. I trzeba było tylko przeczekać i dopiero [przebiec] na czterech „nogach” [na drugą stronę]. Więc właśnie na przykład przeleciałam tak naprzeciwko w kierunku Kruczej, z taką dziewczyną, która się nazywała Bogna. Jak jej dalej, nie mam pojęcia. I usłyszałyśmy obydwie na Kruczej, która była już bardzo pokiereszowana, dużo domów było zniszczonych, usłyszałyśmy tą cholerną „szafę”, która tak skrzypiała, i potem były po kolei takie wybuchy. Akurat był obok nas jakiś sklep, który miał wybitą szybę, ale na tej witrynie jeszcze była deska, było wiadomo, że tam kiedyś ktoś coś miał, ale szyba była wybita i myśmy dały nura do tego sklepu, pod ten niby kontuar. Przeleciało cholernie blisko. Wyłazimy, a przed wejściem leży zabity człowiek, nie zdążył się schować. A ja czuję: „Kurczę, coś mi mokro w majtkach”. Bogna mówi: „O rany! Krew ci leci!” No i tym sposobem zostałam ranna w tak zwany nieprzystojny kawałek ciała, bo w pupie mam do tej pory kawałek odłamka. Spodnie, które miałam, miały przepaloną dziurkę, bo to przeleciało. Oczywiście, gdyby nie to, że żeśmy z Bogną tak plackiem padły, to prawdopodobnie ten odłamek byłby albo niejeden, albo nie tam, bo wypięła się ta pupa. Oczywiście to był bardzo zabawny moment potem, pięćdziesiąt lat później, kiedy byliśmy w Niemczech, narzekałam, że mnie coś boli w prawym biodrze. Poszłam na prześwietlenie i taki zaprzyjaźniony lekarz niemiecki, humanista, muzyk, zobaczył to prześwietlenie, mówi: „A to co to? Skąd wziął się ten odłamek? Kto do ciebie strzelał?”. Powiedziałam mu: „Chińczycy”. Jak on nie wie, kto mógł strzelać w 1944 roku, to nie wiem. Więc to byłoby tak.
W sumie Śródmieście było przez pewien czas, powiedziałabym, nawet nudne. Dlatego że samo to Śródmieście, czyli ta część do Alei Jerozolimskich, była właściwie mało używana. Cała ta akcja przeniosła się dalej. To był Mokotów, to było Frascati, to były te wszystkie inne dzielnice i nie wiem, czy to była intencja może kapitana, żeby nas [oszczędzać]: „Już dajcie spokój tym ludziom po tej Starówce” – że brali innych, nie wiem. Dość że myśmy mieli takie spokojniejsze [zadania], trzeba było pójść, zabandażować, do kogoś jeszcze coś, ale nie było to walczenie na pierwszej linii. Do momentu, dopóki Niemcy nie zaczęli wybierać już w ogóle wszystkich ludzi i już wysyłać tą ludność warszawską dalej. Wtedy się zaczęły takie różne niepokoje. Naturalnie, to jeszcze nie było to co prawdziwa walka. Ale w sumie Śródmieście najbardziej ucierpiało, niestety to mogę powiedzieć, bo na własne oczy widziałam… I o to mam straszną pretensję do Niemców do tej pory, do tego narodu właśnie Beethovena, Goethego, Einsteina, że Powstanie już skapitulowało…
Ja wyszłam 19 października, czyli mnóstwo dni po Powstaniu. To się stało dlatego, że po tym właśnie, kiedy oberwałam w tą pupę, kapitan nasz, nasz opiekun powiedział: „Musisz tu wrócić, my z tobą pójdziemy”. A akurat byłam na Kruczej, gdzie poznałam… To znaczy ze znajomą mojego taty, która się mną zaopiekowała. Powiedziałam: „Dobrze, ja na razie już nie pójdę, bo mnie po prostu noga boli”. Tam z nią zostanę. „Nie chcesz wyjść z nami? Bo my możemy iść, ale nie do niewoli, tylko po prostu jako cywile wyjdziemy. Chcesz wyjść?” Mówię: „Dobra, jako cywil to ja wyjdę”. W każdym razie ze znajomą mego taty i tak się stało. Jeszcze jedna babka tam była znajoma. W każdym razie, tak się stało, że… Ponieważ jak to młodemu człowiekowi, to się szybko goi. Plaster miałam na pupie i jakoś łaziłam. Pomagałam w Czerwonym Krzyżu w różnych sytuacjach. I przy kuchni, i przy gotowaniu, i przy transportowaniu, i przy opatrunkach i tak dalej. Dość że do 19 października mieszkałam z tymi dwiema babkami na Kruczej. Wyszłyśmy dziewiętnastego dopiero z Warszawy.
- Proszę jeszcze powiedzieć, jak wyglądało takie życie codzienne w czasie Powstania? Jak zaopatrywała się pani w jedzenie?
Ja się nie zaopatrywałam, nas zaopatrywano. To nieocenione babcie i mamy we wszystkich domach. Każdy, kto miał jakiś zapas (a w czasie okupacji, to wszyscy mieli jakieś zapasy w woreczkach: kaszę, mąkę to każdy miał w domu), [kobiety] gotowały w takich kotłach wielkich. Ta kasza była zawsze przypalona, bo w takim dużym garnku, to się nie dało. Bez żadnej okrasy, często bez soli, różnie było. I nam takie miski tej strasznej kaszy dawały, tak było. Żadnych jarzyn, żadnych owoców. Na Polach Mokotowskich oczywiście ludzie porobili grządki i tam coś robili. Nawet w Śródmieściu, gdzie tylko był jakiś moment „trawki”. Tak jak u nas na Hipotecznej, gdzie był taki piękny, duży na podwórku ogród, z pięknymi bzami. Nam ten administrator, tym trzem dziewczynkom, dał takie rabatki. Tam rosły kwiatki, bratki i tak dalej, to powiedział: „Macie to” – i myśmy sobie uprawiały tam cebulkę, rzodkiewkę, marchewkę, nawet pomidory Kryśka robiła. Więc ludzie z tego trochę żyli, ale żadnych witamin nie było. Żywiło się okropnie, bardzo nędznie i bardzo często byliśmy głodni. A chleba to się w ogóle nie widziało. Tak że były jeszcze zdobyczne konserwy z odebranych Niemcom magazynów. To głównie było na Stawkach. To rzeczywiście była feta nie z tej ziemi, bo oni mieli świetne rzeczy, doskonałe. Tak że to tak wyglądało.
- Czy miała pani w czasie Powstania możliwość uczestniczenia w życiu religijnym?
Czy w życiu religijnym? Oczywiście, przecież był ksiądz. Co dzień była msza. Do tej mszy grałam na Starówce, chociaż nie miałam pojęcia, przecież na organach nie grałam. Tylko wiedziałam, że te pieśni co się śpiewa w kościele, to… I „Nie damy ziemi skąd nasz ród”, i „Boże coś Polskę”, i „Pod Twą obronę”. To wszystko grałam, to wiem. Oczywiście, że tak. Ksiądz był… Zwłaszcza że niestety księża mieli dużo do roboty. Był taki przykład też na Widok (jest tam to podwórko do tej pory) stał chłopak z karabinem, był już bardzo zmęczony. To jeden z kolegów ze Starówki. Był tak zmęczony, że się oparł o karabin, pociągnął i się zabił. Był tak zmęczony, że oparł się o karabin, palec i… Nie było dnia, żeby nie było kilku pogrzebów. I msze były codziennie, z tym tylko że muszę powiedzieć, że te msze nie były tak celebrowane jak normalnie w kościele. Po prostu księża się zachowywali wspaniale, muszę powiedzieć. Lekarze się zachowywali wspaniale.
Mój Boże, ile pamiętam takiej różnej, ale naprawdę niezwykłej młodzieży. Była jeszcze na Starówce, na Nowomiejskiej taka dziewucha, która strasznie była ważna i miała swojego chłopaka. Już chciała być odważniejsza od niego. Pewnie w moim wieku była ta dziewucha. Tego chłopaka jej zastrzelili i przyszła o dziesięć lat starsza, z taką buzią powiedziała: „No, to teraz czas na mnie”. Co ona dalej zrobiła? Nie wiem. Była też taka para jeszcze na Starówce, która wzięła ślub dzień przed Powstaniem i przyszli oboje na Powstanie. Cały czas byli razem. On był wariat, szaleniec zupełny, ta dziewucha razem z nim. Śliczna, duża, chuda babka. No i w pasażu Simonsa zabili ich razem. Mnóstwo jakichś takich nieprawdopodobnych rzeczy. Ale na przykład też pamiętam, że nasza starsza sanitariuszka zginęła też w pasażu Simonsa. I jedna z moich koleżanek, kiedy nam dawali te odznaczenia właśnie na tym podwórku w Śródmieściu, powiedziała: „Ja nie wezmę tego”. – „Dlaczego?” – „Bo jeżeli ona nie żyje, to ja nie jestem warta tego”. Niesłychane postawy moralne, patetyczne, romantyczne tamtej młodzieży, niebywałe. No niestety ten romantyzm został we mnie do tej pory. Wierzę w to, że jeżeli rzeczywiście coś się dzieje w naszym kraju, to młodzież niezależnie od tego na kogo głosuje czy w ogóle głosuje, po prostu jest coś co nas niesłychanie łączy. Prawdą jest, że w czasie wojny to nie było w ogóle żadnych podziałów. To była jasna sprawa, że wszyscy chcemy dowalić Niemcom, żeby ich wreszcie wywalić z Polski. Ale nadal wierzę w to, że jednak młodzież, młodzi ludzie w gruncie rzeczy to są wszyscy romantycy, którzy wierzą w to, że… Albo mają potrzebę prawdy i dobra, sprawiedliwości jakiejś. Ja w to naprawdę wierzę. Nie daj Boże, żebyście musieli, wasza generacja, przeżyć to, co myśmy przeżyli. A z drugiej strony jest to niebywałe doświadczenie.
- Chciałam się jeszcze zapytać, czy w czasie Powstania spotkała pani jakichś innych żołnierzy niż tylko polskich i niemieckich? Czy spotkała pani przedstawicieli innych narodowości?
Nie… To znaczy nie i tak. Po Powstaniu albo jak się Powstanie kończyło byli inni żołnierze. To byli tak zwani własowcy i to była największa swołocz. Nawet Niemcy nie zachowywali się tak jak tamci. O tym, że gwałcili na potęgę, wszystko jedno, ile lat, to było [mówione]. Zarzynali, mordowali i tak dalej. Oni się zachowywali rzeczywiście tak jak za czasów… W siedemnastym wieku, kiedy Sienkiewicz opisuje, dzicz. Dzicz, która miała jedno tylko za zadanie, zniszczyć, zamordować… To było straszne, to byli ci żołnierze. Tych się wszyscy najbardziej bali, to byli inni żołnierze. A poza tym jeśli chodzi o żołnierzy, no cóż… Była Armia Krajowa… Akurat przypadkowo trafiłam na Armię Krajową, bo równie dobrze tam mógł być chłopak z AL-u. Jako taka młoda osoba, żyjąca tylko między fortepianem, książkami, to nie interesowałam się na tyle, żeby wiedzieć kto, co. Wiedziałam, kto to jest Armia Krajowa, oczywiście, ale nie przyszło mi do głowy, że mam w tym brać czynny udział. Ale tak się stało i chwała Bogu. Natomiast ci z tamtych byli i było bardzo dużo dobrych doświadczeń nawzajem. Oczywiście też pamiętam taki moment, jak przyjechały tak zwane ruskie. Były jakieś zrzuty, bo były. Były z dwóch stron zrzuty, z tym tylko że ze zrzutami to jest tak, że nigdy nie wiadomo, jak powieje wiatr i gdzie to wyląduje. Ale najgorsze było to, że ruskie tymi antonowami fruwali i myśmy czekali, żeby oni coś zrzucili. A oni potrafili zrzucić na przykład komplet chirurgiczny bez spadochronu i to się rozwaliło w drobiazgi. A jak były na przykład jakieś opakowania, to potrafili się chłopaki Armii Krajowej z AL potłuc. „Bo to moje, bo to ruskie”. Antagonizmy wtedy już trwały, co było zupełnie bez sensu. Bo jedni i drudzy życiem płacili za to samo.
- Kiedy już pani wyszła z Powstania po 19 października, co się wtedy z panią działo?
Okropnie. Co się działo? Właśnie z tymi dwiema babkami wylądowałyśmy w Pruszkowie, który przedtem był obozem przejściowym tych tysięcy Polaków i to głównie do obozów. Ponieważ było po Powstaniu, a tych Polaków było już zdecydowanie za dużo, już nie było tyle obozów, żeby tych Polaków gdziekolwiek wysłać, więc to po prostu wyglądało na to, że stał jeden okropnie zaspany żandarm niemiecki… Tak stał i patrzył, a myśmy tam chodzili, z tego obozu wychodzili do Pruszkowa, do Piastowa… Była taka fabryka Tudor i myśmy z tymi dwiema dziewczynami znalazły kącik, położyłyśmy koc i to było nasze mieszkanie. Ale ponieważ, jak mówiłam, nikt się tam nami nie interesował, to wyszłyśmy na rynek. Nie miałam żadnych pieniędzy, ta najstarsza Marysia coś miała. Skąd, to nie wiem. A ta trzecia Irenka… O, jaka ładna dziewczyna była, śliczna… Też coś miała. Ona coś chciała sprzedać, jakiś pierścionek, a ja nic nie miałam. No i poszłyśmy do jakiegoś stoiska z mąką na rynku, coś takiego. A ta tak: „A wy jesteście z Powstania?”. Mówię: „No a co?”. – „Słuchajcie, Promyka 25 mieszkania 8. No idźcie”. No to żeśmy poszły Promyka 25 mieszkania 8 i tam mieszkałyśmy przez jakiś czas. To już była druga połowa października. Przed nami było pole z kapustą jeszcze, takie łysiny piękne były, a obok jeszcze cebula. Ta babka mówi tak: „No dobra. Jak nikt nie widzi, ale jak nikt nie widzi, to możecie kapustę wziąć i cebulę i sobie ugotujecie. Dobra?”. No i myśmy też tam przez jakiś czas były.
Szukałam mojej mamy oczywiście, bo tata to wiedziałam, że był w Lubelskim u tego przyłatanego wujka. I miałam adres babci, która mieszkała w Łodzi, Wesoła 13. Napisałam do babci, że jestem tu i tu, czy coś wie o mamie. Jakiś czas czekałam, dowiedziałam się, że mama była w Wewelsburgu pod Poczdamem, razem z moją siostrą, która już oczekiwała dziecka, już była w piątym miesiącu, podobno mają być zwolnione. No to dobrze, tyle wiedziałam. Jest kościół na Żabieńcu, do którego mam wielką sympatię do tej pory. Naprawdę nie miałam pieniędzy, jakieś grosze, nawet nie wiem, skąd je miałam. Poszłam do tego kościoła, do Świętego Antoniego. Pamiętam: „Święty Antoni, to jest moja prywatna umowa z tobą – przysięgam, tak było. – To są moje wszystkie pieniądze, jakie mam. Ale pozwól mi znaleźć moją mamę, żebym ja mogła ją odnaleźć po prostu. Ty jesteś od zguby! Tak mówią!”. Nie minęło parę dni, dostałam wiadomość, że mama została zwolniona i jest na wsi, w Pławnie pod Gidlami. Dokładny adres, została zwolniona i… Nie miałam już czym podziękować Świętemu Antoniemu, ale…
To jest nie do wiary. W czasie okupacji jak myśmy się bawiły z tymi dziewczynami, bawiłyśmy się we wróżenie z kart. To tak, to tak, to tego. Oczywiście na białym koniu miał Anders przyjechać, a tu przyjedzie brunet wieczorową porą do ciebie, takie bzdury i tak dalej. Dość że nauczyłam się tam trochę tych… No i jak myśmy tam mieszkały, to jedna z tych, taka Maryśka mówi: „Ty, powróż. Karty, poprosimy gospodynię, niech ci da”. Mówię: „Słuchaj, wieczorową porą przyjdzie do ciebie, wiesz, może nawet organista”. Takie bzdury i tak dalej. Ale nasza gospodyni wzięła to na serio. Powiedziała: „Słuchaj, ty się z tego nie śmiej, dlatego że zwłaszcza w czasach jakichś niepewnych wszystkie wróżby są bardzo interesujące”. – „Proszę bardzo, mogę postawić”. Wyobraźcie sobie i się sprawdziło. Raptem w tych kartach zaczęłam coś czytać. Ale to nie były karty takie jak dzisiaj, [do wróżenia], normalne karty takie od dwójki do waleta. Rzeczywiście tak mi wychodziło. Mówię: „Słuchaj, to jest list, to jest choroba, to jest droga, to jest niebezpieczeństwo, to jest to”. Próbowałam coś powiązać. Zarobiłam parę ładnych złotych, wróżąc, bo się rozniosło, że jestem wróżka. To robiłam naprawdę na serio. Przychodziły do mnie różne babki i się sprawdzało. To jest nie do wiary, ale tak było, przysięgam. Jak właśnie dowiedziałam się o tym, gdzie jest mama i tak dalej, jeszcze znowu z tymi wszystkimi groszami, które zarobiłam na wróżbie, poleciałam do Świętego Antoniego, powiedziałam mu: „Cześć, dziękuję ci” – no i pojechałam do mojej mamy.
Kiedy myśmy już byli właśnie w Śródmieściu, zaczęło się robić chłodno, a myśmy miały na sobie, przepraszam, jedne jedyne majtki i tak dalej. Na szczęście były u „Braci Jabłkowskich” rozbite magazyny i kapitan nam porozdawał dodatkową bieliznę. Nawet można się było umyć, Boże Święty, wyprysznicować, to było cudo i jakiś jeden ze składów był skład futer i były błamy tak zwane, czyli tylko pozszywane skórki, żeby służyły potem jako podbicie do pelisy, no i dziewczynom porozdawał. Też dostałam takie z kretów czy coś takiego, jakąś taką potworę, nie wiadomo co. Gorzej było z butami, bo wtedy była moda… […] Były buty, pantofle domowe robione ze sznurka. Sznurek jak wiadomo, to jest substancja, która w wodzie się na przykład rozpada. Bo nie było plastiku wtedy jeszcze, to prawdziwy sznurek. Tam były takie koturny i całe pantofle… Zresztą śliczne, też takie miałam oczywiście i w tych sznurkowych pantoflach szłam przez cztery godziny w kanałach. W związku z tym, jak wyszłam, to się rozleciało, a ja wyszłam boso. Kapitan tak popatrzył… Nie tylko ja byłam boso, bo wszystkie dziewuchy takie buty wtedy nosiły. No i na szczęście znowu jakiś magazyn rozbity i… Ale już dla mnie nie wystarczyło damskich pantofli. Miałam natomiast pantofle męskie, dobre trzy numery na mnie za dobre, bardzo eleganckie, dziurkowane, brązowo-białe. Takie eleganckie, dwukolorowe. Czasem teraz w tych najbardziej ekskluzywnych sklepach można jeszcze taki model dostać. Oczywiście wyglądałam w tym jak Kaczor Donald i tak dalej. Dość że w tych butach letnich byłam, na to miałam ten błam ze skórek. No i pożegnałam moje dziewuchy i jadę do mamy.
Teraz proszę sobie wyobrazić sytuację. Jeżeli ktoś nie wierzy w cuda, to może powiedzieć: „No tak, przypadki chodzą po ludziach”. No to proszę posłuchać. Wsiadam, bo mniejsza o to, jak to było, że najpierw mnie zaprowadzili do… Już nie pamiętam, jaka miejscowość to była, ale kolejka obok Piastowa, chyba Jaktorów czy coś takiego, żeby przenocować, i wtedy po raz pierwszy po dwóch miesiącach rozmiękłam. Stwardniałam przez te dwa miesiące i raptem mnie tam zaprowadzili do jakiegoś mieszkania. Ojej… Tam była kuchnia, gdzie siedziała taka obfita mama i dziewucha może młodsza ode mnie z pięć lat, taki dzieciak patrzył na mnie oczami. Piec był normalny z blachą, który był jeszcze czerwony. Gotował się czajnik i syczał. Obok stał garnek z mlekiem, który się gotował i tak pachniał. Ta mama tak mnie wzięła w objęcia, mówi: „Dziecko, co ty tu robisz?”. Mówię: „No nic, jadę do mojej mamy”. Dała mi kubek mleka. Pomyślałam sobie: „Boże, co to jest mieć mamę, mieć kuchnię, w której jest mama, garnek gotującego się mleka”. To było coś niesamowitego. Ale o czwartej rano mnie wyciągnęli, pojechaliśmy do pociągu. Wepchnęli mnie kolanem gdzieś. Wszyscy stali. Miałam miejsce w korytarzu, a byłam tak ściśnięta, że w ogóle nie było co. Muszę jeszcze powiedzieć, że oprócz tego, że się nauczyłam kląć jak przyzwoity szewc, nauczyłam się palić papierosy. Strasznie mi to imponowało, że były papierosy i takie „puf” było robione. W ogóle nie paliłam, tylko psułam, ale mniejsza o to. Dość że stałam taka ściśnięta w ogóle, no i miałam jechać do Radomska, bo pod Radomskiem właśnie była ta wieś Pławno obok Gidli, które słyną z Matki Boskiej wyoranej z ziemi. Piękna historia. Było oranie ziemi wołami i w pewnym momencie woły uklękły, nie chciały iść dalej. Wyorali taką malutką Matkę Boską i w związku z tym tam jest piękny klasztor i to jest bardzo znane miejsce. A ta wieś obok, nie wiem, może dwieście ludzi… No dość, jadę. Co mam w plecaku? Mam w plecaku dany przez jedną z tych dziewczyn, z którą tam mieszkałam, nie wiadomo dlaczego, jakiś szlafrok z tafty. Nie mam pojęcia, skąd to się wzięło. Szlafrok z tafty. Mam szlafrok z tafty… Coś tam jeszcze miałam… Aha, gospodyni mi dała woreczek mąki, Maryśka jeszcze coś mi dała. Taki plecaczek mam. Raptem przepycha się ktoś i mówi tak: „Czy koleżanka dostała żołd?”. Włosy mi stanęły, myślę sobie: „O, o!”. Bo polowali na Powstańców. „Nie”. – „To proszę tutaj iść pod ten adres. Leśna Podkowa, taki i taki adres. Tylko podać imię. Tam dostaniesz”. No i dobrze. Myślę sobie: „Rany boskie, albo mi to się śni, albo coś”. W każdym razie nie był to jakiś agent gestapo i nie zaaresztowali mnie, dobrze. Wysiadłam w Radomsku i potem idę. Osiem kilometrów trzeba było iść. Już był śnieg, pola już trochę pod śniegiem. To był już dobrze listopad. Idę tak na przełaj, patrzę, ale te moje pantofle, buty, które mają dziureczki, ta woda przecieka na górę, bo były takie rozmoczone. Mówię tak: „Matko Boska, przecież ja idę do mamy. Co by nie było, no jakoś muszę”. Proszę sobie wyobrazić taką sytuację. Dochodzę do jakiejś wsi, gdzie nawet nie ma kościoła, tylko jest parę domów. No i szukam, jak to jest ryneczek, cztery domy dookoła czy taka i taka. „A, tak. Pani Zosia, to ona tam naprzeciwko pomaga”. […] W każdym razie doszłam, tam babeczka powiedziała, że naprzeciwko, po drugiej stronie. Daleko nie było, bo taki ryneczek. Patrzę, w takim domku malutkim siedzi moja mama, coś szyje na maszynie. Stanęłam przed oknem, widzę moją mamę, a moja mama spojrzała i mnie nie poznała. Stałam przed nią i widziałam, że ona nie kojarzy. Weszłam do środka, mówię: „Mamo”. Moją mamę zupełnie zatkało, bo ktoś życzliwy powiedział jej, że widział taką dziewuchę jak ja z ciemnymi włosami, taka rosła, którą na noszach wynosili jako zabitą, i mama już mnie opłakała. Raptem zjawiłam się ja, z moimi ciemnymi włosami, wprawdzie z wszami jak diabli, ale byłam.
Tak że to było zupełnie niesamowite i muszę powiedzieć, że tyle ile serca doznaje się u ludzi biednych na wsi, to tego się nigdzie nie da porównać, jak oni nam pomagali. Ale ile nauczyłam się, rąbałam drewno, ale jak, jak mi to smakowało, Boże Święty. Z takim rozmachem robiłam różne rzeczy. Trzeba było dwa kilometry iść do Gidli po śniegu. Jak wojna uczy wszystkiego, cynizmu strasznego też. Kuzyn kuzynki kuzyna dogadali się, przyszedł po mnie, kuzyn właścicieli tej chałupy biednej i odprowadził mnie. Mówi: „Ja cię odprowadzę, bo wiesz, to może być różnie”. Już był zupełnie śnieg , zima. Patrzę, a tam po drodze jakieś dziwne kontury. On mówi: „Ojej, no co się gapisz? No to są Niemcy”. Mówię: „Jak Niemcy?”. – „No po prostu, no Niemcy! I teraz śnieg przyszedł, to tak leżą!” Myślę sobie: „Boże Święty, do czego to dochodzi?”. Tam leży coś. No co? No to są Niemcy.
Ale właśnie w tych Gidlach, rzecz warta opowiedzenia, właśnie znajomi znajomych Królika mieli taki domek… Domek też, ale taki sklep, gdzie było mydło, bydło i bielidło i wszystko. Tak jak to na wsi. Można było kupić łańcuchy, mydło, ocet i nie wiem. No i potem się okazało, przyszli Rosjanie. Mam jak najlepsze wspomnienia, ale oni najpierw szli od tamtej strony i najpierw zajęli to miasteczko, te Gidle. Więc rzucili się dokąd? Najpierw do sklepu. W sklepie, w piwnicy, nie było wiele. Były mydła i głównie ocet, a resztę to gospodarze tak pochowali, żeby ruskie przypadkowo nie wzięli. No i my mamy, wtedy jak widziałam ślady… Ruskie przyszły i były ślady, odciski zębów na mydle. Oni myśleli, że to do jedzenia, tam szła między innymi już taka dzicz. Bo te wszystkie lepsze wojska to już były pod Berlinem, a tu szły już te resztki zupełnie dzikie. Mało tego, ale myśleli, że w butelkach, gdzie ten ocet, to wódka albo coś takiego. Przekonali się, że nie, to strzelali tylko, że rozwalili to wszystko. Więc to były już naprawdę resztki, ale były resztki nie tylko wojsk podówczas radzieckich, ale również i niemieckie ciury. Jak się widziało tych biednych dziadków, którzy w życiu nie trzymali karabinu, a już musieli pójść do wojska, bo to już był koniec wojska i Hitler wszystkich angażował, piętnastolatków i siedemdziesięciolatków, to naprawdę serce pęka, jak jeden człowiek może zniszczyć własny naród, tak jak to zrobił Hitler ze swoim narodem. Wysłał na śmierć tyle milionów ludzi. Tak samo jak było potem. W każdym razie przygody były niesamowite.
A ja postanowiłam znaleźć mego tatę i pojechać na tamtą stronę Wisły, na Lubelskie, żeby znaleźć tatę. Pociągi wtedy to były takie, że do tej pory w żadnym z filmów tego nie pokazali. Bo pociągi chodziły odkąd dokąd i od kiedy do kiedy. Ale wszystko jedno, nikt nie wiedział, dokąd pojedzie pociąg, kiedy odjedzie i tak dalej. Dość że się dostałam cudem niebywałym do Łodzi, do babci, bo to był taki ośrodek komunikacji ze wszystkimi. I znowu jak człowiekowi mało potrzeba do szczęścia. Pamiętam jeden z cytatów profesora Tatarkiewicza, tak zwanej teorii szczęścia, kiedy pisze, że we właściwym momencie chłodna, czysta pościel daje człowiekowi poczucie największego szczęścia. Ponieważ myśmy na tej wsi spali w takim kojcu, tylko była słoma i wszyscy ci, którzy tam byli, to spali na tej słomie, no to przyjechałam do babci, pominąwszy wszystkie łzy i szczęścia i tak dalej… Na Limanowskiego wtedy już mieszkali, bo ich wykwaterowali Niemcy z tego domku, który mieli na Wesołej 13. No i tak: balia z gorącą wodą, kąpiel, kawa z mlekiem, bułka z masłem i łóżko pachnące, wykrochmalone, czyściutkie. Pierzyna taka, zapadłam się w to, mnie się wydawało… Jeżeli jest mowa o raju, to chyba to jest raj. No ale potem pojechałam stamtąd, na buforze zresztą, przez kilka godzin. A nie tylko ja jedna byłam na buforze, tam mnóstwo ludzi jechało na dachu, na stopniach, na buforze. Jechałam do Lublina, no i tam właśnie dowiedziałam się, że tato jest już właśnie w Otwocku. No ale to już za dużo. Dość że jak wróciłam na tą wieś, to tam już tato był, było dużo łez, opowiadań w nieskończoność. Wtedy, po wojnie, Wodiczko organizował z rozbitych filharmoników znowu orkiestrę filharmoniczną pod auspicjami Wojska Polskiego, wtedy jakie było to wojsko, [takie było,] ale organizowali kulturę od razu i to było w Otwocku. Tam właśnie były próby orkiestry i tam myśmy się jakiś czas zatrzymali.
No a potem już się zaczęło normalne życie. Nie tak bardzo normalne, dlatego że sobie nie wyobrażałam, że ja, osoba, absolutny nawet nie pionek, w ogóle nie wiadomo co w tym całym Powstaniu, nie miałam żadnej funkcji, żadnego znaczenia, no takie nic, jeden z pyłków, który tam był razem, że może mieć jakiekolwiek sankcje. Nie przyszło mi to do mojej głupiej głowy. Zresztą dlaczego? Jak przyszły tamte wojska, tamte czasy, to byłam szczęśliwa, że już nikt mnie z łapanki na ulicy nie weźmie, że nie podjedzie jakiś motocykl i nie wygarnie mojego tatę, żeby go rozstrzelać, że mogę się uczyć, że mogę studiować, byłam cała wniebowzięta. Wydawało się, że to jest bezpieczeństwo, że to jest szczęście, że to jest możliwość w ogóle realizacji swoich marzeń. Zaczynamy żyć normalnie. No i tak. W Łodzi wróciłam na studia, za dużo o tym mówić, nieważne. Dość że jednocześnie zajęłam się różnoraką pracą. Mnie szalenie interesowało całe życie, poza fortepianem. Mój tato był skrzypkiem i ja ledwie palcami przebierałam, już mnie uczył muzyki kameralnej. Tak że byłam wciągnięta w muzykę kameralną, w akompaniament i uważam, że jest to najwspanialsza rzecz. Pominąwszy to, co opowiadał Sztaudynger: „Nie rób samemu, co można we dwoje, takie są zasady moje”. Więc właśnie uważam, że muzyka kameralna, akompaniament to jest coś cudownego. Zaangażowałam się w takim zespole, który wprawdzie był pod auspicjami ówczesnego Związku Młodzieży Socjalistycznej, ale ja nie byłam w żadnym związku, akompaniowałam tam. Były chóry, był balet, byli soliści, sama grałam i w ogóle mnóstwo rzeczy robiłam, byłam cała wniebowzięta. I oto jest taki moment, że było spotkanie młodzieży czeskiej, niemieckiej i polskiej. Jedziemy autokarem na wskazane miejsce i właśnie wtedy akompaniowałam, sama grałam, dyrygowałam chórem i w ogóle mnóstwo rzeczy robiłam. Byłam podstawą całego tego studwudziestoosobowego zespołu. Wsiadamy o piątej rano, przychodzi jakiś szef, wyczytuje takie i takie, takie, takie, takie, mojego nazwiska nie ma. Więc szef tego całego zespołu wielkiego (bardzo znaczny zespół zresztą, nagrody dostawał i słusznie) mówi: „No jak to, chwileczkę. Ale przecież Danka jest podstawą w ogóle całego tego zespołu. Akompaniuje solistom, sama gra, akompaniuje, dyryguje chórem. No jak, no co my zrobimy?”. Pan milicjant powiada: „No nie wiem, nie ma jej na liście i koniec”. I pojechali beze mnie. Więc to było pierwsze takie [zdarzenie]. Dziwna rzecz, że akurat ja. Ktoś musiał coś powiedzieć albo ktoś za mną chodził. No nie wiem. Byłam naprawdę absolutnie nieznaczącą osobą w tym Powstaniu. Rany boskie, ile tysięcy było nas, takich dzieciaków?
Potem druga była taka sprawa po konkursie chopinowskim w 1956 roku. Jestem w Dusznikach, festiwal chopinowski. Grałam tam koncert e-moll, profesor Ekier koncert f-moll. Mam zresztą zdjęcia z tego. Akurat był dziesiąty festiwal. No i parę lat później, bo współpracowałam z Filharmonią Warszawską… Były takie grupy, które… To się nazywało koncerty uzdrowiskowe. Był pianista, skrzypek, śpiewak albo dwoje, jeździliśmy po tych wszystkich dobrych kurortach znaczniejszych z koncertami. Między innymi [byliśmy] właśnie w Dusznikach. Mówię: „Ojej, wiecie co? Dla mnie to ma takie znaczenie, bo ja na tym dziesiątym festiwalu miałam zaszczyt grać z samym profesorem Ekierem. On grał f-moll, a ja grałam e-moll”. No i przyjeżdżamy tam, jest taka duża tablica, a na tym dziesiątym mnie nie ma. Dlaczego mnie nie ma, to nie wiem. Mam zdjęcia z tego festiwalu, jak gram z orkiestrą, to było akurat… Więc to były takie drobne rzeczy, ale w żadnym wypadku nie mogę nazwać tego jakąkolwiek represją, bzdura. To nie jest bez znaczenia, ale to nie jest ważna rzecz. Do więzienia mnie nie wsadzili. Bałam się tylko, bo myśmy mieli na studiach takiego kolegę, świetny chłopak, ale rzeczywiście Kmicic – wypisz, wymaluj. I pewnego dnia nam zniknął. Jeden z kolegów mówi: „Ty nie pytaj o niego”. Ślad po nim [zaginął]… Ale to był chyba rok 1950 czy coś takiego, jeszcze szalało… W każdym razie takie rzeczy były.
Muszę jednak powiedzieć, że z wyjątkiem tych dwóch małych incydentów… No może dlatego, że potem cała ta sprawa Powstania, nie Powstania, to się rozmyło, to już przestało być takie ważne. Tak że nie wiem, co dalej.
Warszawa, 9 lipca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Kinga Kowalska