Jolanta Banaszkiewicz

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Jolanta Banaszkiewicz, z domu Rozmanit. Urodziłam się w Warszawie 3 grudnia 1926 roku.

  • Co pani robiła przed 1939 rokiem?

Myśmy mieszkali cały czas na Smolnej, bo to był dom mojego ojca. Ojciec po kilkunastoletnim pobycie w Anglii wrócił do Polski w 1924 roku i kupił wtedy dom na Smolnej, i myśmy tam mieszkali. To była kamienica - jak to te wszystkie stare kamienice na Smolnej - budowana w czworobok, w którym były cztery oficyny. Oficyna z przodu, z tyłu i dwie boczne. Myśmy mieszkali w tylnej oficynie, to jest ostatni dom na Smolnej – tyły mieszkania wychodziły na ogród. Był tam pałacyk, który teraz nie wiem, kto zajmuje, bo tam znajdował się związek plastyków, zarząd główny, przez wiele lat PRL-u. Był ogródek, więc ładne położenie było. Chodziłam do szkoły, tak zwanej Platerówny, czyli imienia Cecylii Zyberkówny-Plater – naturalnie żeńska szkoła.

  • Pamięta pani, gdzie ona się mieściła, na jakiej ulicy?

Tak, na Pięknej. Mieściła się na Pięknej. Jak wybuchła wojna, to naturalnie została szkoła wyrzucona, została zamieniona w tak zwaną szkołę gospodarczą. Częściowo uczyliśmy się na kompletach, a częściowo na Sienkiewicza – był taki lokal – i tu były zajęcia też z gotowania, z szycia i pod przykrywką tych zajęć były normalne zajęcia. Ale na przykład polski, historia, łacina były na kompletach, więc były moje koleżanki też na Smolnej u Beaty Owidzkiej. Potem były na Lwowskiej u Danki Krzemińskiej. Aż do Powstania zrobiłam pierwszą licealną, jak wybuchło Powstanie.

  • Czy w rodzinie były jakieś tradycje narodowościowe?

Nie mogę tak powiedzieć, żeby w dalszej rodzinie. Byli wśród Rozmanitów jacyś Powstańcy. Antoni chyba się nazywał, Stanisław – byli zesłańcami po Powstaniu. Ale ojciec, chociaż mieszkał… Właśnie nie wiem, nawiązać do tego, co pani mówiłam? Od początku?

  • Tak.

Chciałam po prostu przywołać opinię pewnego Niemca, ponieważ ciągle się toczą dyskusje, pewnie się nigdy nie skończą, czy Powstanie było zasadne, czy niezasadne, no więc taki mały przyczynek do tej dyskusji. Otóż muszę się cofnąć wstecz. Rok 1905, jest strajk szkolny pod zaborem rosyjskim, ponieważ Rosjanie narzucili naukę wszystkich przedmiotów w języku rosyjskim. Młodzież się więc zbuntowała, no i szkoły zostały zamknięte po strajku. Mój ojciec więc rok się uczył na kompletach, a w 1907 roku wyjechał z olbrzymią grupą Polaków, jego kolegów, wyjechał do Szwajcarii, do Sankt Gallen. Tam była wyższa szkoła handlowa. Nawet się śmiali Szwajcarzy, że to jest polska uczelnia, bo tylu było Polaków, studiowało. Szkołę tę skończył mając dwadzieścia jeden lat. Śmieję się zawsze, że nikt się nie pytał widocznie o maturę, o jakieś świadectwa, bo miał siedemnaście lat, jak został przyjęty na studia – on i jego koledzy. Tak że mając dwadzieścia jeden już miał dyplom w kieszeni. Ponieważ uważał, że w Szwajcarii nie będzie mógł rozwinąć skrzydeł, jak to się mówi, więc wyjechał do Anglii. Tam miał swoją prywatną firmę, handlował barwnikami z Ameryką Południową. W 1920 roku, jak Bolszewicy podchodzili pod Warszawę, to przyjechał. Zgłosił się jako ochotnik i w artylerii przeciwlotniczej walczył. No i później wrócił. W międzyczasie, w 1920 roku, poznał moją mamę. W 1921 wzięli ślub i zabrał mamę do Anglii. Tam się urodził mój brat (w 1922 roku). W 1924 postanowił zwinąć wszystkie interesy w Anglii i wrócić do Polski. Pamiętam, miałam może jedenaście lat, pamiętam dosłownie miejsce w mieszkaniu, w którym ojciec mi powiedział… Bo mimo że byłam mała, to prowadził ze mną poważne rozmowy. Pamiętam, jak mi powiedział: „Słuchaj, wiesz dlaczego wróciłem do Polski? Bo ta Polska powstała i trzeba coś było dla niej zrobić”. To pamiętam. Dosłownie mogłabym pokazać miejsce, gdzieśmy stali w stołowym, jak ojciec mi to powiedział. Tak że to nie była tylko jakaś… bo w końcu musiało to… Znaczy jakieś pieniądze miał, a w zasadzie zaczynał od zera – można powiedzieć. Postanowił się zaangażować w przemysł papierniczy, dosyć szeroko pojęty, ale również kupił teren pod Bydgoszczą, w Fordonie, i zbudował tam papiernię. Tak że musiał wyszkolić ludzi, zatrudnić – fabryka zatrudniała dwieście pięćdziesiąt osób. Troszeczkę zboczyłam w tej chwili, dlatego że chodzi mi o to, że jak w Szwajcarii, jak wrócił do Polski, to potem między innymi, poza działalnością budowania przemysłu papierniczego, zaangażował się w działalność towarzystw ubezpieczeniowych. Był prezesem. Było takie Towarzystwo „Vita-Kotwica” z częścią kapitału szwajcarskiego. Ojciec był prezesem tego towarzystwa, natomiast jednym z członków zarządu był Szwajcar, przyjaciel ojca, studiowali razem w Szwajcarii, pan Paul Alther. Kiedy wybuchła wojna w 1939 roku… Pan Alther miał również jakieś kontakty, o czym ojciec nie wiedział, ale z niemieckimi towarzystwami ubezpieczeniowymi i jeden z tych prezesów, już nie wiem, jakiego towarzystwa ubezpieczeniowego i nawet nie pamiętam, z jakiego miasta – czy to było Monachium, nie wiem – w każdym razie nazywał się pan doktór Fink, zadzwonił do pana Althera do Szwajcarii i powiedział: „Słuchaj, jestem zmobilizowany i wyjeżdżam do Polski, do Warszawy jako – to się nazywało po niemiecku treuhender – zarządca towarzystw ubezpieczeniowych”. Na to pan Aldher mu powiedział: „Słuchaj, jeżeli będziesz, no bo na pewno będziesz musiał mieć do czynienia ze Zbigniewem Rozmanitem, to staraj się – mówi – gdyby potrzebował jakiejś pomocy, pomocy tej udzielić”. Rzeczywiście pan Fink przyjechał, naturalnie więc całe biuro mojego ojca zostało jakby przez niego zabrane, ale powiedział ojcu, że on ma trzech synów, ale on tych synów właściwie już dawno stracił, odkąd wychowaniem ich zajęła się Hitlerjugend. Tak że od razu się odkrył, że jest antyhitlerowcem. Ojciec nie miał z nim potem jakichś kontaktów specjalnych, bo przecież zajął się, handlował papierem w czasie okupacji. Ale przed wybuchem Powstania, kiedy już właściwie wiadomo było, że Niemcy przegrywają wojnę, bo przecież armia sowiecka stała na Pradze, wezwał mojego ojca i powiedział mu, że: „Ja i moja żona – bo on ściągnął też żonę do Warszawy – błagamy pana, żeby pan wywiózł całą rodzinę z Warszawy, dlatego że jak będziemy się wycofywać, to Warszawa będzie całkowicie zburzona, zbombardowana. Nie zostanie tu kamień na kamieniu”. To jest, prawda, taka opinia… nie wiem, czy miarodajna, ale w końcu był to na jakimś szczeblu pan, który też musiał coś wiedzieć.

  • Czy pamięta pani w ogóle wybuch wojny?

Aha, bo chodzi pani jeszcze o 1939 rok. Wybuch wojny zastał nas… Ponieważ to były wakacje, właściwie to były jedyne wakacje, które spędzaliśmy z ojcem, bo ojciec był tak zajęty, że w ogóle nigdy nie miał urlopu. Ale w lipcu byliśmy w Zakopanem, a później ojciec nas wywiózł do rodziny, wujostwa Kleniewskich, którzy mieli majątek pod Opolem Lubelskim. A ojciec wrócił do Warszawy. Ojciec był sam w 1939 roku. Myśmy tam siedzieli i ojciec nas dopiero zabrał dosłownie na tydzień przed Wigilią Bożego Narodzenia. Siedzieliśmy tam, a potem wujostwo też zostali przez Niemców naturalnie wyrzuceni z tego majątku. W 1939 roku spaliła się oficyna, ta jedna jedyna z całego domu, gdzie myśmy właśnie mieszkali. Tak że rodzice się spalili… Wszystko, dosłownie zostało to, co mieliśmy na sobie, że tak powiem. Bo wypaliła się ta oficyna, a trzy zostały. Ponieważ zwolniło się jakieś mieszkanie od frontu, we frontowej oficynie, więc jak ojciec nas w grudniu przywiózł, to zamieszkaliśmy we frontowej oficynie naszego domu.
W czasie wojny (to już mówiłam) chodziłam do szkoły, moja siostra też. Uczyliśmy się. A ojciec, o czym myśmy nie wiedzieli… Była tam jakaś drukarnia podobno, tajna. Przypuszczam, że gdzieś w tej oficynie wypalonej. Wciągnięty w sprawy akowskie był wspaniały dozorca naszego domu, pan Józef Ślesicki, który w ogóle uwielbiał mojego ojca. Wiem, że on po prostu przenosił pewne materiały, przynosił papier i tak dalej. W każdym razie był absolutnie wciągnięty w sprawy akowskie. Nie wiem, czy sam też był w AK. Miał trzech synów i córkę. Synowie byli starsi od nas, tak że wiem, że brali udział już (w 1939 roku) w działaniach wojennych. Znaleźli się za granicą, później wiem, że byli w Kanadzie, bo jeden odwiedził później – już jak mój ojciec wyszedł z więzienia, to jeden z nich odwiedził mojego ojca. Ale to 1939 rok, tak żeśmy się spalili. Mieszkaliśmy w jakichś meblach pożyczonych od rodziny, no i żyło się bardzo skromnie. Do dzisiaj nie mogę patrzeć na kaszę jaglaną, która była prawie co drugi dzień, i jakiś krupnik i kopytka, i nic więcej. Masło tylko było dla nas, rodzice nie jedli. Niczego nie było po prostu.

  • Miała pani jakąś styczność z konspiracją?

Nie, nie miałam, dlatego że właśnie ojciec nam po prostu nie pozwolił. Ojciec nam powiedział: „Wy się macie uczyć dla Polski”. Przypuszczam, że… Na przykład moja koleżanka, która roznosiła ulotki, została zatrzymana. Mimo, że się wykręciła, powiedziała, że ktoś jej dał te ulotki, no to zginęła w Oświęcimiu – a przy okazji jej ojciec. Matka na szczęście się uratowała, była też pochodzenia żydowskiego, gdzieś się ukrywała. Ojciec więc uważał, że po prostu za dużo by ryzykował, gdybyśmy się zaangażowały, tym bardziej że właśnie ukrywał przyjaciela. Nazywał się ten pan Kleinadel. Była przed wojną taka znana firma d. mgr Klawe, obecna (po wojnie, jak mu to wszystko zabrali) Polfa, przed wojną należała do pana Klawego. Jego żona była właśnie pochodzenia żydowskiego, a ten pan (przyjaciel mojego ojca) to był brat żony. Ona się uratowała, ukrywała się gdzieś na wsi. Tak że się uratowała, a pan Kleinadel właśnie miał zmienione papiery, ojciec mu te papiery załatwił na Kłosiński. Bywał u nas, nie wiem, gdzie pracował. W każdym razie bywał u nas w mieszkaniu. Pięknie grał, bo pianino było, też cudze. U nas w mieszkaniu grał na pianinie. Myśmy nawet nie wiedzieli o tym. Tak że ani ja, ani siostra nie brałyśmy udziału, po prostu uczyłyśmy się tylko. Ale ciągle prawie, jak to w Warszawie, ciągle było zagrożenie. Kiedyś ojciec po nas przyszedł do szkoły, żebyśmy same nie wracały, bo takie straszne łapanki były na ulicy. Zresztą kiedyś sam się uratował z łapanki. Nie wiem, czy to opowiadać, bo to jeszcze nie Powstanie. W każdym razie prowadzili go do tak zwanej budy – były ciężarówy, które zajeżdżały i Polaków zgarniali. Jakoś mu się udało, że zeskoczył – jak go wprowadzali, zeskoczył pod tą budę. Ojciec mój twierdzi, że Niemiec musiał widzieć, więc nie wie, dlaczego nic się nie wydarzyło. W każdym razie buda odjechała, ale było jeszcze trzech Niemców z karabinami, którzy otaczali budę. Ponieważ ojciec perfect znał niemiecki, to krzyknął do nich po niemiecku: „Zanim strzelicie, musicie wiedzieć, z kim macie do czynienia!”. Ojciec miał taki refleks. Oni opuścili karabiny. Może myśleli, że jakiś Niemiec, który się akurat przypadkowo tam znalazł, czy coś i ojciec spokojnym krokiem sobie poszedł. Wiele razy miał takie przypadki, że… Albo los, albo jak ktoś jest wierzący jak my, to mówi się: „Opatrzność Boża czuwała nad nim”. Jakoś się wywijał. Zresztą później, po Powstaniu, jak pani będzie chciała, to jeszcze opowiem, jak się uratował – drugi raz go do Pruszkowa, do obozu prowadzili.

Potem wybuchło Powstanie. Byliśmy w Warszawie tego dnia. Trzeciego dnia, chyba trzeciego, o ile pamiętam – właśnie z siostrą nie możemy sobie przypomnieć, czy to był drugi, trzeci, czwarty dzień – ale wydaje mi się, że trzeciego dnia wpadli Niemcy, no i – Raus! – wszystkich lokatorów do Muzeum Narodowego. Jak nas tam wszystkich wyrzucili, to zaczęli palić tą stronę Smolnej (to jest nieparzysta), która wychodziła na Aleje Jerozolimskie. Palili wszystkie domy. Ponieważ nasz dom był w drugiej linii Smolnej, ale akurat nasz dom wychodził… była przerwa. Tam był jakiś ogródek, kamienica z ogródkiem – jeszcze był jeden dom. Była przerwa, tak że myśmy na Aleje Jerozolimskie i dlatego prawdopodobnie tylko nasz dom, Smolna 10, uległ również spaleniu. Bo reszta domów na Smolnej stoi do dzisiaj. Zapalili front, tył – jak mówiłam – był już spalony w 1939 roku. Zapalili front, tam gdzie myśmy mieszkali. Tak że drugi raz, prawda, wszystko zostało spalone. Natomiast prawa oficyna i druga stały, ale Niemcy wychodząc zapowiedzieli, że wszyscy mają zostawić mieszkania otwarte. Przyznał się pan Kłosiński, ten który mieszkał na parterze – na parterze była kawalerka, w lewej oficynie – że on z emocji zamknął mieszkanie. Oni wrzucili przez okno jego mieszkania też jakieś zapalające… już nie wiem, petardy czy coś, i stąd ta lewa oficyna się też spaliła. Jak nas wypuścili po czterech dniach z Muzeum Narodowego, to ona się dopalała, jeszcze się paliło wszystko. Że to się jakoś nie zapaliło, bo ona była połączona – prawa nie była połączona z tylną, a lewa była połączona. Ale jakoś się mury, prawda, nie zapaliły. W Muzeum byliśmy chyba cztery dni i już z Muzeum…

  • Pamięta pani może, jakie warunki tam panowały?

Po prostu w salach muzealnych na podłodze. Nic nie było przecież. Przecież nie słali nam materaca ani niczego, po prostu siedziało się na tym. Raz przez te cztery dni przywieźli jakąś kaszę, ale było jej tak mało, że wiem, że mama nie jadła, jakąś miseczkę ja z moją siostrą tylko. Mama nie jadła, po prostu nie starczało dla wszystkich. Wyciągali ludzi przed czołgi. Naszego dozorcę, Józefa Ślesickiego, wzięli przed czołgi jako żywe tarcze, tak że był ranny w nogę. A tak żeśmy po prostu siedzieli i oni wyciągali pewną część ludzi, nie wiem jakim kluczem. W każdym razie po trzech dniach wypuścili zasadniczo kobiety z dziećmi, ale również niektórych mężczyzn, starszych mężczyzn.
Wróciliśmy na Smolną do piwnicy, bo nie było gdzie się podziać. Ale nie wszyscy lokatorzy. Naturalnie wszystkich lokatorów nie znałam, ale wiem, że była pani Stefania, mieszkała, krawcowa która nam szyła i przed wojną, i tego… po prostu szyła nam potrzebne rzeczy. Ona zniknęła, nie wróciła do piwnic na Smolną, czyli gdzieś ją musieli wywieźć, prawda? Z nami jeszcze była przedwojenna gosposia, która już miała powyżej siedemdziesiątki. Ją Niemcy wywieźli. Oni wywozili, po prostu wywozili w pole. Wywieźli ją do Częstochowy i zajęły się nią siostry. Ona już do śmierci była u sióstr, bo pisała potem do nas. Moją babcię, która mieszkała na Hożej, wywieźli do Krakowa. W piwnicy z nami siedziała pani, siostra mi przypomniała, że się nazywała pani Budny, którą wypuścili z Muzeum z młodszym synem – nie wiem, trzynaście, czternaście lat – a męża ze starszym wywieźli do Oświęcimia. I już nie wrócili. Zginęli tam. Tak że część osób wypuścili, część nie. Nas wypuścili po trzech dniach… Znaczy już leżały… Jak myśmy przechodziły przez Aleje Jerozolimskie, to leżały ciała już zabitych ludzi. Bo jak przed czołgi brali, jeden się uratował, tak jak nasz Ślesicki był ranny, a inni zginęli – jako żywe tarcze. Po trzech dniach wrócił ojciec z bratem. W jaki sposób? Podszedł do niego Niemiec i zdjął mu zegarek – ojciec miał jakąś doxę ładną. Ukradł mu po prostu zegarek. Ale wieczorem przyszedł i powiedział: „Wypuszczę cię”. Ojciec mówi: „Bez syna nie wyjdę”. – „No to cię wypuszczę z synem”. Jak zapadł zmrok, to otworzył bramę i go wypuścił. Ojciec wrócił do nas, do piwnicy, bo tak… Wrócił, pamiętam, taki też pan starszy od ojca, lokator. Wszystkich nie znałam z nazwiska. W piwnicy, sąsiadujący z nami dom Smolna 12 (nasz był Smolna 10), tam były ogromne składy Meinla. Meinl to była znana firma niemiecka, przedwojenna – tak jak teraz Knorr znany bardziej, już Meinl nie. Tam oni mieli zapasy żywności. Panowie, którzy wrócili do piwnicy, już nie umiem powiedzieć czym – w każdym razie się przebili przez piwnicę, wyrąbali dziurę i dostali się do tych magazynów. Myśmy mieli dzięki temu co jeść, jakieś suchary i tak dalej. Już nie pamiętam dokładnie co, ale wiem że… W każdym razie dzięki temu, że była żywność, składy Meinla, to myśmy mogli przeżyć. Siedzieliśmy tam miesiąc cały. Owszem, myśmy się nie kręcili, nie wychodzili, bo nie było możliwości, ale na przykład przyszedł do nas… Moi rodzice się przyjaźnili z siostrą Jana Wedla, panią Żochowską. Jej córka chodziła ze mną do jednej klasy, Krysia. A Piotrek, młodszy, był w konspiracji i walczył, i zginął tu, trzeciego dnia Powstania – razem z Krzysztofem Baczyńskim na placu Teatralnym. Przyszedł jego kolega do nas, widocznie… nie wiem, czy on powiedział jak był ranny, czy po prostu znał moich rodziców, właśnie powiedzieć o tym, że Piotrek zginął. A pani Żochowska z Krysią, moją koleżanką, też zginęły – po prostu ściana się zawaliła na Szpitalnej. Tak że też zginęły. Tak że tego typu kontakty były.

  • A czy z Powstańcami jako ludność cywilna miała pani kontakt?

Nie. Właśnie jako z Powstańcami zupełnie. Zupełnie. Widocznie te walki się gdzie indziej [odbywały]. Na pewno na Nowym Świecie i tak dalej, ale właśnie kontaktu z Powstańcami nie mieliśmy tam zupełnie.

  • Jeszcze się chciałam zapytać, jaka atmosfera była wśród ludności cywilnej po wybuchu Powstania?

Wiem tylko, że na przykład ta pani, która była z synem (pani Budny), to dostała jakby szoku, spazmów strasznych. Wiem, że mój ojciec musiał wkroczyć energicznie, bo nie wiedzieliśmy w ogóle, co się z nią dzieje. Że mąż ze starszym synem nie wrócili. Wtedy nie wiedziała, że zginęli. Myśmy się jakoś później dowiedzieli przez kogoś, po wojnie, że ona się osiedliła z synem w Krakowie i wiedziała, że mąż z tym starszym zginęli w Oświęcimiu. Tak że jakoś tak właśnie nie było żadnego kontaktu z Powstańcami, zupełnie. Myśmy tam siedzieli, wiem że były jakieś wspólne modlitwy wieczorem. Trzeciego września albo czwartego września, czyli po miesiącu, wkroczyli Niemcy. Ale byli to Węgrzy, bo Węgrzy współpracowali z Niemcami. Byli to żołnierze w mundurach niemieckich, ale Węgrzy. Nie mogli się z nami porozumieć, ale pamiętam, że zobaczyli u mojej mamy na palcu obrączkę i pokazali, żeby zdjęła tą obrączkę, bo Niemcy obetną jej palec, jeżeli nie będą mogli zdjąć. Tak że Węgrzy byli, prawda, trochę inaczej nastawieni do nas. Nas po prostu wszystkich popędzili wybrzeżem wzdłuż Wisły, tak jak staliśmy. Jeszcze muszę powiedzieć, że jak w pierwszym dniu Powstania wyrzucali do Muzeum, to złapałam tylko książeczkę od nabożeństwa swoją, którą dostałam od rodziców na Pierwszą Komunię – i mam ją do dzisiaj – i obrazek, który wisi, okrągły, który dostałam od ojca. Mam do dziś, wyniosłam. Nic więcej. Gnali nas, pędzili nas ulicą Wolską na Wolę. Jeszcze muszę powiedzieć taką rzecz, że mama nas zabandażowała, bo przecież Niemcy wyciągali, gwałcili i tak dalej. A mama nas zabandażowała – nie wiem, skąd miała bandaże. Zabandażowała nam głowy, więc jak myśmy siedzieli, to się okazało, że się ukrywały dwie panie, Żydówki (matka z córką) u któregoś z lokatorów. I one z nami wychodziły. One niestety miały tak semicki wygląd i mama podeszła i powiedziała, że ma jeszcze bandaże, żeby one się zabandażowały. One nie chciały, nie wiem dlaczego. Może by się uratowały, gdyby twarz zabandażowały, prawda? Niestety zginęły, jak szliśmy na piechotę w tym skwarze na Woli, do kościoła na Woli. Niemcy tam zaczęli segregować: osobno kobiety, osobno mężczyźni. Któryś Niemiec podszedł do nich, zabrał je na tyły kościoła i słyszeliśmy tylko strzały, tak że zostały zamordowane po prostu.

  • Mam pytanie odnośnie Żyda, który był przechowywany przez tatę.

On się uratował, on się uratował. Jeszcze taki był moment, to siostra mi przypomniała, jak żeśmy już szli Wolską, że jakiś Niemiec zaczął mu się przypatrywać, bo pomimo że on miał operację plastyczną, Niemcy byli tak piekielnie wyczuleni na wygląd semicki. Ojciec mój zauważył i go przesłonił. On tylko wyciągnął, bo miał srebrną papierośnicę, Niemiec tylko mu wyciągnął papierośnicę. On się uratował, ten pan, ojca kolega. U jego rodziców były komplety po 1905 roku. Później już nie wiem, jakie były losy. W każdym razie uratował się. Jak nas rozdzielili, kobiety od mężczyzn – nie wiem, czy wszystkich, już tak nie pamiętam, bo też emocje były straszne – w każdym razie ojca z bratem gdzieś tam osobno. Ojciec z bratem na kolanach, tyłem, za ludźmi, przeszli do naszej grupy i przykucnęli tam, gdzie były… Ale tam musieli być mężczyźni inni też, dlatego że przecież jakby były same kobiety, a zobaczyliby nagle mężczyznę z synem, no to by go też wyciągnęli, więc… Nie wiem, jak to było. W każdym razie ojciec przeszedł i dalej szedł z nami. Aż do Dworca Zachodniego nas pędzili, do pociągów i do Pruszkowa, do obozu. Siedzieliśmy tam cztery dni. Wywozili ludzi już bez przerwy, tak że ciągle dowozili i wywozili, tak że wiem, że żeśmy przechodzili… Tak jak jest z jednej sali fabrycznej do drugiej – już prawie pusto się zrobiło. Raz Niemcy przywieźli też jakąś kaszę, ale nie przywieźli w ogóle żadnych misek czy cokolwiek. Wiem, że ludzie odkręcali klosze, takie były klosze w fabryce, bo to były zakłady. Klosz był nad żarówką, wykręcali, zatykali chustkami, materiałem, czymś tę dziurę – na żarówkę – i tę kaszę z tego się jadło. Myśmy chyba nie jedli, tak że… Nie wiem, jakoś się nie odczuwało, bo były takie emocje, że człowiek był stępiały, że… Żeśmy spali na jakichś szafach przewróconych, na podłodze. Jak byliśmy tego czwartego dnia, już właściwie było prawie pusto, groziło nam, że już też zostaniemy wyrzuceni, to nagle się pojawiła pani z naszego domu – też żeśmy sobie niedawno z siostrą przypomniały jej nazwisko – pani Kolasińska, która była w Czerwonym Krzyżu, miała opaski Czerwonego Krzyża. Ojca znała jako właściciela domu, myśmy jej nie znały. Co się dzieje, skąd się tu wzięliście, co robicie i tak dalej. Widocznie porozmawiała z ojcem w cztery oczy i ojciec miał ze sobą sto dolarów. Ona wzięła te sto dolarów i przekupiła Niemców. Oni nas wciągnęli wszystkich na listę chorych na gruźlicę. Przy bramie Niemiec wyczytywał nazwiska. My sobie myślimy: Boże, tylu tych Rozmanitów, jak oni się nie… Byliśmy tak, że jakiś jeden Rozmanit, potem inni ludzie, znowu Rozmanit, ale wyszliśmy wszyscy. Wszyscy wyszliśmy, byliśmy wolni. Tak że mówię, że myśmy Powstanie… naprawdę Opatrzność Boża, bo niedane nam było oglądać jakichś strasznych scen, jakiegoś zabijania, mordowania ludzi. Po prostu jakoś żeśmy tego uniknęli wszystkiego. Jeszcze może powiem taki incydent, jak byliśmy w Muzeum, moja siostra zawsze była taka… ja byłam spokojna, ona była ostra. Ponieważ myśmy znały język niemiecki, bo ojciec o to zadbał już wcześniej, tak że zupełnie dobrze mówiłyśmy po niemiecku, i jak siedzieliśmy w hali, to ktoś miał psa. Jeden z żołnierzy niemieckich z obstawy, pies zaczął wyć, zaczął tego psa głaskać, pieścić się z nim i tak dalej. Moja siostra się odezwała, że: „Bawisz się z psem, a do ludzi strzelasz”. Po niemiecku. On podniósł karabin, cała sala struchlała, że on ją po prostu zastrzeli. Ale tylko powiedział: Du das freche Mädel (ty bezczelna dziewucho) – i dał spokój. A jeszcze muszę wrócić, bo nie powiedziałam tego, że jak znaleźliśmy się w Muzeum wszyscy, ten tłum ludzi, to był ksiądz między nami i udzielił rozgrzeszenia – in articulo mortis, w zagrożeniu życia. Bez spowiedzi indywidualnej, tylko udzielił rozgrzeszenia wszystkim. Co się potem stało z księdzem i ze wszystkimi ludźmi? Wywozili wszystkich właśnie do obozów, do… albo tak, w Polskę. Tak jak naszą gosposię. Starych ludzie ładowali na ciężarówki i wywozili po prostu poza Warszawę.

  • Jak państwo wyszliście z Pruszkowa, to co się z wami dalej działo?

Później, jak wyszliśmy z Pruszkowa, to ojca przyjaciel, który też studiował z ojcem (pan Majewski) miał pokój wynajęty na lato w Podkowie Leśnej i poszliśmy do tego pokoiku. Nie wiedzieliśmy… on też się uratował z rodziną jakoś cudownie. W każdym razie tam żeśmy się zatrzymali. Później ojciec postanowił, ponieważ mieliśmy rodzinę pod Częstochową – kuzyn ojca miał malutki mająteczek – więc ojciec postanowił… No co robić? Że wynajmie jakąś ciężarówę, że pojedziemy do państwa Świderskich. Ale tam już było tylu uciekinierów, takie ilości, że już nie było gdzie szpilki wetknąć. Wobec tego ciocia nam wynajęła, poszła z nami i ulokowała nas u znajomego gospodarza, ale nie w tej wsi, tylko trzy kilometry… Bo tamta wieś, gdzie wujostwo mieszkali nazywała się Mzurów, a ta była trzy kilometry [dalej] – to była stacja Żarki, a wieś się nazywała Niegowa. Tam u tego gospodarza… Śmieję się, że myśmy… Ciocia, jedyne co mogła nam dać, oferowała worek mąki. Myśmy z siostrą piekły chleb. A ten gospodarz miał żyto i myśmy z mamą na żarnach żyto mełły, jak to się mówi, i robiłyśmy żurek. Pięć miesięcy, trzy razy dziennie żurek z chlebem… Nic innego nie było. Później, naturalnie po wojnie, jak front się zbliżał, to wujostwo uciekli – i całe szczęście, nie wiadomo, co by tam się działo.
A myśmy przeszli… Myśmy pierwszych Rosjan zobaczyli właśnie w Niegowie. Niech sobie państwo wyobrażą, to tylko zakrawa na cud, bośmy słyszeli, że tam panią aptekarkę zgwałcili i tak dalej. Widocznie ich już tylu było i dwóch oficerów ulokowało się u tego gospodarza, na naszych łóżkach. Były dwa łóżka obok siebie, gdzie spałam z mamą, i tam spali ci oficerowie, a w nogach łóżka spałam ja z mamą i jeszcze siostra, i jeszcze z nami… zapomniałam powiedzieć, że była z nami jeszcze nasza niania. Całą noc ci oficerowie, noga w nogę, że tak powiem, mając pod bokiem trzy dziewczyny, bo moja mama miała pięćdziesiąt trzy lata i była piękną osobą. I nic się nie stało. Czy to nie jest cud? Nic się nie stało. Przespali się, najedli się. A jeszcze muszę powiedzieć, że gospodarz – nie wiem, czy mu było tak źle w Polsce – w każdym razie on się cieszył, że przychodzą Rosjanie i się nawet ubrał w swój czarny garnitur odświętny. Jak oficerowie u nas zanocowali, to rano – już nie wiem, czy rano, czy wieczorem – jak przyszli, w każdym razie mieli kuchnię polową i ugotowano im. Jakieś mięsiwa jedli… W każdym razie pokaźny poczęstunek. Natomiast mieli dwóch ordynansów, którym nie dali nic do jedzenia, sami jedząc z tej kuchni polowej. Gospodarz, który nic już prawie nie miał, tylko miał jakąś suszoną kukurydzę, ugotował im tę kukurydzę i posłał w stodole. I był wyleczony od razu. Zaraz zdjął ubranko i był wyleczony z jakichś ciągot prokomunistycznych, jak to zobaczył, jak oficerowie zadbali o swoich ordynansów.

  • Czy państwo się jakoś dowiedzieli o tym, że Powstanie już upadło?

Właśnie nie wiem, jak to było. Nie, myśmy tam byli całkowicie… Znaczy… To było tak, że ojciec mój nas tam zostawił i wrócił do Warszawy, dlatego że sądził, że może co… Ponieważ ojciec w czasie wojny zrobił piwnicę pod piwnicą i tam wrzucili rodzice jakieś rzeczy, fotografie – myślał, że może mu się uda jakoś dostać do Warszawy i coś z tych rzeczy ocalić. Zresztą nic się nie udało, ale te fotografie przetrwały, bo nikt nie kradł… Złodzieje się tam dostali, ale fotografie stare mamy, bo wszystko w tej piwnicy ocaliło. Ojciec, ponieważ znał bardzo dobrze, przyjaźnił się poprzez przyjaciela Majewskiego z państwem Majewskimi, ci co mieli fabrykę ołówków przed wojną, znaną, w Pruszkowie, i zamieszkał tam u nich. Tak że myśmy byli na wsi bez ojca, więc właściwie myśmy też nie wiedzieli, co się z nim dzieje. Proszę sobie wyobrazić… Nie wiem, czy mam to też opowiadać, bo to jest niesamowita historia, jak ojciec się drugi raz uratował. Mianowicie Niemcy wyłapywali również tych ludzi, którzy jakoś ocaleli z Powstania. Robili łapanki na terenie Pruszkowa też i złapali mojego ojca również. Prowadzili go znowu przez ulice Pruszkowa do obozu. W pewnym momencie przystanęli, widocznie Niemcy może byli zmęczeni, nie wiem nawet, jaka to duża grupa była Polaków, w każdym razie przystanęli przy jakiejś willi, wyszła pani i podawała wodę do picia. Młoda osoba jakaś. Zrobiła ruch ręką i kilka osób, na czworaka, wpełzło do tego ogrodu, między innymi mój ojciec – ci, co stali blisko niej. Ona później zamknęła tą furtkę, bo się bała, że jak wpuści dwadzieścia, trzydzieści osób, to przecież Niemcy się zorientują. A mój ojciec mówi: „Nie wiem, nie zorientowali się”. Wpuściła do domu te osoby. Ojciec mój wszedł. Siedziała tam jakaś starsza pani, okazało się, że matka tej pani, i ojciec się przedstawia, mówi: „Rozmanit jestem”. A starsza pani mówi: „Rozmanit? – bo takie bardzo rzadkie nazwisko, prawda? Pochodzenia węgierskiego jesteśmy – Czy pan jest synem Józi?”. Ojciec mój mówi: „Tak, moja matka miała na imię Józefa”. A matka umarła, jak ojciec miał pięć lat. A ta pani mówi: „To moja koleżanka z ławy szkolnej. Niech się pan rozbiera, jest pan u siebie w domu”. Czy to nie jest Opatrzność Boża? Przecież żeby ktoś wymyślił, to by nie wymyślił takiej historii, prawda? Że ratuje go akurat osoba, której matka była przyjaciółką matki mojego ojca. Ojciec później pojechał po wojnie tam, jeszcze raz chciał podziękować tym paniom, ale one sprzedały willę i właściciele nie wiedzieli, co się stało z tymi paniami. Tak że nie miał już później kontaktu.

Później ojciec, po wojnie… Znaczy myśmy tam sami siedzieli, nie wiedzieliśmy w ogóle, co się z ojcem dzieje. Potem już, po wyzwoleniu, ojciec się zgłosił do władz, no bo musiał coś robić. Myśmy siedzieli na łasce tego gospodarza, na żurku, i musiał coś robić. Warszawa zniszczona. Wobec tego zgłosił się i został dyrektorem – to był błąd, ale kto mógł w ogóle cokolwiek przewidzieć – został dyrektorem na swojej dawnej fabryce, która została znacjonalizowana. Nie wiem, czy to było przyczyną, czy było przyczyną to, że w ogóle coś w tej Polsce, w tej II RP znaczył. Jak mówię, że nie tylko byli żołnierze wyklęci, ale i cywile wyklęci, bo ilu tych ludzi siedziało. Został aresztowany. Po roku… Znaczy sprowadził nas z tej wsi do Fordonu. Tam cały rok straciłam nauki, i siostra, jak byliśmy u gospodarza – to w ogóle przecież nie było mowy o żadnej nauce. Później w Bydgoszczy, w 1946 roku, zrobiłam drugą klasę licealną. Moja siostra zaczynała gimnazjum chyba wtedy, tak. Dostałam się, jeszcze przed aresztowaniem ojca, dostałam się na studia w Poznaniu – do Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych. Pamiętam, jak mama przyjechała, mówi: „Ojciec aresztowany. Mamy dwa tygodnie czasu, żeby się wynieść z Fordonu w ogóle, wyprowadzić się”. Zrobili rewizję, zabrali resztki biżuterii, zabrali wszystkie pieniądze – zostaliśmy w ogóle, że tak powiem, goli. Gdyby ojca przyjaciel, pan Majewski który zaczął nam pomagać póki jakoś się nie ułożyło wszystko, to nie wiem, co by było. W każdym razie mama była w Warszawie, bo musiała sprawy u adwokatów załatwiać i tak dalej. Miałam mały pokoik w Poznaniu wynajęty u takich państwa na stancji, więc oni przyjęli moją siostrę. A mama, ponieważ mama jest Poznanianka… Babcia wróciła już po wojnie, bo była w czasie wojny w Warszawie, wróciła do siebie, no i przygarnęła jedną córkę i drugą córkę. Mama zarabiała robiąc na drutach, do Cepelii robiła swetry. I z tego żeśmy żyli. A ojca aresztowali i najpierw miał karę śmierci za różne jakieś niedociągnięcia. To były wszystko, wiadomo, zmyślone zarzuty, bo na przykład jednym z zarzutów było to, że syna wysłał do imperialistów. A mój brat, ponieważ się urodził w Anglii, miał obywatelstwo angielskie, więc postanowił zaraz po wojnie… wyjechał do Anglii po prostu, sam zdecydował. Tak to było, że jeszcze niedawniej sojusznicy w 1945 roku, nagle się po roku już stali wrogami. Imperialiści. To był też zarzut, że syna wysłał do imperialistów. Potem ojciec… Zamieniono mu karę śmierci na dziesięć lat więzienia. Wiem, że siostra moja jeździła przecież… A, jeszcze muszę powiedzieć, bo jak już jesteśmy przy sprawie mojego ojca, że jak ojca aresztowali i siedział osiem miesięcy w śledztwie w Łodzi, to syn jednego z majstrów, Witold Kucharski, umówił się z moją siostrą, jak my się śmiejemy, na randkę nad Wisłą. Powiedział jej, że on należy do organizacji antykomunistycznej i oni mogą ojca odbić, jak będzie przewożony ze śledztwa do sądu. Siostra mówi: „Słuchaj, no dobrze. Ale co dalej? Odbijecie ojca i co? Będzie się ukrywał w lesie. No co dalej?”. Powiedziała, że to w ogóle nie ma sensu. Później się siostra dowiedziała, że naturalnie te wszystkie organizacje, ich podobno było osiemdziesiąt, zostały rozbite i Witold dostał dziesięć lat więzienia. Ale później już nie wiedzieliśmy, czy… Później była amnestia, więc może wyszedł po paru latach. Młody chłopak. Siostra później właśnie pojechała do jego ojca, do tego majstra, i wszyscy robotnicy (250 osób) podpisali petycję do sądu, żeby ojcu zmniejszyć karę. Trzeba podziwiać robotników, dlatego że mogło im za to też coś grozić, prawda? Wylanie z pracy, czy coś. Wszyscy, jak jeden mąż. A jeszcze jak myśmy się z Fordonu wynosili, bo był na terenie fabryki taki nieduży domek mieszkalny, to zabronili robotnikom w ogóle cokolwiek pomóc nam, czy nawet wejść do domu. Tylko jeden się odważył i wiem, że nam pomógł lampy odkręcać, pakować czy coś. Ponieważ mama ma rodzinę w Poznaniu, to trochę rzeczy się wywiozło do rodziny, do Poznania. A myśmy tak przez pięć lat koczowały w tym…
Ojciec siedział w Rawiczu. To była makabra zupełna. Jak ojciec wyszedł, to powiedział: „O nic mnie nie pytajcie, bo jakbym wam opowiedział, to byście nie spali do końca życia”. I nigdy nic nie mówił. Ale wystarczy, że ważył czterdzieści kilo, mężczyzna sto osiemdziesiąt sześć wzrostu. Żeby nie śmierć Stalina, to dni były już policzone właściwie. Potem został przeniesiony jeszcze do takiego poniemieckiego obozu pod Bydgoszczą, do Potulic, i tam już trochę doszedł do siebie, że tak powiem.
Wyszedł na przerwę w karze. Też za poradą ojca przyjaciela poszłam do prokuratury na rogu Koziej i Krakowskiego Przedmieścia. Jak sobie dzisiaj przypominam, to mówię, że przy dzisiejszej biurokracji to było właściwie niepojęte. Po prostu weszłam do budynku, powiedziałam, że chcę się widzieć z prokuratorem i od razu zostałam przyjęta. On wysłuchał, powiedział, żeby napisać podanie. Od razu podanie napisałam, w imieniu mamy i swoim, no i ojciec dostał tą przerwę. Już nie wrócił, naturalnie wszystko się zmieniło po śmierci Stalina. Tak że nas właściwie w czasie Powstania ominęła ogromna trauma, której udziałem byli inni ludzie, bo ile moich koleżanek zginęło. Moja nauczycielka od rysunków, panna Maszyńska… Jej dwóch braci było aktorami znanymi, warszawskimi – oni na Woli zginęli z rąk „własowców”, „ukraińców”, którzy szli z Niemcami. W straszny sposób, bo podobno oni szablami głowy obcinali. Makabryczne rzeczy. Myśmy więc naprawdę obronną ręką wyszły, że nie widziałyśmy tych makabrycznych scen wszystkich. Poza tym przeżyciem, jak te dwie panie, te Żydówki, wyciągnięto i tylko słychać było strzały. Myślę, że to też takie napięcie, które na pewno towarzyszyło. Przecież człowiek młody to sobie w ogóle nie zdawał sprawy, czym to wszystko grozi, czym może się skończyć. Ale jakoś wyszliśmy z tego obronną ręką. Moja siostra się naturalnie nie dostała na studia, chociaż zdała z pierwszą lokatą – już jak ojciec siedział to mowy nie było. Tak że poszła do pracy po prostu.

  • Czy coś pani chciałaby jeszcze dodać?

Właśnie się zastanawiam, co o Powstaniu…

  • A czy może represje też bezpośrednio panią dotknęły, w związku z tym, że tata siedział?

Właśnie mnie nie, dlatego że ja już się na studia dostałam, byłam na pierwszym roku, więc jeżeli represjami można na przykład – ja to się śmiałam z tego – że ZNP zrobiło zebranie i odebrało mi tak zwane darmowe obiady. Powiedzmy tego typu represje mnie dotknęły. Z tym że później, po dwóch latach, mi przywrócili. Ale to takie szykanki, śmieszne. Natomiast siostra się nie dostała na studia. Nawet poznałam młodego człowieka, okazało się potem, że był też znajomym mojego przyszłego męża, którego ojciec był profesorem astronomii. Oni mi nawet nie powiedzieli – profesor pojechał w siostry sprawie do Warszawy, do władz, ale nic się nie dało zrobić, żeby ona się mogła na studia dostać. Bo pozwolili jej zdawać, zdała na leśnictwo z pierwszą lokatą, ale nie było mowy, żeby studiowała. Nie było mowy. Później się zaangażowała, latała na szybowcach, tak że była na kilku kursach. Miała już trzeci stopień nawet, pięciogodzinny przelot szybowcem, no i też ją wyrzucili z szybowców. Wróciła. Mówię: „Co się stało?”. Mówi: „Już mi nie wolno latać”. Takie szykany.





Warszawa, 3 lipca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Pruszyńska
Jolanta Banaszkiewicz Stopień: cywil

Zobacz także

Nasz newsletter