Bronisława Mazur „Sosna”

Archiwum Historii Mówionej

Bronisława Mazur (w czasie Powstania Romanowska), urodzona w 1926 roku, pseudonim „Sosna”. W czasie Powstania byłam w Legionowie, I Rejon Legionowo, VII Obwód „Obroża”, Okręg Warszawski, 1. batalion, Wojskowa Służba Kobiet, Szare Szeregi.

  • Była pani członkiem „Szarych Szeregów”?

Byłam członkiem „Szarych Szeregów”, harcerką.

  • Gdzie się pani urodziła?

Urodziłam się w Śniadowie koło Łomży.

  • Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym.

Miałam dwie siostry młodsze. Jedna z nich już nie żyje. Ojciec był drobnym przemysłowcem. Miał zakład, fabrykę ram wspólnie z kolegą w Warszawie na placu Krasińskich. W tym miejscu, gdzie obecnie jest pomnik Powstańców, tam była kamienica, która została zburzona w 1939 roku, zresztą w tym czasie byliśmy w tej kamienicy. Pewno będziemy o tym mówić, jak dojdziemy do 1939 roku.

  • Gdzie pani chodziła do szkoły?

Do szkoły chodziłam na terenie miejscowych koszar, do szkoły wojskowej.

  • W Legionowie?

W Legionowie. Ukończyłam klasę siódmą i zdawałam egzamin do Gimnazjum imienia Juliusza Słowackiego w Warszawie na Wawelskiej w 1939 roku.

  • Kiedy została pani harcerką? Czy jeszcze w Legionowie?

W Legionowie. Należałam do Związku Harcerstwa Polskiego, od 1936 roku do żeńskiej drużyny imienia „Dzieci Lwowa”, która była przy Szkole numer 1.

  • Kiedy pani wyjechała do Warszawy?

Mieszkaliśmy w Legionowie. Ojciec dojeżdżał do Warszawy i w Warszawie znalazłam się w czasie wojny. [Wychowywałam się w patriotycznej rodzinie]. Matka służyła w Legionach jako ochotniczka. Spędziła czas I wojny światowej, te lata przed rewolucją i później rewolucję, w Rosji. […] Zobaczyła cały dramat tych wydarzeń, [ich wspomnienie] przywiozła ze sobą do kraju. Kiedy pojechała odwiedzić braci, którzy służyli w Legionach w Warszawie, zobaczyła, że przyjmują również kobiety jako ochotniczki […], [więc wstąpiła do Legionów]. Dokładnie nie wiem [do kiedy, brała udział] w wojnie. W 1920 roku, została odznaczona, dostała nawet awans na podporucznika. Tam poznała mojego ojca, jadąc kiedyś na przepustkę. Pobrali się, ja się urodziłam w Śniadowie. Ojciec też z tych stron pochodził. [Często opowiadała o tragedii ludzi w czasie rewolucji i czym jest komunizm].

  • Jak pani pamięta i gdzie pani była 1 września 1939 roku?

Jeśli chodzi o wojnę, to zaczęłam ją przeżywać razem ze wszystkimi pod koniec sierpnia, kiedy były ogłaszane kolejne mobilizacje. Wtedy byłyśmy w Pogotowiu Harcerskim zorganizowanym przez legionowski hufiec.

  • Ile miała pani wtedy lat?

Wtedy miałam czternaście lat. To był wrzesień, ja się urodziłam w lutym. Byłam już harcerką, miałam w przyszłym roku otrzymać swój zastęp. Mój zastęp przedwojenny nazywał się „Leśna Polana”, nosiłyśmy błękitne chusty z wyhaftowanym fragmentem słońca, jedną ósmą słońca na rogu chusty. Piękne to były chusty, pamiętam. Później nosiłam już krajkę.

  • Wspomniała pani o tym, że już w sierpniu przeżywała zbliżającą się wojnę.

Tak jest. Nasza służba w pogotowiu harcerskim polegała na tym, że obsługiwałyśmy kuchnie polowe na stacji kolejowej, bo przez Legionowo jechały pociągi, którymi zmobilizowani jechali na swoje punkty przeznaczenia, na koncentrację. Odbierałyśmy listy, roznosiłyśmy kanapki, coś do picia. Było kilka kuchni polowych na peronie i my takie kuchnie obsługiwałyśmy. Pamiętam jedno wydarzenie, które utkwiło mi w pamięci: zobaczyłam w pociągu kierownika swojej szkoły. Uśmiechnął się do mnie, co bardzo mnie wzruszyło i zapamiętałam ten moment. Mimo tylu lat ciągle pamiętam jego twarz w grupie jadących na front […].
Pierwszego września byłam jeszcze w Legionowie. Pamiętam, był nalot lotniczy. Centrum Legionowa to ryneczek. Wtedy był wybrukowany kamieniami. Wiem, że było dużo straganów ze śliwkami. Nie wiem dlaczego obraz śliwek zapamiętałam – zapach i obraz śliwek. Była przepiękna pogoda, czyste niebo, lecące samoloty i białe obłoczki pocisków. Najpierw myśleliśmy, że to są ćwiczenia przeciwlotnicze, które miały miejsce już wcześniej, i obserwowaliśmy. Ale później jeden z samolotów został zestrzelony – to już wojna.

  • Jak pani odbierała te rzeczy? Czy była pani przerażona?

Wszystko działo się tak szybko, że trzeba było przechodzić z jednej sytuacji do drugiej, że nie było czasu na jakieś emocje.
Ojciec po powrocie z Warszawy […] poddał się ogólnej fali, ogólnemu nastrojowi ucieczki, to znaczy opuszczenia domu i wędrówki na wschód […]. Armia niemiecka przekroczyła granicę i posuwa się w głąb kraju. Wszyscy na terenach, do których docierała, czuli się zagrożeni i stąd fala ucieczek i uciekinierów. W takiej grupie uciekinierów znalazłam się ze swoją rodziną: mama, ojciec i moje dwie siostry. Doszliśmy prawie do Garwolina i tam ojciec zadecydował, że Warszawa nigdy się nie podda: „Wracamy do Warszawy, dalej nie wędrujemy”. Spod Garwolina wróciliśmy do Warszawy. Było to 6 czy 7 września. Potem w 1939 roku przeżyłam trzy tygodnie oblężenia Warszawy.

  • Gdzie państwo wtedy mieszkali?

Mieszkaliśmy na placu Krasińskich, naprzeciwko pałacu Krasińskich w kamienicy, która dziś nie istnieje, a w tym miejscu stoi pomnik Powstańców. Przed tą kamienicą przed wojną i wtedy kiedy tam przebywaliśmy, stał pomnik Jana Kilińskiego, naprzeciwko katedry [przy ulicy] Długiej. [Z drugiej strony tej kamienicy była ulica Nowowiniarska, dziś nie istnieje].

  • Jak pani zapamiętała trzy tygodnie oblężenia?

Warszawa była ostrzeliwana i bombardowana bez przerwy. Bez przerwy trzeba było siedzieć w suterynie, to była piwnica-suteryna, na górze był sklep, a w suterynie był warsztat czy fabryka. Było nas kilka rodzin, nie tylko my. Największy nalot miał miejsce chyba 25 września. Niemcy mieli zwyczaj, że rzucali najpierw bomby zapalające, żeby oświetlić teren, a później bomby burzące. Najpierw rzucili na kamienicę bombę zapalającą. Panowie zwykle wieczorem wychodzili sprawdzić, co się dzieje na terenie, czy możemy spokojnie przespać noc. Wyszli, spokojnie wrócili: „Pakujemy się, bo kamienica się pali”. Wtedy wyszliśmy.
Pamiętam, tego nie zapomnę i często przypomina mi się obraz: jest zdjęcie, jak idzie grupa Żydów wyprowadzana chyba z getta na pusty plac. Jest noc – jest takie zdjęcie. My wychodzimy na plac Krasińskich, cała nasza grupa. Samoloty krążą, Warszawa jest bombardowana, a my nie wiemy, co ze sobą zrobić. Co mamy robić? Biegniemy do pałacu Krasińskich i walimy w drzwi, żeby nas tam wpuszczono. Tam była biblioteka, zbiory. Powiedziano nam, że nie mogą nas wpuścić do pałacu. Stoimy bezradni, bomby lecą, odłamki. Nasza grupa oświetlona rakietami wiszącymi nad Warszawą, bezradni. Wtedy powiedziano nam, żebyśmy poszli do sądów na Lesznie. Tam jedną noc spędziliśmy, było ogromnie dużo ludzi.

  • Jak wyglądała droga na Leszno pod bombami?

Przerażenie, wody nie było. Pamiętam, mama dostała pół szklanki wody od kogoś, kto był w piwnicy, i po łyżeczce nam wydzielała, żeby nam się usta przepłukały po dymie, po kurzu i tak dalej. Ojciec z kolegą wrócił jeszcze do kamienicy, żeby zabrać jakieś rzeczy. W tym czasie rzucili bomby burzące. Ojciec cudem ocalał, zdążył, wiedział, gdzie jest drugie wyjście. Jego kolega już zginął pod gruzami kamienicy.

  • Ojciec nie zdążył niczego wynieść?

Nie, nic nie wyniósł, tylko sam z życiem [uszedł]. Ojciec też był w służbie obywatelskiej w Warszawie. Widziałam palący się Zamek. W schronie była też inna harcerka, ze wschodu gdzieś przywędrowała. Po nalotach wychodziłyśmy z nią, pomagałyśmy zagubionym wrócić do domu, poza tym stawałyśmy w kolejce po pieczywo. Trzy tygodnie życie jakieś – coś trzeba było jeść i tak dalej. Głównie jadło się koninę [i ryż zdobyty wcześniej z rozbitej barki na Wiśle].

  • Przez trzy tygodnie byliście tam państwo?

Nie. […] Tylko jedną noc tam przebywaliśmy. Było brudno, robactwo, […] wszy. Ojciec powiedział: „Nie możemy tu przebywać”. Przed pałacem Krasińskich był okop przeciwlotniczy. [Takie okopy] były kopane na terenie wszystkich posesji, również i w Legionowie. Było to schronienie przed nalotami. Niektóre były wspaniale urządzone i tak dalej. To był okop dosyć głęboki, ale nieobity, tylko z piasku. Panowie naściągali żaluzji ze zburzonego domu, przykryli okop, znaleźli gdzieś kozę czy coś i ostatnie trzy czy cztery dni oblężenia Warszawy spędziliśmy w okopie. Dwudziestego siódmego września, kiedy zapanowała cisza. Był [to] dzień ciszy przed kapitulacją, zawieszeniem broni, ojciec przyjechał wozem wojskowym po nas, bo żołnierze powiedzieli, że po co mają Niemcom oddawać. Zabrał nas. Jako harcerka miałam torbę z opatrunkami, mieliśmy maseczki przeciwgazowe, które miały niby coś pomagać, a to po prostu zwykły tampon zawiązywany z tyłu, nasączony amoniakiem. Ojciec włożył mi do tej torby małą „piąteczkę”, pistolet i mówi: „Ty to przewieziesz”. Przejeżdżaliśmy przez posterunek niemiecki. Uważam, że właśnie od tego momentu zaczął się mój udział w konspiracji.
Nie wiedziałam, że wtedy (27 września) zapadły ważne decyzje o nieprzerwaniu walki i przejściu z walką do podziemia na szczeblach i wojskowych, i administracyjnych. Decyzje zapadły u prezydenta Starzyńskiego. Wtedy nikt nie wiedział o wszystkich formalnych organizacjach. Ruch konspiracyjny w pierwszym okresie był ruchem spontanicznym. Wypływał z wielkiego patriotyzmu, który był najważniejszy w wychowaniu dzieci i młodzieży w okresie dwudziestolecia, w okresie II Rzeczypospolitej.

  • Gdzie zawiózł was ojciec?

Przywiózł nas do Legionowa, bo w Legionowie mieliśmy domek drewniany przy ulicy Sienkiewicza. Legionowo nie było zniszczone, nie było tu żadnej walki. Niemcy wkroczyli tu 13 września 1939 roku. [Ojciec] powiedział, że jedzie na wschód. Nie wiedzieliśmy o tym, że dostał już wtedy polecenie organizowania tam ruchu oporu. Wyjechał w naszym przekonaniu do rodziny mojej mamy, do Śniadowa.

  • W przekonaniu dzieci?

W przekonaniu moim, moich sióstr, mojej mamy. Później się dowiedzieliśmy o tej misji, która się zresztą nie udała, bo został aresztowany jako kryminalista i spędził dwa lata w kopalni na Workucie. [Mieliśmy najsmutniejszą wigilię w moim życiu. Był z nami bratanek mojej mamy, który uciekł przed Sowietami.]

  • Nie wie pani, gdzie został zatrzymany?

Został zatrzymany gdzieś przed Śniadowem. W Śniadowie mieszkali rodzice mamy […]. Tam gdzieś został zatrzymany. Nie było o nim żadnej wiadomości. Dopiero w 1946 roku przysłał do wszystkich swoich córek i do mamy listy króciutkie. Pierwsze Boże Narodzenie – oczekiwanie na ojca, mógł nie wrócić z różnych powodów, ale na Święta i na Wigilię to na pewno wróci. Nie usiedliśmy do stołu i to była jedyna Wigilia w naszym życiu, kiedy nie dzieliliśmy się opłatkiem. Opłatek leżał i się nie dzieliliśmy. To też przeżywam, tę pierwszą Wigilię w 1939 roku. […] W czasie okupacji przyszła do nas chyba z Portugalii paczka z jakimiś bakaliami, mała, może kilogramowa z krótką adnotacją: „Wszystkiego dobrego” czy coś [takiego]. Zupełnie jakieś inne imię. Zorientowaliśmy się, że jest w armii Andersa, że jest w Armii Polskiej na Zachodzie. [Byliśmy pewni] wtedy, że tam jest. Nie wiem, czy jedna, czy dwie paczuszki przyszły i potem już kontakt się urwał […]. [Ojciec dostał się do Armii Polskiej generała Władysława Andersa] po porozumieniu Sikorski–Majski; Polacy zostali zwolnieni z gułagów, więzień, dostawali przepustki i mieli możność przemieszczania się na punkty zborne. Te przepustki były docelowe. Ojciec dostał przepustkę do Buzułuku. [Ta przepustka jest w naszych pamiątkach rodzinnych].

  • Co się działo po wrześniu?

Zostałyśmy same z mamą. Bezradne, same, mama kompletnie załamana. My trzy, ja najstarsza. W zasadzie bez środków do życia. Najpierw mama wyprzedawała to, co było cenniejszego w domu. Kiedy wybuchła I wojna światowa, mama została wywieziona do Rosji. Wtedy Rosjanie ewakuowali z Polski zakłady przemysłowe i tak dalej. Mama z rodzicami znalazła się na terenie Rosji. Pamiętam, wymieniała miejscowość Orło, Omsk. Tam przeżyła rewolucję. Była tam szkoła robótek artystycznych zorganizowana dla uchodźców, dla Polek przez jedną z córek cara Mikołaja. Nie pamiętam, czy [to była] Anastazja. [Mama] mówiła, że odwiedzała ich carówna w szkole. Mama nauczyła się tam różnych robótek, robienia szydełkiem, na drutach, haftu i tak dalej. Wykorzystała to i to pomagało przetrwać trudne lata okupacji.
Pamiętam, był problem z obuwiem. Szczególnie my młode. Przecież cała okupacja przypadła na naszą młodość. Miałam czternaście lat [jak wojna się zaczęła], [a] jak się skończyła dziewiętnaście. Całe pięć lat, najpiękniejszych lat w życiu każdego człowieka przypadły nam na okres okupacji. Dobrze, że miałyśmy tyle patriotyzmu i nasz obowiązek służenia ojczyźnie pomagał nam przetrwać, budował, prostował nas, budował nasze życie, kazał nam sobie radzić w każdej sytuacji. [Wracając do tych butów. Mama robiła je nam, i nie tylko nam, ze sznurka, szydełkiem].

  • Kiedy pani wróciła do szkoły?

Szkoły naturalnie nie było, dopiero na początku 1940 roku Niemcy pozwolili na szkolnictwo zawodowe. Na terenie Legionowa przed wojną istniało gminne gimnazjum kupieckie. Dyrektor tego gimnazjum zorganizował kursy handlowe. Tylko coś takiego mógł zorganizować na bazie już istniejącej szkoły. [Oficjalnie nie było klas tylko] kurs A i B. Kurs A to byli uczniowie, którzy skończyli którąś klasę gimnazjum (pierwszą czy drugą) do 1939 roku. Ponieważ miałam ukończoną szkołę [powszechną], to poszłam na kurs B. To była pierwsza gimnazjalna, a [kurs A] druga gimnazjalna. W 1944 roku […] oni byli w pierwszej licealnej, a ja zrobiłam małą maturę. Cztery lata gimnazjum zaliczyłam, od 1942 roku (na polecenie władz rządu londyńskiego) wszystkie szkoły tego typu miały za zadanie przerabiać program ogólnokształcący, żeby młodzież po zakończeniu działań mogła kontynuować [naukę] na wybranych przez siebie kierunkach, wstępować na uczelnie i [dalej] się kształcić. [Nasza] handlówka (myśmy to nazywali handlówką) [też] została przekształcona na tajne gimnazjum i liceum. […] W 1944 roku ponad dwieście osób […], dziewcząt i chłopców [uczyło się w naszej szkole].

  • Kiedy związała się pani z konspiracją?

Jeśli chodzi o konspirację, to w zasadzie działalność harcerska nie została przerwana. Po powrocie od razu skontaktowałyśmy się z naszymi drużynowymi, zastępowymi i tak dalej. Nikt jeszcze nie wiedział, jak to wszystko się potoczy. Pierwszy okres – Niemcy od razu rozpoczęli rejestrację młodzieży od czternastego roku życia i [rozpoczęły się] [wyjazdy] na roboty przymusowe do Niemiec. Część starszych harcerek od razu dostała nakazy wyjazdu na roboty. Między innymi organizatorka ruchu harcerskiego na terenie Legionowa. Pamiętam, [jak] zorganizowała dla nas ostatni biwak nad Wisłą. Biwak pamiętam z jednego, błahego powodu. […] Wtedy gotowałyśmy sobie zupę śliwkową i na to lane kluchy. Na prymitywnym ognisku zupa nam się przypaliła, ale smak przypalonej, słodkiej zupy i nastrój związany z wyjazdem i z poleceniem dla nas zostających, że mamy nadal prowadzić swoją działalność harcerską – nie do zapomnienia do dziś. W tym okresie to był luźny związek grupy dziewcząt bez oparcia o wytyczne, rozkazy, dowództwo – tego wszystkiego jeszcze wtedy nie było. W zasadzie dla mnie konspiracja zaczęła się w lutym 1942 roku.
Akurat w tym roku obchodzimy siedemdziesiątą rocznicę przyjęcia przez Polskie Siły Zbrojne nazwy Armii Krajowej, bo to było właśnie 4 lutego 1942 roku. Wtedy przyszła do naszej szkoły polonistka z Warszawy, przed wojną uczyła, zdaje się, u Żmichowskiej, Wanda Tomczyńska. Wielokrotnie u niej byłam. Nie wiedziałam, ale u niej była kancelaria sztabu konspiracyjnego I Rejonu. Byłam dobrą uczennicą, więc zwróciła na mnie uwagę i wciągnęła mnie. Złożyłam na jej ręce przyrzeczenie. Powiedziała, żebym zajęła się młodzieżą. Ponieważ lekcje polskiego w lutym 1942 roku to już była trzecia klasa, więc z literatury mieliśmy duże i. Chodziłam douczać się literatury do studentki tajnego uniwersytetu. Ona była harcerką, była zaprzysiężona w Armii Krajowej […]. [Obie] postanowiłyśmy zorganizować drużynę harcerską. Zorganizowałyśmy działalność drużyny harcerskiej, my, dziewczyny siedemnasto-, osiemnasto- i dziewiętnastoletnie, dwie były chyba starsze, z 1920 roku. W moim zastępie miały po szesnaście, siedemnaście lat, to już dziewczyny odpowiedzialne.
[Jedna z nich zapisała w swoim pamiętniku]: „Tego też wieczoru Bronia zawołała mnie i Lucię do pokoju i wyjawiła wielką tajemnicę, którą ci, kochany pamiętniku, choć w części powiem. Przyszedł rozkaz z Warszawy, żeby w Legionowie tworzyły się zastępy harcerek. Bronia jest zastępową i powiedziała mi, że będę należeć do jej zastępu i żebym pomogła jej zebrać kilka dziewczynek pewnych. Mało nie wyskoczyłam ze skóry z radości. Nareszcie będę mogła coś robić dla ojczyzny! Nazajutrz w szkole powiedziałam to Alusi, Lutce i Kazi. Bardzo się ucieszyły. Jasi, Bronia nie kazała mówić, bo jak jej się zdawało, była ona niepewna”.

  • Proszę powiedzieć, jakie funkcje – w sensie uczenia i przygotowywania młodzieży, która była w harcerstwie – pani pełniła? Jak pani prowadziła swoją grupę? Czego uczyliście młodzież?

Przede wszystkim chodziło o to, żeby [żyła] nadzieja, duch, świadomość, że wszystko, co się dzieje, jest tymczasowe, że odzyskamy wolność i niepodległość. Wiem, że na spotkaniach czytałyśmy wiersze patriotyczne, śpiewałyśmy piosenki. Pamiętam, Leopold Staff napisał wiersz, w którym jest powtarzający się fragment: „Będziemy znowu mieszkać w swoim domu, chociaż nikt jeszcze nie mówi nikomu, ale wiatr już o tym szepcze po ogrodach”. Mniej więcej w tym sensie, że już wtedy wszyscy czuli, że jest to okres przejściowy, że cała nawała, cała wojna [kiedyś minie]. [Kładłam ogromny wysiłek, żeby dziewczęta zaliczały pierwszy okres ochotniczki „być odporną”. W każdej sytuacji dawać sobie radę, pokonać strach. Ćwiczyłyśmy sprawność fizyczną, grałyśmy w siatkówkę, uczyłyśmy się pływać, przechodzić przez ogrodzenia, chodzić po dachach].
  • Czyli pierwszy etap to było moralne wzmacnianie młodzieży?

Wzmacnianie moralne, nie tylko siebie. Miałyśmy zadanie, my byłyśmy dziewczynami odpowiedzialnymi, natomiast wiedza była przekazywana naszym koleżankom na spotkaniach koleżeńskich, na zabawach i tak dalej. Życie toczyło się normalnie, koleżanki spotykały się u siebie w domach, bawiły się, na spacery [chodziły] – przecież życie się toczyło. Chodziło o podtrzymywanie nadziei wśród innych, tego ducha patriotyzmu wśród innych. Później przede wszystkim przygotowywanie się do walki zbrojnej, która była w końcowym zapisie działalności wszystkich tajnych organizacji. Dziewczęta musiały być przeszkolone, musiały zapoznać się z bronią, były ćwiczenia w terenie, uczyły się łączności, uczyły się obserwacji. [Organizowałam takie zajęcia dla swojego zastępu].

  • A pani?

Byłam instruktorką i łączniczką z dowództwem I Rejonu i organizowałam szkolenia dla mojego zastępu, bo najpierw powstał zastęp instruktorski. [My pierwsze w zastępie instruktorskim zaliczyłyśmy te sprawności, a potem szkoliłam dziewczęta ze swojego zastępu].

  • Jaka była pani rola?

Byłam łącznikiem i organizatorką tych działań. Miałam kontakt z doktorem Frydrychowiczem, który zajmował się służbą zdrowia [w I rejonie], z pielęgniarką i oni wyznaczali nam osoby, które miały zajęcia z dziewczynami, uczyły zakładania opatrunków, robienia zastrzyków. Jedna tak się tym przejęła, że później skończyła medycynę i była lekarzem. Spotykamy się, bo żyje jeszcze, mieszka w Warszawie […].

  • Miała pani siedemnaście lat. Czy cały czas oficjalnie była pani tylko uczniem, czy również miała jakąś przykrywkę, że pani pracuje?

Nie, właśnie szkolna legitymacja była przepustką. Jeśli patrol zatrzymał i się wylegitymowało legitymacją, to było się puszczonym. Nigdzie nie pracowałam. Moja mama mimo takich warunków nie posyłała nas na żaden handel, nie szmuglowałyśmy, nie robiłyśmy nic, tylko chodziłyśmy do szkoły i uczyłyśmy się. Ponieważ uczyłyśmy się nieźle, więc nie tylko my się uczyłyśmy same, ale jeszcze pomagałyśmy koleżankom, kolegom na mieście. […] Dawałam lekcje, za które otrzymywałam wynagrodzenie, wspierało [to] budżet domowy mojej mamy.

  • Wspomniała pani o tym, że jeździła do Warszawy jako łączniczka. Czy nie miała pani związanych z tym nieprzyjemnych sytuacji? Bała się pani?

Strach – nie czułyśmy żadnego strachu. Wszystko, co było robione, uważałyśmy za naturalną kolej rzeczy. Był odruch chronienia się zarówno w czasie Powstania, jak i w czasie nalotów. Kiedy wybuchła wojna rosyjsko-niemiecka, to przecież zaczęły się naloty, bombardowania. Legionowo było bombardowane głównie przez lotnictwo sowieckie. Niemcy Legionowa nie bombardowali, tylko Sowieci kilka razy. Była potrzeba chronienia się, natomiast nie było odczucia strachu. Tak samo jak w czasie walki, ostrzału Legionowa, w czasie Powstania i tak dalej. Tylko wykonać zadanie, głowę schylić, kiedy kula świstała. Nie było strachu.

  • Czy była pani świadkiem łapanek i rozstrzeliwań?

Byłam świadkiem łapanek. Chroniłam się. Tyle wydarzeń, że wszystko to opowiedzieć [jest trudno]. Wszyscy przeżyliśmy gehennę wojny. Te łapanki, te budy, łapanie ludzi, miało miejsce również w Legionowie. Przyjeżdżali, strzelali, musieliśmy się chronić. Wsiadałyśmy do pociągu, wyjeżdżałyśmy za teren Legionowa, przebywałyśmy w lasach, przeczekałyśmy. Szkoła była na ten czas zamknięta. Dyrektor przerywał zajęcia, żeby nas chronić. To wszystko było bardzo skomplikowane, ale było bardzo dobrze zorganizowane. Nasi przełożeni, zarówno w organizacji, jak i nauczyciele wspaniale zdali egzamin, jeśli chodzi o ochronę młodzieży. Byliśmy chronieni, byliśmy zawiadamiani, byliśmy pilotowani. Pamiętam, raz była zbiórka w lesie między Pudami a Choszczówką. Wracałyśmy ze zbiórki i patrzymy – profesor. Strwożyłyśmy się, że będzie nas wypytywał, przecież nikt z nas nie wiedział, kto był w konspiracji. Znałam tylko swoją profesorkę (wiedziałam, że była), znałam swój zastęp instruktorski (dziewczyny) i swój zastęp, natomiast nie miałam zielonego pojęcia, kto jest w zastępie mojej koleżanki. One się nie znały, one nie wiedziały o sobie, bo na tym polegała konspiracja, że trzy, cztery, pięć osób najwięcej wie o sobie i to jak najmniej informacji, tylko te konieczne. Pseudonimami posługiwaliśmy się na zbiórkach, natomiast normalnie używałyśmy swoich imion i nazwisk, żeby nikt nie wiedział, że my jesteśmy [w konspiracji]. Nikt nie wiedział, że jesteśmy zaprzysiężone.

  • Jak zareagowałyście na widok profesora? Czy on coś do was powiedział?

Nie, my przestraszyłyśmy się, że on nas będzie wypytywał, skąd my wracamy. Ale on doskonale wiedział, skąd wracamy, i żadne pytanie nie byłoby na miejscu. Roześmiał się, coś powiedział na temat zajęć i tak dalej.

  • Była pani łączniczką i jeździła do Warszawy. Gdzie pani docierała?

Jeśli chodzi o moje kontakty z Warszawą, to akurat mam najmniej wiedzy, bo były to jakieś śladowe kontakty. Może to był jeden czy dwa wyjazdy. Wiem, że raz się spotkałyśmy z pisarką Zofią Kossak-Szczucką, ona patronowała harcerstwu konspiracyjnemu. Jeździłam na Rakowiecką do ojców jezuitów. Oprócz walki jeszcze ważnym dla nas zadaniem było kształcenie, wychowywanie, zdobywanie wiedzy […]. W związku z tym zapraszałyśmy, nawiązywałyśmy kontakty, przyjeżdżali profesorowie z Warszawy i mieli tu wykłady. Między innymi jeden wykład z psychologii był w moim domu. Zbiórki ciągle odbywały się w innym miejscu, najczęściej w terenie. Miałam kontakt na Rakowiecką. Tam załatwiałam prelegenta, który przyjechał na wykład […] Miałam kontakt z komendantem służby zdrowia w Legionowie, z doktorem Frydrychowiczem. Uczestniczyłam w spotkaniach, naradach. Szkolenie sanitarne odbywało się na terenie wszystkich batalionów, wbrew pozorom było to sporo pracy.

  • Jest rok 1944. Czy coś się zmieniło w harcerstwie?

Wiosna 1944 to już nasilenie terroru, łapanki, chronienie się. Nasz jeden profesor został aresztowany, odbyła się akcja przewozu broni zrzutowej, w której zginęli nasi koledzy podchorążowie pod Stanisławowem. Odbywały się już różne znaczące akcje, o których docierały do nas informacje, bo w Legionowie była drukowana gazetka „Reduta”. Między innymi powielała ją nasza drużynowa. Przeczytam dwa fragmenty [pamiętnika] nawiązujące do nastroju przed Powstaniem: „Czasy się nie zmieniły, tylko idą pogłoski, że Sikorski zabity. O Boże, nie mogę temu uwierzyć, a jednak jest to straszna prawda. Zabili go podstępem. Podobno jest już nowy na jego miejsce, ale na pewno nie z taką nadzieją jak on”. Odnotowuje to szesnastoletnia dziewczyna, [taka] była nasza historyczna świadomość. „Biedna ojczyzno, czy cię nikt już nie wybawi z tych pęt okrutnych? Oni są coraz gorsi dla nas, już nie można gdzieś dalej pojechać bez przepustki od żandarmów”.

  • Czyli terror się nasila. Przejdźmy do lata 1944 roku. Czy coś się zmienia w waszej działalności?

Chciałam tutaj nawiązać do mojej książki. Długo się zastanawiałam nad tytułem. Między innymi miałam na myśli tytuł: „Od wakacji do wakacji”. Moje pokolenie, my młodzi, przeżyliśmy dwa razy niezwykłe wakacje, długie wakacje. Wakacje w 1939 roku rozpoczęły się normalnie, a skończyły się nienormalnie, do szkół poszliśmy dopiero w 1940 roku. Podobnie było w 1944 roku. Wakacje zostały przerwane wybuchem Powstania i zajęcia szkolne zaczęły się dopiero na niektórych terenach w 1945 roku, a na niektórych w 1946 roku. To był okres między tymi najdłuższymi wakacjami w życiu młodzieży z tamtego [pokolenia]. Zastanawiałam się, czy nie dać [tytułu] „Od wakacji do wakacji”. Ale akurat zaczął się w telewizji serial „Czas honoru”. Czas honoru… myślę sobie… Czas wyborów to też był, bo przecież nie każdy [do konspiracji należał]. W mojej drużynie było dwadzieścia dziewcząt, a przecież tyle młodzieży było w Legionowie. W WSK było około dwustu pań, a ile było [w ogóle]? Tak że jeśli chodzi o przynależność do konspiracji, to była sprawa [wyborów]. Te osoby musiały mieć specjalne predyspozycje, żeby tę walkę mogły podjąć, i stąd trzymamy się do dzisiaj, żyjemy tym i jesteśmy z ojczyzną od tamtych dni aż do końca naszych dni. [Swojej książce dałam tytuł „Czas próby”. Próba to więcej niż wybór, to również wartość].

  • Co się działo w Legionowie w czasie Powstania?

Posłużę się znów [fragmentem z pamiętnika]: „Do szkoły nosiliśmy ostatnie kartki z lekcji historii, geografii i innych przedmiotów zabronionych, bo lada chwila spodziewana była rewizja. Często na same tylko pogłoski karteczki wędrowały daleko pod katedrę. Żyliśmy w ciągłym zdenerwowaniu. Prawie w każdy dzień słychać: »Dziś w Warszawie rozstrzelano stu mężczyzn«. Serce się krajało, a ręka mimowolnie się zaciskała. Już w lipcu rozpoczęły się regularne, co noc, bombardowania, a z nimi ofiary. W ostatnim bombardowaniu, przy którym także ucierpiało Legionowo, zginęli rodzice Hanki Lewickiej. Jej dom zburzono. Ach, jakie to okropne! Tyle ofiar”.

  • Czyli w lipcu były naloty na Legionowo?

Tak.

  • Jakich wojsk?

Sowieci bombardowali Legionowo. Front rosyjski zbliżał się pod Warszawę, dlatego wybuchło Powstanie. Stanęli pod Radzyminem. Wszyscy myśleli, że pomogą Powstańcom i Polska będzie wyzwolona. [Boże, jak myśmy na nich czekali, a potem znienawidziliśmy ich].

  • Jest sierpień 1944 roku…

[…] Pod koniec [lipca] 1944 roku Niemcy opuścili koszary, bo tutaj był garnizon niemiecki. Było około trzech tysięcy żołnierzy niemieckich. Wyjeżdżali, opuścili koszary. Do koszar od razu powędrowała ludność Legionowa, między innymi Powstańcy, między innymi akowcy, szaroszeregowcy. […] „W niedzielę pod wieczór 29 lipca Niemcy zaczęli zjeżdżać z Legionowa, aż się kurzyło. Nie mogłam wprost uwierzyć, aż poszłam sama na własne oczy zobaczyć z Oleńką i Ludką, które przyszły po mnie. Na szosie jeden kurz, samochód za samochodem, tank po tanku (to znaczy czołg po czołgu). O Jezu, nareszcie dałeś, że ci barbarzyńcy opuszczają nas. Snują się całe szeregi ludzi, którzy wynoszą wszystko z koszar, bo przecież to wszystko nasze, polskie. Oni nam, Polakom, zabrali. Idziemy dalej. Serce mi wprost zamiera ze wzruszenia, nie mam wprost ochoty do mówienia. Widzę jak przez mgłę. Koszary pełne ludzi, migają mi nawet znajome twarze harcerzy, którzy zapewne szukają broni, a samochody jadą: jeden, dwa, trzy, cztery… już wcale nie zliczę. Teraz zupełnie oficjalnie pokazują się nasi z podziemnej armii. Przepaski biało-czerwone na rękawie, w hełmach, choć niemieckich i karabinach. Niektórzy mundur niemiecki, inni cywilni. Biedne wojsko powstańcze, ale twarze roześmiane, serca napełnione otuchą”.

  • Czy pani też weszła do koszar?

Tak.

  • Co pani tam zastała?

[Wielu] kolegów. W każdym razie nie uczestniczyłam w poszukiwaniu i wynoszeniu. Nic z koszar nie wyniosłam, tylko byłam tam jako obserwatorka. Nic nie wyniosłam. […] Jeden z młodych harcerzy pierwszy zginął jeszcze w czasie wynoszenia amunicji. Dźwigał, przeskakiwał przez tory. Był rozjazd kolejowy i jechał pociąg. Niemiec strzelił do niego i zabił. [Kazik] miał czternaście lat.

  • Pamięta pani, jak się nazywał?

Kazik Pitucha. Czternaście lat, leży na naszym cmentarzu, grób pielęgnujemy. Kazik Pitucha – pierwszy Powstaniec legionowski, który zginął 31 lipca. Moje wspomnienia są wyraziste, ponieważ wielokrotnie są przypominane, mówię o tych wydarzeniach, czytam, napisałam książkę.

  • Niemcy wyszli z Legionowa…

Niemcy opuścili Legionowo, euforia, dekonspiracja, która przyczyniła się do tego, że były sporządzone listy. Jak Niemcy wrócili, to według tych list zaczęły się aresztowania […]. Euforia, tam gdzie można, zawieszono flagę, zrzucono szyld z napisem niemieckim. To wszystko się działo błyskawicznie. Jeśli chodzi o walki w Legionowie, mam jeden żal, jak o tym mówię. Nikt tego nie dokumentował fotografią ani filmem. O ile w Warszawie byli foto- i kinooperatorzy, kroniki i zapiski tych wydarzeń w postaci fotografii i filmów zostały tu, w Legionowie, poza naszymi ustnymi relacjami nie ma takiej dokumentacji. Bardzo żałuję, że nikt się tym nie zajął. Na dowód tego chciałam jedno zdanie przytoczyć z pamiętniczka. Kiedy zaglądam do pamiętnika, wzrusza mnie zapis: „Biedne wojsko powstańcze, ale twarze roześmiane, serca napełnione otuchą, bo nareszcie słychać już często strzały, ale nasze, polskie. Mój brat Mietek, który przyjechał z Białegostoku, jest także w AK. Kocham go po prostu za to!”. To jest pierwszy zapis skrótu AK, który już wtedy był używany. W 1944 roku autorka pamiętnika zapisała to – AK. „Mój brat jest też w AK. Kocham go po prostu za to!”.

  • Nie wspominała pani o bracie.

To nie był brat rodzony, tylko brat cioteczny. Syn brata mojej mamy. „Wczoraj się zaczęło. Przed godziną piątą po ulicach Legionowa przeleciały czujki i zawiadomiły ludzi, żeby nie wychodzili na ulicę. Punktualnie o godzinie piątej trzydzieści wybuchło Powstanie. Ulicami przemykali młodzi chłopcy w mundurach. Często hełmy były większe od nich, ale za to miny zuchwałe (cóż im po minach?). Strzelanina trwała do godziny dwudziestej. Ludzie powychodzili z piwnic. Okazało się, że pali się w niektórych miejscach. Nasi chłopcy obstawili szosę, na której stoją czołgi. Zbliża się wieczór. Strzelanina ucichła. Położyłyśmy się trochę spać. Mama bardzo się denerwuje, a ja nie. Najodważniejsza jest Ludka. W nocy pada deszcz. Wstajemy o godzinie piątej – znów strzelają. Idziemy do piwnicy, a potem znów do łóżek. Śpimy w ubraniu, a nawet w butach. Mamusia ugotowała śniadanie i znów do piwnicy. Ludka leci do Janki. Okazuje się, że musimy iść na punkt sanitarny. Ja zawiadamiam dziewczynki z mojego zastępu. Jest nas trzynaście. Czy źle? Nie wiem”. Każda ma opaskę z czerwonym krzyżem, szykujemy torby z opatrunkami do wymarszu. Mamy iść po trzy. Tymczasem przychodzi goniec z drugiego punktu. Idą tam więc trzy harcerki. Strzelanina ustaje tylko na krótką chwilę. Przyszedł do nas Zbyszek z Jurkiem. Wyglądają pociesznie. Janka robi im zdjęcie”. Ale to zdjęcie się nie zachowało. […] „Szykujemy punkt, a potem wskutek wzmożonej strzelaniny idziemy do schronu. Przychodzi Zbyszek, okropnie wygląda – coś złego. Oto mamy nowinę: zginęło trzech harcerzy, między innymi jeden z jego zastępu. Opowiada okropne rzeczy. Że nie mają porządnej broni, tylko karabiny na czołgi. Dwa podobno zdobyli. Doktór i nasi przełożeni opuścili punkt sanitarny na ulicy Konopnickiej i przenosimy go na ulicę Sienkiewicza”.
Było to dla nas ogromne zaskoczenie, kiedy przyszłyśmy na ten punkt na dyżur i nie zastałyśmy tam tych, którzy mieli kierować tym punktem czy dyżurować. Ani pielęgniarki, ani doktora, a mieli być […]. „Przychodzi Marysi ojciec – wiadomości pomyślne. Bolszewicy zajęli Wołomin, Radzymin i wdarli się na Pragę. Wyniki walk ulicznych w Warszawie i w Legionowie pomyślne. Coraz wyraźniej słychać granie armat na froncie. Kończy się mój dyżur. Wracam do domu, pocieszam mamę i wysyłam do znajomych”.
  • Czy miała pani kontakt z rannymi?

Tak. Dwóch [harcerzy] zginęło na miejscu, a jeden był ciężko ranny, przewieziony do szpitala. Po tej akcji myślałyśmy, że będziemy pomagać w transporcie do szpitala, ale kiedy przyszłyśmy na miejsce, to był już odwieziony do szpitala. To był szpital powstańczy przy ulicy Mickiewicza. Obraz do dziś sobie zachowałam i jak jestem w tym miejscu, to sobie przypominam. To było piaszczyste wzgórze przy Szosie Warszawskiej, dokładnie zjeżdżone przez czołgi. Na tym wzgórzu był bunkier, umocnienie, które zbudowali Niemcy, bardzo trwałe i staranne. W tym bunkrze też była pewna grupa Powstańców i harcerzy, ale na szczęście oni ocaleli. Bunkier stał z boku. Natomiast chłopcy mieli stanowiska na otwartym terenie za dołkami strzeleckimi (wiemy, jak wygląda dołek strzelecki – wgłębienie i górka), więc jaka to ochrona? Ten teren był dokładnie zjeżdżony przez czołgi. Wyobraziłam sobie, co oni tu przeżywali. Żałuję, że ci Powstańcy, ci moi koledzy [nie przeżyli].
Później miałyśmy dyżury w szpitalu przy Zbyszku. To było 2 sierpnia. Trzy dni żył. W nocy z 4 na 5 sierpnia zmarł, chyba piątego był jego pogrzeb. Pogrzeby harcerzy miały charakter bardzo patriotyczny. Ksiądz wygłosił piękną homilię. Później, po zakończeniu walki […], księdza aresztowali i rozstrzelali. To był zresztą nasz kapelan, kapitan Armii Krajowej, ksiądz Wacław Szelenbaum. Dyżurowałam przy Zbyszku. Był ranny w głowę, miał zabandażowaną głowę po trepanacji czaszki. Okładaliśmy go [lodem], a on tylko bredził i jedno słowo było słychać: „Karabin… karabin… karabin…”. Kolega mówił, że kiedy przyjechali po nich z taczkami, żeby ich zabrać (jak Niemcy odjechali), bo na taczkach ich wywożono, to karabinu już nie było przy Zbyszku. Karabinu nie było, a on ciągle tylko: „Karabin… karabin…”. Może ktoś mu ten karabin zabierał i on był jeszcze wtedy świadomy, że mu zabierają karabin, że on o tym karabinie mówi? Później to wspomnienie w jakiś sposób zostało przekazane i opisane przez jedną z harcerek w jakiejś publikacji: „Mamo, karabin! Karabin!”. To było najważniejsze, bo broń była ważniejsza od chleba, od wody, od wszystkiego. Najważniejsza była broń. Bez broni nie było walki.

  • Czy coś jeszcze w czasie Powstania działo się w Legionowie?

W czasie Powstania była walka z pociągiem pancernym na granicy Legionowa [z Chotomowem]. W czasie tej walki zginęło około sześćdziesięciu osób, w tym cztery czy pięć pań. [Było to największe, bezpośrednie starcie z wrogiem. Potem już Powstańcy ustawieni wzdłuż Szosy Warszawskiej rzucali na czołgi i samochody pancerne butelki z benzyną i filipinki. W nocy z 3 na 4 sierpnia dowódca I Rejonu pułkownik Roman Kłoczkowski „Grosz” wydał rozkaz zaprzestania walki. Rozwiązał oddziały zgrupowane w lesie pod Choszczówką, zostali tylko ochotnicy.]

  • Legionowo w miarę swoich możliwości próbowało wesprzeć Powstanie na odległość.

Zgrupowanie było w lesie za Szosą Warszawską […]. [Moja siostra Ludka], która była w lesie w czasie tej walki zapisała, że było około tysiąca Powstańców, umundurowanych [podobnie jak w Warszawie] […]. Pułkownik Kłoczkowski „Grosz” rozwiązał oddziały i powiedział, że dalsza walka nie będzie prowadzona, bo Niemcy zagrozili, że spalą Legionowo. O tym, że spalą Legionowo dwa razy nam grozili. Raz w czasie Powstania, a drugi raz, kiedy tu wrócili i chcieli się rozprawić z Powstańcami. Zorganizowali wtedy zbiórkę ludności Legionowa koło urzędu miasta i powiedzieli, że jak się nie stawimy na zbiórkę, to spalą Legionowo […]. Jeden z Powstańców, który mieszkał blisko tego punktu, przyszedł trochę później, wszyscy stali, a on dochodził. Niemiec bezmyślnie do niego strzelił i go zabił. To był jedynak, jedyny syn.

  • Pamięta pani jego nazwisko?

Nie, nie pamiętam. Wiem tylko, że była to rodzina wysiedlona z Poznania, to byli poznaniacy, jednego syna mieli i on zginął. Pamiętałam to nazwisko, ale [zapomniałam].

  • Jak skończyła się ta niemiecka akcja?

Przyszła łączniczka z dowództwa i kazała nam likwidować wszystkie materiały, wszystko. Wszystko się działo w pośpiechu, zdawało się, że Niemcy zaraz wrócą do Legionowa (ponieważ Jabłonna była zajęta przez oddziały niemieckie już wcześniej), zostały zniszczone dosłownie wszystkie opaski, cokolwiek mogło zaszkodzić, zostało zniszczone. Stąd autentycznych pamiątek jest niewiele, bo był ten przymus niszczenia dla zabezpieczenia, nie było czasu zabezpieczyć tego, nie było gdzie tego schować. Trzeba to było w jakiś sposób zniszczyć. […] Pamiętam tylko to zdenerwowanie łączniczki, żeby punkt likwidować. W tym czasie też przyszła drużynowa i zawiadomiła nas jeszcze raz o śmierci harcerzy i że oddziały powstańcze uczciły ich śmierć hasłem „Czołg, odzew, czołem”. Byliśmy, przyznam się szczerze, dumni, mimo że ci chłopcy zginęli, przeżywaliśmy te pogrzeby, smutek, a jednocześnie i dumę, a nawet uczucie zazdrości, że to nie my zginęliśmy, tylko oni zginęli. Wszyscy byliśmy gotowi wtedy zginąć.

  • Powstanie się skończyło…

Dla mnie się skończyło, natomiast nie skończyło się dla I Rejonu. Oddziały powstańcze zostały rozwiązane w lesie, ale część ich została, część ochotników została w Grabinie, tam się ulokowało dowództwo i stamtąd nadal prowadzili nękanie wroga na obrzeżach Warszawy. Przeszkadzanie w transportach, rozrzucanie czegoś po drogach, żeby utrudnić pojazdom dojazd do Warszawy i tak dalej. W różny sposób [działano]. Między innymi odbyła się też akcja [zbrojna] 14 [września] na Bródno, [akcja] oddziału specjalnego „Radziwiłła” [na niemiecką baterię pancerną, ostrzeliwującą Warszawę]. W czasie [tej walki] ranny został brat mojego męża. [Zmarł w październiku. Jest na liście poległych Powstańców w Muzeum Powstania Warszawskiego], Jan Mazur pseudonim „Brzoza”, kapral podchorąży. Skończył tajną podchorążówkę, bo w Legionowie było też tajne szkolenie wojskowe, tajna podchorążówka, szkoła partyzanta, szkoła młodego dowódcy […].

  • Co się dalej z panią dzieje w Legionowie po Powstaniu?

Jestem w grupie tych, którym Niemcy kazali się stawić. Tylko jedna poszłam, a mama zatrzymała moje siostry w domu. Naturalnie tam wyselekcjonowano starsze osoby, nas (młodzież nadającą się do pracy) ustawiono w kolumnę i poprowadzono pod front, to znaczy do Nieporętu, tam był w pobliżu front sowiecki. Niemcy budowali tam umocnienia.

  • Czy pamięta pani, kiedy to było?

Byliśmy prowadzeni pieszo pod konwojem […]. To było w połowie sierpnia. Nasze zajęcia polegały na tym, że wyciągaliśmy (to było chyba nad Kanałem Żerańskim) faszyny, gałęzie, oczyszczałyśmy rowy pewno przeznaczone na okopy. Pamiętam wydarzenie z tego okresu. Nocowaliśmy tam w jakiejś stodole, na sianie – nie pamiętam już tego wszystkiego. W każdym razie do domu wróciłam w opłakanym stanie, jeśli chodzi o higienę. Ranek piękny, słońce, rosa, ptaki gdzieś śpiewają. Byłam w oddaleniu i parę metrów ode mnie była moja koleżanka. Myślę sobie: „Przejdę do tej koleżanki i będziemy razem”. Wyszłam na nasyp i może z dziesięć metrów musiałam przejść, może pięć metrów, nie wiem. Zrobiłam parę kroków i usłyszałam świst kul. Niemiec, który stał przede mną, strzelił, ale nie chciał mnie zabić, bo gdyby chciał, to by mnie zabił. Chciał mnie nastraszyć. Proszę sobie wyobrazić, że zrobiło mu się później głupio (tak mi się wydaje), bo przyszedł do mnie i powiedział: „Nie będziesz tu pracowała”, tylko zaprowadził mnie do innego miejsca, gdzie była stworzona dyżurka i tam moja nauczycielka (jedna z nauczycielek ze szkoły powszechnej) urzędowała. Powiedział: „Będziesz z nią do końca, nie będziesz już pracowała, będziesz z nią”. Tak się wtedy zdarzyło. Później koleżanka, z którą byłam, była w bardzo złym stanie i bardzo źle się czuła. Mówię: „Zosiu, pójdziemy do lekarza i poprosimy o zwolnienie. Powiemy, że mamy biegunkę, coś, że się boimy”. Zresztą lekarze tam dawali zwolnienia, dostałyśmy zwolnienie i wróciłyśmy wcześniej. [Myślę, że byli to lekarze – Polacy].

  • To byli lekarze niemieccy?

Wcześniej niż inni, dostałyśmy zwolnienie, przepustkę i z koleżanką wróciłam pieszo do domu doprowadzić się do porządku.
W domu moja rodzina przeżyła okropny dramat [z powodu mojej nieobecności]. Wrócę do Powstania. Koło 10 sierpnia wkroczyli [Niemcy]. Do momentu ich wkroczenia obsługiwałyśmy powstańczą kuchnię połową. […] W każdym razie [nadszedł] moment rozwiązania oddziałów powstańczych i w lesie zostali [tylko] ochotnicy. Z ochotników został specjalny oddział, który dokonał akcji na Bródnie, a oprócz tego dowódca 1. batalionu, Szymkiewicz [ps. „Znicz”], zorganizował całą grupę (około dwustu osób; można powiedzieć, że batalion) i na początku września przedostali się do Kampinosu. Powstańcy z Legionowa brali udział w walkach w Kampinosie, [w bitwie pod Jaktorowem. Wielu tam zginęło. Czcimy ich pamięć każdego 21 września].

  • A pani?

Jeśli chodzi o moje losy, to potoczyły się tak, wróciłam do Legionowa. Legionowo stało się terenem przyfrontowym. Wkroczyły tu wojska niemieckie, na wszystkich posesjach Niemcy. Niemcy zajęli domy na kwatery, ludność cywilna nie mogła się poruszać, siedzieliśmy tylko w piwnicach albo w [pojedynczych] pokojach, bo Niemcy [domy] pozajmowali. Między innymi w moim domu też kwaterowali Niemcy. Mama przeżywała to wszystko, wyobrażam sobie jak. Trzy młode dziewczyny, a tu takie chmary wojska. Już nie łapanki, a wysiedlenie […]. Legionowo przeżyło trzy wysiedlenia. Jedno wysiedlenie to było zaraz po Powstaniu. Część nas skierowano do robót przymusowych, a część ludności po prostu wysiedlano. Zabierano domy, zajmowano kwatery, wyrzucano ludzi z domów. Drugie wysiedlenie było przed wkroczeniem wojsk sowieckich pod koniec października. Niemcy zorganizowali wysiedlenie. Całe nasze życie polegało na tym, żeby uchronić się od wysiedlenia, żeby nie jechać gdzieś w nieznane i nie wiadomo, co będzie się z nami działo.

  • Udało się pani rodzinie?

Mojej rodzinie się udało. Mieliśmy różne przejścia związane z chronieniem się przed Niemcami […]. [To wspomnienie dotyczy roku 1940]. Represji doznałam już poza ucieczkami, chronienia się w czasie obław, łapanek, później wysiedlenia. Nie wiem, czy to był październik, czy listopad, wiem, że Niemcy przyszli do naszego domu. Niemieckie represje były najbardziej nasilone bezpośrednio, kiedy wkroczyli. Wtedy prześladowali ludność. Później, kiedy już się to zorganizowało, to życie jakoś się unormowało. Ale w pierwszym okresie było tragicznie. Chodzili po domach i wyciągali młodzież. Przyszli do naszego domu. Trzy dziewczynki tulą się, matka przecież była wtedy jeszcze młodą kobietą. Ja czternaście lat, moja siostra prawie trzynaście, najmłodsza jedenaście – trzy dziewczynki.
Najgorsi byli folksdojcze, to znaczy ci Niemcy, którzy tu mieszkali na terenie i później chcieli się wykazać swoją służbą na rzecz Rzeszy. Taki tu był folksdojcz, Dreger się nazywał. Przyszedł z niemieckim patrolem i mnie po prostu wyszarpnął od matki. Szarpnął mnie, że puściłam rękę. Szarpnął mnie na swoją stronę i [powiedział]: „Ty pójdziesz”. Pamiętam rozpacz okropną mojej matki. Pamiętam, moja matka wtedy uklękła na kolana przed Niemcem. Kiedy Dreger wyszedł ze mną i z grupą, jeden Niemiec został. Powiedział do matki: „Nie martw się, ona wróci”.

  • Który to był rok? 1944?

Nie, to był początek 1940 roku. Istotnie tylko przenocowałam [w piwnicy na posterunku żandarmerii]. Przyszedł i w obecności wszystkich, którzy tam byli (byłam chyba najmłodsza w tej grupie, dwa warkoczyki, kręcone włosy, czternastoletnia dziewczynka) mówi: „Czternastoletnie dziecko niech idzie do domu”. Pamiętam te słowa.

  • Reszta została?

Reszta została.

  • Co się z nimi stało?

Po części wiem. Później się dowiedziałam. Był tu sanitariusz, który znał język niemiecki, obsługiwał polowe szpitale wojskowe. Powiedział, że oni pracują, że są potrzebni, bo to byli sami młodzi ludzie. Podobno ich pozwalniano. Ale w Palmirach rozstrzelano [48] mieszkańców Legionowa 26 lutego 1940 roku. Lekarza wojskowego, który miał dyżur w szpitalu polowym, nie uszanowali. Jak wkraczali, byli bezwzględni, nie uszanowali chorych, nikogo. Był szpital polowy, lekarz, [dr. Mermon] zwrócił się po niemiecku [w obronie rannych] i został zastrzelony. Ofiary zaczęły się od pierwszych dni po wkroczeniu.

  • Jak zapamiętała pani koniec wojny, maj 1945 roku?

Zacznę od wkroczenia Sowietów do Legionowa […]. Wkroczyli Sowieci do Legionowa i to był dalszy ciąg represji, bo od razu zaczęły się aresztowania moich nauczycieli, moich przełożonych, moich dowódców. Niemcy w ramach represji popowstaniowych aresztowali dużą grupę Powstańców, część z nich została rozstrzelana w nieznanym miejscu, między innymi dyrektor mojej szkoły Jerzy Siwiński. Druga część akowców (których nie aresztowali Niemcy), która została w Legionowie, doznała od razu represji po wkroczeniu Sowietów do Legionowa. Mieli listy. Gdy była dekonspiracja, to wtedy pewno były te listy sporządzone. Zaczęły się aresztowania i wywożenie do Rembertowa, z Rembertowa do gułagów w Rosji. Wracali dopiero w 1946 roku. [Między innymi mój kolega harcerz, Zbyszek Wiśniewski ps. „Mars”. Rosjanie wkroczyli 28 października 1944 roku, a on został aresztowany już 29 października. Wrócił w 1946 roku, a w 1954 zmarł]. Dlaczego? Na naszym cmentarzu jest symboliczny grób akowców, którzy nie wrócili z Rosji. Napisałam o tym pomniku wiersz, jest w moim tomiku. Użyłam zwrotu „z powstańczej gali wzięci”, bo to była gala powstańcza. Powstanie, płomień Powstania będzie płonął, dopóki Polska będzie istniała, a pamięć o tych, którzy walczyli i ginęli, nie zginie. […]

  • Na tym terenie jest pani człowiekiem, który bardzo dba o to, żeby pamięć o ofiarach wojny, o naszych bohaterach nie zaginęła. Proszę powiedzieć o swojej działalności kombatanckiej.

Pamięć jest bardzo ważna, wiąże się z tradycją, wiąże się z przywiązaniem, wiąże się z historią, wiąże się ze świadomością, wiąże się z domem rodzinnym, z krajem, ojczyzną – to jest wszystko tak ważne, dlatego my, kombatanci zdajemy sobie z tego sprawę. Staramy się, aby pamięć nie zginęła. Stąd dziesiątki krytykowanych przez niektórych tablic, kamieni. Kiedy nas nie będzie, one mówić będą. Dlaczego, kiedy znajdziemy list czy zapiski w starej budowli, przy remoncie czegoś, wszystkich ogarnia wzruszenie? Oglądamy to, relacjonujemy, spisujemy historię i tak dalej. Bo to jest ważne, dzięki temu nasz fundament [narodowy] się betonuje, jesteśmy coraz mocniejsi, silniejsi, bo jesteśmy świadomi tego, czym ten fundament jest […], stąd nasza działalność kombatancka. Przede wszystkim zachowanie pamięci o walce, o nas […].

  • Kiedy powstała w pani chęć napisania monografii?

Nie weryfikowałam się ani nie ujawniałam w czasie PRL. Takie było polecenie naszej drużynowej. Przeszła trudne śledztwo wcześniejsze i wszystkiego się wyparła. Powiedziała, że mamy to samo czynić i nie będziemy się weryfikować.

  • Proszę przypomnieć nazwisko.

Janina Fultyn, z męża Przyjałkowska, nie żyje już. Pseudonim „Baśka”. Weryfikowałam się właściwie dopiero po roku 1990. W 1993 roku stałam się dopiero członkiem Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. Od razu w zarządzie. Chociaż nawet wtedy nie bardzo miałam ochotę się weryfikować, ale moja koleżanka, łączniczka z WSK, siostrzenica Wandy Tomczyńskiej na siłę mnie zaciągnęła na [ulicy] Dubois (tam był wtedy ten urząd) i zmusiła mnie, żebym się zweryfikowała i żebym wstąpiła do związku i nabyła uprawnienia kombatanckie. To się stało w 1993 roku. W 1993 roku wstąpiłam do Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej i od razu zostałam przydzielona do sekcji historycznej, która zajmowała się harcerstwem. W tej sekcji był już mój kolega, Lucjan Spletsteser, który [też] przeszedł szlak bojowy […]. Postanowiliśmy zweryfikować grupę harcerką. Weryfikacja żołnierzy Armii Krajowej odbywała się [wcześniej], a naszego hufca harcerskiego nie. Nawiązaliśmy kontakt z komendą w Warszawie, zorganizowano spotkanie z przedstawicielami drużyn harcerskich, które funkcjonowały w trzech batalionach.
Na tym spotkaniu zapadła decyzja, żeby napisać monografię. Polecenie otrzymał jeden z moich kolegów, który zginął tragicznie […], i tak to się ciągnęło. W zasadzie on się za to zabrał od sporządzania dokumentacji fotograficznej, od robienia fotografii ze spotkań, z uroczystości i tak dalej. Ale nie zabierał się do pisania. Zaczęłam zbierać relacje, dokumenty, poza tym cały czas prowadziłam korespondencję ze swoimi koleżankami, dzieliłyśmy się wspomnieniami. Wtedy już można było otwarcie mówić o okresie okupacyjnym. Kiedy już dokumentów tyle nagromadziłam, a biedak zginął, pomyślałam sobie, że napiszę monografię [mojego] hufca. Później mówię tak: „Jak to monografię hufca, skoro byliśmy i w hufcu, i byliśmy też w poszczególnych oddziałach Armii Krajowej?”. Dziewczyny były w WSK, chłopcy byli i harcerzami i byli w poszczególnych plutonach łącznikami, kończyli podchorążówki i tak dalej. Mówię, że spróbuję napisać historię młodzieży. Jak byliśmy wychowywani od podstaw, co nam dała szkoła przed wojną, co nam dali rodzice, dali nasi wychowawcy. To wszystko w mojej książce.
  • Ile lat zajęła pani ta książka?

Ponad dziesięć lat. Pisanie zostało zakończone w 2009 roku, a przygotowywanie do druku trwało dwa lata, bo w marcu 2011 roku była promocja. Postanowiłam, że [będzie to] historia młodzieży zaangażowanej w walkę. To, co opowiedziałam, to tylko fragmenty, każdy fragment można rozwinąć w szeroką akcję, można film nakręcić i tak dalej, znając historię tego wszystkiego. [Wspominając] nie jest możliwe przekazanie wszystkiego w tak krótkim czasie. [Teraz o Miejscach Pamięci]. Niektóre miejsca pamięci powstały już wcześniej, w okresie PRL, bo koledzy starali się. Na przykład kolega Lucjan postanowił uczcić pamięć trzech poległych harcerzy, swoich kolegów. Kiedy tylko wrócił w 1946 roku, od razu zaczął starania [o upamiętnienie ich bohaterskiej śmierci pomnikiem]. Ale służby bezpieczeństwa się nim zainteresowały i został aresztowany. Odsiedział pięć lat. Po powrocie z więzienia wrócił do tej sprawy. Na początku lat osiemdziesiątych udało mu się ufundować obiekt pamięci w Legionowie na osiedlu Batorego przy pomocy kolegów.

  • Proszę przypomnieć nazwisko pana Lucjana.

Lucjan Spletsteser, trudne nazwisko. Był w męskiej drużynie „Dęba”. To był pierwszy obiekt pamięci. Tablica poświęcona żołnierzom Armii Krajowej po odwilży w 1956 roku ukazała się, ale została później zniszczona. Ponownie została zrobiona i zawieszona [w latach osiemdziesiątych]. W kościołach mamy tablice poświęcone harcerzom, poświęcone akowcom, poświęcone kapelanowi Szelenbaumowi, poświęcone pierwszemu dowódcy I Rejonu, doktorowi Amałowiczowi pseudonim „Tatar” (później on się przeniósł do Rembertowa po akcji przewożenia broni pod Stanisławowem, bo tu bano się dekonspiracji, bano się represji ze strony Niemców, kiedy się zorientowali, że walka konspiracyjna tu jest). Nie wiem, jak to się stało, że Legionowo jakoś się uchroniło. Prawie co roku coś odsłaniamy i coś upamiętniamy. Nauczyciele tajnego nauczania […], patriotyczna rodzina Rykaczewskich [AKowców, którzy nie wrócili z ZSRR z akcji zbrojnej przewożenia broni. Pomnik odsłonięty był w obecności Prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego na cmentarzu w Legionowie. Teraz odsłoniliśmy obiekt pamięci dwóch podchorążych „Warty” i „Lato” na placu Kościuszki. Teraz chcemy jeszcze upamiętnić harcerzy z Legionowa, którzy walczyli w batalionie „Parasol”. Było ich 24, 12 z nich poległo na barykadach Warszawy]. Tam, gdzie zostali aresztowani, zamęczeni, zatorturowani na śmierć przez Niemców – przecież to wszystko bohaterowie, oni wszyscy za Polskę ginęli. Dlaczego tak cierpieli, przecież nic złego nie zrobili, a tak mieli okropną śmierć. Zginęli „Lato” i „Warta” i staramy się upamiętnić to miejsce, gdzie zginęli. […] Wanda Tomczyńska ma swoją tablicę, organizowałam zbiórkę na tę tablicę, uroczystość i w ogóle. Teraz chcemy jeszcze upamiętnić „parasolowców”, żeby o nikim nie zapomnieć. Poza tym otaczamy opieką wszystkie groby na cmentarzach powiatu legionowskiego, bo teren powiatu mniej więcej pokrywa się z I Rejonem, więc wszystkie cmentarze w Jabłonnie, Serocku, Nieporęcie, Chotomowie, Wieliszewie, Tarchominie oraz Woli Kiełpińskiej. [Groby Akowców są pod naszą stałą opieką].
Mamy kontakt z dzielnicą Warszawa-Białołęka, ponieważ te tereny należały do gminy Jabłonna w czasie, kiedy tu był powiat warszawski. Oni tu byli żołnierzami I Rejonu w 2. batalionie i są członkami naszego koła. Spotykamy się i jesteśmy zapraszani przez burmistrza dzielnicy Warszawa Białołęka na spotkania kombatanckie, na uroczystości na cmentarzu i tak dalej. Na cmentarzu w Tarchominie jest też obiekt, panteon patriotyczny, do powstania którego też przyczyniliśmy się […]. Ponieważ my odchodzimy, powstał Zespół Ochrony Pamięci o Armii Krajowej, który przejmuje tę tematykę, przejmuje proces [utrwalania] etosu żołnierzy Armii Krajowej. Jeśli słyszmy – my, żołnierze Armii Krajowej – że gdzieś jakiś oddział Armii Krajowej dokonał zbrodni i tak dalej, to jesteśmy przekonani, że to nie żadni żołnierze Armii Krajowej, tylko jakaś banda, która podszyła się pod Armię Krajową. Nazwali się żołnierzami Armii Krajowej i dokonali tych czynów, o których się mówi, które się nagłaśnia. Dlatego nie należy w to wierzyć.
Chcę jeszcze powiedzieć, że przeżyłam wraz z kolegami (bo było nas trzy osoby) wzruszający moment w czasie pogrzebu Czesława Cywińskiego, który zginął w katastrofie smoleńskiej. Byliśmy na [mszy świętej] w katedrze [Wojska Polskiego], przyjechaliśmy samochodem. Szczęście nam sprzyjało, bo znaleźliśmy dobry parking, mieliśmy też z tym problem. Wchodzimy w trójkę do kościoła, już ma się zacząć msza, kościół jest pełen. Podchodzi do nas jakiś pan i mówi: „Proszę usiąść, tu jest miejsce dla II Rzeczypospolitej”. My jesteśmy obywatelami II Rzeczypospolitej, tej przedwojennej do końca. Tak jesteśmy postrzegani. Przeżyliśmy to w sposób wzruszający, wyciągnął jakąś ławę i mogliśmy sobie usiąść – my, staruszkowie – bo tu wokół młodsze były osoby. My z wielkim trudem przyjechaliśmy na pogrzeb, [ale byliśmy szczęśliwi, że mogliśmy w nim uczestniczyć ze swoim sztandarem i złożyć wiązankę kwiatów].


Legionowo, 3 lipca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna
Bronisława Mazur Pseudonim: „Sosna” Stopień: strzelec, łączniczka, sanitariuszka Formacja: VII Obwód „Obroża”, Rejon I, 1. batalion, Wojskowa Służba Kobiet Dzielnica: Legionowo Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter