Teodora Zofia Zalech „Tola”
Nazywam się Teodora Zalech z domu Borówko, tego nazwiska używałam w czasie wojny i w Powstaniu, i aż do skończenia studiów, właściwie do zamążpójścia. Zmieniłam nazwisko na Zalech.
- Czy pamięta pani czasy swojego dzieciństwa?
Skrajnego dzieciństwa to nie, bo byłam za mała. W każdym razie wiem, że urodziłam się poza Warszawą, ale później się wychowywałam w Warszawie. W Skarżysku-Kamiennej się urodziłam. Jestem najmłodsza z rodzeństwa, mam siostrę. Mój ojciec pracował w Skarżysku w fabryce zbrojeniowej jako inżynier mechanik po wykształceniu [wyższym] zawodowym. Skończył szkołę Wawelberga i jako inżynier był tam zatrudniony. Po dwóch czy trzech latach wróciliśmy do Warszawy. Krótko przed wojną wyjechaliśmy do Ostrołęki. Tam ojciec został dyrektorem gimnazjum mechanicznego (do 1939 roku), a potem wróciliśmy do Warszawy. Cały czas już byliśmy w Warszawie.
- Czy rodzina miała wpływ na pani późniejszą drogę życiową?
Bo ja wiem? Raczej to ja zawsze miałam zacięcie w kierunku medycyny i w tym kierunku poszłam na studia. Skończyłam w Łodzi Akademię Medyczną. Potem zaczęłam pracę jako lekarz. Później, kiedy przyszła kwestia specjalizacji, to pediatria, czyli choroby dziecięce. Starałam się zawsze pracować, rozwiązywać zagadnienia dzieci – chorób, zdrowia. Dość długo pracowałam w Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Łodzi, w sekcji szczepień ochronnych, ogarniającej dzieci, młodzież i częściowo dorosłych szczepieniami ochronnymi (czyli profilaktyka i zabezpieczanie całej populacji przed chorobami zakaźnymi).
- Pamięta pani czasy szkoły?
W Ostrołęce skończyłam szóstą [klasę]. To wtedy się nazywało szkoła powszechna, a nie podstawowa, jak teraz. Sześć klas miałam, zdałam do gimnazjum i niestety – wojna.
W czasie okupacji uczyłam się na tak zwanych kompletach, to znaczy jeździłyśmy z koleżanką, ewentualnie w więcej osób. To była sprawa konspiracyjna i nie każdy mógł się uczyć. Mój ojciec był też z zawodu nauczycielem. Miał powiązania ze Związkiem Nauczycielstwa Polskiego i wszelkie sprawy nauki naszej, mojej i siostry, załatwiał z odpowiednimi osobami. Jeździłyśmy z koleżanką od nauczyciela do nauczyciela (oczywiście nie codziennie) i przerabialiśmy program gimnazjum. Ostatni rok przed Powstaniem wylądowałam w farbiarskiej szkole zawodowej. Tam przerabialiśmy do Powstania czwartą klasę, czyli tak zwana mała matura.
- Pamięta pani sam wybuch wojny?
Pamiętam, dlatego że Ostrołęka leżała wtedy bardzo blisko granicy z Prusami Wschodnimi. Na dwa czy trzy dni przed wybuchem wojny już stamtąd jechali uciekinierzy, Polacy znad granicy, bo tam już były rozruchy, już w tym okresie Niemcy starali się zakłócić porządek i spokój. Tak że pamiętam ludzi, którzy wędrowali z tamtych stron.
- Jak się pani żyło w czasach wojennych?
Ciężko. Może jako dziecko mniej odczuwałam, wszystko spadało na rodziców, na moją starszą siostrę. Ale pamiętam ciężkie warunki i mieszkaniowe, i żywieniowe, i strach, zagrożenie. Kiedy wyjeżdżałam do miasta w sprawach czy nauki, czy jakichś innych, to mama się zawsze bardzo denerwowała, czy wrócę. Miałam trzynaście lat, jak się wojna zaczęła, więc właściwie pierwszy okres młodzieńczy spędziłam w czasie okupacji w warunkach zagrożenia, właściwie codziennego. Będąc na ulicy, w każdej chwili człowiek mógł być złapany czy wywieziony. Niemcy brali na tak zwane roboty do Niemiec w zasadzie powyżej czternastu lat życia, ale pomyłki zawsze się mogą zdarzać, tak że i wcześniej można było trafić do obozu.
- Czy myślała pani, żeby wstąpić do konspiracji w czasach wojennych?
Tak, to znaczy może nie od razu. Wiem, że moja mama brała udział i później moja siostra. Właściwie obydwie prawie się jednocześnie zgłosiły.
- Pamięta pani dzień wybuchu Powstania?
Tak. Myśmy mieli zbiórkę na Górnośląskiej, nie pamiętam numeru. Pierwszy dzień to właściwie czekaliśmy na rozwiązanie się całej sytuacji. Górnośląska jest na Czerniakowie. Następnego dnia chyba przyszliśmy najpierw do domu starców na Czerniakowskiej, a później zorganizowany był szpital przy Zagórnej, w szkole.
- Jaką pani funkcję pełniła w Powstaniu, czym się pani zajmowała?
Najpierw sanitariuszka w sensie transportu rannych i opieki nad nimi na miejscu. Myśmy miały dyżury, tak jak normalne pielęgniarki w szpitalach, opiekowałyśmy się. Byłam tylko przy chorych albo transport rannych. Szpital Ujazdowski to był szpital ZUS-u. To był normalny szpital, do którego cięższe przypadki przenosiliśmy, ponieważ nasz szpital nie był tak dobrze wyposażony, żeby można było na miejscu wykonać wszystkie zabiegi. Pamiętam, w pierwszych dniach sierpnia transportowałam z koleżanką rannego na noszach. To znaczy było więcej osób, bo to jednak ciężki wysiłek nieść nosze z rannym. Wtedy właśnie w ZUS-ie, w szpitalu spotkałam koleżanki. Bardzo się ucieszyłam, to była dla mnie wielka niespodzianka – koleżanki, z którymi chodziłam do czwartej klasy przed Powstaniem. Okazało się (zresztą podejrzewałam, że one pracują już w jakiejś organizacji), że były w „Szarych Szeregach”, też jako sanitariuszki. Tam się akurat znalazły, miały punkt zborny w szpitalu. To było pierwsze zetknięcie się ze znajomymi spoza naszej grupy.
- A może pani coś opowiedzieć o Zgrupowaniu „Kryska”, w którym pani była? Jakie tam panowały relacje? Co się pani najbardziej utrwaliło w pamięci?
U nas były trzy lekarki. Wiem, że skończyły zaraz po wojnie i robiły dyplomy. W czasie okupacji uczyły się w tajnej szkole medycznej. One od początku kierowały właściwie całym… To była doktor Krystyna Godlewska, „Gozdawa”, zdaje się, jej pseudonim, była Elżbieta Irena. W pierwszym okresie, zaraz po wybuchu Powstania, one właściwie organizowały szpital przy Zagórnej, operowały, zajmowały się chorymi. Potem doszło dwóch lekarzy, mężczyzn, już skończonych chirurgów. Natomiast my dziewczęta musiałyśmy wykonywać wszelkie prace. Była część, która pracowała na sali operacyjnej, w sali zabiegowej, a w większość miała dyżur przy chorych, przy pacjentach.
- Były takie sytuacje, kiedy pani się bała?
Oczywiście, z tym że człowiek wtedy nie myślał tylko o sobie. Czerniaków nie był od razu bombardowany masowo, tak jak inne dzielnice. Dzielnice po kolei były niszczone. Przed nami było Powiśle, gdzie moi rodzice mieszkali, potem był Czerniaków. W momencie kiedy nawałnica niemiecka się skierowała tylko i wyłącznie na Czerniaków, to wtedy była masakra. Przedtem były bombardowania, były ostrzeliwania. Na przykład było działo na moście Poniatowskiego i stamtąd bardzo dobrze było widać prawie całą dzielnicę.
- Pamięta pani Niemców? Spotkała ich pani?
Spotkałam Niemców, już jak wkroczyli na teren szpitala (to była połowa września) i ewakuowali cały szpital do Pruszkowa.
Wcześniej nie. Jeżeli byłabym w innych służbach, na pewno bym się spotkała w jakiś sposób, ale tu – raczej nie.
- Czy była pani świadkiem zbrodni wojennych w czasie Powstania?
Był opisywany przypadek, kiedy nas wyprowadzali z Zagórnej poprzez aleję Szucha i później plac Narutowicza. Tamtędy szła trasa w kierunku Dworca Zachodniego i do Pruszkowa. Na moich oczach właśnie zastrzelono jednego z rannych. W zasadzie szpital został ewakuowany jako szpital cywilny. Niemcy uwierzyli, że nie ma wojskowych wśród rannych, że są to wszystko cywilne osoby. Ci, którzy mogli iść, to szli przy pomocy pielęgniarki czy sami starali się iść, a reszta była niesiona na noszach przez pewien okres drogi. [Ranny] został zastrzelony przez Niemca, który eskortował, dlatego że poprosił o chwileczkę odpoczynku czy zwolnienia tempa. Odpowiedzią na to było po prostu zastrzelenie go, akurat blisko naszej grupy.
- Czy ludność cywilna pomagała? Czy na przykład zgłaszała się do pomocy w szpitalach?
Tak, ludność cywilna pomagała, na przykład pod względem wyżywienia pacjentów, ponieważ tam byli też pacjenci cywilni. W związku z tym z okolicznych domów mogły być osoby, rodziny odwiedzały tych pacjentów. Poza tym uważam, że bardzo się sprawdzali, jeżeli chodzi o nastawienie, o pomoc codzienną w pracy.
- Jak wyglądało życie codzienne? Czy było tak, że kończyła pani pracę i mogła się udać do jakiegoś miejsca, aby odpocząć, czy to była ciągła praca przy chorych?
Były dyżury. Jeżeli człowiek nie miał dyżuru, to albo mógł albo odpocząć, albo inne zajęcia czekały na miejscu. W pierwszych dniach, kiedy przeprowadziliśmy się na Zagórną (to jest duża szkoła, kilkupiętrowa), nasze kwatery były na piętrach, na pierwszym, na drugim piętrze. Ale w momencie kiedy zaczął się ostrzał (szpital w zasadzie mieścił się w podziemiach i na parterze, a myśmy mieszkały, kiedy mogłyśmy odpocząć, piętro wyżej), było tam niebezpiecznie.
- Jak było z żywnością? Pani otrzymywała żywność od ludności cywilnej czy od rodziny?
Nie, rodziny tam nie miałam, moja rodzina była na Powiślu. Myśmy mieli zaopatrzeniowców, dwie koleżanki, które zajmowały się zaopatrzeniem i kuchnią. Zaopatrzenie było realizowane przez osoby do tego wyznaczone. Wiem, że na terenie Czerniakowa, blisko nas były magazyny spożywcze „Społem”. Były niemieckie oczywiście i wpadły w polskie ręce. Tam było bardzo dużo różnego rodzaju konserw, żywności. Pamiętam, że na okrągło, jak już nic nie mieliśmy, jedliśmy zupę pomidorową z jakimś makaronem okropnym albo tak zwane sago. Sago to jest, czytałam kiedyś, jakaś roślina. Niemcy chyba to sprowadzali i mieli w magazynach. Podobne do grubej kaszy, przezroczyste, okropne w smaku, ale trzeba było jeść, tak że się jadło. Natomiast, jeżeli było mięso (a mięso najczęściej pochodziło z zabitego konia czy jakiejś innej zwierzyny) – no to przede wszystkim ranni. Nie pamiętam, żebym jadła jakiś kawałek mięsa.
- Pani rodzice byli na Powiślu. Miała pani z nimi kontakt w czasie Powstania?
Myśmy wysłały z siostrą kartkę do rodziców, zresztą ona chyba ma ją u siebie, bo jej swego czasu dałam. Ona napisała, ja się dopisałam. Pocztą polową było wysłane i wiem, że rodzice dostali. Tę kartkę po wojnie odziedziczyłam po rodzicach i wzięłam do siebie. Natomiast ja miałam to szczęście, że jedna z koleżanek, która była w ZUS-ie, w szpitalu… Jej ojciec był porucznikiem, pracował w kwaterze „Kryski”. Ponieważ mieszkał na Powiślu przed Powstaniem, miał tam kontakty, więc dość często przechodził z Czerniakowa na Powiśle. Koleżanka zaproponowała mi, że mogłybyśmy razem przejść, w trójkę. Postarała się dla mnie o przepustkę, bo oczywiście bez przepustki nie można było przejść, i odwiedziłam rodziców. To był początek września, już się zaczęło bombardowanie Powiśla, tak że jak tam byłam, odwiedziłam rodziców, to było bombardowanie, część domu była zniszczona, tak że nocowaliśmy u znajomych. Potem oczywiście, następnego dnia musiałam wrócić na Czerniaków.
- Co się stało z rodzicami?
Przeżyli, zostali wywiezieni z Warszawy i byli w Ursusie. Jakoś im się udało wysiąść w Ursusie pod Warszawą, tylko że myśmy z siostrą o tym nie wiedziały. Gdybym wiedziała, że rodzice są w Ursusie, to może bym próbowała jakoś wyskoczyć z pociągu, wysiąść, żeby się z nimi spotkać. Niestety. Natomiast bardzo pamiętam i przeżyłam przejście na Powiśle. Szliśmy wzdłuż ulicy Książęcej. Kiedyś to zupełnie inaczej wyglądało. Był zrobiony przekop kryty i szło się w górę, na teren zakładu głuchoniemych. Potem naokoło cały plac Trzech Krzyży trzeba było przejść, okrążyć piwnicami. W czasie Powstania przecież domy między sobą były połączone przebiciem przejścia z piwnicy do piwnicy. Tak wylądowaliśmy przy Alejach Jerozolimskich, przy dużej barykadzie. Potem już Nowy Świat, też oczywiście za barykadą było przejście i na dół, na Tamkę. Myśmy mieszkali w czasie wojny Tamka 4. To był przed wojną dom akademicki dla studentów. Tam Związek Nauczycielstwa Polskiego lokował, jeżeli mógł oczywiście, swoich nauczycieli, swoich podopiecznych. Ponieważ ojciec należał do Związku Nauczycielstwa Polskiego, więc otrzymaliśmy tam jeden pokój, bo to były pokoje, układ domu akademickiego: długi korytarz, po bokach pokoje. W czwórkę mieszkaliśmy. Tam rodzice byli aż do wywiezienia z Warszawy do Ursusa.
- Z kim się pani przyjaźniła w czasie Powstania? Czy te przyjaźnie przetrwały?
Przetrwały, może niezupełnie. Przyjaźniłam się bardzo z koleżanką, z którą w pierwszym okresie, zresztą później też, przenosiłyśmy chorych, rannych. Dyżurowałyśmy razem przy rannych na dyżurach. To była Krystyna, przemiła dziewczyna, bardzo bohaterska. Po wojnie się z nią nie spotkałam. Ona wróciła do Warszawy, ale miała jakieś osobiste, bardzo ciężkie przeżycia, tak że wyjechała z Warszawy, nie chciała się z nikim kontaktować. Co się dalej z nią działo, nie wiem. Natomiast przyjaźniłam się z koleżanką, harcerką z „Szarych Szeregów”, Ninką, z którą się po wojnie spotykałam.
- Czy w czasie Powstania uczestniczono w życiu religijnym?
Tak. Oczywiście nie zawsze to było możliwe. Raz byłam na mszy w tak zwanej Blaszance. To była jakaś część pofabryczna, oszklony magazyn chyba, tak że zabezpieczenia żadnego. Tam od czasu do czasu była msza odprawiona, raz byłam. A poza tym, to każdy na swój [sposób]. Raz była też msza na Zagórnej odprawiona, ale akurat wtedy miałam dyżur, tak że nie mogłam uczestniczyć. Natomiast naszym kapelanem była znana postać księdza Stanka, który został zamordowany przez Niemców. Starał się, żeby do każdego prawie dotrzeć, do nas też.
- Czy miała pani dostęp do podziemnej prasy?
Przyznam się, że nie pamiętam w tej chwili.
Wiem, że w mama zawsze coś miała, czytała. Sądzę, że ja też, ale dokładnie tego nie pamiętam.
- Pamięta pani, czy słuchała radia?
Nie miałam takiej możliwości. Na początku wojny – tak. Przez okres pierwszej zimy i wiosny mieszkaliśmy w wynajętym pokoju, przy rodzinie. Tam słuchaliśmy radia. Potem to było już okolicznościowo, jeżeli można było. Myśmy radia nie mieli, więc jeżeli była możliwość, okazja, to tak. Ale nie mogę powiedzieć, że u nas było radio i że można było słuchać codziennie.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
To należy jeszcze do Powstania: kiedy nas Niemcy wyprowadzali z Zagórnej. Tak jak mówiłam, szliśmy, myśmy niosły koleżankę na noszach. Postój był w alei Szucha. Tam część rannych, którzy nie mogli chodzić… Podjechały niemieckie samochody i zabrały ich, podobno do szpitala Dzieciątka Jezus. Natomiast wszyscy inni czekali na jakiś znak, że dalej idziemy. W pewnym momencie podszedł jakiś oficer i wybrał kilka osób z naszej grupy siedzącej na trawie. Między innymi mnie. Zabrali nas na Szucha właśnie, do siedziby gestapo. Wprowadzili nas na podwórze i tam trzymali. Trudno powiedzieć, czas się dłużył, kilkanaście minut, może do pół godziny. Co chcieli, nie wiem. Ta niepewność, to było najgorsze. Nagle przyszedł rozkaz, żeby dalej prowadzić transport. Nie tylko myśmy szli, szło mnóstwo ludzi po drodze dołączonych. Wywołali. Ja byłam i jeszcze kilka osób, kilku mężczyzn. Poszliśmy dalej. Moja siostra oczywiście umierała ze strachu, co się będzie działo. Ja też, przyznam się, nie wiedziałam. Miałam przy sobie, pamiętam, kilka zdjęć rodzinnych. Na środku podwórza leżały sterty desek heblowanych, pamiętam dobrze. Położyłam między te deski. Myślę sobie: „Jak mnie zabiorą na przesłuchanie (nie wiadomo, co chcą), to będę czysta, jeżeli chodzi o te sprawy i nie będę musiała nikogo obciążać. To był taki moment.
Oczywiście jeżeli chodzi o rannych, o chorych, człowiek był codziennie świadkiem czyjejś śmierci. Pamiętam, na samym początku młody Powstaniec (dosłownie pierwszego, drugiego dnia) był ranny w brzuch. Właściwie sprawa nie do uratowania. Musiałam go niestety pilnować od czasu do czasu, pomóc mu w sensie chociażby odpędzenia much, zwilżenia warg. Pierwszy raz się z tym spotkałam, tak że to było dla mnie wielkie przeżycie. Drugi [przypadek]: widziałam (jedyny raz w życiu zresztą) śmierć Powstańca z powodu tężca. Leżał w naszym szpitalu krótko przed ewakuowaniem szpitala. Nie było surowicy, nie było żądnych leków przeciwtężcowych, a u niego niestety nastąpiło zakażenie. To też było to dla mnie wielki przeżycie.
- Czy można było przyzwyczaić się do śmierci ludzi?
Nie, to było tragiczne, ale musiało tak być. Człowiek nie patrzył na to. Wiedzieliśmy, że Powstanie powinno być, że dobrze, że było. Takie było nasze nastawienie: że muszą być ofiary i trzeba po prostu tym ludziom pomagać, w miarę możliwości oczywiście.
- A najlepsze wspomnienie z Powstania?
Myślę, że to nasza grupa, która zorganizowała się przed Powstaniem, ale spotkaliśmy się już w szpitalu czy w punkcie sanitarnym. Nasza współpraca, przyjaźń. Tyle osób! To nie są dwie osoby, trzy osoby, tylko kilkadziesiąt młodych dziewczyn, które wspólnie pracują, pomagają chorym. Wydaje mi się, że to była najpiękniejsza rzecz, jaka mogła człowieka w życiu spotkać. Później, przyznam się szczerze, w swoim życiu takiej grupy już… Oczywiście ta grupa istniała, myśmy się spotykali po wojnie na wspólnych spotkaniach, na mszach, na Solcu w kościółku w rocznicę Powstania czy w rocznicę, kiedy nas wyprowadzono. Miałyśmy z moją przyjaciółką Krysią pacjenta, który miał amputowaną rękę. To była chyba kwestia uszkodzenia granatem, nie wiem. W każdym razie potrzebował więcej pomocy niż każdy inny. Myśmy się do niego w pewnym sensie, w cudzysłowie oczywiście, przywiązały i bardzo chętnie brałyśmy dyżury właśnie w tej części, gdzie był ten chory młody człowiek.
- Do szpitala częściej trafiały osoby, które były ciężko ranne czy raczej lekko ranne?
Wszyscy trafiali, z tym że naprawdę bardzo ciężko ranni byli zanoszeni do Szpitala Ujazdowskiego, to znaczy ZUS-u. Trzeba było ich przetransportować. Z tym że później były zrobione barykady, przekopy, przeniesienie takiego rannego to nie był problem. Problem był tylko, żeby na noszach położyć i jak najszybciej przetransportować. Natomiast w pierwszych dniach to była ekwilibrystyka, żeby przenieść pacjenta, bo Niemcy prowadzili ostrzał pewnych odcinków, więc jeżeli akurat było takie miejsce, trzeba było bardzo ostrożnie. Nawet, pamiętam, trzeba było się czołgać z noszami, żeby jakoś chorego pacjenta przetransportować do szpitala.
- To na pewno było duże ryzyko?
Oczywiście.
- Jak wyglądało wyjście z Warszawy, pamięta pani, jak to się odbywało?
Jak Niemcy zajęli szpital na Zagórnej, podzielili nas na grupy. Dowiedziałam się o tym trochę później. Lekarki, które z nami pracowały i dwie, trzy pielęgniarki zostały. Niemcy przydzielili je do pomocy i opieki nad rannymi niemieckimi żołnierzami i one zostały kilka dni dłużej, ale później też zostały wyprowadzone, natomiast
gros naszych dziewczyn i pacjenci ze szpitala byli wyprowadzani pod osłoną Niemców. Tam byli też Ślązacy, dwóch takich było żołnierzy niemieckich, którzy mówili po polsku. Oczywiście pilnowali nas, to znaczy oni sprawdzali, czy nie ma jakichś śladów, że to był szpital wojskowy. Myśmy przecież mieli i furażerki, część miała mundury, część miała jakieś papiery ze sobą. To wszystko zostało zakopane, schowane. Najpierw Wehrmacht wkroczył, sprawdzali wszystko i jeżeli nawet się coś znalazło (to wiem z relacji jednej osoby), oni nie alarmowali swoich dowódców. Natomiast jak już wkroczyło SS, to wtedy decydowali o tym, kto wychodzi, kiedy i tak dalej.
W Pruszkowie byłyśmy krótko, dlatego że przywieźli nas w dzień, a następnego dnia rano już był transport, żeby wywozić część ludzi do Niemiec na roboty. Nas zgarniali w pierwszym rzędzie, oczywiście mnóstwo ludzi także. Zawieźli nas do Breslau, obecnie Wrocław. Tam nas skierowano do pracy, a potem przeżyłyśmy oblężenie Wrocławia.
- Mogłaby pani coś o tym opowiedzieć?
Najpierw nas wywieziono, tam był obóz przejściowy. Z tego obozu przejściowego po dezynfekcji, po dezynsekcji, po kąpieli i tak dalej (jak to normalnie było w obozie) przeprowadzono nas do urzędu pracy, Arbeitsamt. Tam przydzielono nas do pracy i wtedy było zdziwienie, dlatego że mnie z siostrą skierowano do innej cukrowni, a resztę dziewcząt do innej, Tak że myśmy były prawie że na dwóch krańcach Wrocławia. Nie wiem, dlaczego. Słyszałam, że podobno w tej cukrowni raczej rodziny kierowano do pracy. Ponieważ byłyśmy o tym samym nazwisku… Nie wiem, właściwie do dzisiaj nie jestem pewna, co było przyczyną. W każdym razie myśmy razem znalazły się w cukrowni. Praca była oczywiście ciężka, brudna. W pierwszym etapie obróbki buraków cukrowych przede wszystkim mężczyźni pracowali, natomiast ja pracowałam w części, gdzie już buraki były przerobione na syrop cukrowy. Były olbrzymie kadzie na kilka metrów, kilka ich było. Moim obowiązkiem było pilnować, żeby się to nie wylało. Syrop spływał do kadzi. Było gorąco, więc pracowałam w krótkich spodenkach, bluzeczce cienkiej. [Kadzie] były na dwóch poziomach, nawet na trzech, tak że ciągle trzeba było biegać po schodach. To było na zdrowe, młode nogi i dla osoby, która wytrzymywała gorąco. Moja siostra zaczęła tam pracować, niestety nie mogła, bo była trochę chora na serce. Skierowali ją do lżejszej niby pracy, to znaczy w chłodnych warunkach. W magazynie woziła stukilogramowe worki cukru, już zaplombowane worki, na wózeczkach ręcznych. To miała być lżejsza praca. Ja natomiast cały czas pracowałam [przy kadziach] i w związku z tym, że byłam w różnych częściach działu, miałam możliwość dostępu do produkcji cukru, którym się żywiłam po prostu. Zjadałam codziennie garść cukrowych kulek, takich jak cukierki.
- Długo pani pozostawała we Wrocławiu?
Nas wyzwolono dopiero w maju. W dniu kapitulacji Berlina (czy nawet dzień po) skapitulował Wrocław. Ponieważ tam było całe dowództwo, w każdym razie wysokiej rangi oficerowie SS, gestapo, oni się bronili do ostatniej chwili. Chyba w połowie lutego Rosjanie otoczyli pierścieniem miasto i zamknęli. Niemcy bronili się. Oczywiście pozostałe osoby cywilne, które były na miejscu, były brane do pracy, do kopania rowów, do jakichś porządkowych prac, do kuchni polowych na przykład. Kurczył się teren wolny. Rosjanie następowali na miasto od strony zachodniej, nie wschodniej. Na wschodniej stronie Wrocławia był stały front, tam nie było prawie żadnych walk, natomiast wszelkie walki i zdobywanie Wrocławia było od strony zachodniej. Powoli, jak kurczył się teren zajęty przez Niemców, to wszystkich tych, którzy nie zginęli i byli potrzebni do pracy, przesuwano do innych obozów. Obozy najczęściej organizowano w dużych gmachach szkolnych. W razie bombardowania tam ginęło mnóstwo ludzi.
- Co się z panią działo już po zakończeniu wojny?
Jeszcze mi się przypominała jedna sprawa, przeżycie. Pierwszego kwietnia 1945 roku są moje imieniny i w 1945 roku była Wielkanoc 1 kwietnia, pierwszy dzień Wielkanocy. Wtedy alianci, już nie tylko Rosjanie, zorganizowali nalot na Wrocław, na lotnisko. Myśmy tam byli zatrudnieni (wszyscy obcokrajowcy, większość Polaków) w budowanie lotniska, ponieważ Niemcy chcieli skorzystać z tego lotniska i po prostu uciec, bo wiedzieli, że przegrają. Tak że Niemcy wyburzyli dwie ulice i w tym miejscu budowali lotnisko. Myśmy pracowali przy lotnisku. Pierwszego kwietnia było bombardowanie. Jeden samolot podobno tylko wyleciał stamtąd, a reszta po zbombardowaniu lotniska już się nie nadawała. Co potem? Kiedy Niemcy nas tak przesuwali w stronę wschodnią Wrocławia, znaleźliśmy się znowu w tym samym obozie, do którego nas przywieźli. Ten obóz cały czas był zajęty przez obcokrajowców i tam wytrwaliśmy do wyzwolenia. Moja siostra w czasie okupacji pracowała w biurze, znała wszystkie niuanse pracy biurowej, pisała na maszynie. Polskie władze (2 Armia zajęła ten obóz) dały ogłoszenie, czy ktoś chce pracować, bo są potrzebne siły biurowe. Siostra tam poszła, specjalnie zresztą, dlatego że była możliwość (bez przepustki nikogo nie wypuszczali), żeby zdobyć dla nas, dla znajomych i dla przyjaciół przepustkę. Załatwiła jedną wielką przepustkę chyba na dwadzieścia osób i myśmy wyszli do Oleśnicy. Oleśnica to była pierwsza stacja kolejowa poza Wrocławiem i stamtąd dopiero szły pociągi w różnych kierunkach, przede wszystkim na wschód. Doszliśmy tam cała grupą. do Oleśnicy podstawione były pociągi bydlęce, bo tylko takie wagony wtedy były, i pojechaliśmy w stronę Polski. Jechaliśmy przez Częstochowę, dojechaliśmy do Warszawy. Ponieważ rodzice mieli znajomych na Pradze, skierowałam się tam przede wszystkim i dowiedziałam się, że rodzice żyją i gdzie są. Okazało się, że są w Łodzi.
Pojechałam do nich, z tym że jechałam z Warszawy do Łodzi całą noc, tak to wyglądało. Z Dworca Zachodniego był pociąg. Oczywiście tak się mówi: „Jechałam”. Większość się stało, mnóstwo ludzi. Przyjechałam na Łódź Fabryczną.
Zostałam. Rodzice jechali nad morze, do Sopotu, ale się zatrzymali (nie wiem dlaczego) i mojemu ojcu zaproponowano stanowisko dyrektora w szkole salezjanów w Łodzi na ulicy Wodnej. Zakonnicy prowadzili to przed wojną, chodziło o to, żeby ksiądz nie był oficjalnie dyrektorem. Takie było wytłumaczenie. Do oficjalnych rozmów potrzebny był cywil i ojciec się zgodził. Rodzice byli właściwie bez niczego, wszystko stracili w okresie wojny, okupacji. Ojciec się zgodził, tym bardziej że księża mieli dom dla pracowników i dali rodzicom pokój, więc to był punkt zaczepienia, zdecydowali się zostać. Jak przyjechałam, później przyjechała siostra, to już zostaliśmy w Łodzi, to znaczy ja zostałam z rodzicami.
- Miała pani jakieś problemy w związku z tym, że należała pani do Armii Krajowej?
Wtedy się o tym nie mówiło, tak że nie. Miałam później propozycję (na studiach) wstąpienia do ZMP, później do partii, ale nigdy nie skorzystałam z tej propozycji i nigdy mi nie grożono. Albo miałam szczęście, albo postawa była tak stanowcza, że nie było żadnych wątpliwości, że nie chcę. A ponieważ wtedy o AK jeszcze się oficjalnie nie mówiło, więc jakoś to przeszło ulgowo.
Jeżeli można tak powiedzieć, było pięknym przeżyciem. Takie sytuacje, jak przeżycie Powstania, wszystkie przyjaźnie, które były nawiązane, wspomnienia tych ludzi, to jest rzecz nie do zapomnienia. Do końca życia człowiek to pamięta. Na spotkaniach, wszelkiego rodzaju, rocznicach… Teraz, 25 września, będzie znowu spotkanie Batalionu „Kryski”, wszystkich, którzy jeszcze pozostali. Jest msza w kościele na Solcu, odwiedzenie pomników księdza Stanka i naszego „Kryski”, potem wspólne spotkanie. Człowiek widzi, jak coraz bardziej ta grupka maleje, ale mówi się trudno, dożywamy wieku, że trudno nie tracić po drodze najbliższych i przyjaciół.
Łódź, 19 września 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ludwika Borzymek