Maria Teresa Smoleńska-Lefeld
[W czasie Powstania] nazywałam się Maria Teresa Smoleńska, urodziłam się 28 czerwca 1936 roku, przypadkiem w Hrubieszowie. Brat był starszy ode mnie o dziesięć lat, jak miałam dziewięć miesięcy, [w Radomiu] umarł mój ojciec. Wtedy były zupełnie inne więzy rodzinne. Cała rodzina pracowała w cukrownictwie, co wynikało z [przyczyn], o których nie warto tu opowiadać. Wiadomo było, że nie będziemy z matką i z rodziną mieszkać już w tymże Radomiu, gdzie jest pochowany ojciec. Zakupione zostało mieszkanie w Warszawie, w domu na ulicy Cieszkowskiego [1/3], w Nauczycielskiej Spółdzielni Budowlano-Mieszkaniowej, której budowa zaczęła się w 1928 roku, a skończyła się już po wojnie. Dom był budowany etapami, to jest taki ogromny czworobok stojący na skarpie nad placem Lelewela, zresztą w najwyższym punkcie Warszawy, na wysokości stu [dwóch] metrów nad poziomem morza. Było to znakomite miejsce […] do zabaw dla dzieci. [Kiedy] mieszkanie [było wykańczane], mieszkaliśmy w wynajętej przez mojego stryja willi w Świdrze, [przez kilka] miesięcy.
W 1938 roku przenieśliśmy się do Warszawy. Z owego okresu pamiętam takie „plamki”. Na przykład, darować sobie nie mogę, [że nie pamiętam brata] mojej matki, wuja Stanisława Bończa-Tomaszewskiego, majora wojsk pancernych, który mając lat siedemnaście, uciekł ze szkół do Legionów, do I Brygady, skończył w Katyniu i nawet podczas pierwszej ekshumacji go wykopano, zidentyfikowane zostały jego zwłoki. Jestem wychowana w cieniu Katynia. W 1939 roku, latem, moja matka i jej siostra Janina Dunin-Borkowska, wysłały mnie trzyletnią i mojego siedmioletniego brata ciotecznego Jana Dunin-Borkowskiego (z którym się wychowywaliśmy) na wakacje do miasteczka (Roś pod Wołkowiskiem. W tejże Rosi [spędziliśmy dziesięć miesięcy wojny]. Roś należała do Branickich, a dziadek tegoż mojego kuzyna był lekarzem Branickich i ich pracowników. Stamtąd pochodzi też między innymi Anna Branicka-Wolska, która sporo pisze na te tematy). Oczywiście byłam nieświadoma tego wszystkiego, co się dzieje, ale kiedy 17 września weszli bolszewicy, to nas dwoje i dwie stare kobiety – babcie, czyli pani Dunin-Borkowska, rodzona babcia [Janka], i moja babcia Aniela Tomaszewska, zostały w tym domu. Większość domu została zajęta przez bolszewików, nam zostawiono dwa pokoje i mam z tego [okresu] bardzo dużo wspomnień.
[Zima 1939/1940] była straszna, [były też ogromne] śniegi. [Wtedy to] matka mojego brata przekradła się przez zieloną granice […] i spotkała się ze swoją teściową, panią Aliną Dunin-Borkowską, […] w Wołkowysku, dlatego jej w ogóle nie pamiętam. Okazało się, że [babcia Alina] zaziębiła się, zresztą obie ciężko to odchorowały, staruszka po prostu nie przeżyła tego, [jako że] musiała iść piechotą do Wołkowyska po ogromnych śniegach, w efekcie umarła. W ten sposób zostaliśmy we dwójkę w obcym dla nas miejscu, nie „szło” na czwarty rok, a bratu na ósmy.
[Bolszewicy] zostawili nam dwa pokoje, a resztę domu [Dunin Borkowskich], […] zajęli sami, demolując go, jak przystało na bolszewików. Do mnie niestety czuli wyjątkową sympatię, ale prawdopodobnie dlatego, że przypominałam im ich własne dziecko, to byli żołnierze. Oczywiście ruszyła cała machina wyciągnięcia nas stamtąd. Prawdopodobnie poszły w grę grube łapówki i znajomości, nie wiem jakie, w każdym razie byliśmy tam [prawie] rok. Co parę tygodni wzywano nas (dwoje dzieci i babcię) do NKWD, gdzie rozwalony na fotelu bolszewik zadawał te same pytania, babcia zalewała się łzami i błagała o wydanie paszportu, a myśmy klęczeli. Po czym, jak się dobrze wyśmiał, to mówił, żeby przyjść za parę tygodni. Jednocześnie z Warszawy i z Wołkowyska szła akacja wyciągnięcia nas stamtąd. Pamiętam jedno przesłuchanie przedpaszportowe, miałam ze sobą misia, ale babcia naiwnie pozwoliła mi go wziąć ze sobą. Miś był nadziany złotymi pięciorublówkami. Jak tenże bolszewik wziął misia, rozerwał go, posypały się złote pięciorublówki, a ja zaczęłam [płakać].
Suma summarum jeszcze przed tym jak Niemcy zaatakowali Związek Radziecki, w lipcu 1940 roku wyciągnięto nas stamtąd, bo jeszcze nie było wojny. Przejazd przez granicę był żenujący i straszny, ponieważ Niemcy robili co mogli, żeby nas [upokorzyć]. Gdyby nie to „wyciągnięcie”, to pewno nie wiedziałabym, że jestem Polką (o ile bym przeżyła), bo babcia miała iść do domu starców, a my do domu dziecka. Albo bym przeżyła, ale bym nie wiedziała, kim jestem (raczej Rosjanką).
W lipcu 1940 roku znaleźliśmy się na dworcu w Warszawie, po strasznym, okropnym przejściu przez granicę, gdzie Niemcy robili, co mogli, żeby upokorzyć wszystkich ludzi, którzy przechodzili. Zaczęła się już regularna wojna. W tym okresie miałam bardzo dużo majaków, straszne sny, to zresztą mam w sobie zakodowane i to bardzo wpłynęło na […] mój dosyć depresyjny stosunek do [życia]. Pamiętam majaki, które miałam, bałam się iść do łóżka, bo coś się pokazywało, ja to widziałam. Zaczęła się wojna [niemiecko-bolszewicka], na Żoliborzu zaczęły się łapanki. Dom na Żoliborzu jest zbudowany [na kształt prostokąta], jedna część, [od ulicy Cieszkowskiego, jeszcze niezbudowana]. […] Najgorsze podczas okupacji były dla mnie bombardowania. Dopiero grubo po wojnie dowiedziałam się, że były to bombardowania bolszewickie. Pamiętam pierwsze bombardowanie, kiedy jeszcze Niemcy zostali zaskoczeni, […] potem były reflektory, zapalano „choinki”, niebo się rozświetlało i leciały samoloty. Pierwszy rosyjski nalot poszedł na Żoliborz – dzielnicę typowo mieszkaniową, [wtedy] została [zbombardowana] kolonia willi [stojących] naprzeciwko kościoła Świętego Stanisława Kostki, teraz już na Żoliborzu mało kto wie, że tam były domy; [również] została zwalona kolonia [przy ulicy Krasińskiego], […] teraz są tam bloki, wtedy była to też kolonia domków, willi, ale to wszystko były skromne wille […]. Nalot zaczynał się od tego, że dozorca walił w żelazną sztabę, zawieszoną koło śmietnika i wszyscy zbiegali do piwnicy. Zaczynało się – to był też koszmar: jedni płakali, drudzy się modlili, wszyscy wyli, inni drętwieli, to był pierwszy nalot, potem już takiego nalotu na Żoliborz nie było. Ale strasznie się potem bałam, [więc] matka wysyłała mnie pod Warszawę do Łomianek, gdzie wuj miał dom z ogrodem. To nie było takie miasto bogate jak teraz, tylko po prostu było to miasteczko, gdzie było kilkanaście rodzin inteligenckich, którzy mieszkali [w nim] latem, to były jakby dacze, a reszta sami Żydzi, jak się dowiedziałam już po wojnie. Moi wujostwo przechowali jedną Żydówkę, ale to jest zupełnie inna […] historia.
Głównie byłam w Warszawie, brat w tym czasie chodził do gimnazjum ojców Marianów [występującego] pod nazwą „Szkoła Drogowa”, [jako że] w Generalnej Guberni, były tylko [szkoły] powszechne [i zawodowe], w których nie uczono historii. Zresztą Niemcy robili to samo po wojnie, nie ucząc historii swoich dzieci, a Rosjanie i Litwini uczą ją i do dziś kłamliwie. Nauczyłam się historii w domu. Brata wywalono ze szkoły, bo był niegrzeczny dla folksdojcza, nauczyciela niemieckiego, ale jednocześnie dyrektor szkoły, zalewając się łzami, przyjął go natychmiast na komplety. Wszędzie były komplety i ci sami nauczyciele uczyli na kompletach.
Jednocześnie brat i wszyscy jego koledzy [należeli do AK i byli w tajnej Szkole Podchorążych]. Młodzież była niesłychanie z sobą zżyta, na co duży wpływ miała godzina policyjna, bo od pewnego momentu nie można było bez ryzyka wyjść poza obręb podwórka. [Teraz jest to] piękny ogród, ale [wtedy] to było miejsce do wspaniałych zabaw. [Nie było tak, że] głównie dzieci siedziały i płakały, tylko bardzo dobrze się bawiliśmy. Na podwórku były trzy drzewa, trzepak jak zwykle i dwa śmietniki. Młodzież była w konspiracji w AK, również działał w niej Adam Nowosławski – jeszcze żyje, bardzo wybitny działacz NSZ, późniejszy profesor medycyny […]. On był w tej części NSZ, która przyłączyła się do AK. Na początku wszyscy młodzi ludzie nie bardzo się orientowali, co to jest, [kiedy] zorganizowało [się] państwo podziemne [wszystko było jasne]. Jednocześnie [brat mój] poza tą szkołą kończył [tajną] podchorążówkę. […] Było parę osób ze starszej młodzieży, bo ja w ogóle się nie liczyłam oczywiście, ale dzieci nieco starsze ode mnie brały w Powstaniu udział, nosząc gazetki i tak dalej. [Ludzie] przygotowywali się bardzo intensywnie do Powstania. […] [Moja] matka [wiedziała], że Andrzej jest w AK, że w mieszkaniu odbywają się komplety podchorążówki, i wszyscy tak żyli.
Ciekawostką jest, że w jednym z mieszkań mieszkała rodzina folksdojczów, niejakich Rozmusów. Jeden z nich zerwał z rodziną, znalazł się w AK i ślad po nim zaginął, a ta reszta to były bardzo ładne dziewczyny, do których przychodzili Niemcy oraz inni folksdojcze, było [tam] dwoje małych dzieci, pięć, siedem lat. Na naszym tak zwanym podwórku była [tak wielka] solidarność, że żadne z dzieci nie bawiło się z małymi folksdojczami, chociaż nie bardzo wiedzieliśmy, o co chodzi i one były zupełnie same. Ponieważ przynoszono im różne frykasy, rzucali w nas pomarańczami, których nikt nie dotykał, to była solidarność małych dzieci. Potem [Rozmus] został rozstrzelany z wyroku AK na Pawiaku, pracował i tam się „zasłużył”, a matka była rozstrzelana też wyrokiem sądu podziemnego AK podczas Powstania. Co ona tam zrobiła, to już nie wiem. Chodziłam jeszcze wtedy do przedszkola.
- Jak wyglądało przedszkole?
Chodziłam do cudownego przedszkola [mieszczącego się] w klasztorze sióstr zmartwychwstanek, róg ulicy Stołecznej [i Krasińskiego], zwanej obecnie Popiełuszki. Wszyscy żoliborzanie byli bardzo przeciwni [zmianie nazwy], ponieważ to była ulica […] nazwana przez prezydenta Starzyńskiego, dlatego [też] prawdziwy żoliborzanin nie mówi nigdy „Popiełuszki”, szanując [nazwę wybraną przez Prezydenta]. Przedszkole było pięknie urządzone. To był ogromny gmach, były w nim [potem] straszne walki. [Był tam także szpital powstańczy]. Przedszkole było pięknie wyposażone, był ogromny ogród, na którym teraz są bloki, zakonnice z głównego Domu Zmartwychwstanek z Rzymu przysyłały co jakiś czas jakieś frykasy. Jednym słowem, bardzo było przyjemnie. […]
Powstanie wybuchło nieopodal kina „Tęcza”, co jest oznakowane, na ulicy Suzina, kilkaset metrów od naszego domu. Jest 1 sierpnia, Powstanie miało wybuchnąć o siedemnastej, wobec tego mój brat jeszcze rano, przed południem pojechał do Śródmieścia, żeby coś załatwić. Siedzimy przy obiedzie, jest godzina trzynasta czterdzieści i nagle… […] Siedzimy przy stole, jemy obiad, nie ma brata i nagle jakaś strzelanina. Na podwórko przez niezamkniętą, niezbudowaną część domu [od ulicy Cieszkowskiego] […], wpadają akowcy z opaskami, w hełmach. Pamiętam zdanie mojej mamy: „Jezus Maria, zaczęło się, a Andrzeja nie ma”. Były jakieś walki. Mnie oczywiście natychmiast zagnano na koniec mieszkania do przedpokoju, a potem spędziłam pierwszy dzień Powstania w ubikacji, to uchodziło za najbezpieczniejsze miejsce. Udało mi się wyjść na chwileczkę stamtąd i zobaczyłam przez szparę między oknem a zasłonami, że na wprost naszego domu na Słowackiego stały dwa „Tygrysy” i jeden z nich strzelił w willę poniżej placu Lelewela, która zaczęła się palić. Po czym matka mnie złapała i zamknęła w ubikacji. Jeszcze były jakieś walki na podwórku, zginęło kilka osób.
Pierwszą noc spędziliśmy w mieszkaniu, potem się jakoś uspokoiło. Ludzi ogarnął dziki entuzjazm. W suterynach mieszkało zupełnie inne towarzystwo, z nie wszystkimi dziećmi się zadawało. Otóż wszyscy, a to był dom wyjątkowo inteligencki, taki typowy stary Żoliborz, z dziką radością rzucili się budować niepotrzebną i nigdy niewykorzystaną barykadę na [na ulicy Cieszkowskiego] równoległej do Krechowieckiej […]. Znalazły się sztandary, w ogóle był obłęd radości.
Następną noc spędziliśmy w schronie, a przed wojną, ponieważ ten dom był bardzo solidnie budowany, w części domu od strony ulicy Słowackiego, między Krechowiecką a Cieszkowskiego były specjalnie wzmacniane stropy i tak samo stropy piwnic; były dwie sale, dwa ogromne schrony. Przed wojną już to przygotowywano jako schrony, chociaż nikt o wojnie nie mówił. Pamiętam podczas okupacji, ludzie, mieszkańcy domu, pękali ze śmiechu, po co jeden z członków zarządu tejże spółdzielni postanowił, że na podwórku zostanie wybudowana studnia. Na podwórku były trzy drzewa, trzepak i zbudowano tę studnię, ku ogólnej radości mieszkańców. Otóż przy studni [podczas Powstania], co noc ginęło co najmniej kilka osób.
Moja matka podczas wojny utrzymywała całą rodzinę, imając się wszelkich zajęć, między innymi (i to było dla mnie też rzeczą straszną) nie znając słowa po niemiecku, chodziła wespół z jakąś naszą sąsiadka do sklepów niemieckich z fałszywymi niemieckimi kartkami i kupowały różne produkty. Za te kartki można było natychmiast wylądować w Oświęcimiu. Przez jakiś czas to trwało, na tym był bardzo dobry zarobek, myśmy nie głodowali. W pewnym momencie, kiedy tramwaj zjeżdżał z Dworca Gdańskiego (zawsze tak było), to motorniczy krzyczał: „Łapanka!”. Wtedy zwalniał, możliwie jak się dało, żeby wszyscy wyskakiwali, kto mógł, to mógł. Matka wyskoczyła z torbą pełną mięsa i kartek, i powiedziała, że to już koniec, ona już tego nerwowo nie wytrzyma. Utrzymywała rodzinę, robiąc różne rzeczy.
Podczas Powstania, co noc ona i wszyscy, nie tylko z naszego domu, ustawiali się w kolejce do nieszczęsnej studni, która była na szczęście zbudowana, a której atrapa jest do dziś, tylko woda z niej nie leci. Niemcy bardzo szybko zorientowali się, że tam jest woda, i co noc ginęło kilka osób. Między innymi przyjechała do rodziny, matka z dwoma bliźniakami, takimi w poduszkach [w becikach], chłopcami, poszła w ciągu dnia po wodę i tam ją rozerwało na strzępy. Bliźniaki zostały wychowane przez ciotkę i wuja, wyrosły na porządnych ludzi.
Jak ważny był to dom – otóż [przez długi okres] była tam komenda Żoliborza i stał pułkownik „Żywiciel”, właściwie był to punkt centralny. Po tym jak rozwalono dom na ulicy Krasińskiego 16, to jest naprzeciwko kościoła Świętego Stanisław Kostki, wtedy przeniósł się do nas. To był świetny punkt obserwacyjny z powodu [usytuowania domu].
Była kompania, która (może mylę nazwy, bo mi się mylą kompanie z różnymi pułkami i innymi brygadami) przedarła się z Kampinosu i zakotwiczyła u nas. W domu byli żołnierze z batalionu „Żniwa” czy „Żmija” – nie pamiętam, co jeszcze, bo wszystkie oddziały od pułkownika Żywiciela było na „ż”.
- Mieszkańcy pomagali jakoś żołnierzom?
Oczywiście, a poza tym oni walczyli. Najpierw były straszliwe walki u zmartwychwstanek, gdzie klasztor został zniszczony niemalże w całości, a tam był szpital powstańczy. Myśmy po dwóch nocach przenieśli się do własnej piwnicy, bo nie dało się wytrzymać w tym schronie. Na dodatek drugiego dnia Powstania, w narożnik domu róg Cieszkowskiego i Słowackiego, który był niewykończony, rąbnęło działo kolejowe. Dom trzymał się, [ale] była [to] kompletna ruina, tyle że nie było tam zamieszkałych mieszkań. Zginęło wtedy siedem osób, pamiętam to bardzo dobrze.
Tak. Siedem osób spośród mieszkańców. Była rodzina państwa Willów, którego córka Danka była potem żoną Szymona Kobylińskiego. Pamiętam dobrze, że żona pana Willa chodziła i szukała jego głowy, ponieważ znalazła wszystkie jego szczątki, ale nie znalazła nigdy głowy. Oczywiście został pochowany na podwórku [wraz] z innymi. Niesamowite wrażenie – głowy nie można znaleźć! Jeszcze było akowców do licha i trochę, łącznicy ze Śródmieścia przychodzili prosto do nas, poza tym od nas wychodzili na akcję. Na przykład była słynna, straszliwa walka w niejakiej olejarni (ale nic o tym nie wiem) na Marymoncie. Dzielnica była niedaleko nas, ale dzieci z Marymontu nie bawiły się z dziećmi z Żoliborza, najwyżej się chłopcy bili, nic więcej. Pamiętam moment, kiedy w 1944 roku moja mama posadziła w skrzynkach na balkonie przepiękne, cudowne, czerwone goździki. Daliśmy trochę tych goździków kilku żołnierzom, którzy szli na akcję, i wszyscy niestety zginęli. Od tej pory matka nigdy nie posadziła takowych kwiatów.
Po walkach i zniszczeniu szpitala u zmartwychwstanek szpital został przeniesiony do naszego domu, do sal-schronów. Schrony zostały opróżnione. W kącie gdzieś za firanką na żywca głównie operowało trzech [słynnych] chirurgów: doktór Węglewicz, którego dwoje dzieci zginęło w Powstanie, doktór Łaski [i trzeci, którego nazwiska nie pamiętam]. Zakradłam się kiedyś do [szpitala], [zobaczyłam] dziewczynę na noszach (bo oni czekali na tą rzeź w korytarzu tegoż schronu), która strasznie płakała i błagała [o pomoc], ona już z bólu nie [mogła] wytrzymać. Uciekłam stamtąd. W ogóle drugiego dnia Powstania do czego się wzięli mieszkańcy? Ponieważ każda klatka schodowa była ograniczona murem, otóż te wszystkie mury zostały zwalone przez mieszkańców, tak że była łączność piwnicami przez całe [osiedle]. Rannych zaczęło przybywać coraz więcej, a podwórko zamieniło się w cmentarz. Grobów było coraz więcej [i] więcej. Był taki moment, kiedy chowano poza domem. Jakieś piętnaście lat temu przy okazji robót kanalizacyjnych odkopano kości Powstańca całkiem dobrze zachowane, właściwie głównie broń się zachowała. Nie wiem, co się stało z różnymi [przedmiotami], które miał przy sobie, może są [w muzeum,] mam taką nadzieję. Jego pochowano na cmentarzu wojskowym, ale w miejscu, [w którym go wykopano] jest symboliczny grób.
Potem zostały opróżnione wszystkie suteryny. W suterynach były bardzo ładne mieszkania, tyle że poniżej [chodnika]. Potem ranni zaczęli leżeć już wespół z mieszkańcami piwnic w piwnicach. W naszej piwnicy było tak ciasno, że się nie dało, ale były takie piwnice, które mogły wpuścić rannego. Trzech słynnych lekarzy warszawskich (potem po wojnie pracujących na Żoliborzu) prowadziło ten szpital. Było coraz gorzej. Nie przypominam sobie, żebym cierpiała głód, nie miałam takiego momentu, ale byłam dzieckiem. Matka miała dwa bochenki chleba i dostawałam codziennie jedną kromkę. Całkiem mi się wygodnie w piwnicy mieszkało, miałam osiem lat. Nieopodal w następnej [piwnicy] mieszkali nasi sąsiedzi z piętra wyżej, państwo Piołun-Noyszewscy, gdzie [jeden z nich] był umierający na gruźlicę i moja rówieśnica [chora na] straszliwą szkarlatynę. Jak się tym nie zaraziłam, to Bóg jeden raczy wiedzieć.
Jeszcze ciekawostka – było dwunastu jeńców węgierskich, którzy nadzwyczaj radośnie przyjęli tę niewolę, byli bardzo lubiani, robili co mogli, pomagali akowcom.
- Jak oni się tam znaleźli?
Nie wiem, byli w wojsku niemieckim, tylko robili, co mogli, żeby nie walczyć. Jeden zakochał się w Milence Piołun-Noyszewskiej, ale [bez wzajemności]. Większość ich zginęła, ponieważ z węgierską fantazją wychodzili na ulice i padali ofiarą snajperów.
Nawiasem mówiąc, jak ktoś chce rozpoznać żoliborzanina, z których większość jest już w zaświatach, to może się zapytać, gdzie był bar „Jaskółka”. Jeżeli [jest żoliborzaninem, to] wie gdzie, czyli w naszym domu na rogu, gdzie obecnie jest apteka, był bar „Jaskółka”. Tam częściowe udziały miał Mieczysław Fogg, ale przede wszystkim był własnością niejakiego pana Pietraszewicza, którego syn o pseudonimie „Lot” zginął w zamachu na Kutscherę. Pietraszewicz mieszkał dwa domy dalej od nas i pewnego razu przyszedł [do baru] zobaczyć, co się święci, i niestety przypłacił to życiem, [został zabity przez snajpera]. Kilka razy udało mi się wymknąć z piwnicy, jak był jakiś taki względny spokój. Najgorzej było we wrześniu, dopiero piekło zaczęło się na Żoliborzu we wrześniu. Niemcy po kolei likwidowali dzielnice, ale nigdy nie przeżyliśmy tego, co było na Woli. Tak że [Pietraszewicz] zginął od snajpera, a tenże „Lot” (jest jego tablica ku czci) zginął podczas zamachu na Kutscherę. Węgrzy ciągle wyłazili, byli nadzwyczaj weseli i zadowoleni, że są w polskiej niewoli, bardzo im było miło i wszyscy ich lubili.
Skończyło się jedzenie. Jeśli chodzi o jedzenie, to też [zdobywanie go] przepłacali ludzie życiem. Na Dolnym Żoliborzu […] były ogródki działkowe, jeszcze przedwojenne, ludzie przekradali się na [te] ogródki, ściągając, ile się da i co się da. Niektórzy nie wracali [przepłacając te wyprawy życiem]. Bardzo interesującą rzeczą jest to, że podczas budowy domu […] w pustakach (przed wojną) podczas budowy była magazynowana broń. Kiedy wybuchło Powstanie, to cały szereg ludzi, którzy nie wiedzieli, że mieszkają [w budynku], gdzie pod stropami są składy broni, ze zdziwieniem zobaczyła, jak Powstańcy rozbijają im sufity i wyciągają masę broni. To jest też taka ciekawostka, która dowodzi, że część ludzi przewidywała coś podobnego.
Przyszedł wrzesień – właściwie Żoliborz był w dużym stopniu w rękach Niemców. W piwnicach było już przerażająco ciasno, na korytarzach już nie było miejsca do leżenia na podłodze, tylko do siedzenia w kucki, przychodzili ludzie z Marymontu, pogardzanego przez żoliborzan (obecnie dzielnica willowa). Przychodzili ludzie, uciekając przed „ukraińcami”, którzy pacyfikowali domy, większość [mieszkańców była przez nich zabijana]. Ci, którym się udało uciec, docierali do naszego domu i na Krechowiecką 5. Przed domem, po drugiej stronie tego mojego, jest też dom ogromny pod numerem Krechowiecka 5. Mnie udało się kiedyś wymknąć z piwnicy, ponieważ tam leżał niewypał działa kolejowego, który miał mniej więcej ze dwa metry długości, potworne to zupełnie było. Na szczęście nie wypalił, ale musiałam to zobaczyć. W ramach budowania barykad, natychmiast przez ulicę Krechowiecką były [wykopane] dwa rowy, jeden bardzo głęboki, przeciwczołgowy. Zresztą żaden czołg tam [nigdy się nie pojawił], a drugi komunikacyjny, był bardzo użyteczny do przechodzenia na drugą stronę Słowackiego.
Przyszedł koniec Powstania, już nie było entuzjazmu, tylko właściwie wszyscy byli przygotowani na śmierć. I na przykład pamiętam reakcję mojej mamy, która dowiedziała się pewnego razu od jakiegoś łącznika, który przeszedł ze Śródmieścia (nie wiem, jak się przechodziło ze Śródmieścia, przez wiadukt, czy przez kanały, nie mam pojęcia) i powiedział, że widział mojego brata, który walczył w Batalionie „Kiliński”, w Zgrupowaniu „Chrobry II”, ten dom jeszcze jest, zresztą jest jeszcze postrzelany na Żelaznej. Znalazł się w „Chrobrym II”, więc [powiedział], że widział mojego brata Andrzeja nieżywego i powiedział to matce, którą znał. Mama zupełnie się tym nie przejęła, ale to tłumaczę tym, że ludzie myśleli tak: „To nie ma znaczenia, dzisiaj ja, jutro on; wczoraj on, a dzisiaj ja”. Wszyscy byli przygotowani na śmierć i nawet się o tym nie mówiło. To było wiadomo, że my z tego nie wyjdziemy cało.
Pod koniec Powstania, kiedy już się kończyły w ogóle zapasy żywności, ludzie starali się wziąć ze sobą [co się dało], przygotować się do wyrzucenia. Ja na przykład miałam na sobie ze trzy sukienki, kilka swetrów w tej gorącej piwnicy. Dla mnie to jest ważne, co może [spowodować] stres. W pewnym momencie w naszą klatkę schodową rąbnął pocisk, rozwalił tę klatkę i mnie się posypały na nogi odłamki szkła, i kamienie, zaczęło się gojenie ranek. Ponieważ miałam straszliwą awitaminozę, to miałam od kolan po duży palec nogi pokryte ranami. Matka dostała opatrunki ze szpitala, ale nic więcej. Byłam zabandażowana do [kolan] i miałam straszliwe rany pod stopami, [tak więc] można było mi włożyć tylko buty skórkowe typu kierpce, w tym mogłam się poruszać.
Ludzie pakowali się, przygotowywali się do tego, jak nas wywalą. W pewnym momencie nadszedł ten moment, tylko myśmy nie wiedzieli, że to już jest po kapitulacji. To było chyba 2 albo 3 października, może inni wiedzieli, ale nie wiem, czy moja rodzina wiedziała. Był dziki strach i tylko modlitwy o to, żeby nas nie wyganiali „ukraińcy”, bo to było coś strasznego. Nigdy w życiu nie przypuszczałam, że ogromny dom można ewakuować w ciągu paru minut. Nagle pojawił się (na szczęście niemiecki) żołnierz w otworze drzwiowym naszej klatki i zaczął wrzeszczeć
Raus! Raus! Raus! – dzikim wrzaskiem, oczywiście był z karabinem. Wszyscy zaczęli się wynosić, zostawiając te przygotowane rzeczy, biorąc najgłupsze. Dziewczyna, w której kochał się Węgier, miała całą biżuterię rodzinną w woreczku na szyi, i ona w tym szoku rzuciła ten woreczek z klejnotami w kąt, i wyszła bez tego, [co miało być] podstawą ich utrzymania. Potem Niemcy pognali nas wszystkich (to był już jeden cmentarz) pod mur domu, równoległy do Słowackiego, tam gdzie był szpital. Wszyscy zostali ustawieni przy akompaniamencie ich wrzasków (wiadomo, że Niemcy wrzeszczą, to jest ich podstawowy sposób porozumiewania się), naprzeciwko ustawili karabin maszynowy i była wesoła zabawa pod tytułem: „Zaraz was zabijemy, a dom będzie spalony”. Już były przygotowywane miotacze ognia. Dom na szczęście nie został spalony. Ludzie się nawet nie przejmowali tym, [że będą strzelać]. Jak już się nami nacieszyli, to pozwolili mężczyznom wyjść przez tę część domu, która została dobudowana po wojnie, a przedtem był [pusty plac], a kobiety i dzieci przepędzono (w tym mnie) przez schody ze zrujnowanej [części] domu. Na każdym schodku leżały zwłoki, bo już nie można było ich chować. Wrzasnęłam dziko oczywiście, matka mnie złapała za rękę… Tam było jeszcze kilka osób z rodziny, ale mówię o sobie i o mamie i o babci. Babcia moja była tak dzielna, że pomimo wrzasków Niemca wróciła się do piwnicy i wzięła dwa futra, i dzięki temu przeżyliśmy zimę 1944 roku. Jedno było długie, drugie było krótkie, to była moja kurteczka.
Przegnali nas przez trupy, doskonale pamiętam, z zamkniętymi oczami wdepnęłam dwoma nogami w jakiś rozwalony brzuch, mama mnie bardzo szybko przeciągnęła i wyszłyśmy poza dom. Pognali nas ulicami: Suzina, tam gdzie wybuchło Powstanie, w prawo na Krasińskiego, dołączyli ludzi z domu z Krasińskiego 16 i szliśmy w stronę cmentarza wojskowego. Po jednej stronie był klasztor, po drugiej stronie były glinianki i tam stały czołgi, które dla zabawy wodziły po nas lufami. Jak był stan wojenny, to dla mnie nawet patrzenie na tankietki, armatki wodne było czymś przerażającym; to było straszne, bo czołg to jest dla mnie coś przerażającego. Masę ludzi, nie mających siły iść, kładło się na ulicę, pewno jak już wszyscy przeszli, Niemcy ich zabijali, ale to tak cichcem.
Potem zrobiono nam postój na Powązkowskiej przy barakach, które były jeszcze do niedawna bliżej cmentarza wojskowego, na postoju też „ukraińcy” [okradali ludzi], bo oni mieli do tego szczególne predyspozycje. Na przykład pytają się uprzejmie, która godzina, więc jeżeli ktoś naiwnie im odpowiedział, natychmiast nie miał zegarka, to był ich taki sposób. Niemcy nie kradli zegarków, więc raczej to byli „ukraińcy”.
Szliśmy na Dworzec Zachodni samymi ruinami przez Wolę. Jak doszłam na tych ranach, to nie wiem. W stresie człowiek robi dziwne rzeczy, których nigdy by normalnie nie zrobił. Na Dworcu Zachodnim załadowali nas na płaskie wagony-platformy i pojechaliśmy do sławetnego Pruszkowa. Ostatni mój widok Warszawy był niezwykle piękny: to było płonące miasto, a jednocześnie była masa kolorowych pocisków wystrzeliwanych – taką Warszawę zapamiętałam.
Kto wszedł do Pruszkowa, do hal, natychmiast był czarny od wszy, ale nikt się tym nie przejmował, ani ja, ani nikt specjalnie. Mama zdjęła mi opatrunki i załamała ręce, bała się poprosić lekarza, bo [myślała], że mnie zabiorą i nas rozdzielą, oddając mnie do szpitala. Nie wiem, jakim cudem wycyganiła [opatrunki] i zabandażowała mi nogi od nowa. W [Pruszkowie] spędziliśmy dwa dni, potem nastąpiła selekcja. O sanitariatach wolę nie mówić, bo były zbyt obrzydliwe. Dali nam jakieś jedzenie, ale to były jakieś pomyje skrzyżowane z kromką chleba.
Słynne [baraki], one są w Ursusie i są zaznaczone, to były hale przemysłowe przy zakładach „Ursus”, ich było dwie albo trzy. Następowała selekcja. Nie wiedziałam, dlaczego moja matka bardzo mocno mnie trzyma za rękę, a z drugiej strony moją babcię, która była młodsza [niż ja obecnie], ale jak przystało na ówczesne staruszki, miała jeden ząb i była ubrana na czarno, inaczej nie wypadało damie w tym wieku chodzić. Jednym słowem – staruszka jak się patrzy. Dostaliśmy znak, [żeby iść] na prawo do pociągów. Wagony były otwarte, a ci, co na lewo, to albo na roboty do Niemiec (ci silniejsi), albo do obozu koncentracyjnego najczęściej […]. Masę akowców znalazło się też w obozie koncentracyjnym. Wagony były otwarte, ale wysokie, był tam dziki tłum ludzi, którzy wieźli niesłychane rzeczy. Pamiętam małżeństwo, które wzięło na przykład wypchaną papugę. Ludzie brali rzeczy zupełnie nieprzydatne, bo wszyscy byli w szoku. Co jakiś czas wrzucano nam do wagonów z zewnątrz jabłka i kawałki chleba. Mieszkańcy wagonu wydłubali dziurę do celów higienicznych, bo jednak gdzieś trzeba było [się załatwiać].
Jechaliśmy i jechaliśmy, [zjadłam] jakieś jabłko czy coś. Dojechaliśmy do Słomnik. Żeby się dostać do Słomnik, trzeba było przejechać pociągiem przez tunel. Do dziś tak jest, tylko inaczej się jedzie teraz, a inaczej się jedzie otwartymi wagonami towarowymi. W związku z tym po przejażdżce przez tunel, gdzie jeszcze straszny dym z lokomotywy szedł na ludzi, wszyscy wyglądaliśmy jak banda Murzynów.
Znaleźliśmy się w Słomnikach. Nigdy nie lubiłam słodyczy, lubiłam masło, mięso i fasolę zawsze. Kiedy na stacji w tychże Słomnikach Niemcy rozdawali (z dzikim wrzaskiem, bo oni jakoś inaczej nie umieli) puszki szwajcarskie mleka słodkiego, wzięłam to do buzi i wyplułam, bo to było dla mnie za słodkie, nawet po dwóch miesiącach Powstania. W Słomnikach rozwiązali transport i praktycznie byliśmy wolni, każdy mógł sobie robić, co chce. Jednocześnie Niemcy kazali chłopom wysłać furmanki, które stały na rynku w tychże Słomnikach. Ludność Małopolski odnosiła się do warszawiaków bardzo źle, jednocześnie tam było już królestwo partyzantów. Wojna się kończyła. Ponieważ nie było dróg, tylko bagniska, więc [Niemcy] wiedząc, że jest jakiś oddział [partyzantów], który ucztuje w jakimś dworze, udawali, że jak przejeżdżają, że nic nie widzieli, każdy chce żyć. W tychże Słomnikach nocowałyśmy dwa dni, przy czym właściciel mieszkania wściekły, że musiał nas przenocować, ukradł matce mojej przypadkiem w [jej] rzeczach będącą francuską apaszkę jedwabną i pasek, ale nie dziwię się temu, bo przed wojną podobno Słomniki były stolicą złodziei. Byli okropni. Po dwóch dniach tej egzystencji matka wyszła szukać jakiejś furmanki, podeszła do fornala i pyta się: „Skąd jesteście?”. Tak się wtedy mówiło. On mówi: „Z Nadzowa od państwa Bocheńskich”. – „No to jedziemy”. – „Proszę bardzo”. To było coś niesłychanego, jechaliśmy kilkanaście kilometrów, we dworze było [mnóstwo] ludzi, uchodźców, i z Warszawy, i ich krewnych z różnych majątków, nie bardzo było co jeść, ale to co było, było bardzo wytwor. Zażyłam kilka miesięcy życia w polskim dworze. Wszyscy mieszkańcy, i ci, którzy zostali wyrzuceni, przywitali nas na ganku (mam fotografię tego domu) jak najdroższych gości. To był niesłychany szok. Była tam trójka dzieci spod ciemnej gwiazdy, jeden to był wnuk państwa Bocheńskich, a dwójka to były cioteczne wnuki – piekielne dzieci – Franuś i Oleńka, w moim wieku. Dostaliśmy pokój i następnego dnia Franuś, Oleńka oraz Jędrek zabrali mnie na zwiedzanie tego wszystkiego. To były dwa czy trzy rajskie miesiące.
Boże Narodzenie przeżyłam tak jak na filmie „Hubal”. Partyzanci już mieli w nosie Niemców, a Niemcy bali się [ich] jak ognia. Kompania partyzantów weszła do kościoła w szyku i odbyła się pasterka taka jak powinna być. Potem była Wigilia, gdzie dostałam kilka prezentów, nie wiem, skąd oni wzięli, ale robili wszystko, żeby mi było dobrze. Dzieci dostawały ciągle lanie, ja robiłam to, co one, ale nie dostawałam, bo te dzieci były potworne.
Zbliżał się koniec wojny. Jeszcze były [tam] różne generacje, synowie i córka z pierwszego małżeństwa pana Bocheńskiego i dwoje dzieci dorosłych z drugiego małżeństwa, z których jedno miało dziecko. Matka jak oprzytomniała po Powstaniu, chcąc się zrewanżować, zaczęła pomagać w kuchni. Tam było głównie złodziejstwo, nikt nic nie robił, tylko właścicielka dworu i służba, [którą] opłacała. Nie wiem, jakim cudem, ale jak zabili świnię, to na stół pański szły jakieś podroby, a reszta szła na spłacanie pracowników. Zbliżył się styczeń, już był wielki niepokój.
Tak, to był 1945 rok, styczeń około siedemnastego, bo tak mniej więcej Kraków był wyzwolony, zresztą ocalał dzięki Żukowowi, bo on tak poprowadził oblężenie, żeby Krakowa nie ruszać, po prostu go osłonił, natarcie poszło zupełnie w inną stronę. Dzięki temu miasto ocalało, ale chłopi byli obrzydliwi. Od czasu do czasu przychodzili partyzanci. Byli chłopi, którzy jak były małe dzieci, nie dawali im mleka, wtedy [partyzanci] wyciągali takiego właśnie szczególnie okrutnego [chłopa] na środek wsi, spędzali całą wieś i na goły tyłek dawali mu potworne baty, po czym natychmiast zmieniał mu się charakter. Ci ludzie, którzy byli tam, starali się być jak najkrócej, po czym znikali.
Przychodzi dzień nadejścia Armii Czerwonej do Nadzowa i myśmy we trójkę z tymi dziećmi, wleźli na strych oficyny i patrzyliśmy, co się dzieje. Najpierw zobaczyliśmy dziewczyny, które uciekają w popłochu, ale tam nie gwałcono, ponieważ gwałcić wolno było bolszewikom od pewnego momentu, ale one o tym nie wiedziały, bo skąd mogły wiedzieć. (Cały plac Narutowicza – nie znoszę tego placu, tam leżało ponad dwa tysiące kobiet, które były zgwałcone i zarżnięte przez brygadę Kamińskiego – „ukraińców”, mamy kochanych „ukraińców”). Nie wiedziałyśmy, czemu one tak wieją, ale po chwili ukazała się armia radziecka, rozproszona, goniąca dziewuchy. Zjawili się we dworze (czy wyszli właściciele, tego nie wiem) i czegoś podobnego, mam nadzieję, że już nie zobaczę. Nie minęła godzina, a wszystkie cenne meble, książki, co się dało, zrobiono z tego stos przed dworem i podpalono. To się nazywało: „opróżnianie dworu na szpital”. Zresztą obcięte nogi i ręce można było potem znaleźć na terenie parku.
Była tam jeszcze rządcówka, [w której] były pielęgniarki, myśmy potem mieszkali jeszcze w rządcówce, wtedy kiedy Bocheńskich już wyrzucili i pozwolili im zabrać dwie furmanki rzeczy stamtąd, po czym – won. Myśmy mogli zostać w tak zwanej rządcówce tegoż majątku i tam te dziwki, pielęgniarki gotowały narzędzia na kuchniach, nie we dworze, bo we dworze kuchni nie było. […] Były [tylko] pokoje kredensowe, tego nie kojarzę. W rządcówce była kuchnia i bolszewicy niezwykle lubili podczas rozmowy z tymi panienkami ściągać fajerki i robić kupę do tychże piecyków, kuchni.
Jeszcze pobyliśmy trochę, potem matka wyjechała do Krakowa, rozejrzeć się, co się święci. Wczesną wiosną 1945 roku wyjechaliśmy najpierw do Krakowa, potem rodzina się rozproszyła. To był koniec [tułaczki]. W każdym razie 9 maja byłam na dworcu w Częstochowie, nie wiem, skąd się tam wzięłam, [chyba] mama mnie odwoziła do ciotki, która znalazła się [po] Powstaniu w jakimś ex-dworze, tylko niezniszczonym, bo cukrownictwo to objęło. Szli ludzie z chorągwiami, ze sztandarami, mówię: „Mamo, co się stało?”. – „Wojna się skończyła”. I tyle, specjalnie nie zalewała się łzami, a ja nic. Zostałam u ciotki, matki Janka, z którym o mało nie zostalibyśmy Rosjanami, i z babcią naszą, która była tam nauczycielką. Mama w międzyczasie znalazła sobie posadę w „Społem” w Kaliszu, ale w międzyczasie pojechała do Warszawy na lokomotywie. Oczywiście przeszła piechotą [po Warszawie] i jak zobaczyła, co się dzieje w naszym domu (zarząd się błyskawicznie zebrał), to powiedziała, że nie wracamy. Po czym jak wyjechała, to puknęła się w głowę i natychmiast napisała do zarządu, żeby [jeden rozbity] pokój zamknąć, remontować i wracamy. Już byli dzicy lokatorzy, niejacy Malinowscy, on murarz, ale po trzymiesięcznych studiach w Łodzi [na „uczelni”], (której dziekanem był, już nie chcę mówić kto), zostawali magistrami i inżynierami. Tenże Malinowski został [inżynierem]. Trzy lata trwała walka o to mieszkanie, potem jeszcze był kwaterunek. Najpierw w mieszkaniu była straszliwa ilość ludzi, brat wrócił z niewoli, bo znaleźliśmy się… Wszystko dzięki jego nawykowi czytania, bo kiedy najpierw był w obozie w Lamsdorfie, zwanym obecnie Łambinowice (to był stalag nie oflag), to jako papier toaletowy służyły kawałki gazet. Na szczęście przeczytał fragment, nim go użył, [w którym] nasza ciotka Anna Smoleńska, podając swój adres, poszukiwała rodziny. W międzyczasie myśmy się z nią znaleźli i w ten sposób znaleźliśmy się [wszyscy], ale jeszcze długo to potrwało, zanim [brat] wrócił do Warszawy. I to byłoby na tyle.
Warszawa, 5 września 2011 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Domżalska