Ryszard Klemens Witkowski
Moje nazwisko Ryszard Klemens Witkowski. [Urodzony 23 listopada 1932 roku w Warszawie].
- Proszę opowiedzieć, z jakiej rodziny pan pochodzi. Czym pana rodzina zajmowała się przed wojną?
Moja najbliższa rodzina to był ojciec i matka. Ze strony matki było jakieś rodzeństwo, ale raczej byli gdzieś z dala, tak że nie bardzo z nimi się kontaktowaliśmy. Jedynie ciotka mieszkała przy ulicy Siennej [88]. Mój ojciec pracował w zakładach przemysłowych Władysława Paschalskiego przy ulicy Żytniej. Mama prowadziła dom.
- Gdzie państwo mieszkaliście?
Mieszkaliśmy przy ulicy Miedzianej 11 [m 42], to jest w Śródmieściu. To był narożny dom przy placu Kazimierza Wielkiego.
Jestem jedynakiem.
- Przed wojną zdążył pan jeszcze pójść do szkoły?
Nie, 1 września zamiast do szkoły rozpoczęła się wojna.
- Cieszył się pan na to, że idzie do szkoły, czy raczej był pan przestraszony?
Nie bardzo sobie przypominam, ale chyba byłem już przygotowany. Mam jeszcze jakieś stare zaświadczenie, gdzie ojca zobowiązują, żeby zgłosił mnie do zapisu i tak dalej. Mieszkałem przy Miedzianej 11, a po drugiej stronie ulicy (Miedziana 8) mieściła się [Publiczna Szkoła Powszechna numer 26], tak że miałem przez ulicę. Luksus, ale niestety…
- Czy pamięta pan lato przed wybuchem wojny? Byliście gdzieś na wakacjach?
Przez ostatnie dwa lata wyjeżdżaliśmy w górę Wisły, do wsi Stara Wieś. Jak jest Wisła, to tam był wylew, łacha się to nazywało, i tam spędzaliśmy [wakacje]. Wiem, że w sierpniu byliśmy i ojciec przysłał telegram, żebyśmy czym prędzej wracali do Warszawy, bo coś nie za bardzo dobrego się zaczyna dziać. Wróciliśmy do Warszawy i 1 września wybucha wojna.
- Czy pan pamięta dzień rozmowy rodziców? Czy pan od początku wiedział, co się właściwie wydarzyło?
Wiedziałem, co się wydarzyło, ale rozmowy już nie pamiętam, bo to jednak siedemdziesiąt parę lat minęło.
- Czy pana rodzina była przygotowana na wybuch wojny? Czy tata zgromadził jakieś zapasy?
Mama robiła jakieś zapasy, takie typowe: suchary, groch, kasza. W piwnicy były ziemniaki. Tak że jakoś byliśmy na ten okres przygotowani.
- Kiedy pan zrozumiał, co to jest wojna, że są naloty, że coś się dzieje? Czy pan to wszystko widział, słyszał?
Tak, jak najbardziej. Naloty momentalnie się odczuło, przecież bomby leciały z nieba.
- Jak pan to pamięta? Schodziliście do schronów, był w okolicy schron?
Do piwnicy schodziliśmy. Syreny wyły, więc było wiadomo, że się szykuje jakiś nalot. Wtedy człowiek starał się gdzieś schować.
- Czy w okolicy coś spadło, były jakieś eksplozje? Pan odczuwał tę bliskość?
Bardzo blisko, bo gdzieś na ulicy Siennej [86]. Tam był zakład stolarski i spadła bomba, zaczęło się wszystko palić. Jakoś na razie, na początku w tym rejonie (nie wiem dlaczego) szczęśliwie nie było żadnych strat. Dopiero później się zaczęło.
- Czy pobiegł pan zobaczyć skutki takiego bombardowania?
Nie, w nocy ten pożar był, tak że nie widziałem. Widziałem tylko odblask płomieni, ognia.
- Pamięta pan potem moment kapitulacji i wkroczenie Niemców?
Pamiętam moment, jak wojsko biwakowało na placu Kazimierza Wielkiego. Widocznie szykowali się już do wymarszu do niewoli.
- Pana ojciec nie został powołany?
Nie. Nie wiem, dlaczego. To były dość duże zakłady przemysłowe, może ze względu na pracę.
- Czy pamięta pan, kiedy pan pierwszy raz zobaczył niemieckich żołnierzy w Warszawie?
Pamiętam. Szli jakimś oddziałem ulicą Miedzianą, tak że to sprawiało przykre wrażenie, delikatnie mówiąc.
- Jak państwa życie się potoczyło po wkroczeniu Niemców?
Ojciec wrócił do pracy. Widocznie te zakłady, które nie były zniszczone, pracowały już później na rzecz Niemców. Normalnie wrócił do pracy, pracował. Mama zajmowała się domem.
- Pan w końcu poszedł do szkoły?
To jest ciekawa historia, że w 1939 roku nie poszedłem. Później był rok 1940, czyli rok upłynął, jak dopiero poszedłem do pierwszej klasy. Ta szkoła była po przeciwnej stronie ulicy. Wydawało mi się, że tam były jakieś magazyny wojskowe czy coś. Nieczynne to było. Później mama mnie zapisała do pierwszej klasy. Dziwna rzecz, bo tę pierwszą klasę w sześciu szkołach odbyłem: Raszyńska, Wawelska, Karolkowa, Mochnackiego, Reja i Aleja Róż na koniec. [Były to szkoły w budynkach szkolnych, albo prywatnych, jak przy Alei Róż. Z okien było widać jak Niemcy ćwiczą na dziedzińcu].
Nie wiem, ciągle naszą szkołę przerzucano.
- To była ta sama klasa, ci sami uczniowie?
Tak, ona po prostu nie miała swojej siedziby. Nie wiem, widocznie Niemcy zajmowali tę szkołę. Ciągle nas przerzucano. Dopiero od drugiej klasy wróciłem na ulicę Miedzianą i tam edukację skończyłem na czwartej klasie szkoły podstawowej.
- Proszę opowiedzieć o swojej klasie. Co to była za grupa dzieciaków i czy pan się z kimś zaprzyjaźnił?
[Z wielu kolegów z tamtych lat, pozostał mi już tylko serdeczny przyjaciel Lubomir Kossowski]. Później, po Powstaniu się z nimi widziałem, przez okres okupacji też. Normalni chłopcy, normalne dziewczyny, tak że nie było jakichś specjalnych problemów. Wychowawczynią była pani Pilch.
- Czego was uczono? Czy to był taki normalny program szkoły?
Nie wiem, czy mama zaniedbała, czy nie było miejsca. Nie miałem tak zwanych tajnych kompletów, tylko ograniczony zakres nauki, który okupant narzucił.
- Co to była za szkoła? Czy było tam coś takiego jak wychowanie patriotyczne, czy o tym rozmawialiście?
Nie przypominam sobie tego.
- Jak pan tę szkołę wspomina?
Mile ją wspominam, jak najbardziej. Później, jak już chodziłem na Miedzianą, to było zupełnie normalnie, bo bliziutko. Przez ulicę przeleciałem.
- Mieszkanie cały czas stało? Nie było zniszczone?
Nie było zniszczone.
Ojciec pracował. Później, w 1942 roku zapalenia płuc dostał i zmarł, tak że później byłem już tylko z matką.
- Jak sobie radziliście? Mama musiała podjąć pracę?
Musiała podjąć pracę. Miała smykałkę do krawiectwa i szyła jakieś koszulki, spodenki. Na placu Kazimierza był targ poza halą, od strony Towarowej. Sprzedawała to, tak że jakoś w ten sposób dorabiała.
- Jak pan przeżył śmierć taty? Długo chorował?
Nie, na zapalenie płuc… Wtedy to nie było penicyliny, tak że dość szybko zmarł.
- Czy zdawał pan sobie sprawę jako dziecko z terroru niemieckiego w czasie okupacji? Czy pan o tym wszystkim wiedział?
Tak. Muszę powiedzieć, że na Mochnackiego (bo to była dość duża odległość) nie zawsze matka mogła mnie odprowadzić do szkoły. Wtedy mnie odprowadzał brat matki. Dochodziliśmy do Mochnackiego, wychodzimy zza węgła, a żandarm stoi, w głębi buda, ludzi do budy wsadzają. Jak zobaczył takiego małego „klajniaka”, to kazał nam się schować do sąsiedniej bramy. Tam żeśmy przeczekali kilka godzin, aż to się wszystko skończyło. Tak że to była nieprzyjemna sprawa. Mnie, małemu, w tym okresie jeszcze może nic specjalnego nie groziło, ale wujkowi – niestety wywózka do Niemiec czy na Pawiak.
- Pana rodzina miała dobre papiery?
Wujek wtedy nie był legitymowany, po prostu ten Niemiec, jak mnie zobaczył z nim, to od razu nam do bramy kazał iść. A papiery normalne, kenkartę matka miała, tak że nic specjalnego.
- Czy pamięta pan jeszcze takie momenty z czasów okupacji, kiedy na przykład pan się bał?
Pamiętam, jak dość często na plac Kazimierza Wielkiego (to była podobna hala z czerwonej cegły, jak za Żelazną Bramą) przyjeżdżali Niemcy, robili łapanki. Tam była taka sytuacja kilkakrotnie, jak się, załóżmy, bawiłem na podwórku. Oni wpadali i człowiek się zamieniał w słup.
- Jak dziecko odbierało to wszystko, co się dzieje w czasie okupacji? Co pan pamięta? Wściekłość, że nas pokonali?
Raczej przestrach, ciągle człowiek był pod wrażeniem, że coś się może stać, to jedna rzecz. Druga rzecz była taka, że naloty były, Sowieci bombardowali Warszawę. Ale czy ci lotnicy byli pijani, czy jak? Bo te bomby padały różnie, przeważnie na domy cywilne. To był chyba 1942 albo 1943 rok, jak została zbombardowana hala na placu Kazimierza. Nasz budynek Miedziana 11 od strony placu Kazimierza miał dwupiętrowy drewniany budynek. Od podmuchu ten dom się rozleciał, wydmuchało go. Tak że później został rozebrany i wybudowano mur od strony placu Kazimierza. Nieprzyjemne były naloty nocne, bombardowania. Syreny wyły, człowiek do piwnicy musiał schodzić, bo takie było zalecenie i ze względów bezpieczeństwa.
- Jak wam się żyło? Pamięta pan, że był pan głodny, że nie mieliście co jeść, że ciężko było z zaopatrzeniem?
Z zaopatrzeniem na pewno było ciężko. Tylko dzięki zaradności moja matka, która potrafiła uszyć coś, jakoś sobie radziła. Stałą pracę dla kobiety raczej jakoś trudno było znaleźć, tak że każdy, jak mógł, starał się. Sąsiadce bogatszej od nas pranie można było zrobić. Pomocy żadnej nie było ze strony rodziny, bo jedynie był tylko wujek i [mamy] siostra z mężem, która mieszkała na Siennej 88. To trochę nieszczęśliwe małżeństwo było, bo mieli córkę jedenastoletnią, moją siostrę cioteczną, którą tramwaj na Towarowej zabił. Tak że później byli zgorzkniali. Drugie dziecko urodziła ciotka, ale oni wtedy w piwnicy mieszkali. Ze względu na warunki miało chyba zapalenie płuc, zmarło. Tak że po swojej takiej tragedii rodzinnej oni oklapli, można by powiedzieć. Tak że okres okupacji był niezbyt radosny. Chociaż jako chłopak to sobie radziłem. Skrzyżowanie Srebrnej z Miedzianą to był rozległy plac i było tam tak zwane wesołe miasteczko: karuzele, strzelnice, huśtawki. Pamiętam, że tam Niemcy przychodzili z jakimiś młodymi dziewczynami, figlowali, to żeśmy ich wygwizdywali, ale trzeba było szybko uciekać, bo trochę niebezpieczne to było. Ale chłopak dwunastoletni to…
- Jakie jeszcze zabawy dziecięce pan wspomina? Graliście w piłkę?
Chodziliśmy na plac Starynkiewicza, to jest po drugiej stronie Alej Jerozolimskich, przy Lindleya. Tam graliśmy w piłkę. Albo gra (teraz chyba młodym ludziom nieznana) pikuty. Nożem się do piasku rzucało z łokcia czy kostki. Co można było inaczej robić? Do kin nie chodziłem, bo jak to propaganda głosiła, tylko świnie siedzą w kinie. Jakiś odruch patriotyczny już wtedy widocznie u mnie powstawał.
- Do konspiracji pana nie ciągnęło?
Z konspiracją było tak, że jak ktoś miał wprowadzającego, to łatwo się było dostać. Ale mama sama, wujek ani mąż ciotki nie byli w konspiracji, jakoś tam nie trafili. W Powstanie próbowałem do Powstańców podchodzić, ale: „Za mały jesteś, uciekaj”.
- Przejdźmy do Powstania. Czy państwo nie wiedzieliście, że ono nastąpi, czy czuliście, że się coś szykuje?
Czuliśmy, że coś będzie, bo w lipcu przed wybuchem Powstania Alejami Jerozolimskimi [szły] tłumy: wojsko, cywile. Wszystko na zachód maszerowało. Czuć było, że coś z Niemcami się dzieje, że uciekają. Były rozlepiane ulotki na ścianach domów, że już Niemcy
kaput, więc czuliśmy, że coś będzie. Pierwszego sierpnia byłem u kolegi, który mieszkał na Miedzianej pod 10, na pierwszym piętrze. Nazywał się Jerzy Zdrojewski. Jego ojciec wcześniej wyszedł z pracy, przyszedł do domu, mówi: „Wiesz, idź do domu, bo coś się będzie działo, tak że lepiej, żebyś był w domu przy matce, bo nie wiadomo, jak to będzie”. Poszedłem do domu. Później, godziny popołudniowe (1 sierpnia to był bardzo ładny dzień) słychać strzały. Później przez okno wyglądam na ulicę, patrzę: ludzie z opaskami na ręku biegną gdzieś, gdzieniegdzie biało-czerwoną chorągiew wieszają, więc zaczęło się.
- Co sobie myśleliście z mamą?
Wiedzieliśmy, że to już jest Powstanie, że to już walka na śmierć i życie. W tym rejonie, gdzie byłem, na Miedzianej, było Zgrupowanie „Chrobry II”. Ono powstało w pierwszych dniach Powstania. Takie jak „Parasol”, „Zośka” mają tradycję, a oni
ad hoc się zmobilizowali i zajęli fabrykę „Bormann i Szwede”. To była fabryka metalowa, róg Towarowej i Srebrnej. Później drugi punkt – poczta dworcowa. To był budynek wzdłuż wykopu linii średnicowej, tuż przy Żelaznej się mieścił. Wielkie nieszczęście się stało, że jeden z dyrektorów poczty kilka lat temu, w ostatnim dniu pracy podpisał, żeby ten budynek rozebrać. To jedna z niewielu pamiątek.
Później normalnie: barykady budujemy. Na każdym skrzyżowaniu, na każdej przecznicy powstawały barykady. Na Miedzianej przy placu Kazimierza, przy Srebrnej, na Siennej – barykady z płyt chodnikowych, jakichś [innych rzeczy]. Akurat u nas nie było tramwajów ani innych ciężkich pojazdów, więc barykada była dość prymitywna, ale stanowiła jakąś osłonę, gdyby tam Niemcy się przedostali. Pierwsze dni były dość spokojne, szczęśliwe. Chyba dopiero 4 sierpnia lotnictwo niemieckie zaczęło bombardowanie. To już nie były przelewki.
- Czy pan pomagał przy barykadach?
Tak, na Miedzianej przy budowie barykad.
Z płyt chodnikowych. Chodniki były rozebrane, były jakoś układane na przemian. Jakieś stare beczki, wszystkie śmieci, za przeproszeniem, to wszystko szło na umocnienie barykady.
Później zaczęły się bombardowania, to już nie były przelewki, bo trzeba było uciekać, słychać było. Szczególnie nieprzyjemne były bombardowania ze sztukasów. One miały jakąś syrenę, jak wchodził w lot nurkowy, to ona się włączała, był przeraźliwy gwizd. Pamiętam jeszcze, róg Siennej i Miedzianej był budynek, chyba pięciopiętrowy. Został zapalony, dach się palił. Mieszkańcy zaczęli gasić. Wtedy samoloty niemieckie gaszących próbowały spędzić, strzelali do nich. Ze swojego okna widziałem, bo to blisko było, niecałe sto metrów może. To jedna rzecz. Później druga rzecz, też cholernie nieprzyjemna: Niemcy używali granatników. Granatnik ma lot po paraboli, a później pionowo spada. Podwórka to były tak zwane studnie. Teraz Powstanie w Warszawie chyba by się nie udało, to jest niemożliwe, każdy blok oddzielnie. Kwartały były i w środku podwórka studnie. Jak on spadał, jak ktoś tam był, to niestety był ranny.
Z początku jeszcze woda była w kranach, później wody zało i tragedia. Nie ma wody, ludzie zaczęli kopać studnie. Mój budynek Miedziana 11 był niski, dwupiętrowy i tak zwane facjatki były, okna z dachu wychodzące. Przenieśliśmy się na Miedzianą 7 do znajomych. Oni na parterze mieli pokój z kuchnią, tam jakoś żeśmy się pomieścili. Większość czasu tam spędzaliśmy. Później zaczęli studnię budować, dość głęboka była. Woda nawet możliwa była, w innych taka bardziej podskórna. Ta dobrze była zrobiona, oszalowana. Później był wkręcony świder z siatką na końcu, pompa, tak że wtedy już można było jakoś żyć, bo to właściwie najważniejsze było – woda. Teraz życie w czasie jakichś rozruchów jest makabryczne: odcinają człowiekowi światło, wodę, gaz i koniec. Wtedy były jeszcze kuchnie węglowe, więc można było napalić, coś ugotować. Druga sprawa jest taka, że mama była zaradna, miała jakieś zapasy sucharów, kaszy, jakiś groch. To nam pozwalało jakoś okres Powstania przeżyć, bo niestety złoto, które rodzice mieli, w czasie okupacji zostało wszystko sprzedane. W Powstanie nic nie można kupić. Pieniędzy nie ma, za „młynarki” nie można było już nic nabyć, złota nie było, więc bieda była, cieniutko było. Teraz ludzie narzekają, że czegoś nie ma, że… Ale wiadomo, ile przez dwa miesiące człowiek potrafi zjeść, ile potrafi wszystkiego zużyć, a wtedy koniec.
Jeszcze powiem jedną ciekawą rzecz. Obrona Zgrupowania „Chrobry II” to solidnie, twardo się trzymali, ale od strony Towarowej, od Grójeckiej, jak Ochota już została zdobyta, do Śródmieścia chcieli się tą drogą Niemcy dostać. Pamiętam, że to było chyba około 20 sierpnia. Na Srebrną się wdarli, doszli aż do barykady na Miedzianej. Wtedy wśród mieszkańców Miedzianej popłoch się zrobił. Niestety musieliśmy swój dom opuścić. Uciekliśmy w głąb Śródmieścia. Zatrzymaliśmy się na Siennej, chyba to był trzydziesty któryś numer. Tam chyba trzy dni żeśmy w piwnicy przekoczowali, unikając właściwie śmierci. Mama była w piwnicy, ja byłem na podwórku. Słychać zgrzyt, jak mówiliśmy: „Niemcy szafę przesuwają”. Cholerne to było. Byłem na podwórku, wskoczyłem do sieni. Od strony ulicy pociski rakietowe z tego moździerza uderzyły, tak że front został rozwalony, ale jakoś szczęśliwie ocaleliśmy. Wróciliśmy na Miedzianą. Później jeszcze jest ciekawa rzecz. Ósmego września wujek i ciotka z mężem wyszli (było przerwanie walk, część ludności mogła opuścić tam, gdzie mieszkali, wyjść na zewnątrz, poza teren walk powstańczych), a my z matką zostaliśmy.
Nie wiem, w każdym razie uważaliśmy, że nie ma sensu, że jakoś przetrwamy, przeżyjemy. Oni poszli, my zostaliśmy. Później znowu bombardowania. W połowie września nasz dom został trafiony pociskiem, akurat ta klatka schodowa, na której mieszkałem, to została zarwana.
Miedziana 11. Sąsiedzi jakoś deski przeciągnęli, tak że resztki dobytku … Bo jak walnął w klatkę schodową, to powyrywał okna, drzwi (nasze mieszkanie ocalało, później, po Powstaniu można było wyremontować), tak że wszystko przez okna wydmuchało na ulicę. To co się na ścianie zatrzymało, można było to zabrać. Żeśmy to zabrali. Zwróciliśmy się do władz powstańczych. Teraz się mówi: kwaterunek, nie wiem, jak to się wtedy nazywało. Poszliśmy z matką na ulicę Złotą, przekradając się. Pod ulicą Żelazną był wykopany tunel, tam pełno rur, kabli, ale wtedy człowiek był chudy, to się przecisnęliśmy. Dostaliśmy od władz powstańczych mieszkanie Miedziana 7, chyba na czwartym piętrze, bo lokatorzy wyszli 8 września. Co mogliśmy, tam żeśmy poprzenosili i właściwie już mieliśmy mieszkanie. [Jak] bombardowanie, to do piwnicy. Jest moment może trochę śmieszny, bo w ten dom uderzył w komin pocisk. Jak wychodziłem… Sąsiadka miała dwoje małych, chyba siedmioletnich dzieci (byłem starszy od nich), a oni czarni jak Murzyni. Wszystkie sadze wydmuchało, bo są otwory na dole zawsze, w piwnicach. Tacy umorusani! Mimo tych tragicznych sytuacji, to człowieka śmiech ogarnął. W Powstanie niestety ciężko było, bo jedzenia nie ma skąd, pieniędzy nie ma, tak że jakimś cudem człowiek przeżył. Tak to trwało aż do momentu kapitulacji.
- Cały czas byliście w jednym miejscu?
W jednym miejscu, nie przenieśliśmy się. To wszystko tak trwało. Kapitulacja, to już cisza, spokój, alarmów nie ma, bomby nie lecą, granatniki nie spadają. Poleciałem z kolegami na Złotą i tam widziałem odchodzące do niewoli oddziały powstańcze, mała defilada była. Później byłem na Żelaznej. Nad torami jest przejazd, a po drugiej stronie kiedyś był (tak to się nazywało przed wojną) Dom Turysty. Po wojnie tam była Redakcja „Rzeczpospolitej”. Tam są balkony, na pierwszym balkonie jacyś oficerowie niemieccy byli, tu była barykada. Żeśmy patrzyli na nich, ale to już cisza i spokój. Pierwszy dzień, drugi dzień jakoś cisza, spokój. Później poszliśmy na ulicę Prostą, tam młyny były, żeśmy trochę ziarna w koszyk zgarnęli, nazbieraliśmy. Później mama to na maszynce ukręciła, taka
à la mąka to była. Upiekła placek w brytfannie. Szóstego października (już były ostatnie dni, kiedy Niemcy ludność cywilną wypędzali) jestem na podwórku, dużo nas tam chłopaków było. Wpadli żandarmi (żandarmi mieli blachy na piersiach):
Raus! Koniec, na ulicę. Matka miała jakieś koszyczki naszykowane, jakąś bieliznę. Człowiek wszystko miał na górze, ale już nie zdążył pójść po coś lepszego, zabrać. Jeden koszyk miała z jakąś pościelą, drugi koszyk – były buteleczki (to też chyba od „Haberbuscha” żeśmy przynieśli) z przyprawą, tak zwaną maggi. Do tej pory czuję smak tej przyprawy. Matka jeden koszyk, drugi koszyk z maggi, ja jakiś worek miałem na plecach z ciuchami, palto, a przed sobą miałem brytfannę. Jeszcze nie zdążyliśmy zjeść chleba ukręconego z tego zboża. Popędzono nas. Tyle wtedy ludzi wypędzono w tym dniu! Część, jak słyszę, pociągami była dowożona do Pruszkowa, a nas niestety (wczesne popołudnie było) pieszo popędzono do Pruszkowa. Z początku, jak sobie uprzytamniam, masa nas szła. Później, jak się ciemno zrobiło, Niemcy reflektorami oświetlali z samochodów, to coraz mniej ludzi było. Słychać było jakieś strzały, widocznie jak ktoś gdzieś w bok uciekał, to strzelali. Niestety nas do Pruszkowa zapędzono. Głęboką nocą żeśmy tam doszli.
Byliśmy chyba ze trzy dni. Raz tylko udało nam się jakąś zupę dostać, Niemcy przywieźli w kotłach. Nie wiem, co to było, ale coś ciepłego niby. Po tych trzech dniach brama… Ciągle, jak jeżdżę pociągiem do domu rodziców (mamy dom w Bolimowie na tej trasie) widzę tą bramę, gdzie stali Niemcy. Ludzie wychodzą i – lewo, prawo. Nie wiadomo gdzie. Nas z matką nie rozdzielono. Później czekaliśmy na peronie. Podjechał pociąg towarowy, bydlęce wagony. Wpakowali nas, ciasno było, chyba to zadrutowali i powieźli nas. Później, na drugi dzień wylądowaliśmy na stacji Koniecpol. Tam byliśmy w jakieś remizie strażackiej. Na drugi czy na trzeci dzień przyjeżdżali chłopi i jak na targu niewolników (może ich krzywdzę) wybierali. Ktoś młodszy… Przecież wiadomo, że człowiek nie zapłaci, ale robotę musi jakąś włożyć, żeby dostał jedzenie od niego i dach nad głową. Nas pan Wójcik zabrał, ale to był marny gospodarz, tak że później mama zwróciła się do władz (była tak zwana Rada Główna Opiekuńcza), że chcemy się przenieść do innego rolnika. Przeniesiono nas do rodziny Kwaśniaków. To była solidna rodzina, u nich było nam (jak na warunki okupacyjne) dobrze. Było co zjeść, było gdzie spać. Tak przetrwaliśmy do tak zwanego wyzwolenia. Wojska rosyjskie przyszły. Natłukli tam Niemców masę, leżeli wszyscy na polach, porozbierani do bielizny, sztywni, bo to zima była. Później u naszych gospodarzy jakiegoś Niemca wyprowadzono za stodołę, zastrzelono. Później w jakiejś stodole się schowali, to, pamiętam, ta stodoła została spalona. Ciała leżały, bo jeszcze nie zdążyli pogrzebać. Były tam psy głodne, to zaczęły je napoczynać. Tak że całe ciało czarne i czerwone, krwiste rany.
Jak front przeszedł, to trzeba się zbierać do Warszawy. Ale najbliższa stacja kolejowa to był Koniecpol. Nasza wieś się nazywała Zawada, gmina Rządze, powiat Lelów, rodzina Kwaśniaków. Niestety konia im Niemcy zabrali, tak że nie byli nas w stanie odwieźć. Z jedną sąsiadką z Miedzianej (ona była w sąsiedniej wsi) poszliśmy dwadzieścia pięć kilometrów. Zima była, to był sam początek lutego. Poszliśmy do Koniecpola, tam jakiś transport wojskowy żeśmy uprosili, to nas do wagonów towarowych zapakowali. Dojechaliśmy do Częstochowy. Później z Częstochowy trzeba było jakoś się starać. Wylądowaliśmy przed Warszawą Zachodnią, bo tunel średnicowy był zawalony, transporty nie szły. Idziemy na ulicę Miedzianą. Tragedia! Nasza, nieparzysta strona, to tylko jeden dom od ulicy Srebrnej do placu Kazimierza Wielkiego, Miedziana 3 ocalał, a reszta – wszystko wypalone. Nasze mieszkanie, które można było wyremontować – spalone. Miedziana 7, które dostaliśmy od władz powstańczych – spalona oficyna. Wróciliśmy na Sienną, gdzie mieszkała ciotka. Też od frontu dom spalony, zniszczony. Mieli piwnicę, w tej piwnicy żeśmy się zatrzymali. W tej piwnicy ładnych kilka miesięcy mieszkaliśmy. Później jest maj. Wujek, ciotka wracają z Niemiec. Jak oni wyszli 8 września, to dostali się na roboty do Niemiec. Matka się rozchorowała na tyfus, do szpitala ją zabrali. Z wujkiem siedziałem w piwnicy.
Dalsze życie marne było. Na Siennej 88 też była oficyna, ale kto był silniejszy, kto miał ojca czy męża, to mógł jakieś mieszkanie w początkowym okresie zająć. Nam się ostatecznie trafił pokój na drugim piętrze, ale niestety bez sufitu. Z wujkiem przyciągnęliśmy jakieś szyny od kolejki wąskotorowej (wtedy opału, drewna, blachy było dużo), żeśmy belki poprzyciągali, poukładali strop, blachami żeśmy poprzykrywali. Koksiak na glinę się cegłą wypełniło, rurę do komina. Już można było żyć i mieszkać, można było jakieś szyby z innych okien wstawić. Opał jest, wszystko jest, a wody nie ma. Pamiętam, że w początkowym okresie z ulicy Siennej chodziłem po wodę aż do Filtrów na Filtrową. Później woda była w hydrantach róg Miedzianej i Siennej, tak że już było blisko. Tak się żyło. W 1952 roku mieszkanie nam władza wyremontowała.
Nie, to był jeden pokój, ale jakoś z matką nie mogliśmy się na tak zwane kwaterunkowe załapać. Moja mama właściwie aż do śmierci mieszkała na Siennej. W 1990 roku chyba [dom] został rozebrany (piękny budynek teraz stoi), a mama dostała kawalerkę na Twardej.
- Kiedy do szkoły pan poszedł po wojnie?
Wróciliśmy w początkach lutego. Szkoły już od marca były czynne, tak że poszedłem w marcu do swojej ukochanej szkoły, „siódemki”. Tam były dwie szkoły wtedy, nasza „siódemka” i [numer] 25 chyba. Na Miedzianej 8 fajnie było, mili, serdeczni koledzy, ale też tragedia: całe boisko szkolne to niestety cmentarz. Pamiętam, że ekshumacja była chyba w maju, w letnich miesiącach. Teraz są jakieś przepisy, ale jak wtedy robiono ekshumację, to marnie było, trzeba było okna zamykać, bo olbrzymie boisko było niestety cmentarzyskiem. Od marca była piąta klasa (przed Powstaniem skończyłem czwartą) do 7 lipca, rok szkolny był troszkę przedłużony. Do lipca [zrobiłem] piątą klasę, to raptem: marzec, kwiecień, maj, czerwiec − niecałe pięć miesięcy edukacji w piątej klasie. Tak że początki szkoły podstawowej miałem z przygodami.
- Jak pan skończył edukację, potem trafił pan do jakiegoś liceum?
Tak, na Sandomierską, to było Liceum Mechaniczne numer 4. Wtedy były raczej zawodowe, byłem przygotowany do zawodu. W 1951 roku rozpocząłem pracę w Polskich Zakładach Optycznych, z początku jako kreślarz, młodszy konstruktor, później dostałem się na studia. Niestety chyba na czwartym czy na którymś semestrze doszedłem do wniosku, że właściwie to…. Źle zrobiłem niestety, ale miałem osiągnięcia zawodowe dość wysokie, zadowolony jestem. Przepracowałem czterdzieści lat w Polskich Zakładach Optycznych i w Przemysłowym Centrum Optyki. Ostatnio byłem jako kierownik sekcji normalizacji.
- Jaki był stosunek pana bliskich, znajomych do tego, że wybuchło Powstanie? Cywile wspierali Powstanie?
Z naszej strony (tego środowiska, w którym się obracałem) był, muszę powiedzieć, jak najbardziej przyjazny. Nie było wrogiego odnoszenia się do nich. Powstańców raczej się mało widziało, bo oni z miejsca zakwaterowania przychodzili tylko na obsadzenie placówki, na zmiany i tak dalej. Na co dzień ich było widać, jak idą, ale bliższego kontaktu raczej nie było. Ale nie było ani żadnych wrogich okrzyków, ani demonstracji. W tym rejonie, gdzie byłem, jednak ludzie się zachowali przyzwoicie.
- Próbował pan do nich się przyłączyć? Mama nie miała nic przeciwko?
Nie wiedziała. Robiłem podchody, ale bez żadnych szans, bo to jednak już zgrupowanie było, mieli swoich żołnierzy, Powstańców. Z początku nie było broni, marnie było. Jeszcze jest jeden charakterystyczny moment. Kiedy to było? W każdym razie nadleciały nad Warszawę fortece amerykańskie, chyba było ponad sto sztuk. Był zrzut broni. Wysoko szły, widać było, był piękny dzień. Z początku myśleliśmy, że to jacyś spadochroniarze, odsiecz, coś się zaczyna dziać na lepsze. Później spadochrony się otworzyły. Zasobniki olbrzymie były, chyba ze dwa metry miały. Przestrzeń już była dość skromna, niestety wiele dostało się na tereny niemieckie. Na placu Kazimierza chyba dwa spadły, widziałem, jak Powstańcy je przenosili, chyba z sześciu chłopa niosło.
Jednak to był fatalny okres. Te cholerne bombardowania, te granatniki, „szafy”. Później tak zwana Gruba Berta (akurat szczęśliwie, bo by nas chyba zdmuchnęło) na placu Kazimierza 5 spadła i niewybuch był. Później widziałem, jak jeńcy niemieccy długimi meslami (pierścień był chyba odkręcony) wydłubywali trotyl. Przecież tam masa była tego! Normalny mesel, kuli młotem.
Później, jak Sowieci zdobyli Pragę, to się pokazało lotnictwo. Też było szczęśliwie, bo samoloty myśliwskie trochę Niemców przeganiały. Nawet byłem świadkiem takiej walki powietrznej. Byłem na podwórku, na Miedzianej pod 11. To był rozległy teren, nie było wysokich domów, plac olbrzymi. Widziałem walkę powietrzną, jak to się odbywało tradycyjnym sposobem. Teraz to trochę inaczej, chyba piloci się nie widzą, a jeden z nich ginie.
Część ludzi zatrzymała się pod Warszawą i okres od Powstania do wyzwolenia byli blisko Warszawy. A ci wszyscy, którzy nadciągnęli z głębi Generalnej Guberni, już byli skazani na resztki, które zostały. Mieszkanie zająć i nie wiadomo – może ktoś wróci i wyrzuci cię – to jakąś ruderę człowiek złapał. W czasie Powstania resztki dobytku były pochowane. Na Miedzianej 7 była duża piwnica, tam kilka rodzin schowało swoje nędzne resztki mienia. Ściana zamurowana, wybrudzona, właściwie nie ma śladu, że tam coś było. Na Miedzianej 11 po rozwalonym budynku były wykopane doły, oszalowane deskami. Tam też złożono jakieś rzeczy. W piwnicy na Siennej też. Niestety, wróciliśmy, a wszystko rozszabrowane, wymiecione.
- W czasie Powstania był pan świadkiem śmierci Powstańców czy cywilów? Czy pan to widział na własne oczy? Jak pan na to reagował?
Wiem, że grasowali tak zwani gołębiarze, trzeba było jednak trochę się kryć. Niedobrze było po ulicach chodzić, bo mógł gdzieś siedzieć za kominem i mógł trafić. Co prawda byli jakoś łapani, ale przypadki się zdarzały różnego rodzaju. Komunikacja między domami, to była… Jak były kamienice jedna obok drugiej, to w piwnicach były wybite dość dużych rozmiarów otwory, tak że taki ruch jak teraz na chodniku jest, to przedtem odbywał się piwnicami. Widziałem, jak noszono rannych na noszach i brałem też udział. To był plac Kazimierza, tylko strona parzysta. Nie wiem, który to był numer. Dom został zbombardowany. Była względna cisza, ludzie zbiegli się, odgrzebywaliśmy. Przedtem były domy z cegieł, to łatwiej było brać w rękę i odrzucać. Próbowaliśmy się tam dokopać. Wiem, że kilka osób wyjęto spod gruzów martwych, a czy dalej coś było, już sobie nie przypominam. To był przykry moment, bo to sąsiedzi z sąsiedniej ulicy, człowiek ich spotykał, mimo że nie znał, na ulicy.
- Czy moment ogłoszenia kapitulacji Powstania przyjęliście z ulgą?
Tak, z nadzieją, że walki ustaną, że człowiekowi nie grozi śmierć od pocisku, od bomby czy od zasypania. Ale była niepewność, co dalej. Nikt nie przypuszczał, że Niemcy się tak zachowają, jak się zachowali. Przeszło pół miliona ludzi wysłali albo do obozów, albo do pracy na terenie Niemiec, albo (takie osoby, jak małe dzieci czy rodziny z małymi dziećmi) na wieś do chłopów, na tereny Generalnej Guberni.
- Jak pan dziś patrzy na decyzję o wybuchu Powstania? Czy dobrze, że do niego doszło, czy było potrzebne, czy było nieuniknione, czy może trzeba było zachować się inaczej? Jaki ma pan dzisiaj stosunek do Powstania?
Myślę, że było nieuniknione. Władze Polski Podziemnej właściwie nie miały żadnej alternatywy. Musiało do tego dojść. Szczególnie, że stosunek Sowietów do Polski był niestety wrogi, mimo że była 1 Armia czy później 2 Armia, ale to już o innym zabarwieniu. Oddziały powstańcze… Wiadomo, co się stało w Wilnie, we Lwowie. To było właściwie skazane na zagładę, przecież by wszystkich wyłapali, niestety. Mnie się wydaje, że musiało dojść do Powstania. Jestem pełen szacunku dla nich. Szkoda tych młodych, niestety.
Warszawa, 30 września 2011 roku
Rozmowę prowadził Michał Pol