Laura Borowska „Lilka”, „Limba”

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie, gdzie pani mieszkała w czasie okupacji?


W czasie okupacji mieszkałam na Woli przy ulicy Zwrotniczej 10a, która [jest] usytuowana niedaleko Muzeum [Powstania] Warszawskiego, za Karolkową, przy zbiegu Przyokopowej z Kolejową. Mieszkałam z rodzicami, w domu moich rodziców, [gdzie] był duży ogród. Matka moja, Irena Henryka Szulewska, urodzona w 1905 roku w Warszawie, z wykształcenia nauczycielka. Ojciec urodzony w Warszawie w 1903 roku, był prokurentem w Banku Amerykańskim w Warszawie przy ulicy Królewskiej 3. Rodzice moi wraz z babką Józefą Szulewską, która mieszkała w Warszawie przy ulicy Płockiej na Woli, od początku okupacji, tak jak sięgam pamięcią, mógł być to rok 1939, 1940, pracowali w Związku Walki Zbrojnej, 3. oddział, III Obwód. Miałam młodszą siostrę Barbarę, która była w „Szarych Szeregach” razem ze mną, ja byłam w 23. „Zielonej” drużynie harcerskiej, drużynową była Danuta Rudnicka i [siostra] była też w tej drużynie. Przed samym Powstaniem, jak była reorganizacja „Szarych Szeregów”, przeszłam do innej drużyny, to była drużyna „Jagi” – „Szafirowa”. [„Jaga” początkowo była] w drużynie Kaczyńskiej (czyli Rudnickiej, bo Rudnicka potem była Kaczyńska.) [Drużyna „Jagi” powstała z części drużyny Kaczyńskiej]. Ojciec mój, ochotnik z 1920 roku był dwukrotnie ranny, nie widział na jedno oko, miał problem z nogą (bo w nogę był ranny 1920 roku), był Powstańcem Warszawskim, został zamordowany przez Urząd Bezpieczeństwa 28 lutego 1953 roku. W okresie po wyzwoleniu to było wciąż deptanie nam po piętach, ciągłe przesłuchania i nie bardzo mogłam się dostać od razu na uczelnię.

  • Czy pani mieszkała na Woli od urodzenia?


Od urodzenia mieszkamy na Woli i od wielu pokoleń jesteśmy warszawiakami.

  • Gdzie pani chodziła do szkoły podstawowej?


Do szkoły podstawowej chodziłam na ulicę Sienną do sióstr urszulanek, potem do pani Wołowskiej na ulicę Piusa, tam skończyłam szkołę powszechną i zaczęło się gimnazjum pod tytułem „szkoła handlowa”, a w skrócie to było właściwie gimnazjum, więc pierwsze [moje] kroki w gimnazjum przed Powstaniem Warszawskim [były w szkole handlowej]. Potem kończyłam gimnazjum i liceum Słowackiego w Warszawie, a potem były studia, i to były perypetie, dlatego że zdawałam…

  • A jak pani pamięta sam wybuch wojny w 1939 roku?


Byłam małą dziewczynką. W Warszawie [były] przygotowania, nerwowość, kopanie rowów, przygotowywanie domów, klejenie szyb. Pamiętam, były papiery, żeby szyby nie wypadały, więc się kleiło, i w ogóle [panowała] nerwowa sytuacja, to się wyczuwało. Potem była szkoła przerwana, ludzie uciekali, jedni wyjeżdżali, drudzy przyjeżdżali. Myśmy wszyscy twardo byli w Warszawie, dlatego że rodzice moi [to byli] wielcy patrioci i twierdzili, że w Warszawie to trzeba od początku do końca być na posterunku, bronić. Zresztą mój ojciec był w Lidze Obrony Kraju, był komendantem w dzielnicy. To było wszystko zorganizowane. Tak pamiętam okres przed samą wojną, niewiele pamiętam.

  • Czy w czasie okupacji pani rodzice zajmowali się tylko i wyłącznie działalnością konspiracyjną?

 

[Nie. Ojciec pracował w banku, matka zajmowała się domem]. Wstąpiłam do „Szarych Szeregów”, 23. „Zielonej” drużyny żeńskiej, gdzie drużynową była Danuta Rudnicka. Myśmy mieszkały na jednej ulicy przy Zwrotniczej 10, dobrze znałyśmy się, ona miała swój mały ogródek i mieszkała z rodzicami. Wstąpiłam do „Szarych Szeregów” w 1942 roku, więc działalność okupacyjną mam długą. Szkolenia – to najpierw się zaczynało od pracy ideowo-wychowawczej, a potem już dziewczyny (to zależało od predyspozycji), ta, która mogła być energiczniejsza, odważniejsza, to była do innych prac, a inne do innych prac, to już zależnie od usposobienia i możliwości… Brałam udział (i tu mam duże wspomnienia) w małym sabotażu.

  • Proszę opowiedzieć.

 

Najpierw były szkolenia. Trzeba było w każdej sytuacji zachowywać zimną krew, nie denerwować się, tego się można nauczyć. Brałam udział w akcjach sklepowych, kinowych i pisanie na murach różnych haseł. Trzeba działać szybko, zasada była taka, żeby nie denerwować się i działać szybko, bo napisanie, na przykład, kotwicy na murze wymagało pewnego opracowania, w jaki sposób, od której strony zaczynam, gdzie kończę, żeby to było prędko i żeby było na odpowiedniej wysokości. Nie można było [pisać] na dole, tylko wysoko. Nadawałam się do tej pracy, dlatego że byłam wysoka, zwinna, energiczna i właściwie nie myślałam, co mnie czeka za to – wiadomo było, że nic dobrego, więc pisało się. Zawsze chodziłam z kredą, którą trzeba było ukrywać jakoś, że w razie jakiegoś spotkania z Niemcami, żeby oni tego nie widzieli. Więc zawsze gdzieś w zanadrzu, nie od razu w kieszeni, tylko było jakoś ukryte. Pisanie, malowanie kotwic, bardzo lubiłam tą robotę, to była bardzo niebezpieczna robota. Jeśli chodzi o akcje sklepowe – pamiętam gazowanie sklepu [na rogu Nowego Światu i Książęcej], gazowało się sklepy Meinla, niemieckie sklepy.


Myśmy współpracowali z drużyną chłopców, dlatego że Kaczyńska najpierw prowadziła drużynę chłopców, a potem zorganizowała drużynę dziewcząt. Był taki okres, że Danka prowadziła dwie drużyny i nie chciała z niczego zrezygnować. [To była] dzielna, energiczna, twarda dziewczyna, ona była od nas starsza. Później drużynę jej chłopców przejął Tadeusz Studniarski „Łoś”, który potem przeszedł do „Zośki”, i do drużyny Studniarskiego, z drużyny Kaczyńskiej przeszli: Czesław Riedel „Jastrząb” (potem przeszedł do „Zośki”), „Orlik” Wiesław Perlikowski, bracia Skudlarscy, to był „Sęp” i „Benito”, najstarszy Tadeusz Zieliński, również „zośkowiec” potem. Jak były jakieś akcje: sklepy, kina czy, powiedzmy, flagi (bardzo dobry temat był), to dziewczęta współdziałały z drużyną chłopców. Oni byli lepiej szkoleni od nas, bo starsi, to już byli w Grupie Szturmowej. Więc do Grup Szturmowych, tak jak ja pamiętam, to przeszedł „Czarny”, czyli Tadeusz Zieliński, Czesław Riedel, Studniarski, któryś z Skudlarskich, nie wiem, czy „Sęp”, czy „Benito”. „Sęp” z nami wciąż chodził, bo on był malutki, drobny, dobrze się nadawał do szybkich prac. Pamiętam, zdejmowaliśmy flagę w Alejach Jerozolimskich (bo Niemcy wieszali flagi od góry do parteru), „Sęp” był zwinny, potrafił podskoczyć pod parter, rozhuśtać się z flagą i spadał. Chłopcy ten cały tobół z Tadkiem [taszczyli] do najbliższej bramy, tam go odpieczętowali jakoś, ładowali i [dalej spokojnie] sobie szliśmy.
Na czym polegała sprawa dziewcząt? Że jak się szło, na przykład, ulicą i gdzieś, coś, [to] przedtem był wywiad, myśmy szły i patrzyły, co można zrobić, jak można im dokuczyć, więc tak było, że dziewczęta szły na przedzie, przeważnie dziewczyna z chłopcem, szliśmy sobie, rozmawialiśmy, bo czasami była taka sytuacja, że nie wiadomo skąd, z jakiejś bocznej uliczki czy z jakiegoś sklepu, wyszli Niemcy, nie można było się zdenerwować – niech sobie idą. Myśmy byli na wszystko przygotowani. Trzeba było zachować zimną krew. Ale ileś kroków za mną szli wykonawcy, szli chłopcy, więc jak się wracałam, to nie było akcji. Oni albo przeszli, albo też się wracali i nie było akcji. Powiedzmy, zobaczyłam kogoś… Potem flagi były wykorzystywane do wykładzin gabinetów, podłóg, tam gdzie były przyrzeczenia harcerskie. W ogóle jak były jakieś ważniejsze spotkania z dowódcą, to myśmy siedzieli na fladze. Na przykład moja matka uszyła pokrowiec na dębowe gdańskie krzesło, które było w gabinecie ojca, z munduru niemieckiego. Zrobiła sobie fajny pokrowiec i myśmy w czasie okupacji siadali na tym, kto by się zorientował, kolorystycznie nam pasowało, to była formacja niemiecka, która miała takie mundury. Wiele rzeczy u nas w ogrodzie było przechowywanych, były: mundury, broń, amunicja, prasa. Mieliśmy bardzo duży teren. Jedynym problemem było to, że było dużo Niemców w okolicy. To znaczy nasi kochani Polacy współpracowali z Niemcami, handlowali, szpiclowali, więc to nam trochę przeszkadzało. Poza tym straż kolejowa. To był teren blisko kolei, za Zwrotniczej były bocznice kolejowe, bocznice do składu, były dwa składy węgla na Zwrotniczej: Silemin i Węgloblok. Węgloblok – róg posesji graniczył dokładnie z moim ogrodem. Myśmy mieli kontakt z Armią Krajową, szczególnie ojciec miał kontakt z kolejarzami z Armii Krajowej. Na przykład [przychodziły] przesyłki: jakaś prasa, broń, mundury, to było rzucane [na nasz ogród]. Po prostu, przyjechał [pociąg] z węglem, [kolejarz] wrzucił [paczkę] do nas. To było wszystko ustalone dokładnie, godzina, dzień.

 

Straż kolejowa dawała się we znaki, bo oni pilnowali składów węgla i pamiętam, bardzo przeszkadzał [jeden] Niemiec, bardzo przystojny, o ślicznych delikatnych rysach twarzy, nazywany przez nas w okolicy „panienka”, on miał po prostu kobiece rysy, a poza tym przebierał się za kobiety, był bardzo niebezpieczny, nazywał się Karl Schmalx, z „x” na końcu (zresztą potem został zlikwidowany na torach kolejowych przez jakiś oddział Armii Krajowej). On strzelał do Polaków jak do kaczek, na ulicy, wszędzie. Czyli jak szedł „panienka”, to ludzie raczej powolnym krokiem go omijali i skręcali w inną stronę.


Była to niebezpieczna dzielnica, ale o bujnej działalności konspiracyjnej. Był też folksdojcz, który zajął mieszkanie moich rodziców. Myśmy się musieli wyprowadzić do niewykończonego domu, on się nazywał Hetman, był furmanem, a potem się zrobił Reichdeutschem [i przybrał nazwisko] Heftman, i on szpiclował, więc z opowiadań ojca wiem, że w czasie Powstania… Zwrotnicza to była mała uliczka, myśmy między posesjami mogli swobodnie chodzić. To była krótka, jedna, ślepo się kończyła [uliczka], bo była mała uliczka i odnoga, myśmy mieszkali w odnodze w tej gałęzi uliczki. Powstańcy wychodzili, patrzyli, nikogo nie było, raptem ciach, strzał, któryś z nich pada. Zaczęli obserwować i stwierdzili, że na bliskiej, sąsiedniej posesji (obecnie to jest szpital Wolski, dawniej to był szpital żydowski przy ulicy Dworskiej) na dachu siedział strzelec wyborowy, a Heftman dawał mu znaki… Został zlikwidowany. Wiem z opowiadań ojca, że Powstańcy likwidowali go na sąsiedniej posesji (obok mojej posesji), czyli to byli ludzie, którzy wyszli z mojej posesji. Nie mieliśmy łatwego życia, ale jakoś musieliśmy sobie radzić.

Wracając jeszcze do mojej pracy i małego sabotażu. Zdejmowanie flag, gazowanie sklepów, kin – przy gazowaniu sklepów wchodzili chłopcy, rzucali jakiś ładunek, był straszny zamęt. Niemcy to byli tchórze niesamowici, a jeszcze folksdojcze, Reichdeutsche, myśmy z góry wiedzieli, że to będzie tłum, taki gwałt, ale oni sobie weszli, rzucili co potrzeba i wyszli, a dziewczęta… Przedtem było dobrze sprawdzone, jakie są drzwi (i to robiła łączność) i w którą stronę się otwierają, […] jakie są zamki i co można zrobić, żeby klienci ze sklepu nie wyszli prędko, żeby oni sobie trochę powymiotowali, żeby się trochę pomęczyli.
Pamiętam sklep Meinla na rogu Książęcej i Nowego Światu, ten sklep był kilkakrotnie gazowany. Wtedy kiedy ja byłam, to był Perlikowski, czyli „Orlik”, i chyba Wiesław Siwiński, energiczni chłopcy, dwóch wystarczy, ale ten sklep Meinla był tak zamykany, że miał kółka i haczyki do kłódki na zewnątrz, i o to chodziło. [Chłopcy] weszli, wyszli, nim Niemcy się w sklepie zorientowali, to zamknęłam ich na kłódkę, spokojnie, bez żadnego problemu i poszliśmy sobie, ja w jedną stronę, a [chłopcy] w drugą. To była jedna sprawa, jeśli chodzi o sklepy.
Jeśli chodzi o kina, to była gorsza rzecz, dlatego że to już była duża grupa chłopców, „Łoś” z „Zośki”, Tadek Studniarski, ich drużynowy, on dobierał obstawę. Chodził z nami Riedel, „Sęp”, Rudnicki, czyli „Orzeł”, bo był „Orlik” i „Orzeł”. „Orzeł” to był brat naszej drużynowej, Janusz Rudnicki, potężny, wysoki chłopak i miał nogi jak paliki, proste, równe. W akcjach do zdejmowania flag naulicznych to się nadawał do tego. Janusz jak stanął, to się nie ruszył, filar betonowy, i wtedy Skudlarski wchodził na niego, i dalej na flagi, bo przecież od razu nie podskoczył, nie zawsze można było, Niemcy potem flagi wieszali wyżej do pierwszego piętra. Janusz też chodził z nami. I teraz tak, chłopcy w kinie siedzieli w różnych miejscach, przeważnie na górze, bo oni rzucali różne swoje urządzenia, które dymiły, więc musieli być na górze, to lepiej leciało, to była niesamowita panika. Myśmy musieli być na to wszystko przygotowania, miałam wtedy czternaście lat, na początku 1944 roku miałam piętnaście lat. Przede wszystkim podstawowa sprawa we wszystkich działaniach, to było opanowanie emocji, nerwowi ludzie się do tego nie nadawali, oni mogli chodzić tylko na zbiórki i śpiewać „Płonie ognisko”, prace ideowo-wychowawcze, jakieś prace przygotowawcze, ale na ulicy, w kinach to była inna sprawa… Nie daj Boże, jak złapią, to nie było odwrotu. Jak padł już ten ładunek, trzeba było mieć jakąś chusteczkę, coś ze sobą, najlepiej z płynem, ale to trzeba było raczej unikać, bo jak byłaby wpadka –„Aha, ty masz chusteczkę namoczoną, to ty jesteś winny”. Osobiście nie brałam nigdy [mokrej chusteczki], zresztą mnie dobry kierunek dawał ojciec. I teraz tak, Niemcy palili światło, film się przerywał, straszny tłum, wszędzie było pełno ludzi, oni starali się uporządkować, skąd to leciało. Jaka była rola dziewcząt? Jeżeli Niemcy na przykład, ktoś głupi powiedział, że to leciało stamtąd, a tam właśnie siedział kolega, który to rzucał, to moim zadaniem było to, że nie, to leciało z drugiej strony. Przeważnie z takiego dochodzenia nic nie było, bo smród był tak niesamowity, dym był tak okropny, że trzeba było jak najszybciej wyjść, im to zresztą też dokuczało, więc otwierali drzwi i tłum wylatywał. I tutaj też trzeba było wykorzystać sytuację, kwasem solnym polewało się mundury, bo niczym nie ryzykowałam, był tłok, był ścisk, więc które potrafiły, wyjmowały z kabury broń, Niemcy byli mało odważni, dosłownie tchórze. Ich na przykład taka sytuacja wytrącała z równowagi. Miałam zawsze kwas. Też był problem, żeby ten kwas jakoś ukryć. To musiała być jakaś mała buteleczka, szybko otwierana i tak dalej. Kina były niebezpieczne, ale przeważnie kończyły się powodzeniem, bo Niemcy nie mieli możliwości ustalić, skąd to leciało, bo z różnych kierunków mogło lecieć, zawsze mówiłam, że z przeciwnego kierunku. I tutaj też drużyna „Łosia” bardzo energicznie to wszystko załatwiała. Jeszcze chłopcy z Grupy Szturmowej, ze Szkół Bojowych (bo młodsi byli w Szkole Bojowej, oni zresztą później, podczas okupacji, 1942–1944, to ci młodsi przeszli już do Szkoły Bojowej) już mieli ćwiczenia w lasach, już mieli ćwiczenia bojowe. Tak wyglądał mały sabotaż.


Ćwiczenia bojowe dziewczęta też przechodziły. Musiały wiedzieć, z której strony wziąć broń, jak wziąć, jak zabezpieczyć, jak odbezpieczyć. Mnie to się bardzo przydawało, jak byłam w wojsku. Miałam bardzo dobry wzrok, więc strzelanie do tarczy nie było problemem, na [ulicach] nie miałam możliwości strzelać. To był okres okupacji, małego sabotażu.

 

Osiemnastego października 1943 roku ni stąd ni zowąd (zresztą myśmy byli zawsze przygotowani, bo zawsze coś było) gestapo wkroczyło na moją posesję, przesłuchanie, rewizja, bicie i sytuacja była bardzo ciężka, bo furtka do mojej posesji nie miała klamki z zewnątrz, teren był ogrodzony murem dookoła, a otwierało się furtkę z drugiej strony przez odpowiednią dziurkę. Chodziło o to, żeby w razie rewizji czy przyjazdu Niemców, żeby oni szybko nie mogli wejść, bo oni mieli metody, łapał za klamkę [i wchodził]. W momencie kiedy Niemiec chciał otworzyć z drugiej strony furtkę (było pięć psów: trzy owczarki i dwa psy domowe), któryś [pies] go chwycił i rozszarpał mu rękę i za to bardzo dobrze dostałam, ale on się zachwycał psami, bo to były piękne owczarki niemieckie. Po dokładnej, długiej rewizji… Myśmy mieli całą masę skrytek w ogrodzie, to był bardzo duży teren, to jest niemożliwe, oni by musieli siedzieć trzy dni, żeby wszystko spenetrować, w domu nic nie było, dom był czysty, wszystkie rzeczy były na zewnątrz. Zostałam zabrana na gestapo i wyszłam 20 października w stanie ciężkiego pobicia.

Wtedy zostałam umieszczona w szpitalu na Koszykowej 78 przez panią docent Migdalską, która była stryjeczną siostrą naszego kolegi z „Parasola”, „Kędziora” Henryka Migdalskiego. Podczas mojego sześciotygodniowego pobytu w szpitalu… Miałam wybite zęby, złamany nos, poraniona, sine policzki, duże nadciśnienie. Przebywałam sześć tygodni [w szpitalu] i pamiętam z tego okresu cudowną pielęgniarkę panią Stasię. Długo, długo po tym dowiedziałam się, że to była pielęgniarka z Armii Krajowej, co miała pseudonim Pani Stasia. Ona przyszła do mnie i powiedziała: „Słuchaj, popatrz na mnie, jestem Stasia”. Nie wiedziałam, co to znaczy, a to znaczyło, że ona chciała mnie jak gdyby uspokoić. Potem od czasu do czasu zaglądała do mnie. Po wyjściu ze szpitala i później jeszcze trochę po rekonwalescencji, wróciłam do szkoły i wróciłam do pracy konspiracyjnej.

  • Wspominała pani, że pełniła pani dla ojca rolę łącznika, zanim pani przystąpiła do „Szarych Szeregów”?


Tak, bez przysięgi wtedy byłam.

  • Co pani robiła?

 

Przede wszystkim, pamiętam dokładnie, kiedyś mnie ojciec posłał do zajezdni tramwajowej [na Woli]. Rozmawiałam z jakimś panem i mówiłam zdanie, którego nie pamiętam. Działo się to wszystko po godzinie policyjnej, myśmy nie mieli problemu z tym, dlatego że moja posesja… Mam plany przedwojenne i mogę pokazać, jak moja posesja była usytuowana i jak ja szłam. Wyszłam tylko z mojej posesji, naprzeciwko było pole niczyje, a potem były zabudowania i to był adres Przyokopowa 5, to był mały domek, tam były sklepy. Przechodziłam przez bramę, dalej przez ulicę Przyokopową, dalej w poprzek przez następną posesję przy Karolkowej i już od Karolkowej [do zajezdni]. Miałam dwa kroki też przez posesję starych domów. Przychodziłam po godzinie policyjnej, mówiłam szyfrem jakieś zdanie i [wracałam]. Czasami odbierałam prasę. Już jak przyszłam i powiedziałam pseudonim, to dostałam odpowiedni dokument. To taka sprawa była. Czasami coś zanieść dla ojca, jakieś rzeczy trzeba było przenosić.
Przed Powstaniem Warszawskim, w ogrodzie moim i na mojej posesji były zdeponowane: środki opatrunkowe, broń, amunicja, opaski, pałatki, kurtki. To było wszystko [schowane], bo w domach nie można było [trzymać], koledzy mieszkali w małych mieszkaniach, to wszystko było u nas. Jak matka mnie mówiła, że przed Powstaniem to zostało wydawane odpowiednim grupom na hasło, jak znajomi przychodzili, przeważnie to byli znajomi chłopcy Grup Szturmowych. Część chłopców oddziału „Zośki” brała udział w boju pod Pęcicami. I tutaj ci, którzy mieli adresy Warszawa–Zachód, a Pęcice to pod Pruszkowem, a w Pruszkowie to ja byłam – pasowało. I tu im pomagałam, tym rozbitkom z boju pod Pęcicami.

  • Mówiła pani, że przenosiła pani gazetki, prasę – jak je transportowano, czy to były jakieś duże pakiety?


Nie. Kolportaż prasy to nie można było wsadzić do kieszeni czy do książki i sobie idę, albo niosę paczkę i idę. Żadnych paczek, nic absolutnie, nic nie wiem, nic nie słyszałam, nic nie widziałam, a jeżeli już była taka sytuacja (ja nie byłam w takiej sytuacji, żeby mnie na przykład zgarnęli na ulicy, kiedy miałam gazetkę), wtedy trzeba było to jakoś ulotnić, to nas uczyli na szkoleniach. Nie musiałam z tego korzystać, bo miałam [ukryte] w bieliźnie, w pończosze, broń Boże w kieszeni, to musiało być zakonspirowane, ale zresztą „Biuletyn Informacyjny” to był malutki format, tak że to nie, kto chciał nosić – żadne paczki. Paczki to były właśnie przez kolejarzy przerzucane na naszą posesję, to on sobie z wagonu, jak wyładowywał węgiel, rzucił, a myśmy to tylko zgarnęli, a potem się rozdzielało. To były mundury i różne rzeczy, jak na przykład szli czy od ojca mojego, czy od nas koledzy, potrzebowali jakieś mundury czy coś, to było u nas, oni w domu tego nie trzymali.

  • Jak pani pamięta wybuch Powstania, jak się do niego przygotowywano?


[Gromadziliśmy] środki opatrunkowe, kurtki, opaski, hełmy, broń, amunicja, granaty – wszystko było [ukryte] Zwrotnicza 10a. Jeszcze à propos Zwrotniczej – na ulicy Zwrotniczej było chyba pięć posesji z numerem dziesięć, dziesięć bez litery, 10a,b,c i d chyba było. Chyba Rudniccy mieli „d”, u nas było „a”, czyli jak to w literaturze, czasami kiedyś coś mnie wpadło „Zwrotnicza 10”, tych dziesiątek było pięć, więc nie wiadomo, której to posesji dotyczyło. Jedna posesja 10 należała do pana Heftmana, który wozy, konie sobie trzymał i to akurat było obok nas, to były [sąsiednie posesje].

  • Jak to się stało, że trafiła pani do Pruszkowa?


Przypomniało mi się teraz jeszcze takie wspomnienie o walce Wieśka Perlikowskiego (czyli „Orlika” z „Szarych Szeregów”) z Niemcami. Szłam Alejami Jerozolimskimi i na wysokości BGK (dawniej też tak było, BGK było w tym samym miejscu stało) spotkałam Wieśka. Chłopcy z Bojowych Szkół i z Grupy Szturmowej mieli ćwiczenia i zbiórki u nas na terenie i psy ich znały, oni wchodzili przez bramę wjazdową. Dobrze go znałam, zbiórki ich drużyny odbywały się w altanie, w małym murowanym domku, który sami wybudowali i tam siedzieli, mieli różne ćwiczenia, szkolenia. Spotkałam Wieśka, szłam, a on się patrzy [na mnie] i mówi: „Nie podchodź do mnie! Nie podchodź do mnie! Nie podchodź do mnie!”. Bardzo mnie to zdenerwowało, miły, przyjemny chłopak. Pamiętam dokładnie, to było 18 maja, Aleje Jerozolimskie róg Nowego Światu po stronie BGK. Ostatni raz Wiesiek Perlikowski i cała grupa chłopców, których nazwiskach wspominałam, byli u mnie na urodzinach 30 kwietnia 1944 roku. Dla mnie to nie było zaskakujące, coś było nie tak. Wiadomą rzeczą było, że Wiesiek był taki trochę niezdyscyplinowany, patrząc na to z perspektywy czasu, on chodził zawsze uzbrojony, część broni zdobywał sam, zawsze miał naboje po kieszeniach i właśnie wtedy na moich imieninach ojciec zrobił straszny raban, że nie wpuści nikogo na posesję, bo znalazł naboje przy wejściu do domu. Chłopaczynie się przetarła kieszeń i naboje pogubił, była awantura. I jak on mi takie coś powiedział, a wiedziałam, że on był zawsze uzbrojony, [to mnie bardzo zaniepokoiło]. Oczywiście przeszłam, jakbym nic nie wiedziała, ale się tym zainteresowałam. Po jakimś czasie wróciłam i widziałam samochody żandarmerii jadące w kierunku [ulicy Kruczej]. On walczył z Niemcami. Ponieważ był taki energiczny, odchylił mu się płaszcz i Niemiec zauważył broń. Straszna to była rzecz, widziałam to na własne oczy. Samochody żandarmerii skręcające w Kruczą, on walczył, były ruiny domu na rogu Nowogrodzkiej i Kruczej i on tam walczył… Już później uciekłam stamtąd, bo już taka ilość Niemców, poobstawiali ulice, on walczył do ostatniego naboju. Jego zabili na gruzach. Była tragedia, bo on miał tylko matkę, później koledzy jakoś z matką nawiązywali kontakt, żeby… Myśmy od razu wiedzieli, zresztą wiedzieli też i jego koledzy, bo on nie szedł sam, nie widziałam, z kim on szedł, gdzie on szedł, po co on szedł. I to był taki mój ostatni kontakt z „Orlikiem” z „Szarych Szeregów”.
Gdzie chodziłam w czasie okupacji w łączności? Chodziłam na ulicę Radzymińską. Wysiadałam z tramwaju, chyba to było „dwadzieścia pięć”, [wysiadałam] na pętli i szłam długo przy torach kolejowych, adresu nie pamiętam już w tej chwili, ale rozmawiałam z panią i spytałam się (też imienia nie pamiętam), czy ten pan jest w domu, więc prawdopodobnie chodziło o dowiedzenie się, czy z akcji wrócił, czy nie wrócił. Kilka razy byłam na ulicy Mącznej w Warszawie. W tej chwili Mącznej nie ma na mapach, tam przebiega Trasa Łazienkowska, ale mam mapy z tamtego okresu do wglądu. Byłam wysyłana, nie wiem, prawdopodobnie przez „Szare Szeregi”, bo tam były garaże Armii Krajowej. To było ciężkie, bo idąc na Mączną, musiałam zejść [z mostu] nad Solcem, wiaduktem na dół i później dalej Solcem do Mącznej i spotkałam patrol żandarmerii (chyba ten wiadukt jeszcze istnieje). Bardzo to było przykre, bo nie było gdzie skręcić, nie było gdzie iść, trzeba było być bardzo spokojnym, ale ja to bardzo przeżyłam. Oni do mnie coś zagadali. Miałam wtedy zarządzenie od mojego ojca nauczenia się języka niemieckiego, nie cierpiałam niemieckiego. Wiem, że ojciec przywiązywał wielką wagę do tego, żebym znała niemiecki. Ojciec znał niemiecki – jako prokurent w banku znał języki, niemiecki przede wszystkim, bo naczelny dyrektor tego banku był Szwedem i rozmawiali po niemiecku. [Żandarmi mnie zapytali] i ja im odpowiedziałam. Miałam konwersacje, bo niemiecki znał mój ojciec, mój dziadek, który z nami mieszkał na Zwrotniczej 10a, chyba miał pokoleniowe jakieś pochodzenie niemieckie, bo nazywał się Hemerling, a zaginął we Flossenbürgu. [Dziadek] też mnie uczył niemieckiego, ale ojciec powiedział: „Żadna nauka w domu”. I chodziłam na konwersację z niemieckiego do Banku Amerykańskiego na Królewską do tłumaczki, dwa czy trzy razy w tygodniu chodziłam i uczyłam się niemieckiego, i język niemiecki w mowie potocznej znałam.
Pamiętam jeszcze z okresu okupacji, jak mnie wysłali z „Szarych Szeregów” na Chłodną, nie pamiętam, który numer, tam była wacha niemiecka. Wszyscy się bali ulicy Chłodnej, każdy Chłodną omijał, szedł inną ulicą, a ja miałam iść na Chłodną i zobaczyć, jak bunkier dokładnie stoi i jak są drzwi w stosunku do bunkra, czy tam jeszcze jest jakieś wejście z ulicy do tego pomieszczenia, [żeby wszystko zobaczyć]. Nie mogłam iść po drugiej stronie ulicy, [musiałam iść po stronie bunkra, a tamtędy nikt nie przechodził]. Gdzie stał bunkier, tam była zawsze wacha, czy były mrozy, czy nie mrozy. Pamiętam mroźny bardzo rok, to chyba był 1943 rok, mroźny rok, oni stali na warcie w butach słomianych, na buty wojskowe jeszcze mieli takie słomiane buty, to nie walonki, tylko słomiane, wielkie buty mieli, a ja musiałam koło nich przejść i zobaczyć, jak drzwi wyglądają – tragedia. Idę to idę, to był okres grudzień, przed Bożym Narodzeniem. W oświetlonym budynku u nich na Chłodnej kolęda i słyszę: Stille Nacht, heilige Nacht. Myślę sobie – Boże (szłam z koleżanką), jak tu odwrócić [ich uwagę], oni mnie mogą zatrzymać, oni mnie mogą legitymować, mogą zrobić wszystko, przyznam, że bałam się. [Jak śpiewają] Stille Nacht, to i ja śpiewam po niemiecku Stille Nacht, heilige Nacht i dalej. I on coś do mnie zagadał, ja przeszłam. Jak on zagadał, to zwróciłam uwagę na te drzwi i wszystko wiedziałam, jak było. To też takie nerwowe bardzo [przeżycie], niby nic nie było, ale oko w oko z Niemcami to była bardzo przykra sprawa. Dlatego jeżeli mówi się o przyjaźni polsko-niemieckiej, chcę w to wierzyć, ale nie wyobrażam sobie, że gestapo 18 października 1943 roku, jak mnie kopał i bił, a ja byłam czternastoletnią dziewczynką, żeby to byli dobrzy ludzie. Może taka była tendencja u hitlerowców, ale w każdym razie nie kojarzy mi się to dobrze.


Jak się znalazłam w Pruszkowie? Pojechałam do moich dziadków, oni byli sami, jedyny ich syn był w marynarce wojennej polskiej i wyjechał przed wojną, i słuch o nim zaginął, nie wiadomo było, co się z nim dzieje. Dopiero po wielu latach odezwał się, że żyje, jest i mieszka w różnych częściach świata, i pływa w dalszym ciągu. To była straszna tragedia u moich dziadków, mam ich wspomnienia, które „Nasze Sygnały”, to jest pismo Marynarki Wojennej wychodzące w Londynie i jest pośmiertne wspomnienie o nim. Podam fragment: „Ludwik Jerzy Antoszewicz Lennox…”. Wszyscy z rodziny Antoszewiczów, pierwszy syn w rodzinie miał imię Ludwik, szlacheckie pochodzenie. Mówiło się z drugiego imienia, on był Jerzy, dziadek był Ludwik Wiktor, a pradziadek był jakiś, którego nie pamiętam. Lennox, dlatego że on jako kapitan okrętu w nazwisku miał „szcz”, niewypowiadalne przez przeciętnego człowieka w porcie, więc musiał [zmienić nazwisko] i ten Lennox jest na dokładkę, ale w środowisku polskim i wszędzie był jako Antoszewicz. „[Jurek], bo tak był znany wśród naszych przyjaciół, urodził się w Warszawie 27 marca 1919 roku i tam się wychowywał. W 1938 roku zdał maturę w Gimnazjum Matematyczno-Przyrodniczym imienia Niklewskiego, w lipcu tego roku zdał egzamin konkursowy do Szkoły Podchorążych Marynarki Wojennej i od tej pory morze stało się jego życiem. Służba była dla [Jurka] łaskawa, całą wojnę przeszedł bez zatopień okrętów, na których pływał. Sam nie zaznał żadnych obrażeń, za swoją służbę zostaje odznaczony Krzyżem Walecznych, czterokrotnie Medalem Morskim, Medalem Obrony Norwegii. Służył na ORP „[Iskra]”, „Burza”, „Konrad”, HMS King George V, oraz na ścigaczach S-2, S-4. W roku 1940 bierze udział w akcji w okolicach Narwiku i ewakuacji Dunkierki. W 1941 roku podczas zaokrętowania na pancerniku „King George V” w operacji na Lofotach, a parę miesięcy później bierze udział w pościgu i zatopieniu pancernika niemieckiego „Bismarck”. W roku 1942 na ścigaczu S-3 jest w akcji z sześcioma niemieckimi ścigaczami. Bierze udział w lądowaniu w Normandii [w 1944 roku]. Miał satysfakcję być na okręcie, który pierwszy wszedł do bazy w Wilhelmshaven. Po zakończeniu wojny i rozwiązaniu Marynarki Wojennej Ludwik decyduje się kontynuować służbę na morzu”. To jest wspomnienie o Jurku, o Ludwiku Antoszewiczu. Byłam zaproszona do Muzeum Powstania Warszawskiego wtedy, kiedy była księżniczka Anna, miałam satysfakcję wspomnieć jej, w krótkim zdaniu, że właśnie ten to mój kuzyn i zrobił to i tamto.
Do Pruszkowa pojechałam dlatego, że dziadkowie moi bardzo cierpieli rozstanie z synem, nie wiadomo było, co się z nim dzieje, wiadomość o nim przyszła wiele lat później. Zawiozłam im leki i jeszcze uzyskałam zgodę [na podanie ich adresu] w Armii Krajowej, że tam można zawsze iść. Wszyscy moi bliscy zostali w Warszawie i to była następna tragedia. Dziadkowie moi mieszkali na Żbikówku przy ulicy Bristol, dawniej 9, obecnie Bristol 5/7, mieli duży ogród. Ulica Bristol była naprzeciwko obozu dla uchodźców z Warszawy, a mieścił się przy ulicy 3 Maja 10 i był usytuowana około pięćdziesięciu metrów od ogrodu dziadków. Wtedy kiedy byłam, to nie było obozu, bo obóz powstał później, chyba 6 albo 7 sierpnia [1944 roku], przed tym był to obóz pracy dla Żydów. Myśmy wiedzieli o tym, że przywożą Żydów, ale nie było prawa wstępu w ogóle. Jak obóz zaczął działać, to był Durchgangslager 121, czyli inaczej Dulag 121. I to już nie były żarty, dlatego że… Ulica Bristol akurat naprzeciwko bramy wjazdowej na ten teren Zakładów Naprawczych Sprzętu Kolejowego – tak to było dawniej. Bram było wiele dookoła, oni potem dobudowali, bo tam były bocznice kolejowe, tam przywozili Żydów, przewozili różne materiały. Na podstawie kontaktu moich dziadków z pielęgniarkami z tego obozu, pamiętam, to była pani Urbańska, pani Dreszerowa i była pani Kiełbasińska, ale pani Kiełbasińska to się na nią mówiło „pani doktór” i ona była akuszerką, i była wtyczką niemiecką. Przez dziadków nawiązałam kontakt z księdzem [o nazwisku] Tyszka, nie pamiętam dokładnie, i zaczęłam pracę w RGO.

Dla mnie była to bolesna sprawa, że przygotowywana do walki, po wszystkich możliwych szkoleniach, jakie może przejść dziewczyna dopingowana przez rodzinę, raptem zostałam, oni wszyscy tam, a ja tu i nic nie robię. Nawiązałam kontakt z księdzem, weszłam do RGO i przez pewien krótki okres miałam prawo wstępu na teren obozu. Wyglądało to tak, że warszawiacy oraz ludzie z okolic Warszawy byli przez Niemców [likwidowani], [wysyłani do] obozu w Pruszkowie, a potem wyjazd do obozów koncentracyjnych. Innej możliwości nie było. Wobec tego dziadek zameldował mnie w swoim domu, miałam taki odcinek zameldowania w Pruszkowie sprzed okresu powstaniowego. Okay, dobrze, wszystko w porządku, ale Niemcy potem się idealnie zorientowali, o co chodzi. Na przykład, jak mnie zatrzymają, to mogłam pokazać tylko legitymację RGO, nie mogłam się legitymować legitymacją szkolną, ze szkoły handlowej [„Wołowskiej”] na Piusa. Nosiłam dowód zameldowania i legitymację RGO i pewien bardzo krótki okres czasu miałam prawo wstępu na teren obozu. Miałam kontakt z tymi ludźmi, wiedziałam, co się dzieje w poszczególnych dzielnicach Warszawy, poza tym nie wiedziałam, co się dzieje z moją rodziną. Wiedziałam, że ojciec na pewno jest w Powstaniu, czekałam na jakieś wieści, że kogoś spotkam, że komuś pomogę, straszne rzeczy, które tam widziałam, to były hale, słoma, płaczące dzieci, chorzy ludzie, zaszokowani – tragedia. W obozie przede wszystkim to było pod nadzorem von dem Bacha, byli różni kierownicy, tam się ciągle zmieniało. Pamiętam, był taki kierownik Stephan Sieber. Diehl to był główny komendant SS w Pruszkowie i on urzędował w wagonie przy obozie. Już jak SS przyjechało, bo początkowo był Wehrmacht i był jakiś kierownik, Polan miał na nazwisko, to było jakoś łagodniej, tak że mogłam wejść. Legitymowali, jak wchodziłam. Później, jak przyjechało gestapo i kierownikiem warty był gestapowiec, to mogłam wejść, ale wyjście z obozu zależało od oficera gestapo. I tu już byłam trochę nie w porządku z dokumentami, bo mógł zawsze zażądać legitymacji, [zapytać] skąd, co, jak. Wtedy już nie było sensu chodzenia, ale odbierałam grupy więźniów, warszawiaków, przy bramie. Wystarczy, że stanęłam przy ulicy niedaleko (wąska uliczka była), pielęgniarki ich wyprowadzały, i warszawiaków, w ogóle więźniów z tego obozu, przeprowadzałam parę kroków, furtką w ogrodzie do dużego domu, do dziadków. Tam trochę odpoczęli, umyli się, i szli dalej. Przeważnie wieczorem wyprowadzałam tych ludzi, tego dnia czy następnego dnia. Oni nocowali wszędzie, na schodach, w ogrodzie, zależnie od pogody. To był duży dwupiętrowy budynek, lokatorzy bardzo chętnie pomagali, były duże piwnice. Do budynku były trzy wejścia, od ogrodu, od frontu i od drugiej strony, tak że zawsze można było się stamtąd ewakuować w razie potrzeby. Ale jak chodziłam do obozu i odbierałam więźniów, to była praca bardzo niebezpieczna, i przyznam się szczerze, że teraz, jak patrzę z perspektywy lat, to nie podeszłabym chyba drugi raz do tego tematu.
Wyprowadzałam ludzi z domu dziadków z Pruszkowa dalej, Warszawa Zachód, nawet Warszawa Południe, takie były zarządzenia Armii Krajowej. To było przeważnie wieczorem, nocą. Godzina policyjna w okresie boju pod Pęcicami, czyli od 2 sierpnia była od dziewiętnastej w Pruszkowie, [to była] niebezpieczna i ciężka praca wyprowadzać tych ludzi przez łąki, bagniska, lasy. Szli dalej, jak wyszli już z Pruszkowa, to było dobrze.
Pamiętam, po boju pod Pęcicami, to była tragedia mieszkać w Pruszkowie, żandarmeria, gestapo, przeglądanie ulic, posesji, domów. Nikt z Warszawy nie miał szans przetrwania […]. U moich dziadków było dużo rozbitków, ale przyszedł „Łoś” z „Zośki”, miał adres do dziadków, w przemoczonym ubraniu, mokry, oczywiście z legitymacją AK. [Przez] lotnictwo z góry, zewsząd Pruszków był lustrowany, nie wiem… Nie słyszę o żadnych publikacjach na ten temat, nie wiem, czy są, czy nie ma, ale być wtedy w Pruszkowie [dla warszawiaków] to było dosłownie samobójstwo. Myśmy wysuszyli ubranie „Łosia”, nakarmili, umyli i potem trzeba go było wyprowadzić, on nie znał terenu. Pamiętam, 6 sierpnia [1944 roku Święto] Przemienienia Pańskiego, idę z Tadkiem do kościoła na Żbików, daleko od ulicy Bristol, po mszy świętej on leży krzyżem i mówi: „To teraz się pożegnamy po mszy”. I poszedł, i słuch po nim zaginął. Znalazł się po wielu latach, wrócił po ciężkiej katordze, ale to jest oddzielny rozdział. Wyprowadziłam jego, poszedł, brał udział w dalszych walkach, przechodził różne perypetie.
Ale była taka sytuacja, że aczkolwiek mieszkałam u bardzo kochanej rodziny, niestety nie mogłam dłużej tam być, bo po prostu lustracja, gestapo. Już wtedy gestapo działało, już nawet nie żandarmeria, tylko gestapo, więc wyszłam nocą, pamiętam, w kierunku na Milanówek, jeszcze zatrzymałam się trochę w Podkowie Leśnej w RGO, byłam przez bardzo krótki okres czasu, wydawałam zupę dla Powstańców, ale przez to dowiedziałam się, że Rudnicka jest ciężko ranna i leży w Milanówku, więc był jakiś kontakt. Niemniej jednak, żadne szanse dla warszawianki na tej linii nie było, więc po paru dniach szłam dalej. Pamiętam, doszłam na zapadłą wieś za Błoniem, nocą szłam, leżałam w grobli, to był już chyba początek października, Kozacy na koniach jeździli dookoła, penetrowali okolicę. Doszłam do chaty, zatrzymałam się u ludzi i mieszkałam tam i dotrwałam do czasu zdobycia Warszawy. W międzyczasie wrócił mój ojciec z Powstania.
Ponieważ byłam krótko na tej wsi, nie mam dokumentacji, napisał sołtys dla mnie pismo takie bardzo pochwalne, bo miałam piętnaście lat i zaczęłam uczyć dzieciaków. Dzieci dziesięcioletnie nie umiały czytać i pisać, bo tam nie było szkoły w okresie okupacji, więc ich trochę uczyłam. Nawiązałam kontakt z tymi ludźmi, szalenie sympatyczni ludzie, to była wieś Bieniewo Gaj za Błoniem, gdzie sołtysem był pan Józef Kilen i ja tam uczyłam dzieciaki. Nauka wyglądała tak, że była jedna wolna chata u pani Lament. Dzieciaki przychodziły z kawałkiem węgla, był piecyk i kto miał jakąś książkę czy coś, ja ich uczyłam. [Jeden] umiał to, [drugi] tamto. Wiem, że potem ich posegregowałam, który umiał czytać, to już był na inną godzinę. Przez to po prostu miałam jakąś odskocznię od swojej tragedii, dzieciaki się uczyły, a najzabawniejsze to było to, jak kiedyś odwiedzałam już po studiach, już po szkole tą wieś, bo to bardzo sympatyczni ludzie, i pojechałam do pana Kilena i przyszedł młody człowiek, i powiedział mnie: „Dzień dobry pani, ja jestem Lament”. [Był] w mundurze policyjnym, mój uczeń, to była taka sprawa. Później, już jak Warszawa była zdobyta, to właściwie zaraz jak była otwarta, bo zdobyta to zdobyta, ale ludność cywilna mogła dopiero wchodzić po jakimś czasie, trzeba było jakoś drogi przygotować, rozminować miasto. Wróciłam do Warszawy bardzo szybko, na ruiny i zgliszcza. I tu znowu była sprawa – ani domu, ani ubrania, nic, ale trzeba było jakoś żyć, przede wszystkim uczyć się. Skończyłam szkołę [imienia Zofii] Wołowskiej, chodziłam do gimnazjum, później zdałam maturę [w liceum imienia Juliusza] Słowackiego, w międzyczasie zorganizowałam drużynę na Ochocie, [w szkole Anny Goldmann], wyjeżdżałam już jako drużynowa na zlot młodzieży harcerskiej. Pamiętam, że warszawiaków nie puścili na defiladę. Defiladę przyjmował później już po wszystkim harcmistrz, ale to następne sprawy harcerskie. Z harcerstwa wystąpiłam po zmianie prawa harcerskiego, bo tak się coś zakotłowało, że się porobiły różne [sprawy] i potem studiowałam. Przede wszystkim studia i tu były problemy, dlatego że byłam „zapluty karzeł reakcji”, i mimo że zdałam egzamin konkursowy na Akademię Medyczną, niestety nie zostałam przyjęta, ale byłam twarda, nie zrażałam się. Nie, to nie. W międzyczasie zdawałam następny egzamin na wydział matematyczno-przyrodniczy, na geologię, bo lubiłam, po prostu ot tak, żeby coś robić, przecież musiałam się uczyć. Tego wydziału nie skończyłam. Studiowałam dwa lata matematyczno-przyrodniczy, geologię, a skończyłam wydział farmacji w Akademii Medycznej. Potem pracowałam jako magister farmacji, później zrobiłam specjalizację drugiego stopnia z zakresu analizy leku, byłam najpierw zastępca kierownika, później kierownikiem laboratorium kontrolnego CEFARM w Warszawie. W międzyczasie wyszłam za mąż za docenta, doktora Stefana Borowskiego, pracownika naukowego Politechniki [Warszawskiej], potem Instytutu Łączności. Mam syna Janusza, doktora fizyki i już nie adiunkta Uniwersytetu Warszawskiego, ponieważ bardzo ciężko się rozchorował i musiał przestać pracować. I taki [jest] mój życiorys.

  • Wiadomość o wybuchu Powstania zastała panią w Pruszkowie?


Tak.

  • Jak to pani przyjęła?


Tragicznie, tak jak powiedziałam. Byłam przygotowywana do walki, do Powstania, te wszystkie chlebaki, szkolenia… Było kilka terminów [wybuchu] Powstania i myślałam, wyjeżdżając, że może się jeszcze załapię, niestety nie załapałam się. Wszyscy zostali, to była dla mnie tragedia, raz, że miałam w porównaniu z innymi harcerzami bardzo długi okres konspiracji, praca małosabotażowa, niebezpieczna, ja się zastanawiam – skąd [miałam] tyle [odwagi], że ja to wszystko podołałam robić. Z jednej roboty do drugiej, na okrągło. To nie każdy tak mógł, mam chyba wyjątkową jakąś psychikę, ale myśmy przechodziły szkolenie bojowe w czasie okupacji. I tu już też ojciec dopilnował tego wszystkiego, a babka moja Józefa Szulewska, co mieszkałam na Płockiej, powiedziała: „Co, masz dwanaście lat, jesteś moją najstarszą wnuczką, do roboty!”. I się zaczęło.

  • Pozostając w Pruszkowie, miała pani cały czas kontakt z konspiracją?


Cały czas, bez przerwy.

  • Czyli to, że dostała się pani do RGO, to się odbywało za wiedzą i zgodą?


Dziadkowie moi wiedzieli, bo przecież oni… Do Pruszkowa jeździłam w czasie okupacji przed wojną bardzo często, to był bardzo ładny teren, bo mój pradziadek, zamożni ludzie, którzy wybudowali dom w bagnach.

  • Czy pani przełożeni z konspiracji wiedzieli, że pani jest w RGO?


Moi przełożeni byli w Warszawie i nie wiedzieli w ogóle, gdzie ja jestem, nic, absolutnie. Potem się dowiedzieli, pewnie ojciec jakoś zawiadamiał, bo przecież byli łącznicy, którzy… To tak wyglądało; był termin Powstania, przychodził łącznik, koncentracja – tu i tu o tej i o tej godzinie – więc myśmy nie wiedzieli, myśmy czekali, myśmy siedzieli. Wiadomo było, że będzie Powstanie, ale co najważniejsze wiedzieli [też] Niemcy, to była taka sprawa. To nie tak, że my konspiracyjnie sobie, pięknie jak na filmach w butach z cholewami, kołnierzyk do góry i sobie idzie, to nie tak. Niemcy wszystko wiedzieli. Z jednej strony bardzo długiej ulicy Kolejowej (bo ona się ciągnie od Towarowej aż het przez Prądzyńskiego dalej) to [stała] pancerna kolumna „Hermann Göring” i to było jeszcze przed moim wyjazdem. Jeszcze przed moim wyjazdem Kolejowa była przejezdna, ale potem „Hermann Göring”, oni stali i czekali na wybuch Powstania. Już nic nie będę mówić na ten temat, ale było, jest, ludzie walczyli i w porządku.

  • Co się stało z dziadkami, jak pani wyszła z Pruszkowa?


Mieszkali do końca, przez cały czas, ale dziadek mój, już wtedy jak tam byłam (jeździłam bardzo często, bo dziadek chorował na nowotwór), był bardzo chory i umarł, nie pamiętam w którym roku, ale w każdym bądź razie po Powstaniu jeszcze pisał do mnie, jeździłam, jak na studia zdawałam. Moja babka mieszkała tam wiele, wiele lat, a ruina stoi jeszcze, jest rozkradana. Niby mam nadzór, ale jak może być nadzór w takiej sytuacji.

  • Jak pani po powrocie do Warszawy skontaktowała się z rodzicami?


To było tak, że mój ojciec przeszedł przez Pruszków. Armia Krajowa zbierała adresy Warszawa Zachód, bo wiadomo było, na wschód nie będzie odskoku, tylko na zachód, tak samo rodzice – ojciec jak wyszedł z Powstania, to się skierował do dziadków i tam mnie spotkał. Matka też przeszła jakoś, wyjechała w czasie Powstania, bo i siostra została, ale myśmy się wszyscy tam znaleźli. Co najważniejsze, moja siostra rodzona też dojechała z matką. Ale sytuacja mojej siostry ciotecznej była taka, że moja ciotka miała sklep na ulicy chyba Kruczej, przed wojną i w czasie okupacji, i w Powstanie oni byli w sklepie, a moja mała siostra cioteczna, co miała cztery latka, była gdzie indziej, mieszkała na Uniwersyteckiej [w Warszawie] i niania przechodziła też jakoś przez obóz, ale ta mała Krysia, ona przekręciła nazwisko babci, w każdym bądź razie, niania przez Urząd Miasta znalazła moją babkę, ale Krysia powiedziała, że babcia się nazywa Andziudziowa, nie Antoszewiczowa, ale niania inteligentna kobieta, znalazła [naszą rodzinę]. Jeszcze taka sprawa, jak wyprowadzałam „Łosia” 6 sierpnia (to był taki piękny, słoneczny dzień), nie zapomnę nigdy tej okoliczności, skrawki spalonego papieru z Warszawy dolatywały do Żbikowa, na [własne] oczy to widziałam, to był fakt. Taka sprawa była.

  • Po powrocie do Warszawy cała pani rodzina była represjonowana?


Tak, bez przerwy. Babka jak babka, wróciła do gospodarstwa domowego i spokojnie [żyła], moja matka nie podejmowała pracy zawodowej, bo ojciec zwracał wielką uwagę na prowadzenie domu, zresztą dobrze zarabiał, miał bardzo dobre stanowisko, więc matka poświęcała się w domu wychowywaniu dzieci i prowadzeniu domu. Natomiast ojca bez przerwy Urząd Bezpieczeństwa [prześladował], tak samo moja sprawa była taka. To był nieludzki kraj, myśmy nadzy, bosi, chorzy wrócili z tułaczki, ojciec już zaczynał chorować, a tu jeszcze takie represje różne.

  • W czasie okupacji pani ojciec pracował w banku?


Przez cały czas istnienia Banku Amerykańskiego on był prokurentem, czyli to jest tak, jak teraz prezes banku, naczelnym dyrektorem był Szwed przez cały czas. Dziwna sprawa, na przykład pamiętam, szłam z ojcem do babci na Płocką, niedziela po mszy świętej i pamiętam patrol żandarmerii, nie pamiętam, który to był rok, niedziela rano, legitymowanie. Ojciec miał dokument, który się zachował. Niemcy nie aresztowali takich ludzi na ulicy – Bank Amerykański, [Stany Zjednoczone], neutralny kraj, nie ruszali go. Myśmy przeszli szczęśliwie, gorzej było potem z władzami polskimi.

Warszawa, 27 lutego 2012 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek

Laura Borowska Pseudonim: „Lilka”, „Limba” Stopień: strzelec Formacja: Batalion „Parasol” (w okresie konspiracji) Dzielnica: Pruszków

Zobacz także

Nasz newsletter