Halszka Żuromska
- Proszę opowiedzieć troszkę o swojej rodzinie. Gdzie się pani wychowywała, gdzie pani mieszkała, kim byli pani rodzice, czy miała pani rodzeństwo?
Rodzice przybyli na teren Polski z guberni kijowskiej, ojciec z Żytomierskiego, matka z Kijowszczyzny, z Kijowa. Matka kształciła się tu, przyjeżdżała wcześniej też do Warszawy, bo kształciła się w konserwatorium, w dziale gry na fortepianie. Natomiast ojciec był zmobilizowany już po wybuchu I wojny światowej, był w armii carskiej, w kawalerii. Nie wiem, który pułk ułanów, chyba siódmy, ale to nieważne. Jak zakończyła się wojna i właściwie już przyszła rewolucja, udało się w 1918 roku […] Tworzyły się takie, zapomniałam w tej chwili, [Korpusy] polskie – bo był okres, że pozwalali – które przechodziły do Polski. Moi wujowie, stryjowie i ojciec właśnie tak przybyli [do Polski]. Na terenie Chełmszczyzny organizował się 1. Pułk Szwoleżerów [(organizował ówczesny major Gustaw Orlicz - Dreszer)], który miał swój rodowód właściwie legionowy. Mój ojciec w Legionach nie był, a dołączył od samego początku powstania 1 Pułku Szwoleżerów. Uczestniczył później w wojnie polsko-sowieckiej. Był ciężko ranny w 1920 roku odłamkiem szrapnela tuż koło skroni, co uniemożliwiło ojcu uczestniczenie w bitwie warszawskiej, bo akurat wtedy leżał w szpitalu. Lekarze twierdzili, że stan był beznadziejny, a matka moja już była w ciąży, bo rodzice wzięli ślub w 1919 roku. To był jeden z pierwszych ślubów takich typowo kawaleryjskich. Brali ślub w obecnej Katedrze Polowej na Długiej, wtedy to był kościół garnizonowy. Koledzy ojca, ci, którzy nie byli na froncie, bo co jakiś czas urlopowali bądź na jakieś dodatkowe kursy ich wysyłali, i była grupa kolegów bliskich ojca, no i rodziny, której męska część też cała była w kawalerii. Bo to wszystko było środowisko ziemiańskie z Kresów. Rodzice brali ślub w połowie sierpnia 1919 roku. Tak że ojciec był ranny 13 kwietnia 1920 roku na terenach obecnej Białorusi, jako dowódca szwadronu. Zresztą, za tę akcję później dostał Virtuti Militari i leżał wtedy w [Warszawie] szpitalu Czerwonego Krzyża. To było dosłownie tuż przed przyjściem na świat mojej siostry, która przyszła na świat w 1920 roku, w połowie czerwca. Jakoś ojciec się wykaraskał z tego i – wbrew opiniom lekarzy – był zupełnie normalny i mógł dalej służyć w wojsku. Naturalnie w dalszym ciągu był w 1. pułku szwoleżerów i na terenie obecnej ulicy Szwoleżerów, a przed wojną nazywała się ulicą Ułańską, obie z siostrą się [tam] urodziłyśmy.
Ojciec był dowódcą szwadronu i w 1928 roku został awansowany do stopnia majora i wtedy przeniesiony do 22. pułku ułanów, który stacjonował częściowo w Złoczowie, częściowo w Brodach. To było na wschód od Lwowa i myśmy tam przebyli siedem, prawie osiem lat, bo od sierpnia 1928 do końca 1935 roku. W Brodach zaczęłyśmy z siostrą chodzić do szkoły. Pierwsze klasy tośmy nauczyły się z matką w domu i od razu zdało się do późniejszej [klasy]. Przed wojną była tak zwana Szkoła Powszechna Żeńska w Brodach. Co było może ciekawe, że mieliśmy w szkole powszechnej obowiązkowy język, jakim tam mówiliśmy – ruski, czyli ukraiński. Ze dwa razy w tygodniu [po godzinie]. Dlaczego o tym wspominam? Bo jednak stosunki polsko-ukraińskie nie były najlepsze, ale na przykład napisy na sklepach [ukraińskich](było parę sklepów ukraińskich) były dwujęzyczne: i ukraińskie, i polskie. W szkole obowiązkowy był, już w gimnazjum nie, tylko w szkole powszechnej, język ukraiński. Naturalnie, miałyśmy koleżanki Ukrainki. Brody to było miasteczko mniej więcej pięciotysięczne. Przed I wojną światową było na samej granicy okupacji carskiej, rosyjskiej i okupacji austrowęgierskiej. Brody należały do Austro-Węgier, a oddalony o siedem kilometrów Radziwiłłów był na terenie okupacji rosyjskiej. Stąd w Brodach były konsulaty i było dużo większe miasteczko. Później był pożar, skuliło się, zmniejszyło i po wojnie już było chyba nie więcej niż około pięciu tysięcy mieszkańców.
Gros mieszkańców to byli Żydzi. Myśmy, zarówno w szkole powszechnej, jak i w gimnazjum, miały najwięcej koleżanek Żydówek. Jedyne prywatne żeńskie gimnazjum (bo nie było państwowego żeńskiego, tylko było męskie państwowe) było własnością pana Lewina, też Żyda. Ale dyrektorem był Polak, dyrektor Niewolak, przemiły, bardzo przez nas lubiany. Była mieszanka etniczna, bo były Rosjanki, które z Radziwiłłowa wyjeżdżały pociągiem. Była spora kolonia niemiecka na peryferiach Brodów, byli osadnicy niemieccy, tak zwany Berlin był. Tak że były Niemki, były Ukrainki, Polki, Rosjanki i Żydówki. Z Ukrainkami były bardziej chłodne układy, bo Ukrainki zawsze się troszkę z boku trzymały. Natomiast Polki, Żydówki, Niemki, Rosjanki – byłyśmy w bardzo dobrej komitywie. Na lekcje religii przychodzili odpowiedni księża bądź rabini, rozchodziło się do różnych klas i nie było, w każdym razie w Brodach, nie było żadnych niesnasek na tle etnicznym, z wyjątkiem stosunków polsko-ukraińskich. Pamiętam, że były dwukrotnie podczas naszego pobytu wyjazdy pułku [na tak zwane „akcje specjalne”]. Nam, dzieciom, mówiło się, że pułk idzie na wojnę, rodzice byli bardzo zdenerwowani. Chodziło o to, że [...] była konspiracja ukraińska i widocznie były jakieś zamieszki. Tak że pułk wychodził i dokładnie nie wiem, co robił, ale przez kilka dni było ostre pogotowie i był taki nieprzyjemny okres. Ale to było dwukrotnie, a tak to nie, tak to wszystko było w porządku.
Na początku grudnia 1935 roku wyjechaliśmy stamtąd. Siostra szła starym systemem gimnazjum ośmioklasowym, po ośmiu klasach matura. Ja szłam już nowym systemem, gdzie były cztery klasy gimnazjalne i dwie klasy licealne. Ojciec został przeniesiony na stanowisko rejonowego inspektora koni do Mińska Mazowieckiego, a 22. pułk należał do brygady generała Andersa, którego dobrze pamiętam i znałam, bo brygada w Brodach się mieściła. Przyjechaliśmy tu, mieszkaliśmy przez rok w Mińsku Mazowieckim, ale chodziłyśmy z siostrą, dojeżdżałyśmy do Warszawy do Gimnazjum imienia Zofii Sierpińskiej, to było prywatne gimnazjum. Ponieważ jedyne gimnazjum w Mińsku było tak zwanej kategorii B, to znaczy maturę trzeba było zdawać typu eksternistycznego ze wszystkich przedmiotów, a tutaj normalnie. Siostra zdała maturę rok przed wybuchem wojny. Poszła na filozofię, studiowała, a ja już przeszłam do liceum właśnie u Sierpińskiej, do liceum humanistycznego. Zaczęły się już takie bardzo nieprzyjemne okresy, bo zaczęły się antysemickie wystąpienia, głównie młodzieży studenckiej. Walczyli oni o getto ławkowe dla Żydów, były nieprzyjemne pochody z okrzykami antysemickimi. U mnie w klasie było kilka Żydówek bardzo zdolnych, bardzo miłych. Były gorące dyskusje między nami, ale były i Żydówki, które myśmy bardzo lubiły
notabene… W zasadzie w naszym gimnazjum atmosfery antysemickiej nie było. Myśmy były raczej przeciwne tym wszystkim wystąpieniom studenckim, bardzo nieprzyjemnym.
Wybuchła wojna. Przed wojną myśmy pojechały z siostrą jeszcze w góry do Szczawnicy. To była pierwsza wyprawa, na którą rodzice nas same puścili, bo ojcu urlopu już nie dali. Musiał zamknąć, wykończyć mobilizację koni na tym terenie. Jak pamiętam, to chyba 25 sierpnia nastąpiła powszechna mobilizacja i pamiętam, że wtedy powędrowałyśmy nad Dunajcem do granicy słowackiej, która oddalona od naszej granicy była o jakieś trzydzieści metrów. Już nad Dunajcem, przy różnych krzakach, były takie maleńkie polskie patrole z karabinami maszynowymi i pierwszy raz widziałam z daleka żołnierza niemieckiego, który stał na granicy słowackiej w hełmie. Atmosfera już rzeczywiście była bardzo napięta. Myśmy wyjechały chyba 29 sierpnia ze Szczawnicy. Wtedy walizki nadawało się na bagaż. Ten bagaż zginął, bo pomyłkowo odłączyli ten wagon w Krakowie. Myśmy bez rzeczy, tylko w tym, w czym byłyśmy, dojechałyśmy zamiast wieczorem do Warszawy, to pociąg przyszedł o czwartej rano. Ojciec naturalnie na nas czekał na dworcu. Już cała Warszawa była postawiona na nogi o tyle, że były przygotowania, były kopane rowy przeciwlotnicze. Pamiętam, że po umyciu się, chwilowym odpoczynku, śniadaniu, siostra poleciała na uniwersytet, bo uniwersytet też organizował takie prace przygotowawcze [a ja do kopania rowów]. Wtedy mieszkaliśmy już w Warszawie. Dwa lata przed wybuchem wojny przenieśliśmy się do Warszawy, a ojciec dojeżdżał do Mińska do pracy.
- Gdzie państwo w Warszawie mieszkali?
Mieszkaliśmy na Madalińskiego 25, gdzie obecnie jest szpital. Nasz dom cały był zrujnowany w czasie Powstania. Dom był dwupiętrowy, w dużym ogrodzie, to był właściwie sad. O ile pamiętam, to była własność państwa Skirmuntów. Obok domu jeszcze była murowana dozorcówka. Dozorcą, jak po wojnie się człowiek dowiedział, był Polak, ale na usługach gestapo. Niemniej nikomu z mieszkańców tego domu nie zrobił krzywdy. Niedaleko było do Kazimierzowskiej, tam była szkoła zawodowa, Niemcy zajęli ten teren i stało SS, a koniec ogrodu opierał się o ulicę Różaną, dochodził do ulicy Różanej. Tam też była szkoła zajęta przez SS. Tak że byliśmy z dwóch stron otoczeni przez niemieckie SS. Myśmy wojnę [(działania wojenne)] spędziły [u rodziny ojca]. Ojciec nas wysłał do rodziny do Radzynia Podlaskiego i pracowałyśmy tam w szpitalu powiatowym, którego dyrektorem był mój wuj.
- Czy to było już po wybuchu wojny?
Tak, to było w nocy z 7 na 8 września. Taką furką konną wyjechałyśmy. Ojciec chciał z 1. pułkiem szwoleżerów pójść, bo jeszcze został szwadron zapasowy 1. pułku szwoleżerów, a pułk cały był pod Przasnyszem, tam była linia frontu. Dowódcą tego szwadronu zapasowego był major Mieczysław Bigoszewski, przyjaciel ojca jeszcze z tych poprzednich lat. Ojciec zresztą wrócił do umundurowania swojego macierzystego pułku, czyli 1. pułku szwoleżerów i umówił się, (bo razem z ojcem wtedy poszłam) [do szwoleżerów, do majora Bigoszewskiego]. Pamiętam, że to był 3 września. Naturalnie bombardowania były, ale jeszcze nie były takie tragiczne. Może się cofnę do momentu wybuchu wojny.
- Jak pani pamięta 1 września?
Pamiętam, ponieważ wcześniej robiono alarmy lotnicze, tu zrobiono alarm lotniczy i myśmy [...] byli przekonani, że to znowu jest próbny alarm. Pamiętam, że wyskoczyłam (obok był sklepik spożywczy) po pieczywo czy po coś i mówią, że alarm niemiecki, a radia nie włączyliśmy, nie słuchaliśmy radia, jakoś się zaspało. To była siódma rano. Twierdziłam, że to na pewno alarm próbny. „Nie, no przecież radio podało. Niemcy przekroczyli granicę!” No i rzeczywiście. Ponieważ myśmy mieszkaliśmy na parterze, jak były te alarmy, to sąsiedzi z górnych pięter schodzili się u nas. Bo naturalnie dom był pilnowany [przez mieszkańców], od razu były wyznaczone dyżury. Jedni byli na górze, bo pilnowali, żeby nie było pożaru od bomby zapalającej. Ale atmosfera była absolutnie spokojna. Myśmy byli tak przekonani, że pokonamy Niemców, że w głowie się nie mieściło nikomu to, co później nastąpiło. Trzeciego września ogłoszono przystąpienie do wojny Anglii i Francji. Naturalnie radość była wielka, utworzyły się pochody dziękczynne, wędrowało się pod ambasadę Wielkiej Brytanii, pod ambasadę francuską.
- Brała pani udział w tym pochodzie?
Też naturalnie z tym pobiegłam i później, już nie pamiętam dokładnie, jakoś widać umówiłam się z ojcem. Byliśmy razem w pułku szwoleżerów. Była ta rozmowa ojca z majorem Bigoszewskim. Następnego dnia szwadron zapasowy miał z Warszawy wyjechać i ojciec koniecznie chciał tam dołączyć, ponieważ wszystkie sprawy [mobilizacji] miał już zamknięte, zakończone. Wtedy ministrem spraw wojskowych był (chyba nie był w stopniu generała a pułkownika) pułkownik Głuchowski, który na początku lat dwudziestych przez krótki okres czasu był dowódcą 1. pułku szwoleżerów i ojciec jego znał i on ojca znał. Ojciec powędrował więc do ministerstwa z prośbą, prosił o audiencję ministra Głuchowskiego, dostał się do niego i koniecznie, że chce wyjść ze szwadronem zapasowym. O dziwo, minister Głuchowski nie zgodził się, kazał wrócić ojcu do Mińska i być w kancelarii. Powiedział, że jeżeli ojciec nie zrobi tego, to będzie traktowany jako dezerter. Ojciec nie miał wyjścia z sytuacji i zabrał wtedy nas [z Warszawy]. Wyjechaliśmy. Ojciec sam jeszcze pojechał do Mińska, później wrócił tu, zabrał nas. Zajął czy wynajął konną furkę i z matką, ciotką, nas było chyba siedem, osiem osób. Załadowaliśmy się na tę furkę nawet z naszymi psami. Pojechaliśmy do Mińska.
Rzeczywiście kancelaria ojca była na tyłach dworca kolejowego. Na dworcu stał pociąg pancerny. Dosłownie co pół godziny był nalot. Pół godziny przerwy, piętnaście minut nalotu, pół godziny przerwy, piętnaście minut nalotu. Tak było od rana do wieczora. Jak był nalot, to w pobliskim ogrodzie między krzakami i drzewami myśmy leżeli na ziemi, bo samoloty pikowały tak nisko, że widać było twarze pilotów, i strzelali z karabinów maszynowych. Nikogo z nas nie trafiło, po którymś takim alarmie, jak myśmy się podnieśli, to ziemia była w tym ogrodzie jak zaorana kompletnie, pomimo że przedtem była trawa, był trawnik. Tak było, bo Niemcy naloty robili tylko w dzień do zmroku. O zmroku uspokoiło się i ojciec postanowił nas wysłać do rodziny. Myśmy jeszcze w ciągu dnia na podwórzu pomagały ojcu. Był sekretarz ojca, ojciec, paliliśmy wszystkie papiery, które nie powinny się były dostać w ręce wroga. Rodzina ojca mieszkała w Radzyniu Podlaskim i ojciec chciał, żebyśmy tam przebyły okres wojny. Jechaliśmy tą furą, jednocześnie goniąc centrum kawalerii. Ale pamiętam, że jak dojechaliśmy do Garwolina w godzinach rannych (bo jechało się nocą, bo to były jedyne spokojne godziny), dowiadywaliśmy się, że właśnie wieczorem te połączone oddziały kawalerii, jak to się wtedy mówiło, centrum kawalerii, że odjechali na wschód. Był ten rozkaz, żeby w kierunku wschodnim, granicy wschodniej, [bo tam miała być koncentracja wojska]. Myśmy mieli przecież pakt o nieagresji ze Związkiem Radzieckim. Był rozkaz, w którym dowiadywało się (radio jeszcze było czynne) przez radio, że wszystkie oddziały powinny się koncentrować w pobliżu granicy sowieckiej, czyli naszej wschodniej. Tam znowu się łączyć, bo były porozbijane i wtedy dowództwo prawdopodobnie planowało jakieś walne uderzenie. Niemcy zastosowali zupełnie nowoczesną metodę walki. Oni takimi klinami wchodzili i później te kliny łączyły się, otaczali tych, którzy byli między klinami. Jednostek wojskowych rozbitych było bardzo dużo. Żołnierze, oficerowie w tych jednostkach po prostu odbici od swoich pułków, od swoich brygad w pojedynkę się włóczyli, ale żołnierze, wojsko chciało dalej walczyć, jak najbardziej. Myśmy zostały w Radzyniu, ojciec dalej pojechał i troszkę wyprzedzę, jak później zobaczyliśmy się z ojcem, to ojciec uformował duży oddział właśnie tych rozbitków, żołnierzy, młodszych oficerów, młodszych szarżą. Stoczyli kilka walk, przedzierając się na wschód. Razem z ojcem był brat matki, który był emerytowanym majorem 5. pułku ułanów, który też w mundurze jechał z nami i wuj powiedział, że chce koniecznie [dołączyć do jakiegoś oddziału]. Aha, w jakimś majątku, gdzie się zatrzymali, dowiedzieli się, że 17 września Sowieci przekroczyli granicę. Wuj postanowił iść dalej na wschód. Warszawa się jeszcze broniła. Ojciec chciał wrócić do Warszawy, żeby wziąć udział w obronie Warszawy. Naturalnie, ochotniczo żołnierze i ci oficerowie mogli tu czy tu dołączyć. Skutek był taki, że w połowie drogi na Warszawę już dowiedział się ojciec i cały jego około czterdziestoosobowy oddział tych ochotników, dowiedzieli się, że była kapitulacja Warszawy. Natomiast wuj ze swoim oddziałkiem trafił do niewoli sowieckiej i zresztą, jak później dowiedzieliśmy się, spotkali się w Starobielsku z bratem rodzonym ojca, który też się dostał do niewoli sowieckiej. Obaj zostali rozstrzelani w Charkowie.
Ojciec wrócił do Radzynia, bo [...] był w pobliżu. Zatrzymał się u rodziny, tam gdzie myśmy byli, a my obie z matką pracowałyśmy w szpitalu powiatowym, którego dyrektorem był wuj. Większość lekarzy i pielęgniarek uciekła z tego szpitala z powodu bombardowań. Tak że każda nowa siła była bardzo pożądana. Byłam uważana za bardzo wykwalifikowaną pielęgniarkę, ponieważ ukończyłam przed wojną pierwszą licealną i w liceum było obowiązkowe dla dziewcząt tak zwane PdOK (Przysposobienie do Obrony Kraju), które, poza taką drobną musztrą, miało przede wszystkim przygotowanie sanitarne. Tak że myśmy przechodziły krótką, bo […] tygodniową, praktykę w wojskowym szpitalu urazowym. Tak że asystowałam tutaj wujowi (wuj był chirurgiem) nawet przy wszystkich amputacjach, których było bardzo dużo.
Jeszcze 7 albo 8 października nasi [żołnierze] przyprowadzili jeńców niemieckich. Pod Kockiem była ostatnia wielka bitwa, a Kock od Radzynia oddalony jest o dwadzieścia kilometrów. Oni przyprowadzili rannych do szpitala, ale tych rannych, którzy mogli chodzić. My z radości niemalże tańczyliśmy wokół nich. Byli Niemcy i, o dziwo, był jeden Sowiet, żołnierz sowiecki. Musieli czekać do wieczora, ponieważ tylko wieczorem na kilka godzin włączona była elektryczność i można było zrobić prześwietlenie rentgenologiczne. Pamiętam, jak w jednej salce umieściło się tego Rosjanina, który miał [złamaną kość uda]. Jego chyba przywieźli jakoś na noszach, bo miał rozwaloną kość udową i dwóch rannych Niemców. Patrzyli na siebie wilkiem. Ten Rosjanin mówił: „Jacy przyjaciele?”. Bo myśmy tłumaczyły: „No przecież przyjaźnicie się. Ręka w rękę poszliście”. – „Jacy przyjaciele? To wróg nasz”. Ale oficjalnie byli przyjaciółmi. Nie będę opowiadać o tym, bo były różne momenty w szpitalu. Najgorsze były noce dla rannych, bo nie było żadnych papierosów [(dla rannych to była tragedia)], nie mieliśmy już lekarstw, nawet jodyny nie było. Jedyne lekarstwo to była soda oczyszczona. Pamiętam, przywieźli młodziutkiego oficera, właśnie z 22. pułku ułanów. Od niego dowiedziałyśmy się, że w tym pułku jest… Gdzieś spod Kalisza [szli] – tam był rzucony z Brodów 22. pułk ułanów – i miał rękę przestrzeloną siedmiokrotnie nabojami zapalającymi. Ręka była prawie czarna, opuchnięta, gorączka prawie czterdzieści stopni. Wuj z miejsca zadecydował o amputacji ręki, na co, on się (nazywał porucznik Kaciuba), nie zgodził, powiedział, że jest kawalerzystą, ręka mu potrzebna. Mowy nie ma, on woli umrzeć, nie godzi się na amputację. Akurat miałam wtedy dyżur na tej sali, gdzie jego położono. [Wuj] kazał mi zrobić kompres z sody, nic innego nie było. Przez całą noc jemu zmieniałam ten kompres z sody. Rano ręka była bielutka, gorączka spadła. Ręka została głupią sodą wyleczona. Było szereg takich przypadków. Żołnierze, nawet ci, którzy byli po amputacji, ciągle rwali się do walki. Niektórzy pod wpływem znieczulenia, jak nie byli w pełni przytomni, [mówili o walce i rozczarowaniu]. Pamiętam jednego: „Dlaczego żeście nam nie powiedzieli prawdy?”. Pretensja do dowódców była. „Dlaczego nie powiedzieliście prawdy? Przecież my byśmy i tak walczyli”. [A ci dowódcy też nie wiedzieli, że nie byliśmy przygotowani do takiej wojny]. Ta wola walki była potężna, taka jak później u nas młodych, jak Powstanie wybuchło. To było to samo.
W Radzyniu Podlaskim byliśmy do 1 listopada. Naturalnie Niemcy tam weszli, do szpitala również. Chcieli nas, siostry, zabrać do szpitala niemieckiego, na co nie zgodziła się [i osłoniła nas starsza pielęgniarka]. Była taka potężna siostra Kolatowa, jedyna pielęgniarka, która jak kwoczka swoje małe broniła, że nie pozwoli, bo tutaj leżą [ciężko ranni żołnierze]. Szpital był na sześćdziesiąt osób, a musieliśmy pomieścić ponad dwieście. W niektórych przypadkach po dwie osoby leżały na jednym łóżku, na siennikach, na korytarzu. Trudno było przejść. To się zrobił po prostu szpital polowy. Już jakoś część była wypisana ze szpitala, bo byli i cywile przecież. Myśmy mogli wyjechać 1 listopada, [jechaliśmy] taką konną platformą do Warszawy. Wcześniej ojciec, nie wiem już jak, przedostał się do Warszawy, zobaczył, że mieszkanie nasze i dom stoi, więc możemy wracać. Ojciec nie otrzymał żadnych pieniędzy ewakuacyjnych, więc myśmy byli bez grosza i naszym jedynym zapasem był worek sucharów, który dostali rodzice od wujostwa. I z tymi sucharami przywędrowaliśmy do Warszawy.
Przez dwa dni jechało się tą platformą. Byliśmy przerażeni rujnacją Warszawy, bo jednak dużo domów było zbombardowanych. Wróciliśmy do naszego domu, gdzie były podobne meble [jak tutaj teraz], bo te meble to są naszej ciotki, która po wojnie z nami mieszkała, przyjechała z Lublina. Nasz kredens był większy od tego. Ponieważ ostatnie lato było bardzo upalne, matka smażyła konfitury i cały dół kredensu był w słoikach konfitur. Okazało się, że podczas działań obrony Warszawy, ponieważ to był parter, na parterze zrobiono taki punkt opatrunkowy, coś w rodzaju szpitala dla rannych żołnierzy i cywilów. Nic z domu nie zginęło, nie zginął nawet jeden słoik konfitur. Tylko cywilne ubrania, bo kilka cywilnych ubrań miał ojciec. Ci, którzy nie chcieli oddać się i pójść do niewoli, przebierali się po cywilnemu. Ponieważ byliśmy w sytuacji materialnej beznadziejnej, dosłownie złotówki jednej rodzice nie mieli, od razu był w Warszawie zorganizowany przy zakładzie oczyszczania miasta taki zakład oczyszczania z ruin i nabór ludzi, kto się zgłosił do pracy. Ojciec dowiedział się, że kierownikiem tego oddziału jest dawny kolega ojca od szwoleżerów. Był nawet w stopniu pułkownika jak wychodził na emeryturę, [pułkownik] Pożaryski. Ojciec poszedł do niego, dowiedział się, gdzie [urzęduje], poszedł do niego i on mówi: „Naturalnie, od razu robię ciebie brygadzistą, będziesz – nie wiem już, w jakim punkcie Warszawy – pracował przy rozbiórce ruin, tylko musisz się zarejestrować u Niemców, to jest rozkaz okupanta i niestety nie wolno mi bez rejestracji nikogo przyjąć do pracy”. Pamiętam, jak matka błagała ojca, żeby ojciec tego nie robił, ale ojciec poszedł, zarejestrował się. Mówił: „Przecież z czegoś żyć musimy”.
Poszedł jeden dzień do pracy, otrzymywali dniówkę wszyscy, otrzymał tę swoją dniówkę. Jakiej wysokości nie wiem, nie pamiętam. Wychodził o szóstej rano do pracy i następnego dnia o piątej rano dzwonek, pięciu żandarmów niemieckich zjawiło się po ojca. To był 7 listopada, jak dziś pamiętam. Zachowywali się bardzo
correct, ojciec był w mundurze, nie miał tych cywilnych ubrań, był w mundurze, miał Virtuti, jeszcze pamiętam, jak zdjął ten order i matce oddał, mówi: „Ten krzyż nie może iść do niewoli, zostawiam go pod twoją opieką”. Niemcy dobrze wiedzieli, jakim krzyżem jest Virtuti Militari, i patrzyli na to z podziwem, bardzo grzecznie się zachowywali wtedy, z takim dużym szacunkiem, no i wyprowadzili ojca. Pobiegłam do wujostwa, którzy mieszkali na ulicy Niemcewicza, siostra została z matką. Pobiegłam tam, bo wiedziałam, że jest brat cioteczny, starszy od nas trochę, który ostatnie wakacje, co było obowiązkowe dla chłopców, którzy zdali maturę, był w junakach i ze swoim oddziałem junaków uczestniczył w obronie Grodna. Też później zjawił się w Radzyniu po rozbiciu już tych oddziałów i od niego dowiadywałyśmy się, jak to było w Grodnie. Więc poleciałam do Zbyszka Kobylańskiego. Jedyny mężczyzna w rodzinie, żeby coś pomyśleć, coś zaradzić, coś zorganizować. On mówi: „To wracamy na Madalińskiego”. Szliśmy i raptem patrzymy, na Nowowiejskiej chyba (wtedy się nazywała 6 Sierpnia), kolumna oficerów prowadzona przez Niemców. No więc biegliśmy tak wzdłuż i dojrzałam ojca, więc podbiegłam do ojca, żandarm nie chciał mnie wpuścić, odepchnęłam go, on machnął ręką na to i szłam z ojcem. Ojciec szedł z kilkoma znajomymi kolegami też od szwoleżerów, którzy wrócili do domu i [nie] dostali się do niewoli. Oni 7 listopada wybierali, bo bali się 11 listopada, że mogą być jakieś rozruchy. Była na rogu [ulicy 6 sierpnia i Alei Niepodległości] szkoła podchorążych saperów i pomnik saperów przy tym stał, to było na rogu Chałubińskiego, alei Niepodległości właściwie, i 6 Sierpnia. Ich tam wprowadzili. Ojciec prosił: „Słuchaj, jak zdążysz, przynieś mi koc, bo nie mam koca”. Miał tylko małą walizeczkę z podręcznymi przyborami: mydłem, ręcznikiem, takimi, które matka zdążyła zapakować ojcu. Ze Zbyszkiem pobiegliśmy na Madalińskiego, naturalnie wszystko na piechotę, bo tramwaje nie chodziły. Natychmiast się wróciło i już teren był pusty, ich wywieźli. Później ktoś, dwa czy trzy dni po tym, przyniósł kartkę, którą ojciec wyrzucił z pociągu, to w Błoniu udało się ojcu wyrzucić, przez Błonie wieźli, że: „Wiozą nas w kierunku Prus, Berlina”. Ojciec przeszedł przez cztery oflagi, bo ciągle zmniejszali ilość oflagów, zacieśniali jeńców. Ostatnim oflagiem ojca był Gross Born-Rederitz, to było na naszym obecnym terenie [blisko Szczecinka, jest tam poligon wojskowy]. Tam jest duży poligon nad jeziorem Drawsko, to w Drawsku był ten obóz.
Myśmy zostały same, matka jakoś się spotkała z wdową po koledze ojca, panią Rowińską, bardzo taką energiczną, która z miejsca poradziła założenie stołówki. Obie założyły z matką stołówkę u nas w domu, kupowały koninę, robiły ją na pieczeń, na różne kotlety i przez jakiś czas była ta stołówka.
Ponieważ były jeszcze z początku czynne gimnazja, ja zaczęłam chodzić, ale bardzo szybko zamknęli Niemcy. Ale dość szybko, już dosłownie w ciągu miesiąca, dwóch miesięcy, organizowały się konspiracyjne grupy gimnazjum, liceów. Siostra biegała, dawała lekcje, korepetycje, a pierwszą moją pracą było zajęcie się takim maluchem, tak że nie chodziłam na komplety. Dopiero mogłam pójść w maju chyba albo w czerwcu i zdawałam pierwszą konspiracyjną maturę w sierpniu 1940 roku.
- W jaki sposób dowiedziała się pani o tych tajnych kompletach?
Od koleżanek. Przecież myśmy znały swoje adresy prywatnie i od koleżanek, z którymi myśmy bardzo szybko nawiązywały kontakty.
Mogę taki śmieszny fakt jeden powiedzieć. Pierwszej zimy Warszawa cała szalała na punkcie ekierek. To się stawiało takie talerzyki, które chodziły (coś w rodzaju seansu spirytystycznego) i również kursowała przepowiednia „za lat dziesiątki”, ja już w tej chwili jej nie pamiętam, ale każdy ją spisywał, to rzekomo była przepowiednia Wernyhory. Musieliśmy sobie jakoś dodać ducha. Nawet ojciec z oflagu jak wrócił, to miał w swoim kalendarzyku tę przepowiednię spisaną. Ta przepowiednia zaczynała się właśnie: „Za lat dziesiątki nastaną te czasy, gdy ogień z nieba wytryśnie, sprawdzą się wtedy pieśni Wernyhory, świat cały krwią się zachłyśnie”. I tam dalej jeszcze było, czego już nie pamiętam dziś. Zimą, gdzieś w grudniu… My cały czas byłyśmy przekonane, że ojciec jest w jakimś oflagu gdzieś w okolicach Berlina. Wtedy zaziębiona leżałam z wysoką gorączką, matki jakoś nie było w domu, mówię do siostry: „Słuchaj, nudzi mi się, postawmy ekierkę”. – „No dobrze”. Siostra przyszła, bo był ten talerzyk, były te litery wypisane na takim kręgu z tektury, bo się często tą ekierkę stawiało. Pamiętam jak dziś, przyszła, rozłożyłyśmy to na dużej tacy. Kogo poprosimy? Poprosimy babcię, czyli matkę ojca. Poprosiłyśmy babcię i pytamy: „Babciu, gdzie jest ojciec?”. Zaczyna nam po jakimś czasie ten talerzyk latać, latać, wskazuje litery, które my składamy. Drezno, Lipsk, Drezno, Lipsk, kilka razy. Machnęłyśmy ręką. Co za głupstwa, jeżeli ojciec pod Berlinem. Listy z oflagu przychodziły z drugim pustym, na którym odpowiadało się. [Adresem był tylko numer oflagu]. Tutaj mam, później pokażę, może uda się sfotografować. Nie mam ich, bo myśmy pamiątki po ojcu oddały do archiwum jenieckiego w Opolu, tak że nie mam tego. Napisałam takim naiwnym szyfrem, gdzie pierwsza litera każdego słowa była ważna: „Gdzie jesteś?”. Z początku ojciec nie zrozumiał, dopytuje: „O kogo, Lilu, pytasz? Ja nie pamiętam żadnej Ewy”. W domu miałam imię Lilka. Więc załamałam się. No Boże złoty, nic z tego nie wyszło, ale już w następnym liście [po miesiącu]. Jak często były listy z oflagu?… wiem, że były trzy kartki, to muszę zajrzeć do tych, bo siostra pisze o tym, wspomina. Był chyba jeden list i na miesiąc była jedna czy dwie kartki, coś takiego, była ograniczona ilość. W każdym razie w następnym liście ojciec odpowiada: „Lilu, pytałaś o ojca Halszki, on znajduje się w pobliżu miejsca, gdzie zginął książę Józef Poniatowski”. Okazało się, że ekierka powiedziała prawdę. Było dużo takich momentów, może dlatego że myśmy byli bardzo tacy przewrażliwieni, dość nerwowi, wyczuwało się jakby pewne rzeczy. Była nadwrażliwość u nas wszystkich, może właśnie na skutek okupacji.
Pod koniec lata [1940 roku] jak już zdałam maturę, dostałyśmy się – dzięki naszej siostrze ciotecznej – do SKSS-u, praca społeczna była. SKSS to był Stołeczny Komitet Samopomocy Społecznej, który już przed wojną był wprowadzany w życie przez harcerzy, pomysłu senatora chyba Baczkowskiego. Naturalnie harcerze nie mogli występować oficjalnie. Był cały szereg punktów SKSS-u. U nas na Mokotowie, ponieważ myśmy na Madalińskiego były, najbliższy był na ulicy Krasickiego, pod siódmym była tak zwana „piątka”, był 5. oddział. Centrala Mokotowa, dla Mokotowa, była na Sandomierskiej, nie pamiętam już numeru, na początku ulicy Sandomierskiej. Na czym polegała praca? My młodzi byliśmy pomagierami, pomocnikami osób starszych i przeprowadzało się [wywiady], każdy otrzymywał swój blok. Pamiętam, że miałam uliczkę na Mokotowie [(ulica Olkuska)], naturalnie zapomniałam w tej chwili nazwę, później sobie przypomnę, to powiem, to była bardzo nędzna uliczka. Muszę powiedzieć, że nędza i bieda w Polsce była przed wojną duża. Na peryferiach miasta to się rzucało bardzo w oczy. Dostałam tą uliczkę i tam były na przykład takie warunki, [że cztero osobowa rodziną spała na jednym łóżku, a w jednym pokoju było kilka rodzin]. Chodziłam z wywiadami. Myśmy załatwiali obiady, które były robione w opiece społecznej, która funkcjonowała, zdobywało się im kartki na obiady, tym którzy potrzebowali tego. Warunki były takie. Pamiętam jeden domek, nieduży, jednoizbowy, parterowy, gdzie były cztery rodziny. Każda rodzina miała swoje szerokie łoże, wypchane słomą czy sianem, na tym kilkoro dzieci, które nawet nie mogły zimą wychodzić na podwórze, bo nie miały w czym. Z kolei od bogatszych (bo były i takie, i takie ulice) zdobywało się [dary], dawali obuwie, ubranie, była taka wymiana. Jak przyszło lato, zawsze były kawałki jakiegoś ogródka koło każdego domu, nawet tych biednych domów, więc obsiewali czymś: ziemniaki, pomidory, coś, żeby było do jedzenia, [naturalnie tylko jarzyny]. […]
Z tych punktów SKSS-u, ponieważ nie byłam jeszcze wtedy w harcerstwie, ale zaczęły się organizować grupy wawrowskie, „Wawer”, czyli mały sabotaż, który zorganizował się, zaczął działać już w końcu 1940 roku. Nie muszę chyba tłumaczyć, dlaczego „Wawer”. Myśmy chodzili [parami], [każda para miała wyznaczony rejon], co tydzień zmieniały się [symbole - znaki]. Za każdym razem, co tydzień inny znak trzeba było rysować bądź naklejkę naklejać. To był początek, to był dla nas wszystkich początek wejścia głębiej w konspirację. Przez SKSS dostałam się do harcerstwa jednocześnie młodszego, do 49. WŻDH, która była w Hufcu Mokotów i [do Kręgu Starszo harcerskiego] A siostra dostała mniej więcej po roku pracę łączniczki w Kierownictwie Walki Cywilnej, na czele której stał Korboński. Ona była łączniczką Korbońskiego i Gieysztora [pseudonim „Krajewski], który był zastępcą Korbońskiego. U nas w mieszkaniu oni zorganizowali swoje biuro. Z miejsca, naturalnie, było zrobionych multum skrytek. Skrytka podłogowa, która była genialnie zrobiona przez naszych stolarzy; skrytki w stole, w takich, jak to się mówiło: „tumpki” do kwiatów drążone; stołki były [te ze skrytką]. Nawet siostra, jako łączniczka, musiała chodzić z torbą, która miała podwójne dno, też ze skrytką. W 1943 roku, w listopadzie, został aresztowany sekretarz Kierownictwa Walki Cywilnej, pseudonim „Wosiński”. Jego prawdziwe nazwisko siostra podała w swoich wspomnieniach, to później podam. Siostra otrzymała polecenie, dosłownie w ciągu godziny musiałyśmy opróżnić skrytki i wyjść z domu. [Pseudonim „Wosiński” lub „Rudy” - był nim oficer 15 pułku ułanów Tadeusz Kiełczewski – aresztowany w listopadzie 1943 roku, zamęczony na śmierć przez gestapo w alei Szucha].
- Czy to oznacza, że pani też w jakiś sposób pomagała po prostu siostrze, czy było to jakoś bardziej sformalizowane?
Nie, miałam moc różnych prac. Przede wszystkim zorganizowane było przez młodsze harcerstwo… Bo tak jak mówiłam, dostałam się do 49. drużyny WŻDH Hufca Mokotów. Przyrzeczenie złożyłam w 49. drużynie na ręce drużynowej, Łucji Góreckiej, pseudonim „Ewa”. Skończyłam kurs dla zastępowych, a jeszcze przed skończeniem zostałam zastępową, ponieważ nie mogły być w czasie okupacji duże drużyny, więc, jak myśmy się śmiali, z tej drużyny szereg innych wypączkowało, między innymi późniejsza moja, [powstała] w 1942 roku [99 Lotnicza WŻDH], głównie ją zorganizowała [...] Wiesława Ochmańska, za mężem Kędzierska. Chodziła do szkoły rolniczo-ogrodniczej Wiśniewskiego. Na takie różne techniczne szkoły Niemcy dali zezwolenie, tylko nie wolno było [prowadzić] gimnazjów i naturalnie wyższe studia też były konspiracyjne. Obie zresztą z Wandą, moją siostrą, uczęszczałyśmy na takie [komplety].
Powstała moja drużyna, której zostałam drużynową. To była jedyna żeńska drużyna lotnicza, 99. WŻDH „Lotnicza”. Dlaczego lotnicza? Bo były tylko dwa zastępy starszych dziewcząt, tych z klasy Wiesi Ochmańskiej i młodszych, takich trzynastolatek, bo młodszych już się nie przyjmowało, dopiero od dwunastego czy od trzynastego nawet roku życia były te dwa zastępy. Młodsze były organizowane przez siostrę Wiesi i koleżanki jej, dziewczynki, które się znały i ich rodzice z działek, które były uprawiane. Wtedy powstały, w czasie wojny, te ogródki działkowe. Wszystkie, a zwłaszcza te starsze, marzyły o szybownictwie. Naszą taką opiekunką drużyny była właśnie Maria Kann, której książkę pokazywałam, która była szybowniczką, więc prawdopodobnie to też rzutowało. Dzięki Jerzemu Renckiemu przeszłyśmy kurs teoretyczny szybownictwa i drużyna bardzo ładnie funkcjonowała. Nie będę teraz mówić o zadaniach drużyny, bo całe to sprawozdanie znajduje się w archiwum harcerskim. W każdym razie my, starsze harcerki, musiałyśmy mieć przydział mobilizacyjny, były do wyboru dwa: łączność i sanitariat. Ponieważ miałam doświadczenie sanitarne, wybrałam sanitariat.
Skończyłam kursy instruktorskie i jako instruktorka po różnych drużynach żeńskich harcerskich, szkoliłam dziewczęta w zakresie sanitariatu. Byłam jednocześnie dzielnicową sanitariatu harcerskiego Mokotowa i Czerniakowa. W związku z tym musiałam utrzymywać kontakty z moją szefową Marią Kann, która już w 1939 roku, po obronie Warszawy, dostała polecenie z komendy żeńskiej, założenia, zorganizowania sanitariatu żeńskiego warszawskiego, harcerski warszawski sanitariat. Oficjalnie pracowała w RGO na Sienkiewicza (jak dziś pamiętam) i musiałam być dość częstym gościem, bo różne sprawozdania [były], to już nie będę o dokładnościach mówić. W każdym razie bardzo się z nią zaprzyjaźniłam. Po jakimś czasie ona przeszła głębiej, była jednocześnie już głębiej w konspiracji, ale przeszła jeszcze głębiej, bo dostała propozycję od druha harcmistrza Aleksandra Kamińskiego, który stał na czele Biura Informacji i Propagandy, żeby przeszła do niego do pracy do działu kultury, redagowała i wydawała różne pozycje literackie, poezję, prozę i sama pisała. Ona mi zaproponowała współpracę. Wtedy przekazałam dzielnicę, bo już nie dawałam rady, i [wtedy] już blisko z Marią Kann pracowałam.
Przedtem jednocześnie jeszcze pracowałam przez dwa lata w fabryce kostek bulionowych i jednocześnie w konspiracji, przez harcerstwo również, bo wszędzie trafiałam przez harcerstwo, w tak zwanych enach [„N”]. Co dwa tygodnie woziłam niedużą walizeczkę tej prasy antyhitlerowskiej pisanej po niemiecku
Die Kameraden Die Soldaten. Woziłam do Krakowa, czasem do Radomia. Mogłam jeździć tylko [na niedzielę ze względu na pracę w fabryce]. Tylko nocą się jechało, więc jeździłam. W sobotę wieczorem wyjeżdżałam, w niedzielę dostarczałam i z niedzieli na poniedziałek wracałam do domu.
- Czy odbywała pani te wyjazdy z jakąś tożsamością, czy miała pani jakieś dokumenty uprawniającą panią do tych wyjazdów?
Pracując w tej fabryce, to była fabryka „Alma”, miałam kartę pracy. To dla Arbeitsamtu było wystarczające. Siostra miała jakąś fałszywą, załatwiło jej Kierownictwo Walki Cywilnej, już nie wiem, jaką. Nie opowiadało się dużo, tak że moja rodzina nie wiedziała, że jeździłam. Twierdziłam, że jeżdżę pod Warszawę szkolić sanitarnie. Obiecałam matce, że nie pójdę do partyzantki, gdzie bardzo chciałam pójść, i matka powiedziała: „Wszystko rób, co chcesz, tylko proszę ciebie, nie idź do lasu”. I obiecałam matce, że nie [pójdę], i robiłam wszystko, co mogłam.
Przez dwa lata jeździłam tak co dwa tygodnie, prócz tego miałam tą drużynę, przedtem zastęp, szkoliłam jako instruktor sanitarny, miałam dzielnicę, dziesięć [prac] jednocześnie. Byłam nie tylko w harcerstwie młodszym, ale również zostałam wciągnięta do kręgu mokotowskiego starszoharcerskiego, gdzie było nas niewiele osób. Na czele tego kręgu stał harcmistrz Ryszard Zarzycki, który zginął trzeciego dnia Powstania. Byli obaj bracia Mirowscy, z których Tadeusz „Oracz” zginął 1943 roku na Bielanach, Stefan przeżył i po wojnie, jak pozwolili na harcerstwo był prezesem ZHP-u (to się chyba tak nazywało), ale nie tego peerelowskiego, a już późniejszego, czyli po 1989 roku. Jak załatwił wejście ZHP-u do między narodowego skautingu, to było w Szwecji, pojechał tam i z tym wielkim pismem, cyrografem, wchodził do pokoju hotelowego, widać musiał to przeżyć bardzo. Padł trupem, zawał serca i zmarł. „Oracz” – czyli Tadeusz – leży na tym terenie harcerskim powstaniowym koło […] „Rudego”. Tadeusz leży właśnie koło „Rudego” i „Alka”, a Stefan dalej, ale już nie w tym regionie. Z „Rudym” i „Alkiem”, głównie z „Rudym” stykałam się.
W starszym harcerstwie naszym celem głównym było samokształcenie, przygotowywanie się do pracy w Polsce po skończonej wojnie, głównie na terenach, tak jak my mówiliśmy, na Mokotowie projektowaliśmy prace na terenie Mazur, że Mazury będą przyłączone i my będziemy tam pracować. Tak się złożyło, że rzeczywiście [tam] pracowałam po skończeniu studiów. Nas w tym kręgu… Była Łucja Górecka, która mnie do młodszego harcerstwa wciągnęła, była Danuta Rapacka, za mężem Zembrzuska, Konrad Zembrzuski też był harcmistrzem (Konrad gościnnie nas często odwiedzał), obaj Mirowscy, Andrzej Strzałecki, który zginął we Lwowie w 1943 roku, został publicznie powieszony. Został wysłany przez Ryszarda Zarzyckiego do Lwowa, żeby tam uczyć tworzące się miejscowe harcerstwo pracy wawrowskiej i przyłapali go. Była też Hala Falewiczówna, która niestety na płuca [zachorowała]. Gruźlicy dostała i zmarła w 1942 roku [...]. W 1942 roku, bo jeszcze wtedy jeździłam, pracowałam w „enach”. Nas było: Danka Rapacka, Łucja, Hala Falewiczówna i ja, z dziewcząt. A z chłopców byli: dwaj Mirowscy, Ryszard Zarzycki i Andrzej Strzałecki. Tak, to był koniec, to był nasz krąg mokotowski.
Wracając teraz [do tego, jak] to było w pracy harcerskiej. Jak Maria Kann, którą myśmy nazywali „Murką”, dostała się do BiP-u, ja z nią pracowałam, później z czasem ona do spółki z [doktorem] Zarembą, który pracował u „Gebethnera i Wolfa”. [Wydawnictwo] o dziwo mogło dalej wydawać jeszcze książki, mieściło się na Jasnej czy też na Sienkiewicza czy na Szpitalnej, gdzieś w tym rejonie w każdym razie. Z Henrykiem Tomaszewskim, który był znowu plastykiem, malarzem i były słynne u nas, głośne w Warszawie groby na Wielkanoc w kościele Świętej Anny, które właśnie Tomaszewski robił. Więc Tomaszewski, Zaremba i „Murka”, czyli Maria Kann, założyli „Załogę”, wydawnictwo, takie jakby prywatne. Wtedy „Murka” wciągnęła mnie, żebym mogła trochę zarobić, i byłam takim łącznikiem opłacanym, na taki etat przeszłam. Siostra była też na etacie w Kierownictwie Walki Cywilnej. O kilku pozycjach [wydanych w „Załodze”] w Maria Kann pisze [w swej książce „Granice świata” wydanej w 2000 roku]. Tak że już tu nie będę wymieniać, bo już i tak za dużo mówię. W każdym razie kilka ciekawych pozycji wydaliśmy. Do moich obowiązków należało: wyrzut z drukarni, zabierałam rykszą, znajomą [rykszą] wiozło się. [Książki składowałam] u Zofii Szuch, która po „Murce” Kann objęła kierownictwo sanitariatu harcerskiego na Warszawę. Mieszkała na Solcu i u nich w domu paliło się [trocinami]. Były piecyki [grzewcze na trociny].
Nie, nie… Paliło się trocinami, więc w takiej przybudówce drewnianej na podwórzu przy ich mieszkaniu był skład tych [trocin]. Zgodziła się Zosia i ja w [tych trocinach] ten wyrzut z drukarni zawsze chowałam. Nie będę o innych pracach mówić, bo myśmy się z „Murką” zawsze śmiały, że mamy firmę „Wszystko dla Polski Podziemnej” i robiło się wiele dorywczych rzeczy.
Już zbliżało się Powstanie, myśmy musiały naturalnie wtedy, w listopadzie 1943 roku, jak wspominałam, wiać, uciekać z domu, wszystko się zostawiło i ten sekretarz KWC był aresztowany, został na śmierć storturowany przez gestapo. To była straszna rzecz, bo aresztowali też harcerza „Marszałka”, ale nie mieli dowodów żadnych przeciwko niemu i posadzili go w jednej celi w alei Szucha, gdzie było gestapo. Już był prawie półprzytomny Wosiński i błagał, znał „Marszałka” przecież, błagał, żeby jemu pomógł umrzeć, bo jak jego znowu wezmą na tortury, to on może załamać się i powiedzieć. On nie miał możliwości, rękoma nie mógł się przecież udusić. „Marszałka” wypuścili, naturalnie harcerstwo podziemne robiło duże starania, bo to była w harcerstwie ważna figura. On wyszedł, wykupili jego, a Wosiński trzy dni był torturowany, po trzech dniach zmarł. Pary z ust nie puścił, bohatersko się zachował. Do naszego mieszkania by nie przyszli, trzeba pecha, że siostra cioteczna była w partyzantce w UBK, uderzeniowe oddziały, które były organizowane przez Piaseckiego za Bugiem. Zaręczyła się tam z jednym z chłopców, przemiły był zresztą, nie znam jego nazwiska, Tosiek, który po ranieniu przyjechał na rekonwalescencję do Warszawy. Pomagał nam, bośmy musiały z siostrą i z mamą wracać parokrotnie do mieszkania, bo chodziło o oczyszczenie piwnicy też, bo była pełna, i resztek w domu. Tosiek pomagał przy oczyszczaniu. Wiedział, że mieszkanie jest puste, jeden pokój był wynajęty i ta osoba w ogóle domyślała się, wiedziała, ale nie pracowała, więc ona z bliźniakami takimi małymi w tym pokoju została. Tosiek, wiózł z koleżanką łączniczką, dorożką broń. On już miał niedługo wracać do oddziału. Był przerażony tym, co się dzieje w stolicy, jak my to wytrzymujemy, bo przecież w partyzantce jednak jest o wiele lepiej i bezpieczniej. Niestety, tylko w papier broń była opakowana, przedziurawiło się gdzieś, patrol żandarmerii zatrzymał, zobaczyli, naturalnie aresztowanie. Tośka strasznie torturowali gestapowcy i on wtedy podał adres nasz, wiedząc, że nas nie ma i mieszkanie jest czyste. Wtedy przyszło gestapo, zajęło nasze mieszkanie. Jak mówili nam sąsiedzi, bośmy miały naturalnie nielegalny kontakt z nimi, nie znaleźli skrytki podłogowej, która była pusta, a przecież była metr na metr duża. Nie znaleźli tej skrytki, ostukiwali ściany, w ścianach nic nie było. Innych skrytek, nie wiem już, też zdaje się, nie znaleźli. W każdym razie ten naród kulturalny wyciągnął wszystko, włącznie z naszym naprawdę pięknym fortepianem, do ogrodu i palili wszystko.
- Czy państwo w obawie przed aresztowaniem wymknęli się?
Wtedy po ludziach, to zresztą była druga nasza ucieczka i ze zwierzakami, były dwa koty syjamskie, matka z tymi kotami. Zmieniało się ciągle, każda była gdzie indziej. Spotykałyśmy się tylko na jakichś obiadkach tanich w umówionym miejscu.
- To było wśród znajomych po prostu? Te adresy, tam gdzie panie nocowały, to było u znajomych?
To znajomi, tak, to byli przyjaciele, znajomi. To o tyle nie było łatwo, że no cóż, znało się ludzi, którzy byli też z głową, z nogami w konspiracji, mieszkania były pozajmowane, więc to nie było takie proste. Czasami człowiek szedł już tuż przed godziną policyjną i zastanawiał się, dokąd pójść, gdzie przenocować. W końcu po kilku miesiącach KWC załatwiło siostrze jej autentyczny fałszywy dowód, kenkartę, a matce i mnie fałszywe, ale świetnie zrobione i udało się siostrze znaleźć pokój sublokatorski na Powiślu, na Solcu, Solec 20 A. To było nasze ostatnie mieszkanie. Pół roku tam mieszkałyśmy i wybuchło Powstanie.
- Jak pani pamięta dzień wybuchu Powstania?
Pamiętam go dość dobrze. Przede wszystkim rano o jedenastej, u sióstr urszulanek na Gęstej brał ślub Stefan Mirowski z Renią Tyszkiewiczówną. Naturalnie na tym ślubie byłam, bo przecież my w naszym kręgu byliśmy bardzo zaprzyjaźnieni. Znaliśmy swoje prywatne mieszkania i wiedzieliśmy o sobie dużo, więc byłam na tym ślubie. Pamiętam, o godzinie [jedenastej] ślub dawał nasz ukochany kapelan harcerski, jak myśmy go ojcem nazywali, ojciec Jan Zieja. Ślub był rzymski, więc trwał godzinę, o dwunastej się kończył i raptem syrena w mieście. Pamiętam, wybiegłam z kaplicy, bo to właściwie kaplica była, przerażona tą syreną. Co się dzieje? Niemożliwe, żeby to był jakiś znak do Powstania. Ale myśmy już byli tak gotowi, bo w sobotę był pierwszy alarm odwołany wieczorem. Jeszcze musiałam polecieć załatwić parę spraw Marii Kann, jeszcze się z nią zobaczyłam, ona mieszkała koło ulicy Długiej…[koło] ulicy Przeskok. W książce podaje nazwę, tej uliczki dzisiaj chyba nie ma. To był róg Długiej, na tyłach Arsenału. Na godzinę drugą wróciłam, bo jak była sieć alarmowa, tośmy musieli mówić o tej i o tej godzinie, w tym i w tym punkcie trzeba było być dostępnym. Krystyna Zychówna, z mojego patrolu, która mnie zastępowała, miała mój adres, ona jedna na pięć dziewcząt, ona już czekała w mieszkaniu. Jeszcze jak wracałam, burza raptem przyszła i deszcz, tak że wróciłam przemoczona do imentu. Matka już wiedziała od Kryśki, przygotowała jakieś kluski kładzione, mówi: „Zjedz prędko, zmień ubranie”. Zmieniłam, przebrałam się, zjadłyśmy z Krysią te kluski i poleciałyśmy na tą Nowogrodzką 46. [Tam był punkt zborny naszego patrolu sanitarnego]. Ale nie wiedziałyśmy, że godzina piąta jest godziną „W”. Ani Krysia, ani ja tego nie wiedziałyśmy. Wiedziałyśmy, że jest alarm i musimy być na kwaterze.
O godzinie czwartej czekałyśmy na resztę dziewcząt. To z Mokotowa powinny były dojechać tramwajem i o godzinie czwartej na rogu Alei Jerozolimskich, tam gdzie jest rotunda dzisiaj, był taki wysoki, kilkupiętrowy budynek z reklamą „Żywca”. Tam o godzinie czwartej padły pierwsze strzały. Zaczęła się strzelanina, również na Nowogrodzkiej, między Poznańską, a Marszałkowską. Zostawiłam więc Kryśkę, mówię: „Słuchaj, w razie czego pilnuj, a ja opłotkami przelecę na przystanek na Marszałkowską, żeby dziewczęta przeprowadzić, poczekam na nie i przeprowadzę”. Opłotkami, bo tu już strzelanina była na całego, przebiegłam na przystanek. Jeszcze byłam na tyle głupia i naiwna, bo ludzie mówili głośno, że o piątej godzina policyjna. Stał policjant, do niego podchodzę, mówię: „Proszę pana, rzeczywiście o piątej godzina policyjna?”. – „Ale nic podobnego, proszę pani. Ludzie tak mówią”. Ludzie rzucali się, jedni do tramwaju, drudzy na piechotę biegli, bo to był przystanek na rogi Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej,
vis-à-vis była ta strzelanina. Poczekałam z pół godziny na przystanku, dziewczęta nie przyjechały, wróciłam. Jak wróciłam, okazało się, że w międzyczasie od „Gurta”[(to był nasz pluton)] przyleciał taki nastolatek, czternaście, może piętnaście lat, że on musi się z Halszką zobaczyć. Właścicielka mieszkania powiedziała, że Halszki nie ma, bo wyszła, ale jest koleżanka, która ją zastępuje. „Nie, ja mogę przekazać rozkaz tylko Halszce”. I nie zostawił żadnej wiadomości, poleciał. Wiedziałam, że drugi patrol jest w sąsiednim domu. Myśmy byli pod czterdziestym szóstym. Czyli który? Czterdzieści osiem albo czterdzieści cztery, bo już nie pamiętam. Bliżej Poznańskiej, dom na rogu Poznańskiej i Nowogrodzkiej. Powiedziały mi, Kryśka i właścicielka mieszkania, że był ktoś taki, ale nie przekazał żadnej wiadomości. Myśmy piwnicami [przeszły, żeby skontaktować się z drugim patrolem sanitarnym „Gurta”]. Aha, bo podwórze [pilnowali SS - mani]. „Roma” była
vis-à-vis, pod „Romą” stał czołg „Tygrys”, ten wielki i stała duża jednostka SS. Od razu obstawili bramy wszystkich domów, więc myśmy piwnicami przeszły i z patrolową tego drugiego patrolu zetknęłam się, od niej się dowiedziałam, że chłopcy od „Gurta” przenieśli się do firmy „Atlas”, była powyżej, w Alejach Jerozolimskich i że czekają tam na nas, żebyśmy doszły. Ponieważ myśmy już w sobotę, wcześniej nawet, zaniosły nasze apteczki i plecaki z suchym jedzeniem na dwa dni, bo mówiło się, że Powstanie będzie trwało dwa dni, po dwóch dniach wychodzimy w pole, to wszystko było zapakowane jak paczka, więc wzięłam to, mówię: „To ja spróbuję”. Niemiecki znałam dość dobrze, do tego wartownika podchodzę i jemu jakąś bajeczkę opowiadam, że muszę wyjść. Ten mi przykłada karabin do piersi:
Raus! Raus! Nie wolno, nikogo nie wypuszcza. Cały szereg osób było, które do domów nie mogły dojść, jak ta strzelanina była, to w bramy powpadały. Niemcy, esesmani zresztą, pozapędzali szereg ludzi i byli ludzie unieruchomieni. Dlatego na początku powiedziałam, że to był bardzo fałszywy krok, zły rozkaz, ta godzina. No i wydostać się nie można było.
Doszłyśmy do wniosku, że trzeba będzie jakoś się wydostać na Poznańską, bo od Nowogrodzkiej stoją Niemcy, a dowiedziałyśmy się, że na Poznańskiej bramy są nieobstawione. Ale to wszystko trwało, przebicie się piwnicami, trzeba było wybić zamki, to nie było lekkie. Tutaj od razu się do nas przyłączyło [kilka ochotniczek]. Tak że nas tak jakby były dwa pełne patrole. Było dziesięć osób. Naiwnie też wyciągnęłyśmy białe fartuchy, byłyśmy w białych fartuchach, w opaskach Czerwonego Krzyża i jeszcze porobiło się, poszyło się chorągiewki Czerwonego Krzyża, że z tym idziemy bez plecaków, tylko z naszymi torbami sanitarnymi. Udało się w końcu przebić i trzeciego dnia Powstania udało się nam wyjść na ulicę Poznańską.
Patrzymy,
vis-à-vis na rogu Poznańskiej i Nowogrodzkiej pali się ten dom. Zrzucili Niemcy bombę zapalającą po prostu. Przebiegłyśmy przez Poznańską do bramy, stukamy, żeby się tam dostać. Miałyśmy nadzieję, że jakaś część chłopców tam jest, może uda się nam wyjść, przebić. Wpuścili nas. Jak dziś pamiętam, jak mieszkańcy rzucili się nam do nóg, niemalże całując, że jesteśmy, że pomożemy ocalić ten dom. Zorganizowałyśmy dość szybko polewanie tego domu. Trzeba było od góry zacząć, cały szereg osób rozstawiło się na schodach, podawało się wodę [wiadrami] i prawie cały dzień było gaszenie tego pożaru. Skończyło się tym, że dostałam wysokiej gorączki. Zrobiła mi pielęgniarka autochemo, bo w tej naszej dziesiątce była jedna pielęgniarka zawodowa, gorączka spadła. Okazało się wtedy, że rzeczywiście jest siedmiu, ośmiu chłopców, jeden niepełny pluton i dowódca ich. Okazało się, że dowódca jest bratem „Gurta”. Leżał z wysoką gorączką. Ku mojemu zdumieniu, powiedział, że ponieważ jestem najstarsza tutaj (nie wiekiem a stanowiskiem), to on mi przekazuje dowództwo nad chłopcami. Roześmiałam się, bo co mi z tego dowództwa. „Macie broń?”. – „Nie, broni nie mamy”. Też do nich ten rozkaz nie doszedł. Telefony były jeszcze czynne i mówi, że on się kontaktował z bratem telefonicznie i brat powiedział, że kto dojdzie tu, żeby się nie ruszać, bo w najbliższych dniach będą atakować „Romę” i ten teren [zajmą], wtedy dołączymy do nich. Naturalnie tu była tak silna obstawa [niemiecka], że „Gurt” w ogóle zmienił w ostatnim momencie ten punkt na „Atlas”, ten w Alejach Jerozolimskich, to mniej więcej na wysokości obecnego Dworca Centralnego, że jest za duża siła ognia, której nie dadzą rady [odeprzeć]. Dlatego w ostatnim momencie przenieśli się tam.
Myśmy wtedy wiedzieli, że na Marszałkowskiej już są nasi, bo krzyki dochodziły. No to przebijemy się. Następny dom był na Nowogrodzkiej, to była stacja kolejki EKD, więc do tej kolejki. Tu się zorganizowało od razu dyżury na górze, żeby pilnować, żeby pożar nie został przeniesiony, bo się wokoło jednak już domy zaczynały palić. Jakoś zorganizowaliśmy. Było dużo uchodźców, zorganizowało się kuchnię, zbierało się po mieszkańcach żywność i była taka ogólna kuchnia. Było dużo [osób, które nie były tu mieszkańcami]. Przede wszystkim z tego spalonego domu. Uciekinierzy tutaj byli po różnych mieszkaniach. Niektóre mieszkania były puste, ludzie powyjeżdżali wcześniej. Pamiętam, jedno z mieszkań było aktora Stępowskiego. Nie było jego ani [jego] rodziny, było puste. (On był oskarżony o współpracę, bo w filmach niemieckich występował, reklamujących siłę niemiecką i zdobywczą). Udało się nam przebić do [stacji EKD]. Nie wiem, to poczekalnia czy piwnica kolejki EKD. Tylko okazało się, że tam już byli Niemcy i tam był skład amunicji niemieckiej. Więc ci znowu z karabinami i nie można się dalej ruszyć. Myśmy musieli przeczekać do końca bez broni, bez niczego, nie mieliśmy możliwości wyruszenia. Dwudziestego ósmego sierpnia Niemcy weszli do naszego domu, żeby nas wyprowadzić.
- Czyli rozumiem, że państwo tam przebywali cały czas do 28 sierpnia?
Cały czas w tym domu. Myśmy dyżury mieli, co można było, to się zorganizowało jakoś. Nie byliśmy bardzo głodni, bo wielu lokatorów było bardzo patriotycznie i społecznie nastawionych. Udostępniali swoje kuchnie i jedzenie, które mieli. Ale byli i tacy, z których mieszkań leciały zapachy smażonego mięsa, ale ci już do siebie nie wpuszczali, więc na siłę nie można było wchodzić. Jak chciało się przebiec przez podwórze, to Niemcy strzelali, bo stali w bramie. Tak że było kilka osób zabitych. Nam nawet nie pozwolili podejść [do tych ustrzelonych], bo z początku nie wiadomo było, czy są żywi, czy martwi. Myśmy mogli [tylko piwnicami przebiegać], bo to przez kilka domów się przechodziło piwnicami. Ponieważ jednak było bombardowanie, to niektórzy przerażeni siedzieli w piwnicach, ludzie plus wielkie szczury biegały, też głodne. Dwudziestego ósmego sierpnia weszli Niemcy. Pierwsza rzecz, kazali mężczyznom rozwalać asfalt na podwórzu i chować tych zmarłych, a jednocześnie były upały. Jednocześnie w pootwieranych oknach, jak dziś pamiętam, wystawili kilka – jak to się dziś mówi, adaptery – gramofony się wtedy mówiło. Postawione były walce i w rytm tych walców ci byli chowani, ci, co zginęli na podwórzu. Wyprowadzili nas następnego dnia.
- Jeszcze chciałbym się zatrzymać, chwilkę porozmawiać o tym okresie, kiedy byli państwo odcięci w tym domu. Zaopatrzenie w wodę było cały czas?
W wodę było, bo to był teren niemiecki. Jeden taki moment opowiem. Ponieważ okna z tyłu tego domu wychodziły na podwórze Hotelu „Polonia”, który był zajęty przez Niemców, któregoś dnia na szóstym piętrze byłam właśnie z tą moją Kryśką, na górze pilnowałyśmy dachu i raptem ktoś gra na fortepianie. Myśmy przez okienko łazienki wyglądały, patrzymy (tam taki taras był wychodzący do tego ogródka, ogrodu na tyłach „Polonii”, należący do „Polonii”), siedzi wojskowy, Niemiec, przy fortepianie i gra „Etiudę rewolucyjną” Chopina. Na nas to zrobiło nieprawdopodobne wrażenie. Tak to zapamiętałam. Pracownicy „Polonii” to byli Polacy. Udało się nam skontaktować z nimi i oni obiecali, że trochę chleba nam prześlą. Myśmy byli [wtedy] bardzo głodni, osłabieni z głodu i rzeczywiście kilka bochenków czarnego chleba [wciągnęliśmy na to szóste piętro]. Myśmy jakoś powiązali [sznury]. Sznury się znalazło, oni zawiązali, wciągnęliśmy. Okazało się, że wszystkie były w środku spleśniałe. Tylko skórki. Tymi skórkami zaczęliśmy karmić gołębie, bo nikomu z nas do głowy nie przyszło, że możemy gołębie łapać, które też były głodne i bez trudności można było je złapać. Ale tego nikt nie zrobił.
- Jaka atmosfera panowała wśród tych Powstańców, tej grupki Powstańców?
Nie była dobra. Tyle czasu czekać. Każdy z nas chciał uczestniczyć w walce. Myśmy słyszeli tą walkę i nie mogliśmy tam być. To było bardzo trudne, więc wszyscy byli i głodni, i zdenerwowani. Nerwy na wierzchu były. Dochodziło do różnych [nieprzyjemnych sporów]. Starało się uciszać kłócących, ale były kłótnie, było nieprzyjemnie. W każdym razie jakoś trzymaliśmy się razem. Byliśmy w jednym mieszkaniu, jeden pokój [my], chłopcy mieli drugi. I tak ciągle były wystawiane warty, bo trzeba było pilnować dachu, trzeba było w kuchni pracować. Była tylko tego typu robota.
- Rozumiem, że czas spędzała pani właśnie na tej rozmaicie pojmowanej służbie?
Tak, a to było bardzo trudne i nieprzyjemne. Jak mieliśmy wyjść 29, bo 28 sierpnia przyszli Niemcy z samego rana 28 sierpnia… Ach, oni jeszcze chcieli bal zrobić, więc uprzedzili nas, że chodzą po mieszkaniach i wyciągają młode kobiety. Więc myśmy się zaryglowały, walili do nas i nie otworzyłyśmy. Nic nie zrobili.
- Jeszcze chciałem zapytać, jakie stosunki panowały między państwem, Powstańcami a tamtejszą ludnością cywilną, tam mieszkającą?
Tych, których udało się zorganizować, tą kuchnię, ci co pomagali, to były idealne. Przecież pomagali przy tym przebijaniu muru piwnicznego. Ale byli ludzie też bardzo egoistyczni i nieprzyjemni. Jak weszli Niemcy, to przecież były okrzyki radości niektórych osób. Okazało się rano, w dzień, w którym nas wyprowadzali, nieprawdopodobne ilości mąki już rozsypanej na podłodze, na parterze w jednym z mieszkań, słoniny całe połcie. Więc ludzie to chowali, nie wiedzieli, ile czasu będzie trwało. Pewnie mieli dzieci… Trzeba też wytłumaczyć ich, musieli w jakiś sposób zapewnić swoim najbliższym życie. Pamiętam, żeśmy jeszcze zrobiły na poczekaniu takie kładzione kluski ze skwarkami. Najedliśmy się wszyscy, żeby mieć siłę wędrować.
Poprowadzili nas stamtąd [w stronę placu Narutowicza]. Jak wyprowadzili, to była długa kolumna, bo to z kilku domów przecież. Obstawieni byliśmy esesmanami i prowadzili nas do placu Narutowicza. Pamiętam, że ulicą Tarczyńską szliśmy, to jest na bokach obecnego hotelu „Sobieski”. Byłam w jednym miejscu kompletnie przerażona, bo zobaczyłam za kratami ([okiennymi] kraty metalowe w jakimś oknie na górze) opalone kości, pełno kości ludzkich opalonych. W ogóle ta wędrówka dla nas była bardzo deprymująca, bo myśmy sobie jednak nie zdawali sprawy ze zniszczeń Warszawy, jakie były. Myśmy na przykład bardzo radośnie przeżywali, jak zobaczyliśmy 15 sierpnia naszą flagę na Prudentialu. To znaczy nasi zwyciężają. Człowiek starał się sobie wmówić coś dobrego. Odpoczynek nam zrobili na Filtrowej przy placu Narutowicza. Niemcy powiedzieli, że teraz wchodzimy na teren, na którym są SS Galicjen, są „ukraińcy” i oni muszą im odstąpić opiekę nad nami. Ale uprzedzają, że ci „ukraińcy” są mało przyjemni. Okazało się, mieliśmy szczęście, bo nie było „ukraińców” i Niemcy nas doprowadzili do Dworca Zachodniego. Pamiętam, jak po drodze myśmy przez jakieś ogródki szli, jak się zrywało dojrzałe pomidory. Jeszcze jedliśmy te pomidory. Na peronie ten brat „Gurta” podszedł do mnie i mówi: „Proszę pani, do pierwszego wagonu wszyscy wsiadamy. Umówiłem się z motorniczym, oni nas wypuszczą. Będziemy mogli uciec”. Dziesięć dziewcząt nas i ilu tam było chłopców, wepchaliśmy się do tego pierwszego wagonu. Kolejka elektryczna była. Na pierwszej stacji we Włochach zatrzymano się. Panie z Czerwonego Krzyża z kanapkami biegały. Drzwi były na oścież pootwierane w wagonie, ale stali [w nich] rozkraczeni Niemcy. Pilnowali plecami do nas, z twarzą [na zewnątrz wagonu] tam pilnowali, żeby nikt nie uciekał. Myśmy tak za ich plecami przeszli do tego przedziału motorniczego i w Ursusie, jak się znowu zatrzymał pociąg, na moment zatrzymał motorniczy, myśmy wyskoczyli i on natychmiast ruszył. Niemcy zaczęli strzelać do nas, ale jakoś nikogo nie ranili, bo motorniczy od razu pędem ruszył. W ten sposób nie dostaliśmy się do Pruszkowa. Później było życie każdego na własną rękę.
Byłam razem z dwiema [koleżankami], z tą Krysią Zych, tą moją zastępczynią i dołączyła do nas jeszcze jedna. Myśmy chciały wrócić z powrotem do Warszawy, ona chciała w Góry Świętokrzyskie, do partyzantki i ona się dostała. Były zrzuty do Warszawy. Myśmy z Kryśką przeszły do Zalesia. W Zalesiu, o dziwo, spotkałam właśnie Stefana Mirowskiego z żoną, który też tam się znalazł i obiecał, że na razie zrzuty są wstrzymane, jak będą zrzuty, to on nas zawiadomi. Myśmy się zatrzymały w Otrębusach, gdzie mieszkała babcia Krysi, w chacie wiejskiej takiej. Ojciec Krysi miał prywatną [firmę], jeszcze w Warszawie prowadził, fabryczkę suszonych warzyw, którą później przejęło wojsko. Jego zatrzymali jako ekswłaściciela, ale wszystkie produkty szły na wojsko niemieckie. On nam załatwił meldunki, jeszcze lipcowe, bo wywieźli tą fabryczkę do Grodziska.
Tak że myśmy pierwsze dwa tygodnie [nie miały żadnego zabezpieczenia, a łapanki warszawiaków były bardzo częste]. Wtedy Kryśce powiedziałam: „Wiesz, ja w pełni rozumiem Żydów, którzy musieli uciekać, bo za nami też tak ciągle były łapanki, myśmy uciekały dokądś”. Później to już odnalazłam Marię Kann, która była wywieziona do Sochaczewa. Z nią wyruszyłyśmy do Krakowa, bo gdzieś po drodze dowiedziałyśmy się, że w Krakowie i na linii Komorów–Milanówek, jest zwierzchnictwo delegatury i Armii Krajowej. Myśmy dobrnęły do Krakowa. Kraków niesłychanie serdecznie przyjmował warszawiaków. Wszystko, co mogli, nam dawali.
Wróciłyśmy, nawiązało się kontakty i wróciłyśmy do konspiracji. Znowu wtedy byłam wysyłana właśnie z różnymi poleceniami na teren podwarszawski. Byłyśmy w schronisku i udało się jakoś, nie wiem, ktoś załatwił, że [mieszkałyśmy] w pokoju lekarskim schroniska, więc myśmy mogły być do szóstej rano, od jedenastej wieczór do szóstej rano w tym pokoiku. Jak byłam w Krakowie, to tam nocowałam, ale byłam mało w Krakowie. Jeździłam tak, w końcu przyszedł front, który mnie [zatrzymał pod Warszawą]. Akurat ostatni raz byłam wysłana do Komorowa i do Milanówka. Zaczęło się, już któryś z rzędu atak Sowietów na Niemców, na Warszawę. No i to mnie odcięło, przyszedł front i niemożność poruszania się, niemożność wydania tych „młynarek”, które się miało, bo to już przestało być ważne. W końcu udało mi się dopiero pod koniec lutego dobrnąć do Warszawy. Próbowałam z Krysią wcześniej, ale musiałyśmy wrócić. Pamiętam, że skakało się jeszcze po tych zamarzniętych barykadach, po zamarzniętych trupach. […]
Warszawa, 29 listopada 2011 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek