Andrzej Geisler
Nazywam się Andrzej Geisler.
- Czy może pan w paru zdaniach opowiedzieć o swojej rodzinie?
Urodziłem się w rodzinie bankowca, mój ojciec był przez całe życie bankowcem. Mieszkałem całe życie, z wyjątkiem okresu po Powstaniu, w Warszawie. Matka nie pracowała zawodowo przed wojną, po wojnie zaczęła pracować zawodowo. Jestem jedynakiem z warszawskiej, mieszczańskiej rodziny.
- Miał pan dziewięć lat, jak wybuchła II wojna światowa. Co pan zapamiętał z tego dnia?
Ojciec był mobilizacyjnie powołany do swojej jednostki. Był porucznikiem rezerwy i wyjechał, bodajże 30 sierpnia, do Chełma Lubelskiego, gdzie stacjonował 2. pułk artylerii ciężkiej. Przez cały wrzesień, mimo że do nas i pisał i przekaz pieniężny wysłał, nic nie dotarło. Nie było z nim żadnego kontaktu. Ponieważ ojciec się bał, że miasto może być bombardowane, zalecił, żeby zostać w Świdrze pod Warszawą, gdzie spędzaliśmy wakacje, tak że cały wrzesień spędziłem z matką i jej młodszą siostrą w Świdrze pod Warszawą.
Od razu pierwszego dnia września… Taka była wtedy moda, że w ogrodzie w pobliżu budynku zaczęto kopać mini rów przeciwlotniczy. W trakcie tego kopania w parę osób, bo również sąsiedzi i gospodarze kopali, nad naszymi głowami zaszumiały samoloty, zaczęły terkotać karabiny maszynowe. Oczywiście nie ukrywam, że byłem ciężko przestraszony. Kątem oka zobaczyłem nagle czarne kłęby dymu. Byłem przekonany, że to gazy trujące, bo wtedy była taka obawa. Nałożyłem sobie kupioną tuż przed wojną pseudomaskę gazową: rynienkę na gumkę. Matka mnie uspokoiła, powiedziała: „Nie, to nie gaz, to pożar”. Okazało się, że trzy polskie myśliwce dopadły niemiecki bombowiec i go zestrzeliły. Spadł nad rzeką Świder, jego resztki leżały do ostatnich dni okupacji niemieckiej. Cała załoga zginęła. Ludzie zaraz tam pobiegli oglądać. Przynieśli pistolet jednego z Niemców i część taśmy do ciężkiego karabinu maszynowego z samolotu. Wszyscy zginęli. Jeden wyskoczył, ale było zbyt nisko i spadochron się nie otworzył. Dwaj pozostali rozbili się w samolocie i spłonęli. To było moje pierwsze doświadczenie wojenne.
Potem były fałszywe alarmy. Pierwszej wojennej nocy komuś się zdawało, że samoloty słychać, więc żeśmy zeszli z pierwszego piętra willi na parter. Wydawało się, że jest wystarczająco bezpiecznie na parterze. Po jakimś czasie, ponieważ żadne dźwięki nie dobiegały, ten prywatny alarm został odwołany. Część ludzi, którzy w tej willi mieszkali, konkretnie – żona właściciela i dwóch synów… To była willa mecenasa Baczaka. Przyjechało dwóch wojskowych krewnych z Warszawy, wojskowym fiacikiem, załadowali tę całą rodzinę i powieźli do Warszawy. Musieliśmy się wynieść. Do innego domu żeśmy się z matką i jej siostrą przenieśli. W Świdrze, paręset metrów dalej, była willa (chyba do dzisiaj istnieje), „Barwisia” się nazywała. Spędziłem wrzesień, właściwie nie ruszając się stamtąd. Wiem, że miejscowi ludzie kartofle przynosili i sprzedawali. Ojciec był na tyle przezorny, że przed wyjazdem przywiózł dużą pakę z paczuszkami tytoniu, co się okazało wspaniałą walutą na kupowanie żywności. Oczywiście im dalej od 1 września, tym częściej się odzywała artyleria, odgłosy strzałów, ale nie było tam właściwie wojska polskiego. Jak już wiadomo było, że Niemcy się zbliżają, w naszym domu pojawiło się trzech dezerterów czy uciekinierów, nie wiem, żołnierzy z karabinami, którzy dwa czy trzy dni byli, a potem gdzieś poszli. Dobrze się stało, bo dosłownie na drugi dzień pojawił się pierwszy patrol niemiecki. To było czterech Niemców, jeden oficer i trzech żołnierzy na koniach. Stanęli pod bramą, zaczęli machać, żeby do nich wyjść, i pytali się o drogę. Matka znała bardzo słabo niemiecki, więc się spytała, czy nie znają francuskiego. Okazuje się, że oficer znał francuski. Pytali się o drogę do Otwocka czy coś. Pokazano im, pojechali. Po jakimś czasie z tamtej strony, gdzie pojechali, było słychać dźwięki karabinu maszynowego. Byliśmy mocno przestraszeni, że może ich zaatakowano, że mogą się mścić potem, ale nic takiego nie nastąpiło. Potem przyszedł patrol dwuosobowy, dwóch żołnierzy, którzy już nie tylko się pytali o drogę, ale rozejrzeli się po domu, kazali się zaprowadzić ze świeczką do piwnicy, czy nic nie ma – wojska, czy czegoś niebezpiecznego dla nich. Po jakimś czasie zorientowaliśmy się, skąd to przeszukiwanie domu i piwnicy: znaczny oddział niemiecki, pieszy i konny, z gromadą pędzonych Polaków przeszedł w stronę Otwocka drogą, przy której stał nasz dom. Potem od czasu do czasu się pojawiali pojedynczy. W rejonie, gdzie do pierwszych dni września mieszkaliśmy, było kilka willi koło siebie. Tamten rejon Niemcy sobie wybrali na swoją kwaterę i tam byli, ale kręcili się po okolicy. Raz przyszedł, pamiętam, kompletnie pijany Niemiec. Też oczywiście repetował karabin, poszukiwał, ale muszę powiedzieć, że ani nie rabowali, ani… Byli raczej spokojni, nawet ten pijany nie był agresywny.
- Jak wyglądało pana życie codzienne? Czy miał pan tam kontakt z rówieśnikami?
Nie. W pierwszym miejscu zamieszkania miałem, syn właściciela był w moim wieku. Natomiast na terenie drugiego był domek dozorcy willi „Barwisia”, on tam [mieszkał] ze starszą żoną. Tak że muszę powiedzieć, że przez większość września nie miałem żadnych rówieśników do zabawy. Kręciłem się po najbliższej okolicy, bo matka mi zabroniła dalej wychodzić. Natomiast były jakieś kontakty. O kilkaset metrów od domu była bardzo duża willa zamożnych ludzi, państwa Szymanowskich i raz czy dwa razy po południu żeśmy na jakiejś proste gry karciane typu remi czy coś takiego chodzili. Taki był kontakt towarzyski. Wojna stanowiła dla mnie jakąś (niewątpliwie ponurą) atrakcję. Samoloty czasem latały, potem przez radio (ktoś z sąsiadów miał radio), żeśmy się dowiedzieli, że Warszawa skapitulowała. Były nadawane przez radio komunikaty w języku polskim, ewidentnie pochodzące od Niemców, twardą polszczyzną. Właściwie każde zdanie się kończyło: „Będzie karane śmiercią”. Żeśmy się zorientowali, że (przynajmniej w naszym rejonie) działania wojenne się zakończyły. Potem wieść dotarła (nie wiem, ktoś się przedostał z Warszawy po kapitulacji), że miasto jest bardzo zniszczone. Matka uznała, że trzeba starać się wracać.
Myślę, że to były pierwsze dni października. Kobieta z okolicznych domków przynosiła nam codziennie mleko. Za jej pośrednictwem jej mąż się zgodził, że nas furmanką zawiezie do Warszawy. Sam był pewno ciekaw, jak Warszawa wygląda. Bladym świtem przyjechał, załadowaliśmy. Wtedy nie jeździło się jak do domu wczasowego, tylko na wakacje się jechało z mnóstwem różnych rzeczy. Wróciliśmy poprzez Miedzeszyn. Częściowo żeśmy jechali furmanką wzdłuż torów kolei otwockiej. Tam zobaczyłem, jak jechała powoli lokomotywa prowadzona przez polskich kolejarzy, ale z Niemcem w hełmie stojącym za nimi. Przypuszczam, że było to sprawdzanie torów, czy są przejezdne. Potem na Wał Miedzeszyński i przez Saską Kępę dotarliśmy do mostu Poniatowskiego. Pamiętam dużo końskich trupów na Saskiej Kępie, już wzdętych, bo to był bardzo ciepły dzień, w ogóle wrzesień był gorący. Przejechaliśmy przez most Poniatowskiego z mnóstwem dziur (tak że trzeba było uważać), na dół, na Wybrzeże Kościuszkowie zjechaliśmy ślimakiem i ulicą Tamką w górę. Oczywiście już i na Saskiej Kępie, i na dolnym Powiślu widać było dużo zniszczeń, rozwalonych domów, trochę spalonych. Od ulicy Tamka żeśmy Kopernika na Oboźną jechali. Z daleka widać było, że dom stoi, ale jak żeśmy od frontu, mijając Teatr Polski, skręcili w Oboźną w prawo, to okazało się, że był od góry do dołu rozpruty. Spadła bomba i fragment (nie wiem, pewno dwadzieścia metrów) budynku był zawalony do samego parteru. W mieszkaniu moich rodziców ucierpiał ostatni pokój, sypialnia. Jedna ściana poleciała, natomiast wszystko zostało. Potem sąsiedzi mówili, że to był bardzo surrealistyczny widok, bo stały czyste łóżka, stała szafa, wszystko stało. Mama tylko powiedziała: „Był portret religijny nad łóżkami, poleciał”. Potem się okazało, że nie poleciał, tylko jak był wielki wstrząs, to wypadł na łóżka i leżał, z tym że łóżka już były ściągnięte do drugiego pokoju, dlatego że brat ojca, który nie był zmobilizowany (dostał klucze od mieszkania z prośbą, żeby od czasu do czasu zaglądał) wciągnął te łóżka. Oczywiście dni były coraz chłodniejsze, więc właściwie dwa pokoje (były trzy pokoje), stołowy duży, były nie do użytku, tak że z matką żeśmy zamieszkali w małym pokoiku. Pomoc domowa, która też w Świdrze była, zawsze przy kuchni nocowała. Matka uznała, że nie wiadomo, czy tu będziemy mieszkać, więc na Wilczą do jej rodziców żeśmy pojechali. Po dwóch, trzech dniach nocowania u dziadków wróciliśmy na Oboźną, bo się okazało, że można tam jakoś wegetować i mieszkać.
Nie było najmniejszej wiadomości od ojca. Pamiętam, 11 października bladym świtem, jak tak tylko można było wyjść (bo była godzina policyjna), młodsza siostra matki, która była z nami w Świdrze, która zamieszkała ze swoimi rodzicami, przybiegła niesłychanie podekscytowana, mówiąc mamie: „Mam wiadomości od Jana!” − „Jakie wiadomości?”. − „Jest u nas na Wilczej, cały i zdrowy”. Wielka radość. Ojciec brał udział w działaniach wojennych razem ze swoją jednostką. Zaraz w pierwszych dniach wrześniach ich załadowali w pociąg, który zmierzał na północ, jakby w kierunku Prus Wschodnich. Oczywiście to już nie moje doświadczenie, tylko z opowieści. Przeżywali naloty samolotów. Ojciec mówił z podziwem, że w czasie nalotu wojsko się rozbiegło i leżało na polach, a pan pułkownik spacerował, manifestując swoją determinację. [Ojciec] brał udział w jakichś [działaniach], jego artyleria strzelała, nawet podobno bardzo celnie, bo na Lubelszczyźnie sporo Niemców pozabijali. Potem zaczęli się wycofywać na wschód i po 17 września dopadli ich i rozbroili Rosjanie. Nie wiem, jak to nazwać. Zamiast się znaleźć w Katyniu czy gdzieś, po dwóch czy trzech godzinach i żołnierzom wziętym do niewoli, i oficerom powiedzieli: „Idźcie sobie do domu”. Zaczęli iść. Ojciec oczywiście oddał swój mundur, zamienił na jakąś chłopską kurtkę. Idąc pieszo, na furmankach czasem podwożąc, dotarł 11 października. To tyle moich wspomnień z września 1939.
- Jak wyglądał dalszy czas wojny? Czy wrócił pan do szkoły?
Tak.
- Gdzie pan chodził wcześniej do szkoły?
Chodziłem do prywatnej szkoły Heleny Chełmońskiej na ulicy Dowcip. To mała bocznica od Czackiego, wtedy była ślepa, a teraz jest przejście. Niestety [szkoła] została zburzona. W związku z tym zacząłem chodzić do szkoły (bo już i tak jeden miesiąc był stracony na naukę)… Obok Oboźnej była ulica Sewerynów i tam na rogu była szkoła pani Czurukowej. Tam przez jakiś czas chodziłem.
Chyba w końcu października, tego nie pomnę, przełożona oświadczyła, że jest polecenie władz niemieckich, wszystkie szkoły są zamknięte. Głupie dzieci z radością pobiegły do domu, ale po jakimś czasie się skontaktowano z nami i powiedziano, że będą komplety. Przez jakiś czas chodziliśmy na ulicę Szczyglą (to jest bocznica od Kopernika) do dużego mieszkania jednego z kolegów i tam się odbywały lekcje. Po jakichś dwóch czy trzech tygodniach Niemcy pozwolili na działalność szkół. Wtedy to się nazywało powszechne, czyli od pierwszej do szóstej klasy wolno było, oczywiście bez historii i bez niebezpiecznych dla nich przedmiotów. Zbiegło się to w czasie z tym, że pani Chełmońska, właścicielka szkoły, znalazła lokal na ulicy Marszałkowskiej i otworzyła szkołę. Wróciłem do starych kolegów i do starych, znanych mi nauczycieli. Do 1943 roku tam chodziłem. Skończyłem ten rok, piątą klasę chyba. Dalsze klasy – już nie można było chodzić do szkół powszechnych. Jedyne wyjście to było chodzić do szkoły zawodowej, nauka rzemiosła. Oczywiście wtedy już działalność konspiracyjna była tak rozwinięta, że bez większego problemu wszyscy uczniowie pani Chełmońskiej dostali szkolne legitymacje, że chodzą do szkoły zawodowej. Natomiast lekcje odbywały się na tak zwanych kompletach. Z konspiracyjnego punktu widzenia to była niesłychana lekkomyślność, bo przez cały rok te komplety odbywały się w mieszkaniu moich rodziców. Oczywiście wszyscy wiedzieli, dozorczyni tylko mówiła: „Te pana kolegi, co tam przychodzą, to niech nie wysypują piasku, co przeciwlotniczy leży”. Tak że wszyscy wiedzieli, ale na szczęście nie było żadnych donosów. Mogło to być rzeczywiście niebezpieczne. Tak to trwało do końca roku. Potem, od września 1944 roku miałem chodzić na kolejne komplety, już do gimnazjum Stefana Batorego. Oczywiście nie doszło do tego, bo wybuchło Powstanie i nas wygoniono.
- Jak pan zapamiętał wybuch Powstania? Czy pan wcześniej czuł tę atmosferę?
Wtedy miałem trzynaście lat z kawałkiem. Ojciec normalnie rano poszedł do pracy. Po powrocie z wrześniowej rajzy wojennej z powrotem poszedł do pracy. W Banku Zachodnim pracował, oczywiście pod nadzorem
Treuhändera. W październiku 1939 rozwieszone zostały pierwsze czerwone plakaty niemieckie, że wszyscy oficerowie, którzy przebywają na wolności, mają się natychmiast zgłosić do władz niemieckich. Było wiadomo, że ich pewnie wywiozą do obozów.
Treuhänder niemiecki uznał, że ojciec jest dla banku potrzebny i razem z nim poszedł do jakiejś ówczesnej komendy niemieckiej, żeby go wyreklamować. Został wyreklamowany, z tym że był taki obowiązek, że co miesiąc miał się meldować razem z wszystkimi innymi wyreklamowanymi, bo nie był jedyny.
Vis-à-vis hotelu „Europejskiego”, gdzie przed wojną była polska komenda miasta, w czasie wojny była komenda niemiecka, tak że tam chodził co miesiąc, zawsze ze strachem, co będzie, zwłaszcza jak się nasilały strzelaniny i wiadomo było, że AK działa. Opowiadał, że był kiedyś niebezpieczny moment. Wyszedł jakiś pułkownik niemiecki i przez tłumacza im powiedział, że oni wszyscy stanowią zagrożenie, powinni być wysłani do oflagów. Tłumacz powiedział: „Litość nad waszymi żonami i dziećmi nas od tego powstrzymuje, ale pamiętajcie, że jak tak dalej będzie, to pojedziecie do oflagu”. Tak [ojciec] chodził razem z innymi, były niebezpieczne momenty, tłum żon czekał na zewnątrz, czy wyjdą, czy nie wyjdą, ale jakoś się udało, tak że całą wojnę pracował.
Pierwszego sierpnia, pamiętam, było czuć, docierały jakieś wieści, że coś może być. Poza tym w ostatnich dniach lipca widać było, co się dzieje z Niemcami. Byłem świadkiem straszliwej ucieczki rozbitych Niemców Alejami Jerozolimskimi, brudnych, zakurzonych, wyglądających jak totalnie rozbita armia. Tak że nastrój był podminowany. Bodajże 31 lipca nad Powiślem, nad mostami odbyła się bitwa powietrzna, parę samolotów niemieckich i parę rosyjskich, z tym że żaden nie został zestrzelony, ale gęsto strzelali. Wiem, że 1 sierpnia z matką szedłem Nowym Światem na plac Trzech Krzyży do znajomych. Przed ówczesnym i obecnym Bankiem Gospodarki Krajowej w Alejach Jerozolimskich stała cała kolumna niemieckich „Tygrysów” i „Panter” skierowana w stronę mostu Poniatowskiego. Ludzie spokojnie naokoło przechodzili, a tych dwadzieścia czy ileś czołgów ginęło w perspektywie Alej Jerozolimskich w stronę Marszałkowskiej. Prawdopodobnie potem pojechały na stronę praską. W pierwszych dniach sierpnia tam ciężkie, pancerne bitwy się odbywały, o których mam lekką relację, dlatego że żona brata matki (który też był zmobilizowany i był w wojsku) była tam na wakacjach i tam ją to wszystko dopadło. Mój brat cioteczny, trochę młodszy, bardzo obserwował te bitwy pancerne i potem opowiadał. Ojciec wrócił z biura i powiedział, że jeszcze musi iść, bo coś z butami źle. Do szewca zszedł na dół skarpą, na ulicę Cichą (to jest bocznica od Tamki), żeby zanieść buty do naprawy. Czyli czegoś ludzie oczekiwali, ale w gruncie rzeczy nie do końca byli przekonani, że to nastąpi. W mieszkaniu był balkon, z którego był widok na pomnik Kopernika, na niewielki fragment Krakowskiego Przedmieścia i na Oboźną w stronę Krakowskiego Przedmieścia. Z pewnej odległości, ale to chyba nie było jeszcze z Krakowskiego Przedmieścia, słychać było odgłosy strzałów, ale ludzie normalnie chodzili, przynajmniej po Oboźnej, nie było popłochu. Był upalny dzień. Nasz dom stał po stronie Teatru Polskiego, natomiast po przeciwnej stronie ulicy był dwupiętrowy, stary, na pewno jeszcze z końca dziewiętnastego wieku, budynek mieszkalny, którego okna wychodziły na Oboźną, a od tyłu na teren Uniwersytetu Warszawskiego, który właściwie od początku wojny zajęty był przez Niemców na różne cele. Potem, w miarę upływu okupacji przy bramie od Krakowskiego Przedmieścia wybudowano bunkier, w którym siedzieli Niemcy. Wiadomo było od sąsiadów z przeciwka, że założyli druty kolczaste wokół tego terenu.
Ale wracając do 1 sierpnia: zwrócił moją uwagę wysoki mężczyzna w prochowcu (mimo że było bardzo gorąco) i w wysokich butach, w których chodził tam i z powrotem. Patrzył na zegarek. Co jakiś czas do niego jakiś mężczyzna podchodził, wymieniali parę słów. Nagle strzały zbliżyły się od Krakowskiego Przedmieścia. Oczywiście ciekawy wyjrzałem przez okno i zobaczyłem, że ten mężczyzna wyjął z kieszeni czy z kurtki pistolet i po schodkach wbiegł do domu naprzeciwko. Trwała strzelanina, wybuchy granatów. Ludzie z domu z przeciwka zaczęli uciekać do naszego domu. Po jakichś dwóch godzinach takiej strzelaniny dobiegły odgłosy z przeciwka: „Szukać butelek z benzyną, ze spirytusem!”. Okazało się, że się zorientowali, że nie dadzą rady. Nawet nie zdołali sforsować drutów kolczastych, jak się potem okazało. Powstańcy się wycofywali. Żeby sobie zabezpieczyć odwrót, podpalili dom naprzeciwko, który płonął bardzo intensywnie na początku, a potem dogasał. Jak się dom zaczął palić, to wybiegł jeden z lokatorów, żeby rzeczy jeszcze wyciągnąć. Jego żona została w naszym domu. Zastrzelono go. Niemcy, jak się już Powstańcy wycofali, to gdzieś przeszli i (trudno mi było ocenić, jakieś stanowisko karabinu maszynowego) zaczęli strzelać z Oboźnej w dół i on padł ofiarą. Potem się okazało, już za dnia, jak żeśmy wyglądali, że leżało w tym rejonie kilku zabitych. Jeden był rozszarpany chyba jakimś ręcznym granatem.
Powstańcy się wycofali, a myśmy byli jak gdyby na ziemi niczyjej, dlatego że Powstańcy swoją pierwszą linię obrony przed Uniwersytetem założyli na ulicy Na Skarpie czy Bartoszewicza, natomiast na ziemi niczyjej został nasz dom, sąsiedni budynek Oboźna 11, Teatr Polski, wielki (przed wojną to był wieżowiec) [budynek] PZUW na ulicy Kopernika, który teraz istnieje nieco niższy. Za komunistycznych czasów to była siedziba CRZZ, a teraz chyba jakichś związków zawodowych i jest tam też mnóstwo instytucji. To była ziemia niczyja, z tym że właściwie przez cały czas przychodzili Powstańcy. Przebiegali Sewerynów, który był pod obstrzałem, poprzez wieżowiec PZUW i Teatr Polski przychodzili do naszego domu, nawet do znajomych, którzy u nas mieszkali. Natomiast Niemcy się nie pokazywali. Brama była zamknięta.
Chyba 2 sierpnia – dobijanie do bramy. Strach był, że to Niemcy. Dwóch cywilów weszło roztrzęsionych, trupio bladych. Powiedzieli, że są z AK, że ich Niemcy złapali 1 sierpnia i że ich postawili pod murem, przesłuchiwali, a potem rzekomo (to jest ich opowieść) oficer niemiecki powiedział żołnierzom: „Zróbcie sobie z nimi, co chcecie”. Podobno wśród tych żołnierzy było kilku Ślązaków mówiących po polsku. Powiedzieli: „Idźcie do domu”. To było (jak na początek sierpnia i to co – potem się dowiedzieliśmy – działo się na Woli) absolutnie nietypowe zjawisko. Gdzieś koło 15 sierpnia przyszła uzbrojona grupa Powstańców (jeden o lasce, widać było, że to są oficerowie), którzy powiedzieli, że się chcą rozejrzeć. Weszli na czwarte piętro i z czwartego piętra na strych. Cywilów prosili, żeby z nimi nie wchodzić, najwidoczniej obserwowali teren Uniwersytetu. Ze strychu zresztą był bardzo dobry widok. To była kamienica czteropiętrowa, zbudowana przed I wojną światową, każde piętro było wyższe niż teraz, a na dodatek strych. Na całą okolicę i na Pragę był bardzo dobry wgląd.
- Na którym piętrze państwo mieszkaliście?
Na trzecim. Oni pobyli godzinę czy coś na strychu i wyszli razem ze swoją obstawą, która siedziała na dole z pistoletami maszynowymi.
Tak, byłem świadkiem, wyglądałem przez okno. Widziałem tych żołnierzy, jak siedzą. [Poza tym] na podwórze się schodziło, tak że to już nie był dla mnie ten ewenement powstańczy z bronią bo, jak opowiadałem, składali wizyty, zaczęli przynosić koło 3, 4 sierpnia prasę, „Biuletyn Informacyjny”. Z prasy mniej więcej orientowaliśmy się, co się dzieje. Cały czas były naokoło strzelaniny, aczkolwiek Uniwersytet nie był atakowany. Potem się dowiedziałem, że straszne ofiary ponieśli, szczególnie te jednostki, które skarpą w górę Uniwersytet atakowały, ale to już była wiedza powojenna.
Nie potrafię powiedzieć kiedy, gdzieś 20 sierpnia… Myśmy nocowali nawet nie w pokojach, tylko w przedpokoju na ziemi. Właściwie nic się nie działo. Część ludzi (uciekinierów) się rozparcelowała, część (bardziej bojaźliwych) w piwnicach koczowała. Późnym wieczorem zaczął się jakiś ruch na podwórzu i okazało się, że silne jednostki akowców (uzbrojeni, z miotaczami ognia) szykują się najwidoczniej do ataku na Uniwersytet. Skojarzyliśmy, że to jest pokłosie wizyty oficerów, którzy obserwowali. W naszym domu się zgromadziło co najmniej kilkudziesięciu, bardzo bojowo wyglądających. Powiedzieli, żeby przejść na teren teatru. Przeszliśmy na teren teatru. Skierowali nas do pokoi, gdzie były garderoby aktorskie, nie na widownie ani na scenę. W tym rejonie były już gromady sanitariuszek i łączniczek. Wiadomo było, że się szykuje wypad. Rzeczywiście, zaczęło się: strzelanina, bardzo głośne to wszystko. Potem się dowiedzieliśmy, że Tamką w górę wjechały dwa pancerne samochody, ciężarówki przerobione. Jeden „Kubuś”, a drugi zdobyty w pierwszej połowie sierpnia, bo wjechał pochopnie Oboźną w górę, nie bardzo wiedząc, gdzie, co i jak. Na Konopczyńskiego został obrzucony granatami. Jeden został ciężko ranny, a reszta uciekła na teren Uniwersytetu, zorientowali się. Ten samochód pancerny został uruchomiony, posłużył potem za… Zresztą jest znane zdjęcie, jak ulicą Tamką jedzie w górę z wielkim sztandarem biało-czerwonym. One atakowały bramę główną Uniwersytetu od strony Krakowskiego (ale to już nie moja wiedza, potem wiedziałem), forsując tę bramę, rozwalając ją i rozpoczynając ostrzał budynku. Inne oddziały ponownie atakowały skarpą w górę. Tam była bardzo mocna jednostka niemiecka z bronią maszynowa, z „krowami”, które ostrzeliwały Śródmieście z tego terenu, z artylerią nie najcięższą, ale strzelającą w późniejszej fazie na Pragę. Tak że beznadziejna była ta walka, z bardzo ciężkimi stratami. Wynosząc rannych, wycofali się, ale nie wycofali się na swoją pierwszą linię na Bartoszewicza, tylko zostawili pluton w naszym domu jako pierwszą linię, czatę. Myśmy pozostali w teatrze, w garderobach.
Do końca właściwie. Dla nas koniec Powstania to były pierwsze dni września. Jeszcze pamiętam śmieszne rzeczy. Przez jakiś czas jeszcze mieszkaliśmy od podwórza. Nasze mieszkanie było od ulicy, na ten spalony dom, a za nim Uniwersytet. Przenieśliśmy się do sąsiadów od podwórza, wydawało się nam to bezpieczniejsze. Byłem świadkiem, jak przyleciały samoloty alianckie, te charakterystyczne. Było słychać, chłopiec na takie rzeczy zwracał uwagę. Jak leciały niemieckie samoloty, te cięższe, to silniki wyły i rzęziły, alianckie samoloty miały wysoki, wibrujący, dźwięczny dźwięk. Samolotów nie widziałem, natomiast widziałem dwa spadochrony, które na szczęście spadły w rejonie opanowanym przez Powstańców. Któregoś dnia o zmroku byłem z ojcem w naszym mieszkaniu, żeby coś wziąć z szafy, i widok był (przez otwarte okna i częściowo wybite szyby) na tyły domów wychodzących na Uniwersytet Warszawski, gdzie była „Messalka”. Jeden czy dwa domy częściowo ocalały od Krakowskiego Przedmieścia, a tyły wychodziły na Uniwersytet, z tym że one były chyba wyższe od naszego domu, myślę że miały co najmniej sześć pięter. Akurat w tym czasie, jak byliśmy z ojcem na górze w mieszkaniu, ni stąd, ni zowąd w kilku oknach tych domów wychodzących na Uniwersytet rozbłysło światło elektryczne. Nie wiem skąd, co to. To nie mogło być, że ktoś wszedł i zapalił, bo w kilku oknach, na różnych piętrach naraz. I paliło się to światło. Nie mam pojęcia, nigdy nie doszedłem, co się stało. Natomiast po jakichś trzech minutach na tejże ścianie ze światłami – potężna eksplozja. Światła zgasły i widać było, że nastąpił jakiś wybuch. Na drugi dzień, jak się rozwidniło – potężna wyrwa w murze. Z działa strzelili, z dołu, z Uniwersytetu bezpośrednim ogniem. Już Rosjanie byli bardzo blisko, być może bali się, że to jakiś sygnał może być, że Rosjanie obejrzą, że to jest wskazówka, że tu jest Uniwersytet i Niemcy. W każdym razie strzelili, bez względu na to, z jakich powodów, i światło zgasło. To było dziwne.
Jeszcze ciekawostka zupełna, że człowiek się już przyzwyczaił do strzelanin, do artylerii, do „krów”, które żeśmy słyszeli, bo dosłownie w odległości stu, stu pięćdziesięciu metrów od nas to wycie okropne i po chwili gdzieś w Śródmieściu potężne eksplozje. Wiedzieliśmy, że się to nazywa „krowy” albo „szafy”, bo z prasy żeśmy się dowiedzieli.
Oczywiście wspólne kotły były. Raz grupa mężczyzn poszła na Powiśle, jakąś kaszę przyniosła. W naszym domu była chyba podwójna ilość ludzi. Byli na przykład jacyś goście, którzy byli z wizytą i zostali uwięzieni, częściowo uciekinierzy z przeciwka. Tak że były wspólne kotły, gotowanie. Na ogół w czasie okupacji wszystkie domy miały jakieś minizapasy na tak zwaną czarną godzinę, więc ludzie się jakoś żywili.
- Czy pan się poruszał po dzielnicy?
Po dzielnicy nie, dlatego że zabroniono. Sewerynów od strony Uniwersytetu była pod obstrzałem. Żeby dostać się na drugą część Powiśla, trzeba było przebiec przez Sewerynów. Nie pozwalano mi. Moi rodzice też się nie ruszali.
- Pan pozostał w domu w czasie Powstania?
W domu. Moi rodzice też się nie ruszali do czasu. Zaraz do tego dojdę.
- Nie był pan świadkiem żadnych drastycznych scen ulicznych?
Nie.
- Nic nie działo się vis-à-vis?
Nie, poza tym, że widziałem zwłoki. Mało tego, słyszałem straszny krzyk człowieka, którego zwłoki potem leżały, jak został trafiony. To słyszałem. Ale jakieś walki na broń krótką czy coś, tego nie byłem świadkiem. Odgłosy dobiegały ze wszystkich stron. Oczywiście w połowie Powstania już i artyleria strzelała. To jest dziwne, dlatego że nocami czasami, jak był bliższy wybuch, to się budziłem. Właściwie można powiedzieć, że była to jakaś przedziwna orkiestra, tak różne były odgłosy strzałów, broni ręcznej, artylerii, wybuchy granatów. Można się było w tym doszukać jakiejś groźnej, straszliwej symfonii muzycznej. Pamiętam, że któregoś dnia, już w połowie sierpnia, rozpętała się straszna burza nad Warszawą. Waliły pioruny i wszyscy żeśmy się z rozkoszą wsłuchiwali w dźwięk tych piorunów, że to coś naturalnego, niegroźnego. Na moje oko koło 20 sierpnia dostałem bardzo wysokiej gorączki. Objawy jakieś dziwne były, rozstrój żołądka. Nie wiadomo było, co jest. Nie było w otoczeniu żadnego lekarza. Ojciec uznał, że jednak wymagana jest jakaś [pomoc]. Przebiegł ulicę Sewerynów, przez bramę (wtedy wejściem na teren Powstania była brama w alei Na Skarpie), wszedł na ulicę Konopczyńskiego. Wiedział, że na Kopernika, w rejonie nieistniejącego już kina „Skarpa” mieszka znajoma lekarka. Poszedł do niej, czy byłaby skłonna. Nie ukrywał, gdzie jest chory. Ona się zgodziła i przyszła do mnie. Stwierdziła tyfus brzuszny. Miała podręczną apteczkę, zrobiła mi jakiś zastrzyk, dała leki, powiedziała, czego nie wolno jeść. Ograniczenia były, nie można było sobie wybierać, co jeść, a czego nie jeść. Po jakimś czasie ojciec się spytał, ile jest dłużny. Powiedziała: „Ani grosza, nam nie wolno brać pieniędzy”. Jakąś puszkę z rybkami żeśmy w dowód wdzięczności jej dali, ona wróciła do siebie. Tak że jestem pełen uznania i szacunku, i bardzo ciepło ją wspominam. Ale po jakimś czasie matka dostała gorączki i później ojciec. Tutaj mała ciekawostka. W czasie okupacji były obowiązkowe szczepienia przeciwko między innymi tyfusowi, a niezastosowanie się do tego groziło nie wydaniem kartek żywnościowych. Wszyscy się zbiorowo szczepili, mimo że były bardzo nieprzyjemne skutki: gorączka, puchły ręce. Matka uznała, że nie będzie ryzykować. Od znajomego lekarza wycyganiła zaświadczenie, że ze względów zdrowotnych nie może być szczepiona. Tyfus z ojcem przeszedłem ciężko, a ona najlżej. Nie wiem, czy dlatego, że nie była szczepiona, czy tak się złożyło.
Jak byłem zdrowy i łaziłem, to z kolegą z kamienicy żeśmy ciągle urzędowali na strychu, podziwiając i oglądając, co się dzieje. Mieliśmy wgląd w uliczki na Pradze biegnące prostopadle do Wisły. Żywego ducha nie było. Starszy sąsiad, trochę bojaźliwy, wychodził, stawał: „Praga znaczy wyrżnięta”. Ludzie po prostu siedzieli po domach, kryli się. Walki, zdaje się, po paru godzinach na Pradze się skończyły.
- Czy do państwa docierała prasa?
Tak, docierała prawie codziennie. Byliśmy zorientowani mniej więcej, co się dzieje, co w których dzielnicach.
- O tragedii na Woli wiedzieliście?
O tym było wspominane, szczegółów w prasie chyba nie pisano, żeby ludzi nie przerażać. Ale że tam Niemcy popełniali zbrodnie, było o tym wiadomo, nie – że na taką skalę.
Ze strychu myśmy obserwowali pożary. Raz nawet obserwowaliśmy, jak nad naszym domem, na dosyć niskim pułapie przeleciały trzy sztukasy. U nas nie było bombardowania, bo za blisko był Uniwersytet, więc pod tym względem byliśmy chronieni. Przeleciały trzy sztukasy i nad Starym Miastem zrzucały bomby. Widać było eksplozje, widać było palące się wieże kościołów, wiadomo było, że tam są bardzo ciężkie walki. Patrząc ze strychu w drugą stronę, na Pragę, nie tylko widzieliśmy wyludnione ulice. Na środku Wisły, w pobliżu mostu kolejowego stała niemiecka kanonierka z wielką flagą hitlerowską na rufie. Potem się zorientowaliśmy, że strzelała z lekkiego działa. Między innymi pocisk trafił w nasz dom i wywołał na strychu pożar. Tylu ludzi było, woda słabo, ale się lała. Łańcuch na naszej klatce schodowej został utworzony i pożar dosyć szybko ugaszono, z tym że potężna dziura w blaszanym dachu została. Nawet parę dni temu wyczytałem w jakiejś gazecie wspomnienie o tej kanonierce. Kiedy ona się tam zjawiła, nie potrafię powiedzieć, ale do momentu, jak nas wyrzucono z naszego domu, to tam stała. Parę razy żeśmy widzieli, jak na nasypie kolejowym prowadzącym do mostu kolejowego jeździła, stawała, cofała się lokomotywa, jedna jedyna lokomotywa. Oczywiście nie sposób było rozpoznać, czy ktoś w niej siedzi. W każdym razie nie wjeżdżała na most. Mostu nie było widać, ale nie zbliżała się do mostu.
Jak upadło Stare Miasto, nie było wśród nas strategów, którzy by powiedzieli, że następnie kolej na Powiśle. Wtedy poszło natarcie dołem, Wybrzeżem Kościuszkowskim, głównie na Powiśle. Linie obrony sięgały gdzieś do ulicy Lipowej, mniej więcej na terenie, gdzie dziś jest biblioteka Uniwersytetu Warszawskiego. Tam były pierwsze linie, silne natarcie z czołgami. Też żeśmy się o tym potem dowiedzieli. Szli Wybrzeżem Kościuszkowskim, bardzo szybko. Uniwersytet się też ruszył, zaczęło się natarcie. Którędy? Przed nasz dom, najbliżej. Pluton przez godzinę czy półtorej się trzymał, ale potem się wycofał, przeszedł na ulicę, a myśmy zostali na razie na ziemi niczyjej, z tym że (nie wiadomo z jakiego powodu) z garderób aktorskich przenieśliśmy się do potężnego budynku PZUW. Na dole były jakieś duże pomieszczenia, jakieś sale konferencyjne już częściowo podniszczone i żeśmy tam w kilkadziesiąt osób usiedli. Było wiadomo, bo ktoś wyglądał, że Niemcy już są w naszym domu i przeszli na teren Uniwersytetu. To był Wehrmacht, żołnierze w pełnym uzbrojeniu, w hełmach, z taśmami od karabinów maszynowych na szyi, z granatami. Jakichś dwóch oficerów było, poruczników czy coś takiego. W naszym domu sąsiadem na najwyższym piętrze był znany aktor (i po wojnie występował), Lech Madaliński. To był lwowski aktor, pracował w teatrach lwowskich. Przed wojną się ożenił, też ze znaną postacią, to była Ada Madalińska, ciocia Ada, która w radiu lwowskim dla dzieci prowadziła audycje. Oboje byli poznaniacy, na tyle dorośli, że chyba przed I wojną chodzili do szkół niemieckich. Znali perfekt niemiecki. Jak ci Niemcy weszli i zaczęli się wypytywać, to on powiedział, że może tłumaczyć. Oboje zostali w charakterze tłumaczy. Oczywiście mężczyzn zrewidowali, ale niczego nie zabrali. Część poszła prosto, część została. Byłem w bardzo ciężkiej gorączce wtedy. Pamiętam takie sceny, że wisiała na ścianie apteczka, ktoś wziął kilof i tym kilofem otwierał, ale nie demolując, tylko wyważał zamek. Może liczył, że tam jakiś alkohol znajdzie. Ale zachowywali się przyzwoicie, nie było ani grabieży, ani niczego takiego. Po jakimś czasie resztę ludzi wywalili, a moich rodziców, mnie… Madalińscy powiedzieli: „Wy zostaniecie, bo jeszcze będzie tłumacz może potrzebny”. Jeszcze żeśmy tam byli ze dwadzieścia cztery godziny. W pewnym momencie na salę przynieśli Niemca z bardzo rozwaloną głową, który leżał i charczał przez jakiś czas, dopóki go nie zabrali i nie wynieśli na teren Uniwersytetu. Ale poza tym nic się specjalnego [nie działo], żeśmy siedzieli. Jeden oficer przebiegł i podobno (nie znałem niemieckiego, Madaliński potem przetłumaczył) zawołał po niemiecku: „Jak ktoś będzie rabował, to zostanie rozstrzelany”. Nie wiem, czy to było adresowane do jego żołnierzy, czy do kogo. W każdym razie wygłosił coś takiego.
Żeśmy chyba dwadzieścia cztery godziny tam koczowali, aż powiedzieli: „Idźcie”. Dokąd, nie wiadomo. Z tym że eskortowali nas, to znaczy przeprowadzili nas przez nasz dom, gdzie przedwojenna, duża, drewniana brama leżała zupełnie wywalona do środka. Widocznie granatami to forsowali. W bramie, na fotelach powynoszonych z mieszkań siedzieli Niemcy, ale już nie bojowi, pewnie kucharze czy coś, nie wiem. Przydzielili dwóch (to byli „ukraińcy” czy jacyś wschodni), którzy nas mieli gdzieś zaprowadzić. Przeskoczyliśmy przez spalony dom naprzeciwko. Już jakaś droga przez zasieki była utorowana. Wprowadzili nas w teren Uniwersytetu. Stała drewniana wiata. Myśmy nieśli jakiś worek zawczasu spakowany, jakąś walizkę. Ojciec był w grubym palcie zimowym, mimo że ciągle ciepło. Pod wiatę nas wepchnęli i powiedzieli, że muszą rewizję przeprowadzić: „Otwierać”. Ojcu zegarek z ręki ściągnęli i w tym momencie (w niedalekiej odległości Rosjanie już byli na Pradze) parę pocisków artyleryjskich wybuchło. Byłem taki otępiały, że nawet się nie przestraszyłem, pamiętam. Wybuchło, to wybuchło.
- Jeszcze ciągle tyfus był groźny?
Tak. Ojciec też już miał pierwsze objawy tyfusu. Wybuchały pociski, oni: „Idziemy dalej!”. Ojcu zegarek ukradli, w workach nic ciekawego nie było. Zaczęli nas prowadzić, wyprowadzili przez teren Uniwersytetu, przez bramę, na placyk przed kościołem Wizytek. Tam się kręcili po ulicach Niemcy, nie bojowi, bo w czapkach miękkich. Jakiś wózek leżał, więc żeśmy bagaże państwa Madalińskich, jeszcze jednej osoby i nasz [włożyli] na ten wózek. To się nie udało, bo okazało się, że wózek zepsuty. Tych dwóch nas zaprowadziło do jakiegoś baraku na ulicę Ossolińskich, na terenie obecnego Ministerstwa Kultury i Sztuki. Weszliśmy od Ossolińskich. Ten pałac, w którym teraz jest ministerstwo, chyba był spalony, ale tego nie pamiętam. W każdym razie wepchnęli nas do baraku. Rodzice powiedzieli, że jestem chory, jakaś prycza była obskurna. Znowu się znalazło dwóch Ślązaków, którzy kiepską polszczyzną, ale mówili. Położyli mnie tam i powiedzieli: „Będzie transport, to wtedy z transportem, a na razie tu czekajcie”. Siedzieliśmy tam, ale po chwili przyszli jacyś Niemcy i ojca, i jeszcze jednego pana – na roboty.
Zaprowadzili go na Krakowskie Przedmieście, do ówczesnego szpitala Świętego Rocha. W tym budynku teraz chyba jest dom studencki Uniwersytetu Warszawskiego,
vis-à-vis ulicy Traugutta na Krakowskim Przedmieściu. Przed wojną i w czasie okupacji to był szpital Świętego Rocha, przez Niemców zamieniony na ich szpital. Tam kazali ojcu pracę wykonywać, zamiatać, zmywać i tak dalej. Widział nawet przez okno, jak na rogu Traugutta i Krakowskiego Przedmieścia, na środku ulicy, stoją wyżsi oficerowie niemieccy z mapami i dyskutują prawdopodobnie dalszy przebieg natarcia. Po jakimś czasie go zwolnili. Wtedy właśnie miałem coś w rodzaju przesilenia choroby, w każdym razie mama zmierzyła (bo mieliśmy termometr), miałem chyba czterdzieści jeden. Ślązak przyszedł: „A co?”. Matka mówi, że mam gorączkę. „O, to…” – coś mam. Zniknął i po chwili przyniósł kieliszek z wodą i jakąś pastylkę. „Łyknąć to”. Łyknąłem i popiłem wodą. Po godzinie miałem trzydzieści pięć z groszami, z tym że kąpałem się we własnym pocie. Matka była przekonana, że to mój koniec, ale trzynastolatek widocznie mocny, przetrwałem. Ciągle żeśmy czekali na transport. Myśmy tam byli ze trzy dni. W nocy przychodzi ten Ślązak, przyprowadza jakiegoś mężczyznę. Okazało się, że Niemcy ewakuowali szpital dziecięcy na Kopernika. Wszystkie dzieci w tym szpitalu, personel medyczny, byli gdzieś wyprowadzani. Jednego lekarza zawołali. „Co jemu jest?”. Lekarz mnie zbadał, po cichu z rodzicami, rodzice mówią: „Był rozpoznany tyfus brzuszny”. − „Tak, potwierdzam, że to tyfus brzuszny”. Cichutko to mówił. Niemcy: „Co mu jest?”. − „Z nerkami coś jest nie w porządku”. Czy mi uratował tym życie, czy nie, trudno powiedzieć. Wiadomo, że Niemcy się panicznie bali. To nie był tyfus plamisty, to był tyfus brzuszny. W każdym razie tak było.
Któregoś dnia podobno znowuż przyszli i znowuż mężczyzn zabrali. Okazało się, że ich prowadzili na ukos przez obecny plac Piłsudskiego w ruiny spalonego w 1939 roku pałacu Kronenberga, gdzie teraz jest „Victoria”. Wtedy jeszcze w Śródmieściu Powstańcy byli i w budynku obecnego Muzeum Etnograficznego była pierwsza linia Powstańców, którzy strzelali. W pałacu Kronenberga, właściwie w jego ruinach była jakaś barykada czy coś, w każdym razie kazali kilku mężczyznom cegły przerzucać. Powstańcy strzelali. Był ojciec z dorosłym synem i w pewnym momencie tego ojca w szyję trafiła kula, tak że zaczął strasznie charczeć, [syn] – rozpaczać. Ojcu się słabo zrobiło czy coś, w każdym razie też się przewrócił. Pozostali skorzystali z okazji, wzięli tego rannego i ojca. Zaczęli nieść (Niemcy nie protestowali) w kierunku baraków. Matka z panią Madalińską stały w drzwiach baraku i ona mówi do matki: „Boże mój, pan Jan ranny, cała koszula we krwi”. Matka mówi: „Nie, to narciarska koszula, w czerwoną kratkę”. Nie był wcale ranny.
- Co działo się po powrocie ojca?
Nie upłynęło chyba dwanaście godzin, jak podszedł do nas jakiś mężczyzna, który gdzieś w okolicy koczował. Powiedział: „Dogadałem się z Niemcami, dałem pieniądze. Państwo się możecie też dorzucić. Powiedzieli, że nas wywiozą z Warszawy”. Dlaczego nas nie dołączyli do jakiegoś transportu poza miasto, co obiecywali na początku, chociażby do szpitala z Kopernika, nie wiem. W każdym razie któregoś dnia, to może był 8, 9 września (mosty jeszcze były), zajechała od strony Krakowskiego duża ciężarówka, wysiadło dwóch Niemców z wywieszkami feldżandarmerii, oni nosili blaszane wywieszki. Ten pan zaczął się ładować, do nas machnął: „Ładujcie się!”. W sumie w jakieś osiem osób żeśmy się załadowali na tę ciężarówkę. Mówimy, że chcemy poza granicami Warszawy wysiąść. „Dobrze, dobrze, oni mają do Łowicza jechać, to was wysadzą, gdzie chcą”. Wyruszyliśmy z ulicy Ossolińskich w lewo, w Krakowskie Przedmieście, w stronę placu Zamkowego. Ku naszemu przerażeniu on zjeżdża na ówczesny wiadukt Pancera, zatrzymuje się przed mostem Kierbedzia, gdzie z okopów wychodzi jakiś Niemiec, sprawdza ich przepustki, przepuszcza i jedziemy na Pragę. Skręcamy w ulicę Jagiellońską i przed jakąś dużą kamienicą na Jagiellońskiej się zatrzymujemy. Tenże dżentelmen mówi: „Tylko rodzinę przyprowadzę”. Idzie na górę, po jakimś czasie wraca z dwoma kobietami, z jakimś dzieckiem i z tobołami. Niemcy grzecznie czekali. Wtedy się zorientowaliśmy, co jest. Zawróciliśmy przez most i chyba ulicą Elektoralną, potem Wolską żeśmy jechali, widząc, jak to wszystko wygląda. Naszą intencją, państwa Madalińskich i moich rodziców, było wysiąść poza granicami Warszawy. Tam było gospodarstwo ogrodnicze, teraz może ono jest w granicach Warszawy. Żeśmy tam wysiedli.
- Widział pan, jak to wszystko wyglądało. Może pan powiedzieć, jakie były wrażenia?
W ciężarówce leżałem, patrzyłem głównie do góry. Widziałem wypalone ulice, bez jednego domu niewypalonego. Żadnych stosów trupów nie widziałem. O ile się orientuję, to egzekucje odbywały się głównie na podwórzach. Czy wszystkie zwłoki już były spalone przez Niemców, tego nie potrafię powiedzieć. W każdym razie Niemcy nas wysadzili i mieliśmy już piechotą dojść do tego gospodarstwa, które od szosy wolskiej było w odległości może kilometra. Doszliśmy tam. Okazało się, że serdecznie nas gospodarze przyjęli. Moi rodzice ich nie znali, ale Madalińscy ich znali. Było tam mnóstwo uciekinierów. Mało tego, jednostka kawaleryjska kozaków tam stacjonowała, zdaje się patrolowali granice Warszawy, czy ktoś nie idzie. Po tym jednorazowym obniżeniu gorączki znowu miałem gorączkę. Jakiś lekarz się znalazł, dożylny zastrzyk zarządził zrobić. Rodzice pytali się, czy gdzieś jest jakiś felczer, i gospodarze powiedzieli: „Jest felczer, weterynarza nie ma, ale jest felczer koński, Niemiec”. Powiedział, że zrobi dożylny. Przyszedł. Na moje oko wkłuwał się z dziesięć razy, ale w końcu się wkłuł i zrobił. Tak że muszę powiedzieć, że to dziwne zjawisko, bo właściwie moja rodzina nie doznała jakichś strasznych krzywd i prześladowań ze strony Niemców. Tych dwóch chłopaków wypuszczonych na początku Powstania, ten w miarę życzliwy, ten zastrzyk robił, ci na Ossolińskich też… Trafiliśmy widocznie na jakieś w miarę ludzkie postacie.
Tam żeśmy koczowali. Trochę mi się poprawiło, ojciec zaczął bardzo ciężko chorować. Ale w miejscowości Ołtarzew za Ożarowem (to było jakieś piętnaście kilometrów dalej, w stronę Błonia) rodzice mieli swoich bliskich znajomych. Przez jakąś okazję posłali tam kartkę, uprzedzając, że jesteśmy chorzy na tyfus, czy by nie byli nas skłonni przyjąć. Jak najbardziej, powiedzieli: „Tak”. Furmanką nas zawieziono do miejscowości Ołtarzew. To było tuż koło szosy poznańskiej, też duże gospodarstwo ogrodnicze. Nie było potem rozparcelowane, bo było szesnaście hektarów. [Przyjęli] nas bardzo gościnnie, dostaliśmy pokój trochę odseparowany, ale bardzo wygodny. Tam żeśmy się ulokowali. Gospodarz natychmiast zabrał od rodziców kenkarty. Ponieważ tam się wszyscy znali, poszedł do gminy, wstawił meldunek u siebie z datą 15 lipca 1944, że żadnych związków z Powstaniem. Czy to się przydało, czy nie, nie wiem. Żandarmeria po jakimś czasie przyszła. Jacyś Niemcy na dole kwaterowali i od czasu do czasu w ramach łapanek na warszawiaków przychodziła żandarmeria. Któregoś pięknego dnia przyszli. Na ogół na pięterko nie wchodzili. Gospodarze mieli dwie córki. Wiem, że stacjonujący żołnierze pomagali im się chować, jak zobaczyli żandarmów. Po jakimś czasie przyszli na kolejną rewizję (zielona żandarmeria znana z Warszawy, chyba Schutzpolizei to się chyba nazywało), obejrzeli dowody osobiste, jakiś podoficer się zawahał, spojrzał z niedowierzaniem na datę meldunku, bo poprzedni meldunek i kenkarta w Warszawie wystawiona, ale przyjął do wiadomości, że jesteśmy chorzy. Ojciec leżał i ja leżałem, matka się krzątała. Powiedział: „Musicie do Pruszkowa, przyślę po was furmankę”. Nie bardzo wtedy żeśmy jeszcze wiedzieli, co to jest Pruszków. Byliśmy przekonani, że do Pruszkowa nas zabiorą. Ani furmanka, ani on się nie pokazał, widocznie mu się nie chciało. Przyszedł miejscowy lekarz, doktór Orsik, powiedział: „Tak, tyfus. Zapraszam państwa, powołaliśmy
ad hoc szpitalik Polskiego Czerwonego Krzyża w zabudowaniach. − W Ożarowie była niewielka huta szkła. − Są trzy pokoje szpitalne, tam państwa zabiorę. Po pierwsze będziecie bezpieczniejsi, poza tym pielęgniarki są, wolontariuszki, lepsze warunki żywienia”. Żeśmy się zgodzili. Znowuż furmanką żeśmy tam pojechali.
Z obojgiem rodziców. Matka też, stwierdzono u niej objawy, z tym że bardzo łagodnie przechodziła. Ulokowali nas we trójkę w pokoju, na łóżkach ofiarowanych przez innych ludzi. Bardzo życzliwe, niefachowe pielęgniarki z okolicznych domów, wolontariuszki. Żeśmy tam koczowali. Ironia losu: nasz pokój był przechodni do następnego pokoju, gdzie była izba porodowa. Urągało to chyba zasadom higieny i profilaktyki, ale tak było. Tam żeśmy byli jakiś czas. Za jakieś dwa tygodnie zdecydowanie doszedłem już do zdrowia, zacząłem mieć apetyt. Jedna z wolontariuszek powiedziała: „Mamy w Ożarowie duże mieszkanie, rodzice się na pewno zgodzą. Jak Andrzej wyjdzie ze szpitala, u nas zamieszka, a państwo tu zostaną”. Rodzice się zgodzili i rzeczywiście tam przeszedłem. Rodzice zostali w szpitalu. Tam byłem ze dwa, trzy tygodnie, aż rodzice doszli do siebie. Matka cały czas była na chodzie, ale ojciec doszedł do siebie. Wtedy we trójkę wróciliśmy do gospodarstwa ogrodniczego.
Któregoś pięknego dnia jednostki wojskowe, które tam stacjonowały, wyniosły się. Kampinos się ewakuował, poszli dalej, uznali, że nie ma tu już partyzanckiego zagrożenia. Ale któregoś pięknego dnia zajechał osobowy samochód, z oficerem niemieckim w środku, który powiedział, że zajmuje cały parter i dwa pokoje na pierwszym piętrze. Będzie tu placówka medyczna. W parę godzin później przyjechał z kilkunastoma żołnierzami. Okazało się, że był dentystą. Przyjechała też pielęgniarka dentystyczna, Niemka, kilku żołnierzy administracyjnych z ochrony. Na słupienia z zewnątrz przybili tablicę:
Zahn Station, stacja dentystyczna, i się zakwaterowali. Nasz pokój ocalał, ale innych ewakuowali.
Myśmy zostali w tym pokoju, dwa sąsiednie zajęli. Przywieźli łóżka, zaczęli przybywać pacjenci, frontowi żołnierze na leczenie zębów, na protetykę, bo oni protetyką się zajmowali. Lekarz dentysta był w stopniu porucznika, coś się z ojcem zgadał, ojciec znał niemiecki. Pamiętam, ojciec to powtarzał, że były wtedy takie dyskusje: „Wy, Polacy, powinniście się zdecydować z nami, przecież nie chcecie z bolszewikami”. Ojciec mówi: „My byśmy woleli sami”. − „Sami to nierealne”. Takich dobrych rad udzielał. Była mała udręka, bo jak zaczęli przybywać frontowi żołnierze, to co i raz pukali do naszego pokoju, że kupił na wsi kotlet. „Czy pani by mogła usmażyć ten kotlet?”. Co było robić? Matka im parę razy kotlety smażyła. Ale nie mogę powiedzieć, oni mieli swoje zaopatrzenie, przywożono im.
W samym Ołtarzewie był duży klasztor Ojców Pallotynów, który Niemcy zajęli na duży szpital, tak że tam rannych z frontu przywozili i codzienne im posiłki dla pacjentów przywożono. Tak że raz czy dwa razy matka smażyła te kotlety, to się na drugi dzień rewanżował, jakiś budyń dla mnie przynosił. Jak matka smażyła, to oni siadali koło łóżka ojca, który ciągle słabował. Widocznie mieli ochotę z cywilem pogadać, a ojciec znał niemiecki. Powtarzał potem, że [Niemiec] siedział i mówił, że on do każdej niewoli się może dostać, do Anglików, do Amerykanów, do Polaków, byle tylko nie do ruskiej niewoli, bo to straszne. Ojciec dużo nie gadał, tylko mówił: „Tak, acha”, bo co tu mówić. Raz (byłem tego świadkiem) przyszła niemiecka żandarmeria. Widocznie dentysta coś się o tym dowiedział, bo w białym fartuchu wybiegł przed dom i zaczął ich strasznie rugać po niemiecku: „Tu wojsko stacjonuje, żadna policja nie ma nic do szukania!”. Grzecznie zasalutowali i się wycofali, i od tyłu poszli. Tam legitymowali jakiegoś pracownika z gospodarstwa, ale nic nie zdziałali. Zacząłem na komplety chodzić, siostry urszulanki tam były, które zorganizowały. Wśród sióstr były osoby z wyższym wykształceniem, polonistka i matematyczka, i fizyczka.
To był chyba listopad. To się odbywało oczywiście nie w klasztorze u sióstr, tylko w prywatnych mieszkaniach. Myśmy byli gośćmi, więc to się tam nie odbywało, chodziłem na ogół do Ożarowa, do różnych domówi i tam się komplety wtedy odbywały. Nie wiem, 14 stycznia zaczęło się coś dziać. Jeden nieustający grzmot artylerii, nie było żadnych pojedynczych strzałów, jeden grzmot. Z kolegą z kompletu wracałem. Na rogu szosy poznańskiej, na skrzyżowaniu (w jedną stronę była droga do Pruszkowa, w drugą do Puszczy Kampinoskiej) wykopany był niewielki rów. Siedziało dwóch Niemców w wielkich kożuchach. Mieli oparte panzerfausty przeciwczołgowe i karabiny. To wyglądało bardzo polowo. Widocznie skrzyżowania szos obsadzali na wypadek, gdyby się ruskie czołgi przedarły w głąb linii niemieckich. Ale nic się nie przedarło, tylko trwała strzelanina artyleryjska.
Któregoś wieczoru, może to był 16 stycznia, zaczął się gwałtowny ruch na szosie. Myśmy byli o pięćdziesiąt kilometrów od szosy, tak że to było widać. Zaczęło coś iść. Nie takie straszne rozbitki, jak w Alejach Jerozolimskich w ostatnich dniach lipca, ale też bardzo się ewakuujące. Trochę było samochodów, większość szła na piechotę, na najróżniejszych sankach i wózkach ciągnęli swoje plecaki i bagaże. Paru widziałem, jak w ewidentnie skradzionej z chłopskich domów dzieży od wyrabia ciasta, drewnianych korytkach, plecaki na sznurkach ciągnęli. Pojedynczy wchodzili, żeby się wody napić. To było już bardzo frontowe wojsko, uzbrojone. Pamiętam na przykład takie zjawiska, że kilku miało drewniane chodaki, co było niesłychaną rzadkością. Widocznie już transport zawodził. Niektórzy byli starsi wiekiem, niektórzy wyglądali na siedemnaście, osiemnaście lat. „Gdzie idziecie?”. –
Nach Hause, zur Mutti – do domu, do mamusi, tacy byli. Mówili: „Rusek bum, bum!”, że otoczeni, że kocioł. Pili wodę i szli dalej. Nad ranem: stop, skończyło się, żadnych Niemców. W międzyczasie stacja dentystyczna… Oczywiście zajechała ciężarówka, na stole trzy ręczne granaty zostawili, te trzonkowe, klasyczne. Nie wiadomo po co, widocznie nie chciało im się tego nosić i wyjechali. Ludzie zaczęli wyglądać nieśmiało. Dwa czy trzy rosyjskie samoloty wzdłuż szosy przeleciały. W pewnym momencie jakaś kobieta idzie od strony Ożarowa i mówi: „W Ożarowie już Rosja”. Domyśliliśmy się, że tam doszły już oddziały, ale w nocy się nic nie działo. Następnego dnia rano zaczęła jechać kolumna czołgów. Na razie żadnej piechoty nie było. Ku naszemu zdziwieniu i (nie ukrywam tego) radości, na lufach czołgów były zatknięte biało-czerwone flagi. Widocznie to była jednostka pancerna. Potem zaczęły jechać ciężarówki, to wszystko się poruszało. Na drugi dzień poszliśmy z ojcem do Pruszkowa. W Pruszkowie maszerowały zwarte oddziały piesze. Ze zdziwieniem żeśmy zaobserwowali, że dużo kobiet było w mundurach i to wszystko jednostki polskie, na razie Rosjanina na oczy nie widziałem. Widocznie tamtędy nacierały oddziały Berlinga. Kolejnego dnia uznaliśmy, że jedziemy do Warszawy zobaczyć, czy cokolwiek się ostało.
Jechaliśmy furmanką, gospodarze pożyczyli. Oczywiście po drodze wojsko usiłowało ją rekwirować na jakieś rzeczy, ojciec się wykłócał. Pamiętam, że był straszny widok. Wolską żeśmy się zbliżyli do mostu kolejowego, tam Wolska się obniża, a górą idzie wiadukt kolejowy. Do dzisiaj istnieje ten wiadukt. Dosłownie na kupie leżało kilkunastu zabitych polskich żołnierzy w mundurach. Potem się okazało, że Niemcy w fundamentach wiaduktu umieścili miny pułapki ze stosunkowo odległym okresem zapłonu. Tak się złożyło, że oddział wojska przechodził i w tym momencie nastąpiła eksplozja, stąd taka ilość ofiar. Nie wiem, pewno nie mieli służb, żeby to sprzątać, w każdym razie jak żeśmy jechali do Warszawy i potem wyjeżdżali z Warszawy, to te zwłoki nadal leżały. Potem się zresztą okazało, że w parę dni później nastąpiła kolejna eksplozja z drugiej strony wiaduktu. Takie pułapki nastawiali. Zresztą na terenie Warszawy były wieści, że różne pułapki były.
Wjechaliśmy przez strasznie zniszczoną Wolę, wypaloną. Pojedyncze zwłoki było widać, ale to takie, które od sierpnia leżały, więc właściwie przykryte śniegiem, była zima ostra. Już nie pamiętam, jaką trasą od Krakowskiego Przedmieścia wjechaliśmy w Oboźną. Ktoś z sąsiadów na przepustkę wjechał i już wiedzieliśmy, że dom jest spalony. Była nadzieja, że w piwnicy coś jest, bo rodzice znieśli do piwnicy jakieś elementarne rzeczy, ale piwnice były rozszabrowane. Była tylko w lipcu czy w czerwcu kupiona tona brykietów do opalania, bo to był dom bez centralnego ogrzewania, tylko z piecami. Jakieś drobiazgi, jakaś obtłuczona porcelanowa figurka leżała, którą zabrali rodzice. Nic nie było. Oczywiście były wyłamane wszystkie zamki, rozszabrowane piwnice. Zmierzch się zbliżał, więc trzeba było wracać. Ojciec przezornie od miejscowej milicji, która już wtedy powstała, wziął coś w rodzaju przepustki, że jedziemy po rzeczy, to jakiś dowód stanowiło. Na drugi czy na trzeci dzień pojechano po te brykiety. Już ani jednego brykietu nie było.
- Państwo byli tylko przez moment na Oboźnej i tego samego dnia wróciliście?
Tak, bez nocowania.
Do Ołtarzewa. Po tym pierwszym wyjeździe, jak żeśmy o dobrym zmroku wrócili z Warszawy, to w naszym pokoju była kobieta i ze dwóch, trzech oficerów w mundurach polskich, zaciągających. Jeden w zabłoconych butach leżał na łóżku, wszyscy mocno wstawieni. Żeśmy się wycofali stamtąd. Już nie pamiętam, czy oni tam zostali na noc, czy nie, w każdym razie jak byliśmy w sąsiednim pokoju, to matka słyszała, jak ktoś mówi: „Odejdź już od tej szafy, nie stój w tej szafie”. Na drugi dzień, jak się wynieśli, to się okazało, że ciepłe rękawiczki matki wsiąkły i wyniesiona na czarną godzinę czy na handel wymienny z Warszawy półlitrowa butelka koniaku, tak że obszarpańcy warszawscy (wtedy takie było wrażenie wyzwolicieli) zostali obrabowani i okradzieni.
Już wiadomo było, że nie ma gdzie wracać. Z uwagi na bliskość szosy poznańskiej ciągle się kwatery zmieniały. Kiedyś porucznik polski, ruskich mieliśmy w trochę późniejszym czasie. Porucznik opowiadał, że był w 1939 roku zaaresztowany, jako młody chłopiec w obozie siedział, w łagrze, pokazał fotografię. Po wyjściu zgłosił się do Wojska Polskiego i awansując na porucznika, tutaj dotarł. Wyglądał na tym zdjęciu strasznie. „Dlaczego nie wracacie do Warszawy, wszystko spalone?”. – „Piwnica została”. − „To możecie mieszkać w piwnicy”. Ojciec z zakłopotaniem: „Wie pan, panie poruczniku, tutaj mamy jakieś warunki bytu, tam w piwnicy ciężko”. W każdym razie on był bardzo zdziwiony. Piwnica – świetne miejsce do mieszkania. Potem zacząłem chodzić już oficjalnie, skończyły się komplety i przenieśliśmy się do tamtejszej szkoły. Tam szkołę skończyłem.
- Czyli jak długo państwo byli poza Warszawą?
Jeszcze długo, bo dalsze przeprowadzki były. Wiadomo było, że banku nie ma w Warszawie, spalony, ale ojciec skontaktował się z oddziałem banku. To był Bank Zachodni w Krakowie, który ocalał i egzystował. Pojechał chyba do Łodzi, tam były jakieś władze bankowe, w każdym razie ustalone zostało, że będzie likwidował nieistniejący oddział Banku Zachodniego w Warszawie, w mieszkaniu pracownika Banku Handlowego w Pruszkowie. On miał spore mieszkanie, trzy pokoje i jeden pokój odnajął bankowi. Tam pracował ojciec, tenże pracownik i jeszcze dwóch innych. Ich praca polegała na ujawnianiu różnych aktywów w banku, jakieś nieruchomości, i dłużników banku, ludzi, którzy zaciągali pożyczki na różne rzeczy. Zaczęli akcję windykacyjną. Nie wiem, może jakieś środki na pensje dostali z banku krakowskiego, może jakieś zasilenie. O ile wiem, to była likwidacja, w każdym razie bank już wtedy żadnych kredytów nie udzielał. Jeździć stamtąd do Pruszkowa byłoby zbyt trudne. To było jednak jakieś sześć, siedem kilometrów, oczywiście żadnej komunikacji i nawet uczciwej szosy nie było. Była tylko polna droga. Wobec tego rodzice zdecydowali się przenieść do Brwinowa, do znajomych znajomych, gdzie wynajęli pokój. Z Brwinowa już było bliżej, bo jeździła EKD, która nie była elektryczna, bo elektrownia w Pruszkowie była przez Niemców wysadzona, tylko ciągnął parowóz. Można było dojść kilometr czy półtora kilometra do Leśnej Podkowy i tam był dojazd do Pruszkowa. Tak że stąd przeniesienie do Brwinowa. Chodziłem do miejscowej szkoły w Brwinowie. Po jakimś czasie się okazało, że bliżsi znajomi mają małe mieszkanko do wynajęcia w Leśnej Podkowie, co ojcu i matce oszczędziło dalekiego chodzenia na stację. Żeśmy się przenieśli z Brwinowa (chyba po półtora roku) do Leśnej Podkowy, blisko stacji Podkowa Leśna Główna. Nie przeniosłem się do obcej mi szkoły w Leśnej Podkowie, tylko kontynuowałem chodzenie półtora kilometra do Brwinowa. W sumie żeśmy mieszkali w Leśnej Podkowie chyba do 1948 roku. Ojciec skończył likwidację Banku Zachodniego i został zaangażowany do pracy w Banku Handlowym. Wtedy już wszystkie banki były postawione w stan likwidacji, natomiast Bank Handlowy był przewidziany do dalszej działalności przez nowe władze. Ojciec tam na razie pracował na pół etatu, dopóki nie skończył pracy w Banku Zachodnim, i dojeżdżał do Warszawy. Wtedy Bank Handlowy, jego oddział, mieścił się w budynku, który nadal istnieje, na rogu ulicy Zgoda i Złotej. Pałacyk na samym rogu, bardzo ładny zresztą. Kiedyś, już z dziesięć lat temu, moja instytucja szukała siedziby i nam to zaoferowano. Piękne wnętrza, piękna klatka schodowa, malowane plafony. Tam przed wojną była Komunalna Kasa Oszczędności. Jakoś teraz nie ma chętnych, ale to dygresja. Potem ojciec skończył pracę w Banku Zachodnim, na pełen etat pracował w Banku Handlowym. Bank Handlowy obudowywał swoją siedzibę (z dawnych czasów chyba, sprzed I wojny światowej) na rogu Czackiego i Traugutta. Obok, na Traugutta i Mazowieckiej, budował część mieszkalną dla pracowników. Chyba w 1948 roku wszystko zostało zbudowane i dostaliśmy tam dwa pokoje z kuchnią.
- Czyli na Oboźną państwo już nie wróciliście?
Na Oboźnej była ruina. Miałem ciągoty, zastanawiałem się, czy nie wrócić pod ten sam adres.
- Ta kamienica jest odbudowana?
Zupełnie nowoczesny apartamentowiec stoi. Mówiłem, że to by było śmieszne urodzić się Oboźna 9 i umrzeć Oboźna 9, w innym budynku. Ale to bardzo elegancki, luksusowy apartamentowiec i z uwagi na jego usytuowanie były niebotyczne ceny, tak że myślałem przez jakiś czas, ale żeśmy z żoną zrezygnowali z tych sentymentów.
- Czy ma pan okazję młodemu pokoleniu przekazywać swoje wspomnienia z okresu okupacji?
Nie mam takiej okazji. Byłem nawet kiedyś zachęcany, żeby coś napisać. Nie tyle wspomnienia wojenne i okupacyjne, ile wspomnienia ubezpieczeniowca, bo pracowałem zawodowo w ubezpieczeniach przez czterdzieści siedem lat. Nie chciałem iść na emeryturę i do siedemdziesiątego roku życia wytrwałem. Ale tak szczerze mówiąc – nie chce mi się, a poza tym nie mam wrażenia, żeby to wzbudziło jakieś zainteresowanie. Ubezpieczenia to jest wąska dziedzina. Za komuny były tylko dwa zakłady. Zacząłem w PZU, a potem się przeniosłem do „Warty”, co było o tyle ciekawsze, że to był zakład ubezpieczeń związany na obsługę tak zwanych ryzyk dewizowych, tak że cała flota polska, LOT, handel zagraniczny, to wszystko wtedy było ubezpieczane w „Warcie”, tak że to było ciekawsze. Ale to już nie są żadne związki z Powstaniem i z wojną.
Warszawa, 14 września 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Strumiłło