Andrzej Zaorski „Andrzej”
Nazywam się Andrzej Zaorski. Urodziłem się w Warszawie 22 marca 1923 roku na Smolnej 30, w tym gmachu, w którym było i jest Gimnazjum imienia Jana Zamoyskiego. Tamże chodziłem do szkoły. W 1939 roku zdałem małą maturę, a ponieważ szkoła była nowoczesna, więc w tym samym roku zrobiłem prawo jazdy. Następnie wybuchła wojna.
- Proszę opowiedzieć o rodzinie.
Mój ojciec, doktor Jan Zaorski, był docentem Uniwersytetu Warszawskiego, chirurgiem. Skończył Uniwersytet imienia Jana Kazimierza we Lwowie. Był asystentem profesora, wybitnego chirurga owych czasów. Co ciekawe, mam nawet zachowaną jedną receptę mojego ojca sprzed wojny, z 1914 roku, ze Lwowa. Później od początku był komendantem szpitala i Brygady Legionów. Moja mama Maria z domu Jaczewska była też córką lekarza, a w ogóle jestem prawnukiem samych lekarzy z jednej i z drugiej strony.
Miałem siostrę, która też była lekarzem, tylko pediatrą.
- Jak wybuch wojny we wrześniu 1939 roku wpłynął na losy pana i pana rodziny?
Jak powiedziałem, byłem uczniem Liceum imienia Jana Zamoyskiego, ale poza tym byłem harcerzem w 2. Warszawskiej Drużynie Harcerzy i na początku września 1939 roku byłem sekretarzem komendanta mobilizacyjnego Związku Harcerstwa Polskiego. Kwatera Główna była na Pięknej. Później trzeba było opuścić Warszawę. To był rozkaz, właściwie informacja, żeby wszyscy opuścili Warszawę. Mój ojciec był powołany do wojska. Miał być komendantem centrum chirurgicznego w specjalnym szpitalu za frontem, którego jednak nie było i pojechaliśmy na wschód, najpierw do Lublina. W Lublinie mieliśmy rodzinę. Tam zostaliśmy: moja matka, moja siostra i ja, natomiast mój ojciec pojechał dalej i dojechał aż do Tarnopola, nie znajdując tego szpitala centralnego, który miał być po drodze. Znalazł się wśród trzystu lekarzy zgromadzonych w Tarnopolu. Jak weszły wojska radzieckie, to wiedząc szczęśliwie, co to może znaczyć, natychmiast opuścił Tarnopol i udał się do Lwowa, a trzystu lekarzy zostało [zamordowanych] w Katyniu. Ze Lwowa przyjechał do Lublina i z Lublina razem wróciliśmy do Warszawy.
W październiku 1939 roku byłem [w Warszawie] w grupie kolegów harcerzy, która to grupa powołała do życia tajne harcerstwo polskie, kryptonim HP – Hufce Polskie. Byłem na różnych stanowiskach w komendzie. Między innymi byłem komendantem Hufca Żoliborz, ale 3 października 1943 roku zostaliśmy [wraz z ojcem] aresztowani i działalność harcerska została przerwana.
- Jak Niemcy trafili na wasz ślad?
Z domu wzięli mojego ojca i mnie. Zawieziono nas najpierw na Szucha. Siedzieliśmy w podziemiu w „tramwaju”, potem byliśmy na krótkim przesłuchaniu. Pojechaliśmy na Pawiak. Na Pawiaku siedzieliśmy najpierw na kwarantannie. Potem przenieśli nas na górę. Ojciec został zabrany do szpitala. Był w szpitalu nie dlatego, że był chory, tylko dlatego, że był chirurgiem i mógł tam pomóc, a przecież znaliśmy tych lekarzy, którzy byli na Pawiaku jako więźniowie, na przykład Lotha – syna profesora Lotha. Loth też był chirurgiem. Ja zostałem pod celą. Wypuścili nas przeszło po dwóch [i pół] miesiącach na skutek starań mojej mamy, która w nieznany mi bliżej sposób znalazła dojście, tak że ktoś otrzymał protezę na nogę, którą stracił w czasie wojny w Polsce, a drugi dostał specjalny materiał [na ubranie] i nas wypuszczono.
Oczywiście nie mogłem wrócić bezpośrednio do działania w harcerstwie. Trzeba było poczekać, czy nie będzie dalszych nieprzyjemności ze strony gestapo. Od tego czasu nie nocowałem już w domu, tylko nocowałem w szpitalu, bo pracowałem już wtedy w szpitalu na Kopernika, jednocześnie studiując medycynę. [Byłem sanitariuszem w oddziale chirurgicznym na etacie od 2 stycznia 1943 roku].
- Proszę opowiedzieć o studiach.
Może najpierw powiem, że maturę zdałem na kompletach w Liceum imienia Jana Zamoyskiego w 1941 roku, a w tym czasie również, ponieważ trzeba było mieć dokumenty, chodziłem do Zawodowej Szkoły Rolniczej inżyniera Wiśniewskiego, która była wstępem do SGGW. Zdałem normalną maturę humanistyczną i zakończyłem też tamtą szkołę, i jednocześnie byłem w konspiracji. Miałem dużo zajęć, ale wtedy nie było telewizji ani żadnych innych możliwości rozrywki. Później zacząłem studia medyczne w szkole, którą zorganizował mój ojciec. Była to słynna szkoła Zaorskiego, czyli studia medyczne w oficjalnie otwartej szkole, która nosiła nazwę Prywatna Szkoła Zawodowa dla Pomocniczego Personelu Sanitarnego doktora Jana Zaorskiego w Warszawie. Wszystkie przedmioty prowadzili z nami profesorowie i docenci uniwersytetu. W ogóle odbywało się to w budynku medycyny teoretycznej przy Krakowskim Przedmieściu 26/28, który to budynek mój ojciec wydzierżawił za komorne od Niemców. Zgodę na otwarcie tej szkoły dostał dlatego, że przed wojną był właścicielem i dyrektorem szkoły masażu i zwrócił się do niemieckich władz, że chciałby rozszerzyć tę szkołę masażu. Oni się zgodzili. Mam nawet odpowiednie dokumenty, kserokopie umów [dotyczących szkoły]. W ten sposób zacząłem studia medyczne i w 1943 roku, kiedy nas aresztowano, to byłem już po pierwszym
rigorosum, to znaczy pierwszą grupę egzaminów teoretycznych miałem już zdaną.
- Ile osób uczęszczało na te studia?
Jest zachowana karteczka mojego ojca (ojciec dawno już nie żyje), który policzył to wszystko. W sumie razem słuchaczy było ponad 1900, bo były dwa kursy: jeden zaczynający się w zimie, drugi zaczynający się jesienią i myśmy wciągu pół roku robili pierwsze dwa lata medycyny. Jestem redaktorem książki, która mówi o tajnych studiach medycznych w czasie okupacji Warszawy, nie tylko szkoły Zaorskiego, ale także Uniwersytetu Poznańskiego, który nazywał się Uniwersytetem Ziem Zachodnich, komplety Uniwersytetu Warszawskiego oraz próba studiów medycznych w getcie warszawskim, które organizował profesor Zweibaum.
Jednocześnie z powrotem zacząłem działać w harcerstwie, jak już wiadomo było, że nie ma dalej niebezpieczeństwa i tak doszło do Powstania Warszawskiego. Oczywiście myśmy w rodzinie wiedzieli, że będzie Powstanie, w związku z czym jeszcze przed tym moja siostra z malutkim dzieckiem, które się urodziło w styczniu tego roku, została wysłana do Skolimowa. Mamusia wynajęła jej pokój w Skolimowie [i tam przeżyła Powstanie]. Ojciec był naczelnym chirurgiem szpitala w podziemiach PKO, mama była w kuchni wojskowej, a ja byłem w szpitalu na Kopernika. Tam przez kilka pierwszych dni była bardzo ciężka praca, bo myśmy dzień i noc operowali. Ja już wtedy operowałem, oczywiście nie wszystko. Potem, jak już się opanowało sytuację pierwszych dni, to dowiedziałem się, że moja macierzysta jednostka NSZ jest w Zgrupowaniu „Chrobry II” w Domu Kolejowym. Tam się przeniosłem. Już do końca byłem w Domu Kolejowym. Ten dom jest nad torami kolei średnicowej. Tam teraz dodatkowo jest dobudowany inny dom, ale wtedy dom był nad wykopem kolejowym. Była to dosyć ważna placówka. Trudno opowiadać o losach powstańczych, w każdym razie miałem poza tym zajęcia związane z opatrywaniem albo ratowaniem rannych. Niestety miałem również przykrość stwierdzić zgon ostatniej ofiary Powstania Warszawskiego – łączniczki – która w czasie zawieszenia broni wyszła ze swoimi kolegami przed front nad Chmielną i widocznie robili jakieś gesty czy coś takiego, w każdym razie od strony placu Zawiszy, gdzie była placówka niemiecka, dostała postrzał w szyję. Wykrwawiła się na śmierć, zanim zdążyłem tam dobiec, zresztą i tak bym pewno nie mógł tam pomóc.
Pełniłem służbę medyczną, którą mogłem pełnić, dlatego że miałem mianowicie zasobnik chirurgiczny, który miał ogromnie długą i interesującą historię. Ten zasobnik mój ojciec dostał od swojego ojca, który były lekarzem we Lwowie, jak wybuchła [I] wojna [światowa], i miał ją ze sobą w legionach. Poza tym, że był komendantem szpitala, to miał jeszcze prywatny zasobnik. Ten zasobnik przebył całą I wojnę światową, przebył początek II wojny światowej i ojciec ze swoich poszukiwań wojennych wrócił z nim do Warszawy. Jak wybuchło Powstanie, to ojciec mi dał [zasobnik]. Mam go dotychczas. To jest bardzo oryginalne, metalowe pudełeczko, które jest opatrzone monogramem mojego ojca (monogram JZ), a w środku są narzędzia chirurgiczne. Dwa narzędzia (pęsetki) są jeszcze od samego początku od 1914 roku, a reszta to już są nowsze uzupełnienia. Zasobnik miał tę wartość, że takie pudełeczko można było wrzucić do wrzątku i wygotować razem z narzędziami w środku. To było bardzo ważne. Poza tym miałem do dyspozycji zrzutowe opatrunki osobiste, to jest kanadyjski opatrunek osobisty z 1943 roku.
- Jak pan zapamiętał realia, w jakich działały szpitale powstańcze?
Jestem autorem opracowania pod tytułem „Służba zdrowia w Powstaniu Warszawskim”. Była taka sesja wspomnieniowo-naukowa, którą urządziliśmy na Zamku Królewskim w Warszawie, a następnie w pałacu Staszica w sali posiedzeń. Na tej sesji było [wygłaszanych] kilka referatów dotyczących rozmaitych aspektów służby zdrowia w czasie Powstania Warszawskiego. Mój referat mówi o służbie zdrowia w Zgrupowaniu „Chrobry II”, która była bardzo dobrze zorganizowana. Było to jedyne zgrupowanie, jedyne szpitale, które do końca miały prąd elektryczny. Podłączyliśmy się do Niemców w wykopie linii średnicowej i mieliśmy prąd elektryczny w Domu Kolejowym. Nawet jak generał, jeszcze pułkownik wtedy, Chruściel, przyszedł na inspekcję, to został zawieziony na górę windą, bo windy działały.
Na górze, na strychu był punkt obserwacyjny, który przy pomocy telefonu meldował o tym, jak ze strony zachodniej od strony Pruszkowa, gdzie było wielkie działo, leciały pociski na Warszawę i on z góry widział, gdzie upadł pocisk, bo od razu był olbrzymi kłąb dymu i kurzu. Wtedy meldował, że tu i tu przeleciał pocisk. Jak się siedziało na górze, też miałem takie dyżury, to jak przelatywał pocisk nad dachem, to dachówki się ruszały. Było go widać od tyłu, taki czarny krążek. Było widać, jak leciał. Ponieważ byliśmy bardzo blisko frontu niemieckiego, więc na Dom Kolejowy ani bomby nie spadły, ani wielkie działo, bo mogliby siebie uszkodzić, bo byli po drugiej stronie ówczesnej alei Sikorskiego, a obecnie Alei Jerozolimskich w Wojskowym Instytucie Geograficznym, na którego szczycie był zbudowany bunkier. Jak dostaliśmy karabiny przeciwczołgowe, to przy pomocy pocisków zapalających spaliliśmy ten bunkier, bo on był zbudowany z bali drewnianych.
Pewnego dnia mieliśmy rozkaz od komendanta naszej kompanii, a może od zgrupowania, żeby sprawdzić możliwość zaatakowania tego obiektu od tyłu. Byłem w grupie bojowej i kilku z nas razem z porucznikiem „Lekiem” poszło przez Aleje Jerozolimskie do ulicy Emilii Plater. Tam jest i była lecznica. W tej lecznicy na Emilii Plater spotkałem doktora Lotha, którego wypuszczono z Pawiaka jeszcze tuż przed Powstaniem. Tam mieliśmy wejść do kanałów, żeby zobaczyć, czy kanałami można przejść do WIG-u. Mieliśmy doskonałe wskazówki, dlatego że przed tym wypadem poszedłem (na Powiślu jeszcze byli Polacy) na Powiśle do kanałów, dostałem gumowe buty i dostałem adres pracownika kanałów, który mieszkał na ulicy Złotej. Poszedłem do niego i on nam pokazał plany, którędy można tam się dostać, którędy wejść, żeby się znaleźć pod ulicą Nowogrodzką. Tak się jednak stało, że przed wymarszem [do kanałów] nasz porucznik dostał od strony Politechniki przez barykadę postrzał w kark, więc nie mógł wchodzić. Myśmy tam weszli. Niestety okazało się, że kanał pod Nowogrodzką jest zalany i nie można się nim posuwać. Ten projekt się nie udał.
Był inny niemądry projekt, żeby złapać jeńca w Alejach Jerozolimskich. Myśmy w nocy przeszli przez wykop kolejowy. Pamiętałem jeszcze długo potem zapach trawy, po której się czołgałem na górę, mimo że przedtem wszędzie był kurz i gruzy. Oczywiście nigdzie nie można było znaleźć żadnego jeńca, bo oni tak swobodnie mimo nocy nie chodzili po Alejach. Było to dosyć emocjonujące, ponieważ ze strony ówczesnego dworca kolejowego był bardzo ostry ostrzał na kanał i na tunel, i trzeba było szybko tamtędy przeskakiwać.
Przygód z okresu Powstania Warszawskiego było oczywiście więcej. Szpitalem, który był dla Zgrupowania „Chrobry II”, był szpital na ulicy Śliskiej. Bardzo dobra obsada, bo tam był pan profesor Kossakowski (wtedy jeszcze nie był profesorem), był wtedy asystentem mojego ojca, chirurgiem, a po wojnie był profesorem [chirurgii dziecięcej]. Tam było kilku dobrych lekarzy. Na Mariańskiej pracował doktor Jan Perzyński, chirurg ze szpitala Dzieciątka Jezus, z pierwszej kliniki chirurgicznej oraz jeszcze paru innych lekarzy, tak że służba zdrowia w Zgrupowaniu „Chrobry II” była bardzo mocna, nie mówiąc o tym, że dzięki posiadaniu możliwości oświetlenia mieli wszędzie prąd i mogli nawet uruchamiać pompy do wody ze studni, bo były kopane studnie. Nawet zachował się rozkaz dowódcy Zgrupowania „Chrobry II” o tym, jak ma się kopać studnie, gdzie kopać, kto ma to robić i ile osób.
- Czy ludność cywilna korzystała z tego szpitala? Czy to był szpital tylko dla żołnierzy?
Nie, jak ktoś z ludności cywilnej był ranny, to oczywiście, że tak. Mam kserokopię spisu wszystkich chorych ze szpitala na Śliskiej, bo w Czerwonym Krzyżu na Mokotowskiej jest archiwum, w którym znajdują się wszystkie spisy rannych, chorych, personelu ze szpitali warszawskich z czasów Powstania Warszawskiego. Oczywiście to nie jest dostępne dla każdego, tylko trzeba poprosić o to, co chce się stamtąd uzyskać i wtedy panie, które tam są, przygotowują odpowiedzi. Mam bardzo dużo tego. Poza tym przez Polski Czerwony Krzyż [i Archiwum] zostały wydane dwie książki dotyczące służby zdrowia w Powstaniu Warszawskim z nazwiskami lekarzy, z bardzo wieloma nazwiskami rannych i niestety zabitych. Nie jest to kompletne, ale bardzo pomocne.
- Skąd pochodziły lekarstwa, środki opatrunkowe dla tych szpitali?
Jeśli chodzi o nasze zgrupowanie, to na terenie, na którym znajdowało się zgrupowanie, były bardzo dobrze zaopatrzone apteki. To wszystko zostało zarekwirowane dla potrzeb służby zdrowia. Mało tego, ludność cywilna bardzo pomagała, jeśli chodzi o pomoc rannym i chorym, bo było bardzo krucho z aprowizacją. Ja mówiłem zawsze, że wojsko wtedy jest dobre, jak nie jest głodne. Trzeba im dać coś jeść. Zawsze miałem łyżeczkę w kieszonce. Jak koledzy coś znaleźli, to mówili do mnie: „Andrzej, zobacz, czy to się nadaje do jedzenia”. Poza tym [środki] były zbierane od ludności za pośrednictwem ogłoszenia w „Biuletynie Informacyjnym”. Mam nawet kopię miłą mojemu sercu, dlatego że w sześćdziesiątym trzecim numerze tego pisma jest apel o to, żeby zbierać żywność, przynosić ją na ulicę Szpitalną do doktorowej Zaorskiej, czyli do mojej mamy, tak że jak widać cała rodzina była bardzo zaangażowana.
- Czy w czasie Powstania miał pan kontakt z rodziną?
Z ojcem tylko wtedy, jak dwa czy trzy razy byłem u niego w podziemiach PKO, ale później ten szpital został zbombardowany. Bomba wpadła przez szyb od windy i szpital trzeba było ewakuować. Potem już nie widziałem ojca. Mamę widziałem dwa razy: raz właśnie na Szpitalnej, drugi raz na Mokotowskiej, bo trzeba było już opuścić ten rejon, gdyż został zajęty przez Niemców. Szpitalna, plac przed Pocztą Główną i część Śródmieścia została zajęta przez Niemców.
- Pamięta pan pierwszego rannego, którego pan opatrywał? Jak pan pamięta to wydarzenie?
Jak wiadomo, Powstanie zaczęło się o piątej. Ja jeszcze przed tym dostałem moją broń, którą kolega mi dowiózł.
Walther 9 mm. Zaczęły się strzały, wszystko się zamknęło, nie było ruchu i już wieczorem, gdy było ciemno, bardzo blisko usłyszeliśmy jęki. Wyjrzałem i zobaczyłem, że za murem szpitalnym leży człowiek, więc po cichutku otworzyłem bramę, wyszedłem na zewnątrz i wciągnąłem go do środka. To był starszy człowiek – pierwszy, który został zapisany w naszej księdze przyjęć szpitala na Kopernika – który dostał ciężki postrzał w wątrobę i niestety zmarł. To był pierwszy ranny. Później już bardzo wiele innych, niestety…
- Może pan podać szacunkowo, ile osób przewinęło się przez pana ręce?
Przez moje ręce to trudno tak powiedzieć, ale na pewno kilkadziesiąt bezpośrednio przez moje ręce, łącznie z tymi, których brałem z ulicy, i z tymi, którzy leżeli na stole operacyjnym. Później na terenie Zgrupowania „Chrobry II” mieliśmy kolegę, który był Czechem z pochodzenia, nazywał się Drückner i oczywiście miał pseudonim „Czech”. Na kwaterze przy mnie on stanął przed lustrem i sobie poprawiał coś, i nagle się przewrócił. Zabłąkany pocisk przeszedł przez okno, przez drzwi i dostał postrzał w brzuch. Trzeba było go szybciutko przenieść do szpitala na Śliską. Tam zaniosłem go do doktora Kossakowskiego, ale on mówi: „Kolego, ale ja już nic nie mam”. To było pod koniec Powstania. [Mówi]: „Już nie mam kroplówek, już nie mam materiałów opatrunkowych. Ja już go nie będę operował, bo to byłoby niemożliwe”. Ranny leżał i nawet dwa dni potem się poprawił, ale na trzeci dzień poszła bomba w szpital i on zginął zasypany.
- Czy to jest wspomnienie z Powstania, które najbardziej się wryło panu w pamięć?
Było szereg takich wspomnień, ale trudno o wszystkim pamięć. Później, pod koniec Powstania, już nie było takich [ataków]. Było zawieszenie broni, było cicho i nagle ta dziewczyna, która z głupoty została zabita przez postrzał w szyję. Postrzał w szyję to jest potężny krwotok, bo to przecież tętnica szyjna – nie do uratowania w takich warunkach.
- Skąd pracownicy szpitala brali krew? Czy ludność cywilna oddawała krew, bo przecież krew była ciągle potrzebna?
Nie, krwi nie było, bardzo mało było krwi. W owych czasach w Polsce w Warszawie nie było jeszcze konserwowanej krwi. Nie umiano jeszcze konserwować krwi, tylko krew przetaczało się bezpośrednio. U nas w szpitalu na Kopernika [43] na początku lat czterdziestych mój ojciec zorganizował punkt krwiodawstwa i tam przychodzili ludzie, którzy chcieli oddać krew. Dostawali legitymację, zresztą bardzo cenną legitymację, bo tam było po niemiecku napisane, że to jest krwiodawca i Niemcy to honorowali. W momencie kiedy zdarzył się przypadek, że trzeba przetaczać krew, to się takiego dawcę ściągało z domu (telefony działały w czasie okupacji) i bezpośrednio za pomocą strzykawki
jubée (to jest specjalna strzykawka działająca w dwie strony) przetaczało się krew od żywego dawcy na stole operacyjnym. Dawca leżał na drugim stole obok pacjenta i przy pomocy rurek wkuwało się jedną igłę w żyłę dawcy, a drugą w żyłę biorcy. Strzykawkę trzeba było przepłukać cytrynianem sodu. To jest preparat, który obniża krzepliwość, żeby w czasie przetaczania nie powstały skrzepy. W ten sposób przetaczało się krew. Sam byłem krwiodawcą i wielu innych kolegów i koleżanek też, bo to po prostu był jedyny sposób ratowania w razie potrzeby.
Jeżeliby mówić o służbie zdrowia w Powstaniu Warszawskim, to trzeba przede wszystkim uwypuklić rolę sanitariuszek – dziewczyn, które biegły do rannych pod ostrzał, same ginęły, zakładały opatrunki, ciągnęły nieraz z wielkim wysiłkiem ciężkich chłopaków w miejsce, gdzie było możliwie bezpiecznie. A nawet przecież są znane fakty, że na Starym Mieście, kiedy nie można było ewakuować przez kanały rannych i oni się zostali, to wiadomo było, że zginą i ostały się z nimi sanitariuszki. Tych, którzy nie mogli być ewakuowani, Niemcy zamordowali, na przykład na terenie szpitali na ulicy Długiej i w innych miejscach. Na terenie śródmiejskim [nie było] takich ciężkich walk, jakie były bezpośrednio na Powiślu wtedy, kiedy ci nieszczęśliwi, źle wyposażeni Polacy [z armii Berlinga] z drugiego brzegu Wisły przypłynęli i właściwie nie mieli pojęcia o walkach ulicznych. Oni byli żołnierzami od walki na polu, a na ulicy ginęli jak muchy. Tam służba zdrowia dokonywała nieraz cudów. Tam nawet koleżanka, która nie miała jeszcze skończonych studiów, tylko była po trzech latach na czwartym roku medycyny, pracowała jako chirurg, amputowała ręce, amputowała nogi, żeby ratować życie, mimo że jeszcze nie była przecież lekarzem. Tak że tutaj tych ludzi, którzy oddali wiele – nieraz i życie dla ratowania rannych – było bardzo wielu.
Muszę powiedzieć, że właściwie byłem stale związany ze służbą zdrowia. Przecież nie mówiąc o tym, że ojciec, że dziadek, że drugi dziadek, że trzeci dziadek, pradziadkowie, wszyscy są ze służby zdrowia. Dla mnie służba zdrowia to było coś normalnego. Szpital dla mnie to był dom, więc nie widziałem w ogóle innych możliwości, tylko pracę w służbie zdrowia. Mam fotografię pradziadka w mundurze powstania styczniowego w stopniu kapitana z Krzyżem Virtuti Militari. On był lekarzem w oddziale Langiewicza. Potem, jak przeszli na stronę austriacką, to był w niewoli, a potem długie lata pracował jako okulista w Rzeszowie. Pamiętam go (bo on żył dosyć długo) w granatowym mundurze powstańczym. Zresztą w owym czasie [przed II wojną światową] żołnierze powstania styczniowego, wszyscy byli jednakowo umundurowani. Mieli miękkie granatowe rogatywki. Jeżeli była uroczystość, na przykład nabożeństwo, to oni wszyscy siedzieli w fotelach w pierwszym rzędzie. Jak była defilada i byli jeszcze na chodzie, to albo szli na początku, albo jechali na początku na fotelach na kółkach.
- Dla pańskiego pokolenia powstanie styczniowe było tym, czym dla naszego jest Powstanie Warszawskie. Jak na koniec Powstania wyglądała ewakuacja szpitala? Jak Niemcy się zachowywali?
Nie byłem przy ewakuacji szpitala, ponieważ tak się złożyło, że zwróciło się do mnie, nie tylko do mnie, ale do nas paru, dowództwo, czy byśmy nie poszli z powrotem do konspiracji. Zgodziłem się pójść z powrotem do konspiracji, tak że wyszedłem z Warszawy razem z trzema kolegami ubrany po cywilnemu razem z ludnością cywilną na Dworzec Zachodni. Na Dworcu Zachodni wybraliśmy [wagon otwarty]. Był zmrok, weszliśmy do pociągu do otwartych wagonów i pociąg ruszył, i pojechał. Zwolnił trochę w Piastowie, mówię: „Wyskoczymy”. Wyskoczyliśmy z pociągu. Niemiec nawet strzelał dwa czy trzy razy, ale co tam mógł trafić, przecież było ciemno, a myśmy wpadli w kartofle. W ten sposób żeśmy się uratowali. Stamtąd poszliśmy do jakiegoś nieznanego domu. Tam nas przyjęto, nakarmiono, bo wszyscy byli głodni, przenocowaliśmy i poszliśmy do kolejki EKD.
Pierwszy widok: stoi baba z koszykiem chleba. To był dla nas niezwykły widok. Myśmy przecież bardzo długo nie mieli chleba. Tam poszedłem z kolegami do naszego znajomego doktora Pęskiego, który miał willę w Komorowie. Dowiedziałem się, że przez tą willę przeszła moja mama i przeszedł mój ojciec, i pojechali do siostry do Skolimowa. Tam znalazłem naszych dwóch profesorów ze studiów, ale nie mogliśmy się tam zatrzymać, bo nie było miejsca, i poszliśmy dalej do Grodziska.
W Grodzisku znalazłem ewakuowany z Warszawy szpital na Kopernika jeszcze w rozsypce, bo w szpitalu na Kopernika zostały dzieci, po które nie przyszli rodzice, jak wybuchło Powstanie. Te dzieci trzeba było brać ze sobą, więc dzieci i personel zostali umieszczeni w Grodzisku Mazowieckim, a w Milanówku, w Podkowie Leśnej, w Konstancinie były szpitale utworzone
ad hoc dla rannych z Powstania Warszawskiego, żołnierzy też. W tym szpitalu, oczywiście od razu dostałem zaświadczenie, że jestem pracownikiem, a jeden z kolegów dostał zaświadczenie, że jest chory na gruźlicę, bo tak wyglądał, a drugi, że ma dyzenterię. Jeden z tych kolegów powiedział: „Wiecie co, ja nie pojadę do Krakowa, tylko pójdę do lasu”. Myśmy mieli polecenie udać się do Krakowa i tam mieliśmy kontakty konspiracyjne. Poszedł. Po trzech czy czterech dniach na ulicę Kościuszki, gdzie był szpital w Grodzisku, zajechała furka i jakiś nieznany człowiek woła doktora Zaorskiego. Pytamy: „Kim pan jest?”. On mówi: „A ja od »Rawicza«”. – „A co jemu się stało?” – „Jest ranny”. Wziąłem moje narzędzia, wziąłem opatrunki, wsiadłem na furkę i pojechaliśmy do lasu. W leśniczówce było dwóch rannych. Jeden był taki, że można go było opatrzyć i zostawić, a nasz kolega dostał postrzał w biodro. To jest bardzo poważna sprawa, bo ewentualne zakażenie kości jest niebezpieczne dla życia. Postanowiłem go zawieźć do Milanówka. Zarekwirowaliśmy podwodę, wieśniaka, dwa konie, czterech ludzi z bronią i pojechaliśmy w biały dzień do Milanówka. Wiedziałem, że w Milanówku jest doktor Raczyński, który był asystentem mojego ojca. Poszedłem do niego i poprosiłem, żeby go przyjął, mimo że to jest ranny z lasu. On go przyjął. Kolega się wyleczył, był inwalidą, ale się wyleczył.
- Co się działo z pana rodziną po Powstaniu? Wyszła z Warszawy?
Mama i ojciec przeszli przez Komorów. Oni byli w Pruszkowie, ale w Pruszkowie mojego ojca i matkę oczywiście od razu wyprowadzili, bo oboje byli bardzo znani. Pojechali do Skolimowa i tam się zostali, bo tam była moja siostra. Później zamieszkali w domu przy ulicy Żeromskiego 10, willa „Anna”, która należała do Kasy imienia Mianowskiego. Kasa imienia Mianowskiego to była organizacja dla pomocy profesorom uniwersytetu, docentom, którzy mogli tam przyjechać, odpoczywać, wynajmowali pokoje czy nawet mieszkania tam były. Moi rodzice tam zamieszkali. Zresztą znaliśmy ten dom jeszcze z okresu wcześniejszego. Ja pojechałem do Krakowa z pewnym kłopotem, bo to nie było łatwo się wtedy poruszać. Tam od razu nawiązałem kontakty. Miałem działalność o charakterze, powiedziałbym, politycznym: druk na powielaczu, następnie jeździłem po terenie do oddziałów do Pcimia, do Kłaja. Tam przyjeżdżałem na noc, wieczorem miałem zajęcia z tymi kolegami i następnego dnia wracałem.
- To było jeszcze przed wkroczeniem Armii Czerwonej?
Oczywiście, w czasie okupacji niemieckiej. Najpierw to jeszcze nie miałem dobrych papierów krakowskich, tylko miałem dokumenty warszawskie i w Krakowie złapali mnie na ulicy w łapance. Razem z wieloma ludźmi wsadzili mnie do otwartego samochodu. Dzięki temu, że to był otwarty samochód, wyrzuciłem trzy kartki. Wszystkie trzy kartki doszły do adresatów. Z tymi ludźmi zajechałem na ulicę Szlak do komendy policji niemieckiej i oni tam sprawdzali dokumenty. Myślę sobie, że w takich sytuacjach nie należy się nigdy spieszyć i poczekałem, że byłem prawie ostatni, a miałem legitymację felczera z Warszawy. Zobaczyli, że felczer (po niemiecku felczer jest tak samo) i puścili mnie. Jak wróciłem, przyszedłem do domu do rodziny, to tam dowiedziałem się, że wszystkie trzy kartki przyszły. Już mieli zamiar mnie szukać, ale sam wyszedłem.
Później wszystko to zakończyło się razem z wkroczeniem armii radzieckiej do Krakowa. Niedługo potem został uwolniony obóz w Oświęcimiu. Wiadomo było, że tam byli jeszcze ludzie, więc zgłosiłem się do Polskiego Czerwonego Krzyża na ulicę Grzegórzecką. Tam byli też nasi koledzy, a mianowicie z Warszawy z naszego zgrupowania ze szpitala na Mariańskiej był doktor Jan Perzyński, była jego córka, studentka medycyny, ja byłem i kolega Grenda, który był później chirurgiem i nawet wiceministrem zdrowia, niestety dawno nie żyje. Postanowiliśmy pojechać do Oświęcimia. Z kilkoma pielęgniarkami, które też były ze Zgrupowania „Chrobry II” ewakuowane razem z rannymi do Krakowa, pojechaliśmy do Oświęcimia, oczywiście radzieckim samochodem ciężarowym. Jak tam zajechaliśmy, to tam jeszcze były zwłoki leżące na ziemi, to był luty, było bardzo zimno, jeszcze niepochowane. Było tam dosyć dużo byłych więźniów, prawie sami Żydzi. Polacy jak byli, to uciekli, po prostu wyszli od razu po uwolnieniu obozu, a oni nie mieli dokąd pójść. [Oni pochodzili] z różnych krajów Europy (z Polski było najmniej): z Węgier, Grecji, Francji, Holandii, z różnych krajów. Najgorzej było się porozumieć z tymi z Grecji albo z Węgier, bo to byli ludzie dosyć prymitywni, nieznający języków. Grecki i węgierski też był u nas nieznany, tak że przez dwóch tłumaczy trzeba było rozmawiać. Poza tym z pozostałymi można było po niemiecku czy po francusku się rozmówić. W bloku XI zorganizowaliśmy szpital. Miałem ze sobą te narzędzia i przy ich pomocy odmrożone palce obcinałem, rany leczyłem, same takie drobne rzeczy, żadnych większych operacji tam się nie robiło, bo nie było takiej potrzeby. Obserwowanie tych ludzi, którzy przez pobyt w obozie mieli tak zaburzoną psychikę... Oni przecież dostawali jedzenie, dostawali chleb. Jak nie mógł zjeść tego chleba, to go chował pod siennik – okrawki chleba chował pod siennik – żeby zostały na wszelki wypadek. Jak słyszeli, że mają się pójść wykąpać, to uciekali, bo łaźnia to był gaz. Trzeba było bardzo ostrożnie z nimi postępować. Tam byłem trzy tygodnie.
Po trzech tygodniach wróciłem do Krakowa, żeby znaleźć rodzinę. Szpital [warszawski] z Kopernika [43] został ewakuowany dzięki bardzo dużej pracy profesora Stankiewicza, doktora Chrapowieckiego, Gąseckiego do Bukowiny Tatrzańskiej. Mieli też przygodę po drodze, bo miejscowa partyzantka nie wiedziała, że to jedzie pociąg ze szpitalem, i najechali na minę. Na minie wyleciał pierwszy wagon. Nikt nie zginął, ale oczywiście była nieprzyjemna przygoda. W Bukowinie Tatrzańskiej dostali miejsca. Górale byli nadzwyczajni. Przyjaźnie z tamtych czasów z góralami trwały długie lata. Na przykład moja mamusia i siostra były zaproszone na ślub do córki takich górali, u których mieszkali. Listy mam jeszcze od Franka Pacygi, który był szewcem artystą. Tam został otwarty szpital. W tym szpitalu oczywiście nie było co jeść, mało kto miał pieniądze, więc utrzymywali się tylko z tego, co ludność przyniosła. Jak ojciec zaczął tam operować, to zaczęło przynosić większe dary i szpital mógł dzięki temu funkcjonować i do czasu powrotu do Warszawy.
W międzyczasie wróciłem już razem z ojcem do Warszawy w marcu 1945 roku. Wydział lekarski Uniwersytetu Warszawskiego został zorganizowany na Pradze, a właściwie na Grochowie przy ulicy Boremlowskiej w szkole. Była też zorganizowana stołówka u księdza na plebanii, były sypialnie dla koleżanek i kolegów, a poza tym były szpitale też w weterynarii. W weterynarii byli chorzy w oddziale wewnętrznym. Ojciec od razu zaczął swoją pracę. Był profesorem chirurgii operacyjnej i anatomii topograficznej, a ja byłem asystentem. Mam zachowane dokumenty. Ciekawe jest, że w owym czasie pieczęcie Uniwersytetu Warszawskiego przybijane na rozmaitych dokumentach, nawet na kartkach żywnościowych, jeszcze były z orłem z koroną. To było lato 1945 roku i jesień.
Rozpocząłem działalność w Kole Medyków (zorganizowaliśmy z powrotem Koło Medyków). Byłem wtedy sekretarzem, kierownikiem sekcji personalnej, kierownikiem sekcji gospodarczej. Z zakonnicą zorganizowałem dla koleżanek i kolegów kuchnię. Normalnie szła praca samopomocowa. Praca samopomocowa odbywała się również w innych organizacjach, jak SGGW, SGH, Uniwersytet Warszawski, politechnika. Myśmy już zaczęli działać wspólnie. To było zresztą, jak się później okazało, dla władz niebezpieczne.
Szesnastego listopada 1945 roku złapali mnie na ulicy, jak mówiłem, działałem w Kole Medyków, w budynku Koła Medyków na ulicy Oczki (już był bardzo znacznie wyremontowany). Wtedy pracowałem w klinice internistycznej szpitala Dzieciątka Jezus i przyjeżdżałem na rowerze z Konstancina. Rower zostawiałem w Kole Medyków. To było rano, przyjechałem tam, zostawiłem rower, wychodzę, podchodzi do mnie kobieta, której nie znałem, i mówi: „Czy pan Zaorski?”. Mówię: „Tak”. – „Mam wiadomości od Linowskiego”. Wiedziałem, że Linowski siedzi. Powiedziałem: „Ja nie znam żadnego Linowskiego”. Wychodzę, a tu czterech ludzi z pistoletami podchodzi do mnie. Wsadzili mnie do dżipa i zawieźli do UB na Pragę. Na ulicy Sierakowskiego był niezniszczony dawny żydowski dom akademicki. Tam mieściła się niemiecka policja i polskie UB. Tam mnie zamknęli razem z innymi, ale ja już byłem stary więzień, a ponieważ nie odebrali mi ani zegarka, ani pióra, wszystko miałem przy sobie, to napisałem kartkę z adresem mojego kolegi, który mieszkał na Pradze i wyrzuciłem przez okno. Tego samego dnia dostałem od niego paczkę – ciastka – ale wiedziałem, że już wiadomo, że tam jestem. Potem za parę dni, chyba za dwa dni, zabrali mnie stamtąd i zawieźli na Koszykową. Siedziałem sam po ciemku w piwnicy. Tam była prycza z desek i nic, ani koca, ani poduszki, i ciemno. Nie było wiadomo, czy to dzień, czy to noc.
- Postawili panu jakieś zarzuty?
Co gorsze, do jedzenia dawali śledzie i człowiek nie miał nic do picia, więc lepiej było nie jeść tych śledzi. Tam miałem pierwsze przesłuchania na górze i to parogodzinne. Oczywiście chodziło o działalność przeciwko państwu polskiemu i ówczesnemu Związkowi Radzieckiemu. Pierwsze dwa takie długie przesłuchania i potem on mi mówi: „Ale słuchajcie, wszystko to, coście mi powiedzieli, to wszystko nieprawda. Ja mam zupełnie inne wiadomości”. Rzeczywiście tak było, bo powiedziałem mu nieprawdę. Wtedy zawieźli mnie na Rakowiecką. [Ubowcy] wieźli mnie znowu otwartym dżipem, a ja miałem nieodebrane pieniądze, więc mówię: „Kupcie mi papierosów”. Kupili mi więc papierosy. Jak przyszedłem pod celę, to miałem sto papierosów. To była rzecz niezwykła. Jeden z tych, co mnie wiózł, później, jak już wyszedłem [z Wronek], odrabiał u mnie ćwiczenia z anatomii na stomatologii. Okazało się, że jest studentem. Siedziałem na Rakowieckiej. Byłem przesłuchiwany dokładnie trzydzieści razy. To było dosyć wyczerpujące, z reguły same noce.
- Był pan bity, torturowany?
Nie, bity nie byłem. To było nękanie psychiczne i oczywiście ani odwiedzin, ani spacerów, nic. To wreszcie się skończyło i był proces – słynny proces trzynastu. Nas było trzynastu, w tym prawie sami studenci.
Proces trwał tydzień. Myśmy mówili do mikrofonów. To wszystko zostało nagrane i prawdopodobnie (na płytach, bo to był 1946 rok) to było nawet w Archiwum Dokumentacji Mechanicznej, które mieściło się na Świętojerskiej, a teraz mieści się na ulicy Archiwalnej koło targu na Banacha. Broniło nas kilku dobrych adwokatów z adwokatem Maślanko na czele. Jeśli chodzi o mnie, to prokurator zażądał dla mnie pięciu lat (największy wyrok był dziesięć lat dla Samsonowicza).
Jak już nam wydali wyroki i skazali, to z cel w pawilonie głównym przeniesiono nas do cel zbiorowych. W celi było czterdziestu, pięćdziesięciu mężczyzn w jednej celi. Takie były cele. Jak żeśmy tam weszli we trzech do jednej celi, a inni koledzy byli w innej celi, to taki starszy celi, zresztą młody człowiek jeszcze, powiedział: „Polityczni muszą mieć miejsce do spania”. Każdy z nas dostał dla siebie miejsce do spania, a tak to inni spali pod stołem, pod ławką, na stole, bo tyle ludzi było. Rzecz może trochę humorystyczna, ale ponieważ uważałem, że nie może tak być, że ci ludzie nie mogą tylko rozmyślać nad tym, co się z nimi złego dzieje, więc postanowiłem zrobić rozrywkę i urządziłem wyścigi konne. Na stole zrobiliśmy kostki, od pracujących w drukarni dostaliśmy papier, zrobiliśmy figurki koni, numery. Otwarcie wyścigów konnych było z delegatem radzieckim, przebraliśmy kolegę. Później było dwóch bukmacherów, bo rzucało się kostką i konie posuwały się według [wskazania kostki] i kto wygrywał, to wygrywał papierosy. Najpierw trzeba było wpłacić papierosy, a potem, ci co wygrali, to dostawali. W tej celi było dwóch prawdziwych bukmacherów, oni poprosili, żeby przenieść ich gdzie indziej, bo mogli gdzie indziej ten proceder uprawiać. Poza tym zamówiłem, żeby więźniowie drukarze zrobili na przykład karty, więc nam zrobili karty do gry. Można było wtedy zrobić coś pożytecznego, zająć czas, a nie myśleć o byle czym.
Potem mnie przeniesiono do szpitala, który po uszkodzeniach wojennych został właśnie odremontowany – więzienny szpital na Rakowieckiej. Tam byłem tak zwanym miejscowym lekarzem. Dostałem celę na miejscu, byłem sam jeden w celi. Służyłem do wszystkiego. Co ważniejsze, lekarka z miasta, która przychodziła, doskonale była mi znana, a ja jej, więc mogłem mieć zaufanie do niej i dla niektórych więźniów mogłem pisać historię choroby na wyrost, żeby im ułatwić ewentualne wyjście. Tak było jakiś czas, chyba ze cztery miesiące.
- Wyrok był już wtedy ogłoszony?
Byłem już po wyroku.
- Prokurator domagał się pięciu lat, a ile pan dostał?
Dostałem trzy lata. Pewnego dnia nagle, nie pozwalając mi nic zabrać z celi, zabrali mnie do komendanta więzienia. Tam kazali mi się rozebrać do naga. Sam komendant zaglądał we wszystkie otwory, w których ewentualnie mógłbym coś schować. Przebrali mnie w niemieckie łachy i razem z całą grupą wsadzili mnie do pociągu i zawieźli do Wronek. To był wagon więźniarka, dar Związku Radzieckiego dla Polski, stalowy wagon ze stalową podłogą, karabin maszynowy na [dachu]. Dojechaliśmy do Wronek. Było ciemno. Powiedzieli: „Idziecie pomiędzy dwoma szeregami żołnierzy. Ktoś skręci w bok, będzie zastrzelony”. Tak było, były dwa szeregi żołnierzy.
To dopiero było ciężkie więzienie, gorsze więzienie niż Pawiak. Tam siedziałem w pojedynce, zima 1947 roku strasznie ostra, zimno, trzeba było się rozbierać, zostawiać ubranie na zewnątrz celi, jeden dziurawy koc i głód. Tam cierpiałem głód. Paczka była raz na miesiąc i jeszcze do tego, jeżeli był złośliwy ten, który przeglądał paczkę, to mógł wrzucić masło czy smalec do tytoniu i wszystko się psuło. Tam dostałem zastrzał w palcu u ręki. To jest bardzo silny ból, czerwony palec, gorączka, węzły chłonne pod pachą powiększone. Mówię: „Proszę do lekarza”. – „Nie ma lekarza”. Był tylko sanitariusz, który mi tylko na papierze dał trochę maści ichtiolowej. Oczywiście to nic nie dało. Na drugi dzień mówię: „Znowu proszę do lekarza, bo ja się gorzej czuję”. – „Nie ma lekarza”. – „To mnie zaprowadźcie do szpitala”. – „A tam nikogo nie ma”. – „To nic, ja sobie dam radę”. Zaprowadzili mnie do szpitala. Otworzyłem szafkę, wziąłem kocher [chirurgiczne kleszcze] i sam na żywo zerwałem paznokieć z tego palca. Mówię: „Teraz mnie zaprowadźcie do pralni”. Tam w mydlinach moczyłem sobie i tak codziennie przez parę dni (on mnie już prowadził tam).Wyleczyłem się w ten sposób, ale trzeba było wiedzieć, co robić, a poza tym mieć silną wolę, żeby sobie samemu zerwać paznokieć. Wreszcie przyszedł okres wyborów „trzy razy tak” i wiadomo było, że po tym będzie amnestia. Rzeczywiście była amnestia.
Wyszedłem stamtąd w 1947 roku w czerwcu. Dali pięćset ówczesnych złotych na drogę i przyjechałem do Konstancina, bo tylko w Konstancinie byli moi rodzice. Naszego domu nie było, bo wszystko zostało zwalone i zniszczone doszczętnie. Tam właśnie się zameldowałem [w komisariacie Milicji Obywatelskiej].
Zaraz wróciłem na uniwersytet na Wydział Lekarski. Byłem asystentem zakładu chirurgii operacyjnej i anatomii topograficznej, ale dostałem trzy lata więzienia i dwa lata utraty praw, czyli nie mogłem pracować z młodzieżą, wobec czego zabrali mi etat. Poza tym koniecznie chcieli mnie wyrzucić z Warszawy, bo to był taki okres, kiedy młodych lekarzy, którzy skończyli studia, rozsyłano w różne miejsca. Mnie też chcieli odesłać, ale ja się nie dałem. Byłem dziesięć razy na komisji przydziału pracy i za jedenastym razem powiedziałem, że się zgadzam na województwo warszawskie. Oni mi powiedzieli: „To się komisja przychyla”. Poszedłem do dyrektora wydziału zdrowia województwa warszawskiego powiedziałem, że mogę pojechać do Żyrardowa, i zgodzili się. W Żyrardowie pracowałem przez rok. Jeszcze byłem bardzo młodym człowiekiem, ale w szpitalach obsady były niepełne i bez doświadczenia, a ja już miałem dosyć duże doświadczenie, więc byłem ordynatorem chirurgii w szpitalu w Mińsku Mazowieckim. Jak się skończył dwuletni okres zesłania poza Warszawę, to wróciłem do Warszawy i zostałem zatrudniony na Pradze w oddziale chirurgicznym kierowanym przez doktora [Weirocha] – bardzo dobrego chirurga i bardzo porządnego człowieka.
Tam pracowałem kilka lat, aż do momentu kiedy wezwał mnie dyrektor i powiedział: „Kolego, czy pan by nie chciał pojechać do Afryki?”. Mówię: „Oczywiście, że bym chciał”. Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) ratowała ludność Konga Belgijskiego, bo po uzyskaniu przez nich niepodległości Belgowie już stamtąd uciekli i wyjechali też lekarze, i nie było lekarzy. To jest jedyna taka akcja Światowej Organizacji Zdrowia, jaka była i jest do tej pory na świecie, gdzie dziesiątki lekarzy z różnych krajów zostało wysłanych do Afryki, do Konga. Z Polski było nas kilku. Byłem tam niecałe dwa lata, zresztą mam dużo pamiątek z Konga i byłem bardzo zadowolony.
Jak wróciłem do Warszawy, to już byłem w klinice chirurgicznej na Oczki profesora Nielubowicza], byłem adiunktem, i zawsze się zajmowałem organizacją, więc to mi zawsze dobrze „leżało”. Nadal działam w Warszawskim Towarzystwie Lekarskim i innych. Bardzo to lubię. Stale lubię coś organizować. [Przez dziesięć lat byłem dyrektorem szpitala na ulicy Banacha]. Długie lata byłem prezesem Stowarzyszeniem Wychowanków Zamoyskiego, które istnieje…
- Co chciałby pan przekazać młodemu pokoleniu Polaków?
Do wszystkich Polaków to może trochę za duże wymagania, ale do młodzieży medycznej chciałbym powiedzieć, żeby młodzież medyczna poza nauczaniem fachowych przedmiotów koniecznie poznała historię medycyny, zwłaszcza historię medycyny polskiej, dlatego że to jest bardzo piękna historia. Bardzo wielu wybitnych uczonych Polaków wiele dało dla światowej służby zdrowia. Ludzie powinni wiedzieć, że to Polacy stanowili podstawę leczenia bardzo ważnych schorzeń, bardzo ważnych przypadków, tak że byłbym szczęśliwy, gdyby młodzi ludzie, którzy opuszczają studia medyczne, znali historię medycyny polskiej.
Warszawa, 10 czerwca 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon