Barbara Rybeczko-Tarnowiecka
Urodziłam się w Warszawie, w 1930 roku, zdaje się, że w szpitalu przy ulicy Karowej. Rodzice moi mieszkali na Powiślu przy ulicy Solec 99. Matka nie pracowała, ojciec był kamasznikiem, a w czasie okupacji produkował z kolegą drewniaki. Tym się zajmowali i to było ich źródło utrzymania. Mama w czasie okupacji parę razy pojechała za szmuglem, tak jak większość kobiet z Warszawy, ale ponieważ ją kilkakrotnie obrabowali Niemcy, w związku z tym zrezygnowała i dostała się do pracy w biurze „Palmolive” w Alejach Jerozolimskich.
Tak, mam siostrę starszą o dwa lata. Do szkoły chodziłyśmy przy ulicy Drewnianej na Powiślu.
- Szkołę zaczęła pani w 1939 roku?
W 1937. Już byłam w trzeciej klasie w 1939 roku.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny?
Pamiętam komunikaty radiowe, przemówienia prezydenta Starzyńskiego. Pamiętam, że ojca zabrano do kopania okopów i przypominam sobie samoloty niemieckie nad Warszawą. Mężczyźni stali na podwórzu i mówili: „To na pewno nasi”. Szyby poleciały w całej kamienicy, zaczęliśmy uciekać do piwnicy. To pamiętam z pierwszych dni 1939 roku.
- Cały okres oblężenia Warszawy spędziliście państwo w mieście?
W mieście.
- Nie wychodziliście z miasta?
Nie, tylko z ulicy na ulicę, bo ktoś powiedział, że na ulicy Chmielnej będzie bezpiecznie i z ulicy Solec z walizeczkami żeśmy szli do znajomych, żeby tam spędzić jedną noc. Na drugi dzień wracaliśmy do domu.
- Zapamiętała pani wkraczających Niemców?
Przypominam sobie potężną szarą kolumnę i tupot.
- Czy w jakiś szczególny sposób to pani utkwiło w pamięci?
Widziałam kolumnę żołnierzy maszerujących ulicą Solec, śpiewających. Staliśmy wszyscy na podwórzu. Ponieważ ogrodzenie było żelazne i między poszczególnymi częściami ogrodzenia były prześwity, to żeśmy widzieli, co się dzieje na ulicy. Maszerowali chyba od strony Książęcej, przez kawałek Solca, do Tamki. Byliśmy wszyscy przerażeni i nie wiadomo było, co dalej.
- Wspominała pani, że źródłem utrzymania w czasie okupacji była praca ojca.
Tak, produkcja drewniaków, a poza tym mama dostała się do biura „Palmolive”, które produkowało proszek do czyszczenia zębów, jakieś mydełka. Te mydełka były oczywiście tylko dla Niemców. Zarabiała w ten sposób.
- Ta fabryka mieściła się na Powiślu?
To nie fabryka, to był nieduży zakład w Alejach Jerozolimskich naprzeciwko tej kamienicy, przed frontem której była wielka egzekucja, gdzie teraz jest „Novotel” i jest pamiątkowa ściana. Mama była świadkiem tej egzekucji z okien biura „Palmolive”.
W 1942 albo 1943, dokładnie nie pamiętam.
Przyszła nieprzytomna z pracy, strasznie płakała, ojcu relacjonowała, co się wydarzyło w Alejach Jerozolimskich. Wiem, że bardzo to przeżyła.
- Jakie jest pani najsilniejsze wspomnienia dotyczące okresu przedpowstaniowego?
Pamiętam, że wyprowadzali dwóch młodych ludzi z Solca 46, to było naprzeciwko 99. Ciągle te dwie kamienice były ze sobą w kontakcie przez wąską jezdnię na Solcu. Pamiętam, że stała buda niemiecka, jakiś niemiecki samochód osobowy. Dwóch wyprowadzano, jeden był pokrwawiony i na ulicy jeszcze bito go drewnianymi prawidłami z butów oficerskich. Nie wiem, dlaczego to właśnie miał jakiś zbir i walił w głowę pokrwawionego chłopaka. To widziałam na własne oczy w 1941 czy 1942 roku.
- Czy okres przedpowstaniowy, ucieczki Niemców, jakoś zapadł pani w pamięci? Czy była pani świadkiem przemarszu cofającej się armii niemieckiej, zbliżania się Rosjan? Zapamiętała pani jakoś szczególnie ten okres?
Zapamiętałam tylko to, że bardzo dużo transportów rannych żołnierzy niemieckich przywożono do szpitala na Czerwonego Krzyża, z którym dzieci z Powiśla miały taki kontakt, że stały tam pod okienkami piwnic i czekały na resztki węgla. Warszawa była miastem, w którym nie było czym ogrzać mieszkań w czasie tych kilku lat okupacji. Zimy były wtedy niezwykle srogie. Pamiętam, że za worek koksu mama płaciła raz złotą obrączką. Jak przywozili węgiel do niemieckiego szpitala na Czerwonego Krzyża, dzieciaki z kubełkami biegły tam, żeby albo poprosić Niemca o kawałek węgla, albo zebrać potem miał. Pamiętam, żeśmy nieraz mówiły:
Herr, bitte ein Stück Kohle. Albo kopnął kawałek węgla w naszym kierunku, albo nas przepędził. Te transporty były coraz liczniejsze. W 1944 roku zimą samochody z noszami kursowały dosłownie i w dzień, i w nocy, to zapamiętałam. Ale ucieczki? Wiem, że na Solcu, w tej części, która łączy się z aleją 3 Maja, w ładnej kamienicy mieszkało kilka rodzin niemieckich. I na Czerwonego Krzyża, bo stamtąd wysiedlili. Z dobrych, ładnych mieszkań Polacy zostali usunięci. Przed Powstaniem wyjechali ci mężczyźni i ich kobiety z dziećmi. Dzieciaki w moim wieku nie bardzo wiedziały, dlaczego się to dzieje.
- Wiele pani wspomnień wiąże się ze szkołą, do której pani chodził na Drewnianej?
Tak.
- Czy mogłaby pani opowiedzieć troszeczkę o tym, co pani zapamiętała?
Najbardziej zapamiętałam, że była tak zwana grupa świetlicowa, którą prowadził pan Antoni Szwancenzer mieszkający przy ulicy Czerwonego Krzyża, naprzeciwko „Ateneum”. Pan Szwancenzer pojawił się w szkole chyba w 1940 roku. Było zebranie na korytarzu dziewcząt od klas piątych do siódmych i powiedziano nam, że jeśli możemy, to po lekcjach ta grupa, która chce, będzie miała dodatkowe zajęcia. Te dodatkowe zajęcia to była przede wszystkim praca na działkach wiosną, latem i jesienią i spotykanie się w tym celu, żebyśmy się uczyły piosenek, haftu, zimą ozdoby choinkowe można będzie robić. Poza tym ta grupa zajęła się żołnierzami rannymi, którzy przebywali w Szpitalu Ujazdowskim, polscy żołnierze z 1939 roku. Oni, zdaje się, do 1941 roku byli w tym szpitalu. Potem już żeśmy tam nie chodzili. Chyba zostali wzięci do niewoli. Myśmy się tymi żołnierzami zajmowali, zwłaszcza przed ważnymi okresami w ciągu roku, jak Gwiazdka czy Wielkanoc.
Byli po amputacjach rąk albo nóg. Wiem, że byli obandażowani, niektórzy chodzili o kulach i zakonnice opiekowały się tymi żołnierzami.
- Pewnie długo w tym szpitalu przebywali?
Długo przebywali, a co się z nimi dalej stało, trudno mi powiedzieć. Jeśli wyzdrowieli, to byli wzięci na pewno do oflagu, a jeśli chorowali, to nie wiem, co dalej z nimi. Myśmy parę razy przygotowały przedstawienie bożonarodzeniowe dla tych żołnierzy. Wiem, że na korytarzu szpitalnym się to odbywało. Prezenty były zebrane wśród mieszkańców kilku kamienic na Powiślu. Te prezenty były bardzo skromne, jakiś kawałek mydła, rękawiczki albo skarpetki czy chusteczki do nosa. To, co ludzie mogli dać. Praca na działkach. Działki były na Wybrzeżu Kościuszkowskim. [Znajdowały się] tam ładne zieleńce, które sąsiadowały z ogrodem jordanowskim. Po wojnie już tego ogrodu nie było, ale to był pierwszy ogród jordanowski w Warszawie na Powiślu. Przy tym ogrodzie zieleńce, trawniki zamieniono na działki dzięki grupie świetlicowej. Prawdopodobnie była to praca ludzi z „Szarych Szeregów”. Pan Szwancenzer zniknął pod koniec 1943 roku. Po wojnie dowiedziałam się, że został zastrzelony na moście Poniatowskiego. Często spotkania grupy świetlicowej odbywały się w jego mieszkaniu na Powiślu, na Czerwonego Krzyża – żona pana Szwancenzer spodziewała się wtedy dziecka. Ten chłopiec (bo wiem, że mieli chłopca) urodził się, zdaje się, po śmierci naszego opiekuna.
- Wspominała pani, że szkołę przed Powstaniem Niemcy zamienili na szpital.
Na szpital, tak.
To chyba było w miesiącach zimowych, na krótko przed Powstaniem. Wiem, że przez pół roku chodziłyśmy na lekcje na Dynasy i na Okólnik. […]
Do prywatnych mieszkań. [Nauczycielki] udzieliły lokali dla dziewcząt z klasy siódmej, żeby mogły skończyć klasę siódmą i dostać świadectwa.
- Pani były już w ostatniej klasie?
Już byłam w ostatniej klasie.
- Zdążyła pani promocję dostać przed samym Powstaniem?
Ukończenia szkoły podstawowej – przed samym Powstaniem.
- Jak pani zapamiętała moment wybuchu Powstania?
To była nieprawdopodobna chwila. To był piękny, letni dzień, słoneczny. Młodzież w moim wieku zgromadzona na podwórzu, podwórze dość duże, zielone, z kwiatuszkami, z jakimś klombem. Przy trzepaku żeśmy się wszyscy przeważnie spotykali. Tuż po piątej godzinie usłyszeliśmy strzały, więc wszyscy [skoczyliśmy] do bramy, do ogrodzenia. Co się dzieje na ulicy? Wtedy zobaczyłam młodego człowieka, który wspina się po tym metalowym ogrodzeniu i usiłuje wetknąć w jakąś obręcz flagę biało-czerwoną. Byliśmy strasznie zaskoczeni, bo przecież dzieciaki się nie orientowały, co się dzieje. W pewnym momencie z przeciwka, z numeru 46 i 48 wybiegli młodzi ludzie. Wpadli na nasze podwórko, powiedzieli, [że wybuchło powstanie]. Dozorca zamknął zaraz bramę i zaczęło się.
- Pamięta pani, kiedy pani zobaczyła pierwszych Powstańców?
Tak, byli to młodzi ludzie z opaskami biało-czerwonymi.
- Od razu pierwszego dnia Powstania?
Od razu.
- Jak pani zapamiętała te oddziały powstańcze? To byli młodzi ludzie zorganizowani, uzbrojeni?
Nie przypominam sobie, żeby mieli jakąś broń przy sobie. Byli to młodzi ludzie, mieli opaski na rękawach, jakieś torby przewieszone przez ramię. Najstarszy, chyba ich dowódca, powiedział do ludzi, którzy się natychmiast pojawili na podwórzu, co się dzieje i jak się mamy zachowywać. Wydali dyspozycje mieszkańcom kamienicy, gdzie powinni nocować, jakie powinni zrobić zapasy wody i przebić koniecznie przejście do następnej posesji, i następnej.
Piwnicami i podwórzami, bo między podwórzami był albo mur, albo jakieś ogrodzenie żelazne. Trzeba te bariery zlikwidować, żebyśmy się mogli komunikować z innymi domami i ulicami. Tak się stało, ludzie zabrali się do roboty.
- Wspominała pani o powstaniu barykady. Ona powstała w tym domu, w którym pani mieszkała?
Nie, to był Solec 101. Nam powiedziano, że ponieważ my mamy…
Nie, narożny to jest Czerwonego Krzyża 25, taki okrągły, on do dzisiaj stoi. Tam większość mieszkań zajęli Niemcy, bo to była elegancka kamienica, na krótko przed wojną wybudowana. To jest róg Solca i Czerwonego Krzyża. Przylegający do niego był [Solec] 99, w którym mieszkałam. Myśmy tam mieli kiepskie piwniczki, bo to były stare oficyny z dawnych czasów, trzy oficyny, przy bramie był budynek jednopiętrowy, w którym mieszkał właściciel kamienicy. Nam powiedziano, że mamy się przenieść do schronu pod 101 bocznym wejściem. Ludzie ze 101 przez nasze podwórko całą okupację przechodzili. Myśmy się tam przenieśli, i tam żeśmy nocowali w wielkiej piwnicy, niepodzielonej na poszczególne, małe, dla każdego lokalu. Tam ludzie zanieśli pościel, różne rzeczy, które były im najbardziej potrzebne, i przez pięć tygodni Powstania żeśmy tam koczowali.
- Budowa barykady była spontaniczna?
Tak.
- Reakcja ludności czy ktoś z Powstańców zasugerował?
Nie pamiętam, czy Powstańcy zdecydowali, w każdym razie wiadomo było, że na moście, na wiadukcie kolejowym, są Niemcy, a komunikacja między jedną stroną ulicy Solec a drugą jest konieczna, muszą ludzie się przedostawać. Od razu kamienie (bo jezdnia to były „kocie łby”), poszły w ruch, pręciutko mężczyźni w nocy te kamienie zlikwidowali i wykopali wielki rów. Układaliśmy później, głównie dzieciaki taszczyły, płyty betonowe z chodnika na podwórku jednym i na podwórku drugim, żeby wzmocnić ścianę oddzielającą nas od Czerwonego Krzyża i od mostu.
- Pamięta pani kontrakcję niemiecką? Po jakim czasie mniej więcej ona się rozpoczęła? Wspominała pani pociąg pancerny.
Tak, pociąg pancerny, ale to nie od razu, to było chyba w trzecim albo czwartym tygodniu Powstania. Pierwsze tygodnie były bardzo spokojne. O tyle niewygodne, że wody było coraz mniej, trzeba było chodzić na inne posesje, gdzie były studnie głębinowe, bo oczywiście wodociągi były zamknięte.
- Było ostrzeliwanie czy bombardowania lotnicze?
Na początku nie, były ryczące „krowy”, które waliły od czasu do czasu. Jak tylko ten ryk się usłyszało (to były najpierw trzy potężne porykiwania, a potem wybuch), to wtedy prędko się uciekało z powrotem do schronu. Nie żyliśmy przez dwadzieścia cztery godziny w piwnicy. Wpadało się do mieszkań, żeby coś zabrać. Z młodzieżą kręciłam się po Powiślu. Napisałam w moim wspomnieniu, że byłam na Tamce w ogrodzie zakonnic z koleżanką, bo porzeczki były dojrzałe, a byłyśmy bardzo głodne, że byłam na koncercie w pałacu Ostrogskich. To był koncert o treści patriotycznej. Dotarłyśmy podwórzami i schronami z rogu Czerwonego Krzyża i Solca aż na Tamkę, pod górę.
Byłam na Solcu pod 103, tam na podwórzu zorganizowano teatrzyk kukiełkowy. Nie wiem, czy to był jakiś garaż, czy komórki połączone razem, coś w rodzaju parterowego budyneczku na podwórzu. Tam się kilkakrotnie odbyło przedstawienie kukiełkowe, oczywiście o treści patriotycznej.
- Wspominała pani, że w pierwszych dniach Powstania zniknął ojciec.
Tak.
- Podejrzewa pani, że on należał do konspiracji?
Prawdopodobnie. Wiem, że był w elektrowni przez kilka dni.
- Miała pani jakiś kontakt z elektrownią?
Nie.
- A z ojcem przez te tygodnie?
Nie.
- Nie widziała go pani w ogóle?
Nie. On się pojawił chyba w czwartym tygodniu Powstania, dopiero wtedy przyszedł. Wiem, że w piwnicy koło nas na jakimś worku sobie usiadł.
Nie, już nie miał.
- Starsza siostra też była w Powstaniu?
Starsza siostra – w szpitalu przy ulicy Smulikowskiego. Potem, za PRL-u ta ulica nazywała się Spasowskiego.
- Była dużo starsza od pani?
Dwa lata, miała szesnaście lat.
- Jak pani pamięta dalsze tygodnie?
Pamiętam, że byliśmy coraz głodniejsi, już nie było co jeść, suchary się kończyły. Pamiętam, że pocisk (chyba z wiaduktu) uderzył w bramę 101. Ponieważ brama była częścią barykady, prosto z tej zamkniętej bramy szło się na dół rowem, na drugą stronę ulicy. Kursowali ludzie w jednym i drugim kierunku i przeważnie życie koncentrowało się w tej bramie, bo żeśmy mieli dość siedzenia w piwnicy. Pamiętam, że uderzył pocisk i wtedy zginął nasz znajomy, jeden z sąsiadów, Janek Sokołowski. Chyba miał dwadzieścia trzy lata. To na moich oczach się stało. Ranna była sąsiadka, pani Kaczmarek i lekarz, który przypadkowo się znalazł na naszym podwórzu, po prostu z ulicy, jak wybuchło Powstanie. Trzeba go było utrzymywać, dać mu coś do jedzenia i do spania. Ten doktor był ranny w nogę. Wiem, że moja mama przegotowaną wodą z czajnika polewała roztrzaskane udo i wyjmowała resztki jakiegoś szrapnela, a potem kazała nam drzeć prześcieradła na pasy i bandażowała mu tę nogę. Mój ojciec i sąsiad nieśli tego człowieka przez rowy i doły warszawskie do kościoła na Woli.
Nie. Wtedy kiedy nas wszystkich zabrali Niemcy z piwnicy, ojciec go niósł na plecach, a ponieważ to był wielki i ciężki mężczyzna (nie mój ojciec, ten ranny), to zmieniali się z sąsiadem i go taszczyli obydwaj. I sąsiadka była ranna. Janek zginął, na drugi dzień, na podwórku był jego pogrzeb. Również na naszym podwórzu był pogrzeb zabitej kobiety.
- Była pani świadkiem postrzelenia?
Tak, z białą flagą wyszła na róg Czerwonego Krzyża i Solca.
- Pamięta pani datę? To były pierwsze dni Powstania?
To były pierwsze dni Powstania.
- Została zastrzelona przez Niemców?
Tak, przez Niemców.
Z pociągu padły strzały i ta kobieta upadła. Ruszała się jeszcze przez jakiś czas. Również byłam świadkiem śmierci sanitariuszki pierwszego dnia Powstania, na ulicy Solec, przed bramą 46. Widziałam tę czarnowłosą dziewczynę, podskakiwały jej nogi, jak siekli z karabinu maszynowego. Z bramy wysunięto bosaki, żeby wciągnąć ranną, [ale] bosak został porąbany na kawałki. Jakiś snajper widocznie miał doskonały punkt obserwacyjny i zabawę.
- Skąd był ostrzał niemiecki?
Prawdopodobnie albo od wiaduktu, albo z któregoś piętra szpitala na Solcu. Tamten narożnik jest bardzo otwarty i numer 46 był widoczny. Pamiętam, że ta dziewczyna wybiegła z torbą Czerwonego Krzyża przed bramę i nagle upadła. Jeszcze barykady nie było, to było pierwszego dnia.
- Została pochowana u was na podwórku?
Została pochowana na podwórzu, [gdzie] był duży zieleniec, który zamieniono na cmentarzyk.
- Czy nastroje ludności w czasie Powstania się zmieniały? Pamięta pani entuzjazm pierwszych dni? Wieszanie flag, radość?
Pamiętam. Radość ogromna, że to szybciutko się skończy, że jeszcze parę dni.
- Wszyscy liczyli, że to nie będzie długo trwało?
Tak, jeszcze kilka dni i będziemy wolni. Ale stało się, jak się stało.
Tak, bo przybywało krzyżyków na naszym podwórku. Poza tym coraz rzadziej Powstańcy przebiegali przez nasz schron. Teatrzyk na Solcu 103 zniknął.
W garażu. Nagle zrobiło się jakoś pusto, dziwnie. Od czasu do czasu przebiegło kilku chłopaków w hełmach, z opaskami, mieli jakąś broń przy sobie, ale coraz rzadziej to było.
- Coraz rzadziej pojawiali się Powstańcy?
Tak. I zmartwienie, że jedzenie się kończy, że nie mamy żadnych leków. Co dalej? Kobiety siedziały w piwnicy z młodzieżą i dziećmi. Z taką młodzieżą jak ja, bo ta starsza gdzieś się starała udzielać. Żeśmy się modlili. Modły trwały od rana do wieczora, pamiętam.
- W piwnicach się odbywały?
W wielkim schronie na Solcu. To był taki schron jak dwie sale.
- To była piwnica pod kamienicą?
Pod kamienicą Solec 101, wielkie podziemie. Poza tym mówiono, że jest to specjalna konstrukcja żelbetonowa, że jest bardzo bezpiecznie. Ale czułam, że budynek się chwieje.
Przede wszystkim bombowce już latały nad Warszawą, wtedy się budynek chwiał.
- Zaczęły się bombardowania?
Bombardowania. I to tak nisko, że kiedyś stojąc na podwórku, widziałam głowy lotników i dziwiłam się, że się nie zahaczą którąś częścią.
- Latali nad samymi dachami?
Nad samymi dachami. Wiem, że żeby się dostać do naszego mieszkania (po coś mnie mama posłała, chyba po sweterek, bo było mi zimno), musiałam przejść przez dwa podwórza, wyjść ze schronu, podwórze 101, na podwórko 99. Wtedy ten warkot strasznie nisko usłyszałam, zobaczyłam samolot, który pikował w dół i głowy pilotów, i wypadające wielkie jaja spod dolnej części samolotu.
- Kiedy Niemcy zajęli dom, w którym państwo się schroniliście?
Szóstego września.
- Już byliście razem z ojcem?
Ojciec już się do nas przyłączył, siedział cichutko, nic się nie odzywał, coś do mamy szeptał, ale nie słyszałam, co to było. Szóstego września rano już była cisza taka niesamowita, że aż przerażająca.
Tak. Zrobiło się strasznie cicho. Nikt już nie wpadł do naszej piwnicy, do tego schronu i nagle usłyszeliśmy:
Alle raus, Hände hoch! To zaczęliśmy wyłazić. Były betonowe schody, nowoczesny budynek, więc bardzo porządnie zrobiony. Czy oni tam weszli?
- Ile osób było w tej piwnicy?
To była dość duża grupa, prawie wszyscy mieszkańcy 99 i 101 poza tymi, którzy poszli do Powstania, tą niewielką grupą młodych. Pamiętam jeszcze nazwiska naszych sąsiadów, szesnastu mężczyzn zabrano, wrócił tylko jeden.
- Mówi pani o mężczyznach z domu, w którym pani mieszkała?
Tak, o mężczyznach ze 101 i 99, tych dwóch kamienic. Nie licząc starych mężczyzn, których do Pruszkowa popędzili i potem oni się rozeszli po Polsce.
- Pani wspominała, że ci żołnierze mieli bardzo azjatyckie rysy.
Bardzo. Byli skośnoocy i czarne włosy, żółte twarze. Byłam bardzo zdziwiona, skąd nagle w mundurach niemieckich takie twarze. Potem mama powiedziała mi, że to nie byli Niemcy. Ludzie mówili: „własowcy”.
- Jak oni się zachowywali, byli brutalni?
Dowódcą grupy żołnierzy, która nas pędziła przez Warszawę, był Niemiec, dla mnie wtedy starzy człowiek. Jak miał czterdzieści lat, to był już stary. Jeden taki skośnooki podszedł do mnie na Krakowskim. Był moment odpoczynku, wytchnienia, dano rozkaz, że mamy stać. kolumna kobiet z tobołami i z dziećmi zatrzymała się.
Tak. Mężczyźni byli pędzeni trochę dalej od nas i mój ojciec niósł tego rannego lekarza. Nie wiem, czy jeszcze jacyś ranni byli. Ktoś miał rękę obandażowaną czy głowę, ale szedł na własnych nogach.
- Mówiła pani o momencie odpoczynku.
Tak. To było na wysokości pomnika Mickiewicza na Krakowskim Przedmieściu. Na tyłach pomnika były publiczne ubikacje. W czasie okupacji były czynne. Tam był moment odpoczynku. Moja mama zajęła się starszą siostrą, która już była dorastająca panienką, szesnaście lat. Pamiętam, że wcisnęła jej małe dziecko od sąsiadki. Sąsiadka miała dwoje dzieci, jedno trzyletnie prowadziła za rączkę, a niemowlę niosła. Mama poprosiła ją, żeby dała to dziecko mojej siostrze do niesienia, bo oni nie dotykali kobiet, które niosły małe dzieci, widocznie mieli taki rozkaz. Ja stanęłam sobie z boku mamy i siostry, bo mama była cały czas nią zajęta. Skośnooki żołnierz podszedł do mnie, wziął mnie za rękę i pociągnął do drzwi ustępu. Pchnął butem te drzwi, one się same rozsunęły i zobaczyłam strome schody, a na dole siedzących żołnierzy, karabiny stały pod ścianą. On mnie popchnął, nie wiedziałam, co on chce ode mnie. Zeszłam chyba na dwa czy trzy stopnie i w tym momencie usłyszałam krzyk mojej mamy, po niemiecku, jak umiała, krzyczała:
Das ist kleine Kind! Nie byłam
kleine, bo miałam czternaście lat, ale ona tylko to pamiętała i umiała powiedzieć. Jakieś ręce wyciągnęły mnie z tego czwartego stopnia i kobiety wypchnęły mnie w tłum. Wiem, że się strasznie trzęsłam.
- Próbowali też inne młode dziewczyny wyciągać?
Tak, to w Ogrodzie Saskim. Jak już byłyśmy w Ogrodzie Saskim, to tam chodzili w tłumie i patrzyli się na twarze. Moja siostra miała chustkę zawiązaną pod brodą, jak babuleńka i niosła to małe dziecko. Chodzili, patrzyli, wybierali.
- Widziała pani, że wyciągali młode dziewczyny?
Takie siedemnaście, osiemnaście lat – w gruzy.
- To byli ci azjatyccy żołnierze?
To ci, którzy nas pędzili. Ten dowódca niemiecki prawdopodobnie pomógł mojej mamie i sąsiadkom wyciągnąć mnie ze schodów, bo on się nagle znalazł przy mojej mamie.
- Jak pani zapamiętała trasę, którą was Niemcy pędzili z Powiśla?
Wybrzeżem Kościuszkowskim.
- Wspominała pani o takim ludzkim geście Niemca, że chciał dać wam coś do jedzenia.
Kocioł stał parujący.
Tak. Niemiec wyciągnął menażkę w moim kierunku, ale nie skorzystałam z tego, bałam się. Nie wiem, czy chciał się zabawić moim kosztem, czy rzeczywiście chciał mi dać tę zupę. Popędzili nas dalej, do Karowej. Tam widziałam wystającą z gruzów, spaloną, zwęgloną rękę. Potem jakimś wąwozem przecięliśmy Krakowskie Przedmieście i ulicą Miodową czy Traugutta, już nie wiem dokładnie którędy, znaleźliśmy się w Ogrodzie Saskim. Tam był znowu postój i wybrali kilka dziewczyn. Potem z Ogrodu Saskiego do kościoła na Woli.
- Do kościoła Świętego Wojciecha?
Tak. Z kościoła na Woli rano, bo żeśmy tam noc spędzili.
- W kościele była selekcja?
Właściwie selekcja już nastąpiła na Wybrzeżu Kościuszkowskim, bo cały czas krążyli i mężczyzn popychali do tyłu. Oddzielono mężczyzn od kobiet, oni niby szli w tej samej kolumnie, ale w pewnej odległości od nas. Jak do kościoła żeśmy wchodzili, to już mężczyźni poszli na lewo, my na prawo.
- To był ostatni dzień, kiedy widziała pani ojca?
Ostatni dzień, kiedy widziałam ojca. Rano z kościoła na Dworzec Zachodni, do wagonów. Z Dworca Zachodniego krótko do Pruszkowa się jedzie, raptem dwadzieścia minut. Nasza sąsiadka, pani Czyżewska z dwiema córkami, wyskoczyła z pociągu. Myśmy jej bardzo zazdrościły, że jej się udało wyskoczyć. Pociąg zwalniał przed Pruszkowem i one trzy wyskoczyły. Ale potem je złapali.
- Pamięta pani, gdzie się znalazły?
Znalazły się w Niemczech.
- Pamięta pani inne ucieczki z tego pociągu?
Nie. Tylko tę, bo te sąsiadki były w naszym wagonie i one otworzyły drzwi, jak pociąg zwalniał, i wyskoczyły we trzy. Ale później się znalazły w Niemczech.
- Jak pani zapamiętała obóz w Pruszkowie?
Byłam sama, bo mnie oddzielili od mamy w Pruszkowie. Jak przez bramę żeśmy się dostawali na teren tych garaży czy hangarów, to od razu starych i dzieci na prawo, te, co tak na oko się nadawały do roboty, na lewo. Mnie do grupy prawej, potraktowano jako dziecko.
Mamę z siostrą do tej drugiej grupy. Ale raniutko odnalazłam je za drutami […]. Nie były pod prądem, zwyczajne druty kolczaste i odległości były dość duże między poziomami. Ktoś mi podniósł i się przeczołgałam, i byłam tam, gdzie kobiety przeznaczone do pracy. Nie wiedziałam, co z nimi będzie, ale chciałam być razem.
- Połączyła się pani z powrotem z rodziną?
Tak.
Od razu nas do pociągu, oczywiście do bydlęcych wagonów i pojechałyśmy do Breslau, czyli Wrocławia. Tam do baraków.
Kobiet nadających się do pracy. W Breslau, w baraku drewnianym były straszne pluskwy.
- Ile dni byłyście w tym obozie przejściowym?
To było krótko chyba, jeden albo dwa dni w Breslau.
W Pruszkowie to tylko noc, do rana. Moja siostra twierdzi, że 8 września nas zabrali, ale wiem, że 7 września.
Dla mnie jeden dzień. Byłam jedną noc sama, na drugi dzień już się połączyłam z mamą i z nią. Wiem, że żeśmy jechały tego samego dnia pociągiem, a ona mówi, że następnego. Jesteśmy już stare i pamięć może nas zawodzi.
Oczywiście, tylko towarowe.
- Warunki podróży były znośne?
Straszne. Przede wszystkim wyrwana deska w podłodze, żeby się można było załatwić w trakcie transportu. Zamknięte, zakneblowane wagony. Tak dojechałyśmy do Wrocławia, czyli wtedy Breslau. Wpędzono nas do baraków, w których były straszne pluskwy, miedzy deskami dosłownie roje, całe wianki pluskiew, tak że nie mogłyśmy w tym baraku nocować. Mama miała świece ze sobą, zapałki i troszeczkę spirytusu salicylowego chyba jako preparat opatrunkowy. W nocy paliła tę świeczkę, wydłubywała nam pluskwy z oczu, z uszu, bo to były roje. W końcu mówi: „Uciekamy stąd”. Żeśmy resztę nocy spędziły na zewnątrz, deszcz wtedy siąpił, było mokro, zimno, ale już przynajmniej pluskiew nie było takich strasznych. To była okropna noc w Breslau, którą zapamiętałam. Nad ranem wzięli nas do odwszalni. Wszystkie kobiety rozebrane do naga, każda musiała swoje rzeczy oddać do dezynfekcji. Długo się bardzo czekało na zwrot tych ubrań albo się dostało swoje, albo nie swoje, różnie to było. Wiem, że obsługujący nas to byli „ukraińcy”, po ukraińsku mówili między sobą i wołali do nas, żebyśmy zabierały z odwszalni gorące ciuchy. Potem (głodne byłyśmy strasznie) gotowaną brukiew nam dali i po kawałku chleba na cały dzień. Z Breslau po dwóch dniach wywieźli nas do Erfurtu. Erfurt to jest miasto chyba w Turyngii.
Tak. Tam jechałyśmy też zakneblowanymi wagonami dość długo i znowu ta deska wyrwana z podłogi. Było bardzo ciasno. Pamiętam, że rano pociąg stanął, a kobiety mówią: „Gdzie my jesteśmy?”. Któraś mnie podniosła, bo byłam najmniejsza i najlżejsza, do okienka zakratowanego u góry wagonu, żebym powiedziała, gdzie jesteśmy, może będzie jakiś napis, nazwa stacji. Okazało się, że nie ma żadnej nazwy stacji, tylko są piękne góry, wschodzące słońce. Powiedziałam: „Jak tu pięknie! Ale nie wiem, gdzie jesteśmy”. Były nawet złe na mnie, że takie zdanie pełne zachwytu wyraziłam.
Znalazłyśmy się na jakiejś stacyjce. Wtedy, pamiętam, otworzyli wagon, to się te kobiety brudne, cuchnące wysypały z wagonu i rozproszyły się między torami kolejowymi. To było na tak zwanej bocznicy, nie na samej stacji. Moja mama mówi: „Słuchajcie, patrzcie, tam kapusta rośnie”. Jakieś działki były blisko torów i któraś z kobiet podbiegła, zabrała główkę kapusty. Miałyśmy puszkę po marmoladzie. Piachem się ją wyszorowało, bo ona do innych celów służyła w czasie podróży. Wyszorowałyśmy piachem, jakaś woda, strumyk chyba płynął. Mama mówi: „Jak nam pozwolą (zapytamy się tego, co nas tutaj dogląda), może ugotujemy zupę z tej kapusty”. To była pierwsza zupa. Myśmy ze trzy godziny stali na tej bocznicy. Ktoś ze strumyka zaczerpnął wody do tego kubełka. Takiej dobrej zupy już później nigdy w życiu nie jadłam. Znowu nas do wagonu wsadzili i wieźli jeszcze parę godzin, znalazły się w Jenie.
Pamiętam, że w Jenie na stacji pozwolono nam wysiąść i ktoś rzucił… W każdym razie dotarła do mnie paczuszka, w której był chleb z pasztetem. Prawdopodobnie ktoś z podróżnych w kierunku tych obdartych nędzarek rzucił swoje kanapki. Do Jeny przyjechała Niemka z Tautenburga i zabrała nas do roboty.
- To był taki, można powiedzieć, targ niewolników?
Tak. Na placu apelowym.
- Byłyście tam zgromadzone?
Tak. Ona chodziła, wybierała. Mnie nikt nie chciał wziąć.
- To byli rolnicy okoliczni?
Rolnicy, ale to starzy ludzie, bo młodzi byli na froncie. Starzy Niemcy czy jak ktoś bez nogi albo bez ręki wrócił z frontu okaleczony i zajmował się dalej gospodarstwem, to też przyjechał wybierać parobków.
- Brali też do zakładów przemysłowych?
Tak. Brali i do przemysłowych, ale moja mama mówi: „Słuchajcie, będziemy się starały, żeby nas na wieś zabrali, bo tam bezpieczniej”. Żeśmy całą wojnę przeżyły w Warszawie, więc wiadomo było, jak to jest w mieście, nie ma co jeść i nie ma czym palić. Mówi: „Na wsi to zawsze się coś znajdzie. Albo patyki na opał, albo w lesie się znajdzie jakiegoś grzybka czy jagody. Musimy iść na wieś”. Udało nam się, bo nas zabrali do Tautenburga.
Pięć, bo i babcia moja, i jej córka, czyli moja ciotka. Ta Niemka, która nas pięć zabrała, zawiozła nas podmiejską kolejką do Tautenburga, to niedaleko od Jeny, jakieś dwadzieścia parę kilometrów, tak mi się wydaje na oko. (Potem żeśmy uciekały do Jeny na piechotę). Zaprowadziła mnie, babcię i ciotkę Helenę (wówczas młodą kobietę, dwudziestotrzyletnią) do
Frau Marie Pezold, która miała
Gasthaus, czyli pensjonacik. U niej mieszkało parę rodzin z Drezna i Berlina, uciekinierki z dziećmi. Moja mama się dostała do bauerki i siostra do bauerki. Z tym że siostra na roli nie pracowała, była tam służącą, zmywała, gotowała, prała, a mamę brano do robót w polu.
Frau Pezold miała
Gasthaus, wynajmowała pokoje pensjonariuszom, które myśmy musiały sprzątać, palić w piecach, przygotować opał, przytaszczyć ogromne ilości drewna i brykietów, i koksu do siedmiu pieców, bo dość duży był ten
Gasthaus. Poza tym miała restaurację, w której nie serwowano posiłków, tylko piwo. Restauracja była mniej więcej taka duża jak sala i myśmy musiały to sprzątać, tę pijalnię piwa. Raz na tydzień trzeba było wyszorować podłogę (która była z pięknych, dębowych desek) i piękne stoły, ławy. Szorowałyśmy proszkiem i ryżowymi szczotkami na kijach. Ona mówiła do nas po niemiecku: „Moja podłoga musi być czyściejsza niż stoły u tych bauerów, którzy do mnie przychodzą na piwo”. Musiałyśmy bardzo się pilnować.
- Jak was traktowały te Niemki?
Byłam zawsze głodna, od rana do wieczora.
Nie. Moją mamę bardzo dobrze traktowano, nie była głodna. Nawet zdarzyło się kiedyś, że dostała ciasto i dla mnie. Jej gospodyni upiekła jakieś
Kuchen i do mojej mamy mówi: „Tu jest dla ciebie ciasto, a ten kawałek – jak przyjdzie twoja córka”. Czasami do mamy wieczorem biegałam, jak się za nią stęskniłam albo byłam bardzo głodna, bo u
Frau Pezold było bardzo cienko. Dostawałyśmy chleb krojony maszyną i to niewiele, często był suchy albo z melasą z buraków cukrowych, które żeśmy same zbierały, bo byłyśmy już w połowie września w Tautenburgu. Pamiętam, ona mnie wynajęła do zbierania buraków cukrowych, do swoich sąsiadów, którzy mieli wielkie pole i tam było rąk do pracy. Tam mnie zaprowadziła, bo nie bardzo mogłam trafić do nich. Dała mi swoje wielkie buty gumowe, bo miałam sandałki płócienne, a już było błoto i zimno. Te buty mi ciągle w błocie zostawały, bosa noga była wyciągana z nich. Cieszyłam się, że mnie do tych buraków posłała, bo właścicielka tego pola przyniosła w koszyku jedzenie dla pracujących w polu. Przynajmniej żeśmy jakieś jedzenie dostały przy tych burakach. Myśmy były głodne bardzo często. Na obiad była jakaś gęsta zupa, przeważnie ta sama i na kolację znowu parę kawałków chleba. Ona nas oszukiwała, bo dostawała na nas kartki żywnościowe. Ilu miała ludzi zarejestrowanych jako stałych mieszkańców, tyle dostawała kartek i na nas też. Myśmy dostawały na kartki margarynę i smalec, ale ona nam tego nie dawała, bo te kartki zagarnęła. O żadnym biciu mowy nie ma, ale była czasami ordynarna i wykrzykiwała na nas.
- Tą ostatnią wojenną zimę spędziłyście w Tautenburgu?
Tak. Ostatnią, straszną zimę, bardzo mroźną. To była chyba najgorsza zima z okresu sześciu lat wojny. Tak ją zapamiętałam. Wyszłam z Powstania w letniej sukience, w sweterku byle jakim i w płóciennych wiatrówkach, trepkach. Ona mi dała swoje gumiaki, potem dostałam jakieś drewniaki, czyli tak zwane
Holzschuhe. A sweterek dała mi jedna z lokatorek, Niemka z Drezna,
Frau Wulf (pamiętam jej nazwisko), a jej siostra,
Frau Seitold dała mi jakąś spódnicę, bo byłam bosa i naga. Dały mi też coś w rodzaju kurteczki, dość ciepłej, dzięki temu byłam jakoś ubrana. Miałam wszy, nie miałam bielizny. Wiem, że babcia z Powstania złapała kapę z łóżka – to, co było w schronie, zanim nas wyrzucili stamtąd. Z tej kapy uszyła mi majtki i serdak. To było straszne. Najgorsze było to, że nie miałyśmy mydła, nie było czym głowy umyć. Babcia powiedziała, że trzeba będzie namoczyć popiół z popielnika. Mówi: „Nie wyrzucaj popiołu, jak czyścisz piece, tylko przynoś mi ten popiół w jednym dużym wiadrze”. Zalewała to wodą, woda się robiła brunatna, ale miękka. To był ług. Żeśmy to potem przez szmatę przecedziły, grzałyśmy i tą miękką wodą myłyśmy głowy, bo nie było mydła. Raz żeśmy ukradły troszkę proszku do prania, ale była straszna afera i myślałam, że nas pozabijają. Przyjechała do naszej
Frau Pezold przyjaciółka Rumunka. Rumuni współpracowali z Niemcami w czasie wojny.
Albo Niemka z Rumunii. Była strasznie niesympatyczna.
- Chciała pani jeszcze opowiedzieć o panu Pezold.
Pan Pezold był prawdopodobnie esesmanem i miał służbę w Buchenwaldzie. Buchenwald znajdował się około pięćdziesięciu kilometrów od Tautenburga. Oczywiście nikt nam o tym nie powiedział, ale myśmy się same domyśliły.
- Pamięta go pani w mundurze?
Tak. Na motorze na każdy weekend przyjeżdżał do swojej Marie i wtedy myśmy musiały szykować wielką kąpiel w
Waschkiste, bo tam nie było łazienki, ale były dwie kuchnie. Jedna do przyrządzania posiłków i spożywania, a druga do robót kuchennych jak zmywanie czy kąpiel, pranie. Tam się przygotowywało wielką kąpiel w aluminiowej wannie. Oczywiście było potem pranie jego bielizny, on się przebierał w cywilne ubranie i spędzał weekend z żoną. Dla nas był dość sympatyczny, ale zawsze z Buchenwaldu przywoził prezenty. Nie mówił, że jest w Buchenwaldzie, ale potem się wszystko wydało. Te prezenty to były piękne suknie balowe, futra, etole, prawdopodobnie rzeczy z rabunku. Pani Pezold była kobietą wysoką i dość potężną, nieraz taka piękna suknia balowa jej nie pasowała, z dwóch robiła jedną. Radziła się nas, jak połączyć materiały, jaki zrobić fason. Pytała się mnie albo ciotki Heleny, która była dorosła już wtedy, a ja smarkata, ale też czasami się pytała.
- Pamięta pani grupę jeńców włoskich, którzy pracowali w tej samej miejscowości, razem z wami?
Tak. Żeśmy do tartaku od czasu do czasu woziły na wózku duże polana z lasu, które nam przydzielono na opał i Włosi musieli to elektryczną piłą pociąć na klocki. Myśmy korzystały z tego.
Ich tam było około pięćdziesięciu. To byli marynarze włoscy.
Na terenie tartaku był barak i oni tam byli zakwaterowani. Raz w tygodniu wolno im było wyjść poza teren obozu i spotykaliśmy się z nimi na polanie w szopce pasterskiej. Tautenburg leży wśród niewysokich gór, to są Sudety chyba. Oni się z nami zaprzyjaźnili. Pięknie śpiewali.
- Stosunki były bardzo przyjazne?
Bardzo przyjazne, przede wszystkim byli w takiej samej sytuacji, jak my, bo to byli zbuntowani marynarze, których uznano za wrogów i wygnano do roboty, do Niemiec.
- Zapamiętała pani samosąd Niemców?
Tak. Dwóch z najstarszych Włochów… Potem żeśmy się dowiedziały, że doszło do kłótni między starszymi marynarzami a szefem tartaku, Niemcem. Prawdopodobnie oni się odgrażali, że jak się wojna skończy… Tak się domyślamy, bo na początku maja (chyba to był 1 czy 2 maja) spotkałyśmy się z kilkoma Włochami i oni powiedzieli nam, że Aldo i Sandro zostali wczoraj w lesie zastrzeleni. Zaprowadzili nas w to miejsce, gdzie były na liściach ślady krwi. Postanowiłyśmy uciec stamtąd.
- Pod wpływem tego wydarzenia?
Tak. A poza tym uznałyśmy taką zbrodnię za straszną rzecz. Tam podobno była jakaś ostra wymiana zdań, może się ci Włosi odgrażali.
- Mieliście już świadomość nadciągania wojsk alianckich?
Przyjechały trzy jeepy do Tautenburga, w tej czołówce prawie sami czarni Amerykanie, uśmiechnięci. Myśmy jakieś zerwane kwiatki rzuciły im na samochody, pokazałyśmy swoje „P”, ale to nic im nie mówiło. Żuli gumę do żucia i parę paczek gumy do żucia rzucili w naszym kierunku, i camele, i pojechali dalej.
To był 1, 2, 3 maja. I nic się nie dzieje.
- Pojechała ta czołówka i nikt się nie pojawił dalej?
Pojechała ta czołówka i koniec.
Frau Pezold zrobiła się nagle bardzo dobra, pyta się, jak się Rosjanie zachowują, a my mówimy, że nie wiemy, bo nie miałyśmy z nimi kontaktu. Moja ciotka troszkę starała się nastraszyć
Frau Pezold. Kazała mi zdjąć portrety przywódców nazistowskich: Hitler, Himmler i Göring, które wisiały na czołowej ścianie w restauracji. Deptała po tych portretach ostentacyjnie przy nas, takie przedstawienie zrobiła z tymi portretami. Wiem, że coś dostałyśmy nawet dobrego do jedzenia. Moja mama, która do nas dotarła, mówi: „Słuchajcie, uciekamy stąd do Jeny”. I tak się stało.
- Uciekłyście wszystkie, w piątkę?
Wszystkie, w piątkę. Później dołączyła do nas jedna Polka. W tej wsi, jak żeśmy zostały tam dowiezione, była grupa Polaków: Janek, Stasiek, Ukrainka Barania i Antek, tych czworo z Polski. Nigdy się nie dowiedziałyśmy, w jakich okolicznościach się tam znaleźli. Byli kilka lat. Czy przyjechali na roboty, bo sołtys ich wyznaczył z listy (musiał taki kontyngent dać co roku), czy przyjechali na ochotnika? Mama się nawet zapytała jednego z tych chłopaków, czy ucieka z nami do Jeny, a on powiedział: „Nie”. – „A dlaczego, Stasiek, nie chcesz z nami iść do Jeny? Tam są już Amerykanie”. – „A bo ja tu mam własną sztubę, elektryczne światło i co sobota
Kuchen”. Powiedział, że on się absolutnie stąd nie rusza. Taka jego wola. Myśmy pieszo dotarły do Jeny, bo wiedziałyśmy, że tam są Amerykanie. Dwa dni wcześniej moja siostra z ciotką Heleną wybrały się do Jeny. Już
Frau Pezold nas nie przymuszała do żadnej roboty przez te parę dni maja, już żeśmy były wolne jak ptaki. Chociaż to, co do mnie należało, starałam się wykonać. One poszły dwa dni wcześniej. Dowiedziały się, gdzie jest jednostka amerykańska, która zbiera rozsianych po całych Niemczech ludzi innych narodowości. Spotkały kilku więźniów z Buchenwaldu, którzy uciekły z obozu, zanim marsze śmierci zostały zorganizowane przez Niemców.
Polacy. To byli przeważnie oficerowie polscy, którzy uciekali z oflagu i za karę trafiali do obozów koncentracyjnych. Namówili moją siostrę i Helenę, żebyśmy zostawiły wieś i uciekły stamtąd, zanim będzie kapitulacja i oficjalne zakończenie wojny. One wróciły i mówią: „Pakujcie, to co macie i raniutko idziemy do Jeny”. I tak się stało.
- Przeniosłyście się do Jeny?
Do Jeny. Buchenwaldczycy zorganizowali nam jakieś lokum. Ich tam było kilkudziesięciu. Zajęli jakiś barak poniemiecki i nam izbę przygotowali. Było nas pięć. Na moją mamę już wszyscy mówili: „mamo”, chociaż niektórzy byli od niej starsi. To była ich mama. Razem z nimi po dwóch tygodniach zabrali nas Amerykanie do Buchenwaldu. Tam zobaczyłam generała Eisenhowera i straszne, odkryte rowy, bo odkryto rowy pełne zwłok. Ci ludzie byli niezidentyfikowani. Pamiętam, że mieszkańcy Buchenwaldu… Nie wiem kto, chyba wojsko amerykańskie ich przypędziło i kobiety, Niemki w mundurach musiały wyciągać te zwłoki, i identyfikować. To nie były ciała w rozkładzie, to byli ludzie, którzy umarli na bardzo króciutko przed kapitulacją. Tylko troszkę były zasypane te rowy ziemią dla kamuflażu, że to są stare dzieje. Wyraźne były pasiaki i wyraźne były winkle.
- Stan rozkładu był niewielki?
Niewielki. Wyraźne były winkle na pasiakach i nawet numery więźnia.
- To zrobiło na pani wstrząsające wrażenie?
Straszne. Przede wszystkim ten straszny odór. Ludzie mieli maski, ale ja z tego baraku, gdzie nas zakwaterowali, wybiegłam.
- Byliście zakwaterowani na terenie obozu?
Tak. Amerykanie nas (ludzi zebranych z okolicznych, podjenowskich miejscowości) zakwaterowali w murowanych blokach po SS. W Buchenwaldzie byłyśmy dwa tygodnie i po dwóch tygodniach powiedziano nam, że jeśli chcemy wracać do Polski, to mamy tu czekać na Armię Czerwoną, a jeśli chcemy jechać na zachód, to jedziemy z wojskami amerykańskimi. Moja mama wybrała to drugie. Po dwóch tygodniach wojskowymi samochodami wywieźli nas do Westfalii, do miasta Fritzlar, gdzie powstał obóz międzynarodowy, zebrany ze wszystkich ludzi z Westfalii, z Bawarii, którzy chcieli tam przebywać pod władzą amerykańską. Znalazłyśmy się we Fritzlar.
Nie taki przejściowy, bo trwał prawie dwa lata.
- W jaki sposób zostało życie zorganizowane?
Polacy tam stanowili najliczniejszą grupę. Bardzo szybko powstała polska szkoła podstawowa, różne warsztaty rzemieślnicze. Obóz był zamknięty, jak ktoś chciał się wydostać do miasta, musiał mieć przepustkę od komendanta.
Komendantem głównym był Amerykanin, ale zastępcą jego był jakiś polski oficer i francuski, bo tam i Francuzów trochę było. Troszkę było Jugosłowian, ale grupa polska najliczniejsza. Wkrótce sami Polacy zostali. Stamtąd wróciłyśmy dopiero w 1946 roku na jesieni.
- Co się działo z tym obozem? Był rozładowywany? Pani wspominała, że omal nie trafiła do Australii z tego obozu.
Tak.
- Czyli proponowano wyjazd z tego obozu?
Oczywiście proponowano wyjazdy w różne części świata, na początku do Anglii, do Włoch, ale na początku w ogóle nam się nie chciało śnić o czymś takim.
- Miałyście pomysł, żeby wracać?
Miałyśmy pomysł, żeby wracać, tylko musimy jeszcze poczekać, może się ojciec odnajdzie.
Szukałyśmy ojca.
Tak, przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Nie dawało to żadnego rezultatu. Dostałyśmy komunikat radiowy, że wujek z Łodzi nas poszukuje. Mama bardzo się wzruszyła i mówi: „To jednak wracamy, skoro mój brat nas poszukuje”. Ale czekałyśmy. Zostałam wysłana do gimnazjum, do Wetzlar. Był podobny obóz w Wetzlar, blisko Kassel. Znowu duża grupa Polaków i polska szkoła, polskie gimnazjum, bo już podstawówkę miałam.
- W Niemczech spędziliście czas do 1946 roku?
Do 1946 roku, do jesieni.
- Wtedy się zdecydowałyście na powrót?
Tak. Codziennie słuchałyśmy Radia Warszawa. Propaganda oczywiście nakłaniająca Polaków do powrotu do kraju była tak silna i tak przemawiająca do nas, że ja i siostra codziennie żeśmy postanawiały, że jutro już wracamy. Mama się śmiała i zapisała się na transport do Australii, bo już Anglia nie chciała nas przyjąć. Po dwóch tygodniach wypisała się. Zapisała się na kolejny transport, znowu po pewnym czasie statek odpłynął, nie popłynęłyśmy. Miałyśmy po raz trzeci być zapisane, ale w końcu mama się złamała. Mieczysław Fogg swoją piosenką chyba spowodował to, że żeśmy wróciły.
Pociągiem towarowym, takim samym, jakim żeśmy do Niemiec pojechały. Mam nawet zdjęcie z transportu powrotnego do Polski, przed takim wagonem, gdzie jest po polsku napisane: „Życzymy szczęśliwej podróży”.
- Jak pani Warszawę zapamiętała, jak wróciłyście?
Strasznie. Ale się już coś działo. Jak wychodziłam z Warszawy, to na moich oczach miotaczami ognia podpalili naszą kamienicę. Piwnica się zaczęła palić, wszystkie okienka jednocześnie – po wygnaniu nas na ulicę.
Od razu podpalili dom 99, ten nasz.
Ten 101 przetrwał. To chyba był jeden na całym Solcu, na odcinku Solca od Tamki do Czerwonego Krzyża. Oczywiście mocno pokiereszowany.
- Wszystkie domy były wypalone?
Dziadostwo wypalone, bez okien. Można było do tych murów wejść. Nawet jak schodów nie było, to ludzie kładli deski i jakoś się tam drapali, ale to wszystko wymagało bardzo dużej roboty, żeby tam żyć.
Po powrocie nie miałyśmy gdzie zamieszkać.
- Nie chciałyście wracać, nie było takiego pomysłu, jak zobaczyłyście Warszawę?
Nie było. Mama coś takiego mówiła, że żeśmy jej złamały życie, że jesteśmy wszystkiemu winne. Parę razy tak powiedziała.
- Byłyście zadowolone obie, że wróciłyście?
Różnie to bywało. Miałam szesnaście lat, siostra osiemnaście. Cieszyłyśmy się, że żyjemy i że tyle jest młodych ludzi, że mówią po polsku, że jest szkoła normalna.
- Kogoś ze znajomych z ulicy spotkałyście?
Poszłyśmy na Solec i były adresy na murach, różne napisy: „Iza poszukuje Baśki”, „Baśka poszukuje Izy”, „Mieszkam na Pradze” albo: „[Mieszkam] pod Warszawą” – podany adres. Odnalazłyśmy się po kilku latach. Teraz jest nas jeszcze siedem ze szkoły na Drewnianej i wszystkie się na imieniny i rocznice spotykamy.
- Jak się zakończyły poszukiwania ojca?
Z Arolsen dostałyśmy informację, że był więźniem Dachau i stamtąd skierowany do Natzweiler. Frankfurt, komando Natzweiler. Ślad po nim zaginął.
- Pani wspominała, że szukała grobu w Dachau?
Szukałam grobu w Dachau. Ile razy jestem w Dachau, to biegam na ten cmentarz, który już znam, ale czytam od nowa, a nuż przeoczyłam. Wiem, że w Monachium jest mogiła zbiorowa, gdzie jest około tysiąca więźniów pochowanych. Część z nich to są bezimienni.
- Czy sądzi pani, że tam zginął ojciec?
Może tam, bo to, że był do komando Natzweiler oddelegowany, to nie znaczy, że tam zginął. Były marsze śmierci organizowane, pędzono więźniów od obozu do obozu, po drodze padali i potem zbierano tych zmarłych, i chowano w różnych zbiorowych mogiłach.
- Wspominała pani, że z tej grupy kilkunastu mężczyzn z kamienicy przeżył tylko jeden.
Jeden, który do tej pory żyje, ma dziewięćdziesiąt jeden lat, Kazimierz Zbrzeski. To jest mąż mojej ciotki Heleny, która była ze mną u
Frau Pezold.
- Jakie były pani powojenne losy? Gdzie mieszkałyście? Już na Solec nie wróciłyście?
Nie wróciłyśmy, bo było wszystko w gruzach. Byłyśmy dwa tygodnie w Łodzi, u wujka przy ulicy Piotrkowskiej, ale chciałyśmy do Warszawy. Mamie się przypomniało, że ma bardzo daleką kuzynkę na Ochocie. Mówi: „Idziemy na Tarczyńską, może Kozłowscy wrócili”. Żeśmy dotarły na Ochotę, do ulicy Tarczyńskiej numer 11. Na bramie po polsku i po rosyjsku było napisane, że dom grozi zawaleniem, ale ludzie wchodzili i wychodzili, to myśmy weszły. Klatki schodowej nie było, tylko deski i poprzeczki. Na drugie piętro, dzwonimy: są Kozłowscy. Ona wróciła z Oświęcimia z córką.
- Byli wywiezieni do Oświęcimia?
Ochota 5 sierpnia już była w rękach niemieckich. Piątego sierpnia zostały wywiezione do Oświęcimia, a wujek, ich ojciec i mąż, całe Powstanie przeżył w piwnicy na Tarczyńskiej 11. Mieszkał tam przez dwadzieścia lat, znał to podziemie doskonale.
Nie wyszedł.
Ukrył się. Tak jak Szpilman się ukrył.
- Był robinsonem warszawskim?
Taki robinson warszawski. Całe Powstanie, do 19 stycznia. Powstanie i jeszcze prawie pół roku, okres śmierci miasta.
- Wspominał coś z tego okresu?
Mówi, że jak już Niemcy się wycofali, a Rosjanie jeszcze nie weszli, to miasto było umarłe, nic się nie działo. Miał beczkę kapusty, miał jakieś smalce w garnkach, więc tym się żywił. Potem zaczął wychodzić powolutku poza obręb podwórza jednego, drugiego, trzeciego. Okazało się, że nie on jeden, że są inni, którzy nie wyszli z piwnic, ukryli się. Uciekał tylko przed Rosjanami, bo jak Rosjanie zaczęli plądrować piwnice i niektóre lokale bogatszych kamienic, to się zorientowali, że ktoś żyje w tej piwnicy i zaczęli go tropić. Ale jakoś mu się udało, znał różne przejścia. Tarczyńska 11 to dwa podwórza, sześć oficyn, tak że olbrzymi teren i jakoś mu się udało ukryć, aż ze strychu wyszedł na dach trzonem kominowym.
- Mówiła pani o tym, że wróciliście na Tarczyńską.
Tak. Na Tarczyńskiej jeden pokój nienadający się do życia, bo wszystko wypalone, oni mieszkają w kuchni i w pierwszym pokoju. Woda w kranie na szczęście była. Ciotka mówi: „Możecie spać w wypalonym pokoju”. Ściany były wypalone, nie było podłogi, okna zabite dyktą. Myśmy się ucieszyły, że pozwalają nam tam koczować na razie. Jakieś materace, sienniki zorganizowano i żeśmy przez parę dni tam koczowały. Okazało się, że w sąsiednim lokalu jest jeden pokój do sprzedania. Jaka to była sprzedaż? Jakiś sprytny człowiek spod Warszawy przyszedł po Powstaniu, zajął kilka lokali i miał do sprzedania. W dużych kamienicach oczywiście, bo w małych czy willowych się bał, bo tam były małe zbiorowiska społeczności. A w dużych wiadomo: właściciela nie ma, jeśli jest, to jest ich kilku albo to jakaś spółka czy spółdzielnia. Pokój środkowy, przejściowy, przez który siedem osób przechodziło, był do sprzedania. Mama miała obrączkę, pierścionek, medalik mój, siostry, to wszystko spieniężyła, ktoś jeszcze pożyczył i zapłaciłyśmy za ten pokój. Wszystko ustnie. Potem była z dykty postawiona ścianka, która przedzieliła ten pokój na dwie części, żeby był pokój i ślepa kuchnia. Sąsiedzi przez tę ślepą kuchnię przechodzili i tak było piętnaście lat. Nigdy żeśmy nie dostały żadnego mieszkania kwaterunkowego.
- Nie starałyście się o kwaterunek?
Jak to nie?
Nie dostałyśmy. Nawet po wyjściu za mąż, w 1953 roku wymeldowałam się do Milanówka, ponieważ żeśmy facjatę wynajęli w Milanówku. W trzy miesiące później wyszła ustawa, że Warszawa jest miastem zamkniętym i przez jedenaście lat nie mogłam się zameldować w Warszawie. Oczywiście żeśmy przenieśli się do Warszawy, do sublokatorskiego pokoju, ale co trzy miesiące trzeba się było meldować na tak zwany okres tymczasowy. Nawet przez jedenaście lat miałam kłopoty ze spółdzielnią mieszkaniową, bo nie mam meldunku.
- Chciała pani wrócić do Warszawy?
Cały czas w Warszawie pracowałam, tylko tę facjatę wynajęliśmy w Milanówku, bo było tanio. Żeby kupić bilet miesięczny na pociąg dla mnie i dla mojego męża, musieliśmy mieć pieczątkę w dowodzie, bo kasjerka inaczej nie sprzedałaby biletu. Poza tym tam, gdzie się śpi, trzeba być zameldowanym. My, łatwowierni naiwniacy, żeśmy się wymeldowali. Kto przypuszczał, że wyjdzie taka ustawa?
- Czy coś na koniec tej rozmowy chciałby pani jeszcze dopowiedzieć, coś ważnego pani umknęło?
Dwa epizody zapamiętałam. Na krótko przed końcem wojny
Frau Pezold miała jakąś nocną rozmowę z
Bürgermeisterem i raniutko zawołała mnie do siebie. Miała gabinet na parterze i mówi: „Masz tu klucze. Idziesz do garażu. − Miała dwa wielkie garaże, w których przechowywałyśmy drzewo na opał i brykiety. − Tam jest dwóch mężczyzn, zaniesiesz im chleb i herbatę”. Garaż był zamknięty. Mówi: „
Oma i Helena nie może o tym wiedzieć”, czyli babcia i moja ciotka Helena. Mam zamknąć buzię na kłódkę. Wzięłam te klucze, poszłam z menażką i z chlebem. W garażu było dwóch pilotów amerykańskich w białych kombinezonach, prawdopodobnie ocaleli na spadochronach, spali na drewnianych klocach. Jak otworzyłam garaż obudzili się, uśmiechnęli się do mnie, coś do mnie mówili, ale nie wiedziałam, o co chodzi. Byłam mocno przestraszona. Zostawiłam bańkę z gorącą herbatą i chleb, i uciekłam. Oni coś powiedzieli, prawdopodobnie podziękowali, nie wiem. Zamknęłam garaż, jak mi
Frau Pezold poleciła.
- Czyli przechowywała lotników?
Prawdopodobnie złapali tych dwóch spadochroniarzy. Ich samolot był zestrzelony, oni się uratowali na spadochronie. Mieli białe kombinezony. Pamiętam, zimno było wtedy, marzec chyba. Potem przyjechał jakiś samochód wojskowy i zabrali ich, pamiętam. Cały czas myślałam później, co się z nimi stało, czy ich wzięli do niewoli, czy ich zabili, pamiętam.
Jeszcze inna historia, związaną z panem Pezoldem. Na jakieś trzy tygodnie przed naszą ucieczką z Tautenburga pan Pezold wrócił, przyjechał na motorze, przebrał się w cywilne ubranie i tego samego dnia gdzieś zniknął. Po kilku dniach moja gospodyni mówi: „Weźmiesz wózek. − Niemcy mają drabiniaste wózki, miniatura dużego wozu i się ciągnie za dyszel. − Pojedziesz do wsi Rockau. − Na północ się szło od Tautenburga, znałam drogę. − Tam będzie czekał na ciebie pan Pezold. Tylko babcia ani Helena nic o tym nie może wiedzieć”. Zapakowała kilka garnków z jedzeniem, jakieś ciasta, ciepłe koce, coś jeszcze. Jadę do tej wsi Rockau, to było około pięciu kilometrów, cały czas pod górę. Wózek ciężki, zsuwa mi się w dół, ale idę. W połowie drogi (samiuteńka tam, żywego ducha nie było) patrzę: wyłania się zza krzaków pan Pezold. Żeśmy ten wózek już razem zaczęli ciągnąć na piękną polanę wśród niewysokich skałek. Na tej polanie zobaczyłam dwóch czy trzech mężczyzn – jego koledzy, wszyscy w cywilu. Okazało się, że oni tam się ukrywają w jakichś załamaniach skalnych. Pan Pezold mnie pogłaskał po głowie, powiedział:
Schöne Mädchen, gut Mädchen. Jak umiał, komplementów parę mi powiedział i przyjął koce, ciepłe swetry i jedzenie. Mówi: „Za parę dni się zobaczymy”. Za parę dni znowu była taka sama wędrówka z jedzeniem dla męża i kolegów, a potem, za trzecim razem, już pani Pezold sama… Ja zostałam, ona mówi: „Ty teraz nie jedziesz, ja jadę”. Tylko cały czas mi dawała do zrozumienia, że nie mogę nikomu o tym powiedzieć.
- Pani po wojnie pojechała do Tautenburga?
Nie. Miałam pojechać, ale tak wyszło, że nie pojechałam.
- Z perspektywy pani doświadczeń i przeżytego czasu uważa pani, że Powstanie było potrzebne?
Zastanawiałam się nad tym wielokrotnie. To straszna, wielka strata, dwieście tysięcy ludzi. Straciliśmy przecież kwiat młodzieży polskiej, najbardziej wartościowych chyba. Cudem niektórzy ocaleli. Ale chyba za swoją godność warto było się bić, za takie poniżenie, jakiego myśmy doznali. Tak sobie z nas zadrwiono! Jedni mordowali, a drudzy się przyglądali i zacierali ręce. Mieliśmy się dekować, tak jak Czesi? Nie. Trzeba się postawić, trzeba, bo inaczej człowieka zmiażdżą. Mój szwagier zawsze mówił, że to straszny błąd, który został popełniony przez dowództwo armii podziemnej, że on by ukarał tych, którzy tak zadecydowali. Ale sam był tchórzem, zdaje się, i dekownik, nic dziwnego, że tak mówił. Czy bym poszła do Powstania, mając szesnaście, osiemnaście lat? Chyba tak. Na pewno bym się bała. Nie wiem.
Warszawa, 29 września 2011 roku
Rozmowę prowadził Piotr Ziółkowski