Roman Świeciński „Wanda”
Roman Świeciński, urodzony 4 lutego 1926 roku.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny?
[…] Mieszkałem na Przyokopowej 40, po drugiej stronie był „Philips”, przyszedłem do domu i zobaczyłem kartkę na stole, brat napisał do mamy: „Cześć”. Dopisałem się i poszedłem. Poszedłem na ulicę Przemysłową. Po drodze wpadłem do cioci, która mieszkała tam, gdzie Żelazna Brama jest, bo mieszkała na Ogrodowej, gdzie się urodziłem, ale założyli tam getto. Po drodze wpadłem [do ciotki] i pojechałem na Mokotów, tam gdzie myśmy mieli się zebrać. To śmieszne, bo nie pamiętam, kto tam nami dowodził, w jakiej szkole byliśmy, jaka to ulica była, to pamiętałem, a w tej chwili [nie pamiętam]. Początkowo nie wiedziałem, o co chodzi, polecieli tam trzech czy czterech, a furgon jechał z chlebem, a jeszcze nie zaczęło się Powstanie, i z tego furgonu zarekwirowali tam ileś bochenków chleba, nie pamiętam. Później żeśmy przyszli aż pod Narbutta, prawie jak jest szkoła na Kazimierzowskiej. Tam doprowadzili nas, parkan był, ale dziura w parkanie była i z tyłu budynku tylko jedno okno było na całej ścianie. Myśmy to okno jakoś otworzyli, tak było czyściutko, podłoga tak lśniła, malusieńkie mieszkanie jakieś (widać kobieta musiała jakaś być). Chcieliśmy skakać przez to okno i żeśmy stanęli, no, bo to pierwsze ruchy, no jak wejść do takiego mieszkania, ale żeśmy, nie pamiętam, jakoś żeśmy kombinowali, ale krzyknęli, poleciałem, a to był tył tego budynku, który wychodził na Narbutta. Na stole była zastawa, ale nikogo nie było w tym mieszkaniu. Nie wiem, czy Jacek, czy ktoś, wiem, że ja miałem hełm, w tym mieszkaniu, czy ja go znalazłem czy ktoś i po drugiej stronie był SS. Tam były garaże i zobaczyłem Niemca, oni chlebaki mieli, takie jak u nas z rączką. Zobaczyłem jego, to schowałem się za futrynę, wyglądam, patrzę, jego nie ma, a chlebak jest, spojrzałem w stronę Puławskiej, dobrze, że hełm założyłem, nie wiedziałem, co to, dopiero jak pierwszy strzał usłyszałem, tak jakby mnie ktoś uderzył w głowę, a ja stałem, przestrzeń była jak podwójne takie łoże małżeńskie. Ja przeleciałem przez tą barierkę i akurat jak jest mur, to trafił pocisk mnie w hełm, gdybym [hełmu] nie założył, to początek byłby dobry. Ale nas wycofali, już w bramie zobaczyłem pierwszego nieboszczyka, żeśmy na tą szkołę…
Ale nas przerzucili na Mokotów, a myśmy przecież wszyscy z Woli byli, tam te ulice główne znałem przedwojenne, człowiek młody był. Nie wiedziałem, gdzie jestem, zresztą nie chodziło się ulicami, tylko przez dziurę jakoś się wyszło i nie wiem, gdzie byłem. Stamtąd, to już ciemno było, wiem, że żeśmy [przyszli] na róg alei Niepodległości i chyba koło parku Dreszera, ale to nie jestem pewny. Tam jakiś oficer przyszedł, chyba na podłodze pod ścianą trochę żeśmy pospali i nad ranem żeśmy tą szkołę na Woronicza… Z daleka od tej szkoły byłem, zresztą nie tylko ja, moi koledzy, od Puławskiej, od Królikarni, bo szkoła jest obok Królikarni, no to już chyba ta szkoła zdobyta. Myśmy tam weszli, to normalna żandarmeria była, obstawili. Myśmy wyszli do jakieś willi, w której zostaliśmy chyba z tydzień, może więcej, nie wiem. Wychodziliśmy koło szkoły, koło wejścia do Królikarni, zrobili barykadę, a myśmy się zmieniali, pięciu czy sześciu nas chodziło, ostatni dom po prawej stronie, bo tam kolejka była po lewej stronie i w ostatnim budynku byliśmy. Węgrzy przyjeżdżali na motorze, bo tam cichusieńko, nikt nie wiedział, co się dzieje. I jak ktoś jechał, to myśmy przepuszczali, powiadamiali barykadę i w razie czego, jak oni nie dali rady, to nawet jak cofali, to myśmy byli za nimi. Później żeśmy stamtąd, nie pamiętam, jaka to ulica była, ale to była chyba ta sama co szkoła, nie wiem, tam parę willi było, ładne przedwojenne. I na Tenisowej jak park Dreszera jest mniej więcej, jak kościół na rogu Dolnej, to tam kwaterę mieliśmy do końca i stamtąd robiliśmy… Tam gdzie posyłali. Gdzie myśmy najpierw byli? Najpierw chyba na Dolnej, z Dolnej na Nabielaka, tam teraz jest chyba ZBoWiD. Stamtąd przeszliśmy na róg Dolnej i Chełmskiej, nie wiem, kto to zrobił, bo to jak na Wilanów się jedzie, w tym rogu wybudowane były pod ziemią murowane wywietrzniki na powietrze. Nie wiem, kto to zrobił, Niemcy przecież nie, no bo kiedy.
I tam jakiś czas byliśmy w tym właśnie [miejscu], takie [otwory] do przechodzenia były, nawet wysokie, ale tam były tylko dyżury. Wiem, że niedziela była, tak cichusieńko, przyjemnie. Nasz kolega wracał, nie wiem skąd, a pod jezdnią mieliśmy przejście wykopane, nawet nie widziałem, bo słyszę głos: „Nie tędy, tylko właź pod ziemię – do tego co przechodził – od Czerniakowskiej”. Nie wiem, jak to się stało, ale był olbrzymi wybuch, bo on miał specjalne gammony, takie angielskie [granaty], one się przyczepiały do czołgu, nawet strzępy zostały tylko.
I później mieliśmy połączyć się z Powiślem i atakowaliśmy klasztor, róg Czerniakowskiej, ale nie udało się. Przecież jednostka… Zresztą długo jeszcze po wojnie nasi… Przed wojną i po wojnie jednostka polska [stacjonowała]. No i żeśmy [się przesuwali] pomalutku, pomalutku, aż znaleźliśmy się na swojej kwaterze i stamtąd znów za Królikarnią zaczęło się, bo Niemcy zaczęli atakować uliczkami, nie pamiętam [nazw] uliczek, niektóre pamiętałem, ale już dzisiaj nie… Po [lewej] stronie była Królikarnia, [naprzeciwko] była szkoła, [środkiem biegła] Puławska, a [przed Królikarnią] ogródki działkowe. I myśmy… Niemcy zaczęli podchodzić i czołgami, i nie czołgami, i to trwało do późnej nocy, i przypadkowo, no nie wiem, jak się znalazłem koło tej szkoły. Szkoła się paliła, nie wiem, czy gasili ją, już nie pamiętam, czy się spaliła wtedy, czy nie… Jakaś dziewczynka czy kobieta krzyczała o pomoc. Nikogo nie było, pusto, ani strzelaniny, ucichło wszystko. Patrzę, ona stoi, prosi mnie, abym jej pomógł, bo tam ranny leży, dostał w płuca, to koniecznie [trzeba go ratować]. Kawał drogi był do szpitala od szkoły, a to przecież gruzy, nie gruzy, wiem, że donieśliśmy [rannego do szpitala]. Przyszedłem na Tenisową za parkiem Dreszera. Tego dnia jeszcze były walki, byłem na Tenisowej i jeszcze na Dolnej się znalazłem. Jak wróciłem na górę, to już jeden tylko był [i mówi:] „Chodź, szukaliśmy ciebie, mówili, że już ciebie nie ma, zginąłeś”. I zaprowadzili mnie dokładnie na Szustra, patrzę, oświetlone, co to jest, tyle tam ludzi, żandarmerii pełno, a tam był właz wejścia do kanału i oczywiście ja jak wszyscy, nawet się nie namyślając… Nie wiem, czy o tym kanale mówić w ogóle?
To przecież nie do opisania. Niektórzy, nie tylko oficerowie, ale inni, [szli,] a to z żonami, a to z narzeczonymi, kanał osiemdziesiąt centymetrów, a tu z jakąś kołdrą lub z czymś [do kanału wchodzą], zapychane, ale jakoś tam żyję, to znaczy, że przeszedłem, ale nie tylko ja. Jeden wybuch, drugi wybuch, jakieś zamieszanie się zrobiło, ale jeden drugiego nie mógł ominąć, a w małym kanale to sam człowiek się mieścił. No i zaczęły [krążyć] pogłoski podawane oczywiście [z ust do ust], że nie wiedzą, jak [dojdziemy], bo ci, co nas prowadzili, przewodnicy zginęli, Niemcy zrzucili [granaty] na Dworkowej. Zamieszanie było, przejście nie przejście. Wiedziałem, bo tam [byli] koledzy akurat z mojego plutonu, z mojej drużyny. Były specjalne jednostki, które pilnowały kanałów, żeby Niemcy nie podchodzili, cały czas tam byli. Ze Śródmieścia, z Mokotowa [przychodzili Powstańcy], bo przecież pola [z warzywami] tam były. A w Śródmieściu co na Marszałkowskiej rośnie? Wszystko co to tylko możliwe było, były specjalne oddziały, które nosiły [żywność], cztery godziny chodzili z ciężarem. Podobno, mówią, że dobę byliśmy czy czterdzieści osiem [godzin], nie chcę nawet mówić ile, bo to ja nie jestem pewny, ale nieważne. Wiedziałem o tym, że Niemcy zbudowali pod Dworkową tamę. Kiedy doszedłem, to faktycznie w tym wszystkim… Jeszcze człowiek młody, to wygłupiałem się, zacząłem płynąć, ale tak było. I tak, jedni przychodzą, drudzy się cofają, już wszystko jedno, jak mam się tu utopić, to [wolę] do Niemców wyjść. Za tamą była woda po kostki, tylko kawałek [był głęboki], a chodziło się z jednej do drugiej, żeby nie kanałem, bo tam przeważnie ktoś zawsze leżał. Jak szedłem, to za kanałkiem dalej już nie postawiłem do końca nogi, aby na kogoś nie wejść. No i wracać, nie wracać? No nie ja, bo jak tu się naradzić, bo tu jeden [przez] drugiego wychyla się, żeby zobaczyć i żeśmy poszli. Nie wiem, kto się zajął tym, [żeby iść dalej] czy nie, znał trochę drogę. Pobłądziliśmy i w skrócie mówiąc takie widoki, że nawet nie chcę opowiadać. Pamiętam, piękna dziewczyna (zresztą, która nie jest ładna), pamiętam blondynka, siedziała na boku i prosiła: „Dobijcie, dobijcie, dobijcie”. Drugi, patrzę, odchodzi, idzie w kanał w bok, patrzę, wychodzi z tego naszego kanału, idzie, zaczął śpiewać. I w skrócie mówiąc, tyle godzin musieliśmy chodzić, wszyscy byliśmy [umordowani], ale nie wiem, dlaczego ja nawet ich nie znałem. Miałem w chlebaku na głowie pistolet i granaty i może dlatego myśmy rozglądali się, wysadzimy byle jakiś właz, do Niemców, nie do Niemców, [gdzieś wyjdziemy], bo już nawet zapałki nie można było zapalić, bo tlenu nie było, jeszcze latarki jak były, to jakoś tam trochę było widać. I mieliśmy wysadzić. Kiedy przygotowaliśmy tę wiązkę, bo to wiązki się robiło, a jeden się wysadzało, to wybuch był, cofali się przed tym w razie czego, aby odłamki, nie odłamki [nas nie poraniły]. Nie wiedziałem, że zaczynam nie widzieć na oczy, no człowiek głupi, oczy zaczęły mnie szczypać, ze spodni chusteczkę wyjąłem i przecierałem oczy, a pływałem [w kanale], a ona ciągle w tym błocie, bo to nieraz było więcej wody, raz mniej. Wiem, że się cofali, powiedzmy, jak było do wyjścia [niedaleko], to mieli zakładać wiązkę i wszyscy się cofali, a ja nie wiem, dlaczego [przy mnie] stała czy nie, czy ona zasłabła… [Słyszymy:] „Nie, nie, nie wysadzać!”. Patrzę, pięciu czy sześciu zobaczyłem [chłopaków w] kombinezonach, nie pamiętam. Niemcy na motocyklach, mieli płaszcze zapinane, gumowe, to z tego [te postacie] miały porobione kombinezony. Jak on podszedł i mówi: „Chodź”. – „Nigdzie nie idę!”. Czułem, że to Niemiec. On [mnie szarpie:] „Chodź tu!”. Siły nie miałem, ciągnął mnie, podnosił, ciągnął. Ciemno, no i co to tam, resztki sił, patrzę, światełko się jakieś [tli], patrzę, hełm, karabin, o rany boskie, teraz mnie rozwalą. Przyglądam się, a to nasi. „Wchodź!”. Wchodzę po drabince, a to już były Aleje Ujazdowskie, tam poziomy różne były, po drabince wlazłem i znów byłem w kanale. Nie umiem sobie tego wytłumaczyć dzisiaj, jak to tam [chodziłem], musiałbym rekonesans zrobić. Nie wiem, ile to [przejście] trwało. Ten jeden, co mnie wziął, tam resztę mieli inni, bo widać na Śródmieściu się zorientowali, przecież czekali na nas, łączność była, wiedzieli, że myśmy wyszli; wiedzieli, ile nie ma ludzi. Jak myśmy tamę przeszli, to ci, co zostali, to coś zaczęli kombinować, i jeden wyszedł, drugi wyszedł, a Niemcy… Tam jest pomnik przecież, a tam dwie dziewczyny rozstrzelali… Tak mi się pić chciało, mówię: „Nigdzie nie pójdę dalej, daj się napić coś”. Ciągnął mnie i ciągnął, i mówi: „Ja też nie mogę już cię ciągnąć, chodź, pomóż mi trochę”. – „Dlaczego nie masz latarki ani nic?”. – „No i dobra, dobra, chodź!”. No i krótko: „No masz, masz, no napij się”. Już nie taki bardzo normalny byłem, mi się zdawało, ale macam zimna szklanka, o rany wypiłem – woda. On mówi: „Właź”. – „Ja nigdzie już nie pójdę”. Tam był właz na Aleje Ujazdowskie, naprzeciwko Wilczej. Ale ani siły nie miałem, popychał mnie, popychał, z góry mnie złapali i wyszedłem, a później gdzieś tam mnie [zaprowadzili]… Nawet postać nikt nie chciał koło mnie.
Nie wiem, jak to się odbyło, czy nas myli, dostałem jakieś stare bryczesy, damskie buty, kalosze, były jeszcze takie zamki żelazne, wsadzało się tam w dziurki i zamykało i jeszcze z obcasami. Jak prowadzili mnie Kruczą, to jak się patrzyli na mnie, no to śmiali się ludzie. No i tak przerzucali. Oczy mi przemyli, widać chyba nieumytego by nie zostawili, dali mnie, ja to nie wiem, czy to było czyste, czy nie, nie wiedziałem, że na oczy nie widzę, mówię: „Jak tu dajecie radę?”. Gdzieś nas zaprowadzili, że nie wiem ilu, bo oni też nie wiedzieli, jedni widzieli jak po wyjściu, a na drugi dzień zaniewidzieli. I tam może ten, co nas zaprowadził, to zginął, nie wiem, bo babki jakieś, [które biegały] za czymś, nie konkretnie za szabrem, ale przypadkowo znaleźli nas na Hożej. No i tak ja się dowiedziałem, że jesteśmy na Hożej, dali nam zupę ze zboża tylko, bo tam trochę ugotowane było. Przecież taki głodny byłem, a nie mogłem tego zjeść i dowiedziałem się, w którym miejscu jestem. Przed samym Powstaniem w grudniu ojca pochowałem i ojca rodziny przed wojną szukaliśmy, nie mogliśmy znaleźć. Przypadkowo brat mój znalazł też nazwisko Świeciński, to niemożliwe, żeby nie rodzina, mało trafia się takich swołoczy jak ja, Świecińskich. Zdążył ojciec po jednej operacji (nie ma tego szpitala, jak Sejm jest, obok parku Ujazdowskiego, tam był szpital, Niemcy korzystali z niego, tak chyba jeszcze po wojnie był) odnalazł siostry, pojechał do nich i zmarł, ale akurat ze strony, nie wiem, męża jednej z tych sióstr, ten facet, co mieszkał na Hożej, miał aptekę na Marszałkowskiej, znałem go, przecież zapoznaliśmy się i powiedziałem, żeby się spotkać. Myśmy do mieszkania poszli, a tam nikogo nie ma, w piwnicy wszystko było. No i on mnie – tak jak pamiętam dobrze, tyle guzików było do zapinania – jakoś spodnie normalne dał, nawet buty jakieś dobre.
Przypomniałem sobie kawał taki, pozwolę sobie [opowiedzieć]: Żona przychodzi do szpitala: „Mam dobre wiadomości dla ciebie: dobre i złe, doktor powiedział, że jeszcze pociągniesz dwa tygodnie czy coś takiego”. – „No a ta dobra?”. – „Twoje buty sąsiadowi pasują”.
[Kuzyn] jakieś [buty] akurat mi dopasował. Ale później jak od niego wyszedłem, nie wiem, kto mnie tam zaprowadził, tam jeszcze nikogo nie było. No i tak kręciłem się, kręciłem, że znalazłem… Nie wiem, kto przy mnie był, kogoś zapytałem: „Potrzebuję na Grzybowską się dostać, róg Okopowej”. – „Tam już Niemcy chyba są”. No i nie wiem, tam zmieniałem swoich znajomych, których nawet nigdy nie widziałem i, krótko mówiąc, znalazłem się w Pruszkowie. Nie poszedłem, bo i tak mnie by do obozu jenieckiego nie wzięli, bo po co ślepy, i dowiedziałem się, że nie tylko ja byłem taki. Zimno było, wiem, że w marynareczce aż do Wrocławia dojechałem, tam był obóz przejściowy, były baraki, zupy dali raz na dzień, a ja jeden tylko się akurat trafiłem taki niewidomy, no i co robić. Lekarz był tam podobno Polak, nie wiem, czy on urzędujący był, czy nie, no bo skąd, i przyszła siostra jakaś. Wiem, że ona była siostrą na Murarskiej, zapoznałem ją przed wojną, jak to się mówi dzisiaj, podrywałem ją. Rozgadałem się z nią, a ona na Staszica mieszkała, przed samym Powstaniem, może dwa, trzy miesiące. No i tak dogadaliśmy się, że poszedłem do jej mieszkania, tam siostra była z małym dzieckiem (nie wiem, czy tata był, czy nie, ale chyba był, ale w mieszkaniu go nie było) i mama. No i ta siostra w obozie faktycznie też pracowała jako siostra i ona odnalazła tego lekarza. Później się znalazł Niemiec jakiś ze szpitala, profesor, zainteresował się [mną], nie wiem, czy z głupoty, nie z głupoty, później sam śmiałem się, ja nie wymyśliłem takich [historii], ale przychodził do mnie ten profesor. Później się dowiedziałem od naszego lekarza, że on napisał nawet pismo do Niemców, bo Niemcy byli przecież w Warszawie, co oni używali, jakich środków właśnie, bo to inaczej można leczyć. No i zainteresował się mną, nie mogłem otworzyć oczu i trzymali mnie w pokoju, ale po ciemku, pomalutku tak odsłaniali okno, on przyjeżdżał, to przemywał mi czymś. Lekarz Polak dostał odpowiedź od Niemców. Nie wiem, ile to w czasie, jak to trwało i z tego obozu to wywozili, spisywali kto, co, jak, gdzie i wywozili. No i każdy kombinował, żebym ja widział na oczy to tak, zgłosiła się do mnie [tak siostra], przyprowadził ją ktoś, że przy zapisywaniu podam nazwisko takie i takie, ona poda Świecińska, że my jesteśmy małżeństwem, żeby wyjechać z obozu. Ale ja się przeląkłem, raz, że nie widzę jej i później coś się stanie… Wiem, że ona podobno wyjechała, raz, że nie widziałem jej i nie zobaczyłem. Grunt, że zima się zaczęła, zaczęli obóz pakować. Już trochę widziałem, jakieś zarysy, ale ten lekarz mnie tak osłaniał, zasłonięte okno było, pomalutku, pomalutku. Wiem, że ten Niemiec przyjechał, trochę go widziałem, ale siwe włosy tylko zapamiętałem, i on zostawił adres, żebym napisał do niego (bo uciekali wszyscy na halę, takie góry tam są, przed Rosjanami), bo ciekawy był, czy coś to pomogło, zostawił podobno lekarstwa, ale później nikt nie wie, gdzie ten adres był.
Nie wiem, czy to było Boże Narodzenie już, czy nie, nie wiem, poza czasem byłem i nas pędzili z Wrocławia, aż pod Dresden, na piechotę zimą. Niemcy nie chcieli nawet nas do stodoły wpuszczać, kładliśmy kapoty, dziewczyny się kładły, myśmy następnymi przykrywali je i sami jeszcze następnymi kapotami i tak żeśmy spali, na śniegu, no, bo co można by zrobić, sen to jest najważniejszy. Dojechaliśmy do Görlitz, tam pośrednictwo pracy, biuro Arbeitsamt (po niemiecku), a Niemcy ci z obozu, co tam byli, to w mundurach wszystko było. Raz na jakieś stacji jak byliśmy, to urwali się już do domu, a mieliśmy zaopatrzenie na wozie, były konie i coś dawali do jedzenia. Niemiec, [który z nami był] ostatni
Lagerführer, [bardzo nam pomógł], był wózek dwukołowy, a on z tego normalnego, końskiego zaprzęgu, przeładował (nie sprawdzałem) – co mógł, to [na wózek załadował] mnie i Ukraińca z synem i z żoną, jeszcze dwóch Polaków. Wieczorem wszyscy poszli z nami: siostra, ta znajoma moja… Był jakiś pusty obóz, nie wiem, jeniecki, nie jeniecki, ale pusty. [
Lagerführer zapędził tam ludzi], a nas wrócił do wózka i myśmy jechali z nim.
Dojechaliśmy do Hoyerswerdy i zostawił nas, poszedł gdzieś. Przyszedł, mówi: „Za godzinę zejdzie gdzieś ta pani na dół, zawiezie was tam, gdzie będzie pracować”. Ona zawołała nas na górę, pytała się, czy ja potrafię na roli robić, czy nie. Mówię: „Tak, ja to rolnik, tylko tata sprzedał gospodarstwo, jak miałem parę lat, ale pamiętam”. Jeden trafił akurat bauerkę. Myśmy [tam pracowali] jako dzieciaki, to ile ja to miałem, dopiero dwudziesty rok, osiemnasty, Jak ona mówiła, to jakoś to głupio wychodziło, sepleniła czy coś, ona była samotna, a on faktycznie był rolnikiem w Polsce, to on prowadził to gospodarstwo. Cztery miesiące czy pięć, ale był gospodarzem, faktycznie, a ten drugi z trzysta metrów ode mnie był u ogrodnika, pracował też, nie miał źle. Do bauera przyszedłem, co oni do mnie [mówili], to ja Niemiec, nic [nie rozumiałem], a przecież jako tako trochę się nauczyłem, sześć lat okupacji to swoje zrobiło.
No i dotrwałem, jak to się mówi, do końca. Wyszedłem przed bramę, patrzę – w mundurach polskich wojsko, taka rzeczka tam przepływała, mostek był i podleciałem do nich, a on: „No, jak tutaj robiłeś, to może wiesz, gdzie tu szpital jest, bo my potrzebujemy, nie mamy gdzie złożyć rannych”. – „No jest szpital, ale tam chorzy są”. – „No to co? Nas wyrzucali ze wszystkich…”. Poszedłem [do szpitala], ta siostra mówi: „Ale co my zrobimy?”. – „No jak to co? To co wy z nami”. Ona zaczęła płakać. Major mówi: „Coś ty jej powiedział?”. – „No, że potrzebujecie miejsca, żeby zwolnić szpital”. Raz dwa my po domach poroznosili tych chorych. No i tak ja przy tym szpitalu byłem prawie do końca mojej bytności tam. Tam był Polak, taki oficer z żoną, ona była ranna, już zwolnili ją, ale jeszcze w mundurze chodziła normalnie, ona też porucznik. Trafiłem samochód, piękny kabriolet, otwierane drzwi. On załatwił wszystko, chodziłem w mundurze polskim, rozkaz wyjazdu dostałem jako szeregowiec Świeciński. Major, dowódca, komendant szpitala wypisał mnie i jako wojak wróciłem do Warszawy. Po drodze jeszcze oficer spotkał swoich znajomych przedwojennych w Gnieźnie, dali mu drugi samochód i ja z dwoma beleczkami przyjechałem na róg Targowej i Ząbkowskiej. Wózki niemieckie były do przewożenia, mleko wywoziłem na ulicę takim wózeczkiem. Ząbkowską pojechaliśmy do Radzymińskiej, tam znajomy miał zakład pogrzebowy, ale mówię: „Weź go”. Patrzę, stoi: „O rany! Roman!”. Świętojańska ulica była, ciotka moja mieszkała i mamy brat. Jak przyjechałem, to okazało się, że [mamy brat] i syn jego, [zostali] zabrani do obozu i nie żyli, wykończyli ich. No i tak to się skończyło wszystko. Siostra mi na piechotę z Radzymińskiej [kazała iść] aż na plac Inwalidów, to kawał drogi, no ale przyszedłem wieczorem, a że w przedpokoju nie było światła, tylko w kuchni lampka się paliła, jak wszedłem do przedpokoju, mama [krzyknęła]: „Heniek!”. Myślała, że to [jej] brat przyszedł. Brat już mój był, bo on ranny leżał w Sochaczewie w szpitalu, bo on był w Puszczy Kampinoskiej. On i brat cioteczny, razem byli, tak że oni już wcześniej wrócili, no i tak się skończyło Powstanie.
- Czyli pański brat walczył w Kampinosie, tak?
Tak, tak. Oni atakowali lotnisko na Bemowie, ale przegnali ich, już tam do końca byli. Śmiali się, opowiadali, jak bali się do konia podejść, ich ogonami zrobili. I tak się zakończyła historia. Dlaczego tak się stało, że nic kompletnie nie wiem, no i już się nie dowiem… Z jednej strony te pseudonimy były dobre, ale imienia kolegów nawet nie znałem, jakby zapytali [z kim walczyłem, to nie wiem]. Na Chłodnej przedwojenna była cukiernia Ackermanna, zaraz następny dom, to na pierwszą zbiórkę poszedłem, przy końcu [zbiórki] (on później był dowódcą mojego plutonu) mówi: „Wybieraj sobie pseudonim”. – „A co to jest? A jaki?”. Tutaj już koledzy, czwarte czy piąte spotkanie mieli i to tak akurat jeden zaczął [wymieniać], imiona dziewczyn, że akurat na Sołtyka mieszkała taka [dziewczyna] z dwa razy się z nią spotkałem, [miała na imię] Wanda i zostałem „Wandą”.
Spotkało nas się sześciu czy ośmiu i umówiliśmy się, kupiliśmy wieniec z orłem koło Dolnej i żeśmy [poszli], jak teraz pomnik stoi, tylko zdążyliśmy położyć, bezpieka nas pognała. Nie wiem, czy tam kogoś złapali, czy nie, poleciałem na Dolną, przeleciałem Puławską koło kościoła, bo gonili, ale czy kogoś złapali, czy nie, [nie wiem]. Raz, że nikogo nie znałem po nazwisku, nigdy nie wiedziałem, gdzie kto mieszka, no i tak to się skończyło.
- Czy potem miał pan jakieś przykrości ze względu na to, że walczył pan w Powstaniu?
Fabryka mnie wysłała i uczyłem się w Bytomiu, technikum tam było. Dwa lata to trwało, kończyło się, a tam wszyscy byli partyjni, a ja i jeszcze Kaziu Solecki – tak nie można – a to już po egzaminach: „Wiecie, możecie nie wrócić do zakładu”. Zrobili takie spotkanie, aula tam była, dwa wydziały, ja byłem hutniczym metali kolorowych a hutnicy stalowi byli z nami, chyba setka była. Jednego z hutników przyjmowali i mnie pytają, takie głupie pytanie: „Dlaczego tak późno wstępuję?”. Mowy nie było, żeby nie wstąpić. „Jak nie, to jak wyjdziecie stąd – to kadrowa powiedziała, – to już nie wracajcie do mnie, chyba że po papiery”. Dlaczego tak późno wstępuję? Cały czas kombinowałem, co ja powiem, każdemu [zadawali] takie [pytanie]: „No dlaczego?”. Pytam się: „No gdzie jest ten, co mnie się pytał?”. –„No jestem”. Powiedział po śląsku, ja mówię: „Jak żeście pytali się mnie, to ja nie zrozumiałem, dlaczego tak późno wstępujecie do partii. A czy był termin podany, dokąd wolno wstępować do partii? Nie. No to ja teraz wstępuję”. Ogólny śmiech, ale w partii się znalazłem. Już pół roku byłem w Warszawie, zaczem dostałem legitymację, a w międzyczasie trzy prace zmieniłem.
Nie wiem, czy to złośliwie, czy nie złośliwie. W Bytomiu przyjechali kupcy, jak już byłem w partii, jeszcze egzaminy były z niektórych przedmiotów i paru się zebrało, kadrowa, jeszcze zastępca i jakiś facet był, tak jak teraz wypytywali, o to, o to, i facet mówi: „Podoba mi się”. – „Ja? I co? I ze mną tak?”. Śmiech [na sali]. Dostaję zawiadomienie, [mam] zgłosić się do bezpieki na ulicę Kościuszki, gdzie biuro bezpieki było, patrzę, [są ludzie] z wydziału górniczego, byli elektrycy, a hutnicy – dwóch. Ja mówię: „O co tu chodzi?”. – „No, do roboty nas…”. – „A co, to ja się przecież na tym nie znam”. Jeden się w mundurze pokazał, kapitan i koniecznie [chciał], abym ja został, on mnie będzie trzymał przy sobie. Mówię: „Ja poza Warszawę nigdzie nie idę, albo Warszawa, albo nic”. – „No to my nie możemy wam dać papierów do ręki, zgłosicie się…”. Dali mi numer telefonu. Tam gdzie teraz jest bezpieka na Puławskiej, to po drugiej stronie ulicy, teraz jak są sklepy, to były telefony i jak miałem numer, to zadzwoniłem na drugą stronę i tam dali przepustkę albo nie. I przez miesiąc mnie [maglowali], jeden siedział, a kapitan stał, ze szramą taką jak esesowiec i [przesłuchują]: „A jak żeście się znaleźli w Powstaniu na Mokotowie?”. – „No, umówiłem się z dziewuchą”. – „A jak miała na imię?”. – „Rany Boskie, a jeszcze nie zdążyłem słowa się odezwać, a wy już mnie o imię pytacie”. To nie tak jak teraz, nawet jak za rękę człowiek dostąpił, to był szczęśliwy. No i mnie tak przesłuchiwali dwa razy w tygodniu. Takie głupstwa, ja mówię: „Co wy ode mnie chcecie? Co ja zrobiłem? Za co wy… Znacie Gomułkę?”. Spojrzeli: „No jak?”. – „To jest polityk, jak on zbłądził, to… A ja, co mi tu szukacie jakiejś polityki, co mnie to obchodzi”. Po korytarzu chodziłem, pytali, pytali: „No to wyjdźcie na chwilę, przejdźcie na piwo”. Piwo, kanapka ze śledzikiem, to było pięćdziesiąt parę groszy na terenie bezpieki. To ci, co powchodzili, to: „Dzień dobry panu”. Patrzę, jakaś się kłania, no ale ja cały czas na korytarzu stałem, co mnie tam z pół godziny popytali, to znów wychodziłem. Siedzę u nich, przychodzi jakiś pułkownik: „Pozwólcie”. Prowadzi mnie do sekretariatu, ta pani do mnie: „Dzień dobry, panie Romanie”. To z miesiąc chyba trwało. No i mówi: „Dostaniecie pismo od nas, pójdziecie do ministerstwa, tam wam zmienią nakaz pracy. U nas nie możecie pracować, my powinniśmy was zamknąć, ale idźcie, może wam się poszczęści”.
Poszedłem, patrzę, znajomy ze szkoły w mundurze, myślę – oj, coś mi tu nie pasuje, no ale przecież nie u niego będę pracował. No i kombinuję: „Poczekaj, przyjdzie szef, żydek”. Ale co to, że żydek – też człowiek. Zaprosił mnie do siebie i pyta się, a ja mówię, że taka i taka sprawa. Zadzwonił, nie wiem [do kogo], „panie pułkowniku” odzywał się do niego: „Przysłaliście mi tutaj takiego i takiego, tutaj siedzi, jak to no, co ja mam z nim zrobić?”. U niego byłem później, bo w ministerstwie zmienili mi, że nie ma miejsca, tylko do Katowic, w Katowicach są huty, kolorowe i tam inne, stalowe. Stamtąd, jak posłali mnie do ministerstwa, tam siedziała jakaś Teresa, bodajże, słuchała tego akurat, jak on ze mną [rozmawiał]: „Potrzebujemy na Śląsku”. – „Ale ja z Warszawy się nie ruszę”. – „Ale nie ma miejsc w Warszawie”. – „No jak to? Wiem, że tam moi koledzy pracują na Forcie Wola i kolorowe [odlewnie] tam są, odlewnia kolorowa też jest”. Grunt, że załatwili, pojechałem i z uśmiechem mnie przyjęli.
Dwóch było, przedwojenni inżynierowie, jeden miał odlewnię i drugi, bo odlewnia powstała, ale już robili produkcję, ale rozbudowywała się. Jeden był inwestorem, a drugi na terenie tej odlewni robił, to byli przedwojenni oficerowie. „Nie martw się, nikt tutaj cię nie ruszy”. Jeszcze na 1 maja [pochód był] na róg Młynarskiej, to jeszcze byłem pracownikiem. Po 1 maja przychodzi z kadr personalny i mówi: „Idźcie tam, Świeciński, do takiego pokoju”. Wchodzę tam, siedzi: „Weźcie to krzesło”. Wziąłem to krzesło. „Postawcie tam”. Postawiłem. „Bliżej trochę, bliżej do tyłu”. Spojrzałem się. Co on, wariata będzie ze mnie robił? No i rozmowa: „Jak wy się dostaliście na nasz zakład?”. – „No jak to, mam przepustkę przecież”. – „Pytam się, jak do pracy się dostaliście?”. – „Miałem nakaz pracy”. Nakazy pracy były, nie było, że chcę czy nie chcę. Zapomniałem powiedzieć, że z bezpieki, ale co powiem nie, no to nigdzie roboty nie dostanę, jeszcze od nich i mówię: „Jaki nakaz pracy? Przecież byłem, miałem skierowanie…”. Chcę mu tłumaczyć: „No tam w ministerstwie bezpieczeństwa byłem”. – „Jakiego? Mordę zamknij, ty wrogu Polski Ludowej!”. Zwymyślał mnie, a ja: „Zaraz, panie, chodź, na Puławską zaraz pojedziemy, ja panu pokażę co i jak”. – „Zamknij mordę!”. No i wyszedłem od niego, i już znów nie pracuję.
Poszedłem [na Fort Wola], ten dzwoni i mówi: „Zobaczcie, był skierowany kiedyś, wyście go skierowali do takiej roboty, ale go wyrzucili tam, no i co? Posadzić go? Chłopak młody, dopiero skończył, nawet partyjny”. Co tamten mówił, to ja nie wiem. „No to co, posadzić go?”. Jeszcze ten co mnie tak z tym krzesłem [przesadzał], ja do niego mówię: „Jak to, to wy jesteście z bezpieki? Bo ja tam tyle lat pracowałem i tam żadnej bezpieki nie ma, jak to, ministerstwo się schowało?”. No idiota, no. „Zamknij mordę!”.
„No i słuchajcie – to co przed chwilą powiedziałem – był u naszego pracownika, który powiedział, że jest wrogiem no i naubliżał mu i tak dalej”. Kiedy już skończył rozmowę z nim, to ja się zacząłem martwić – po cholerę mi to było? Tak się teraz władowałem, z bezpieką będę walczył? Myśmy wtedy, jak to pismo dawali w bezpiece, to mi powiedzieli: „My wiemy dokładnie, że byliście w AK, brat i brat cioteczny w AK w Kampinosie też byli aktywni, tak że nie macie szans”. Żydek, kapitan, w mundurze był, to ministerstwo szkolnictwa czy coś takiego było, z Bytomia, bo to w Bytomiu było, mówi: „Słuchajcie…”, bo ja pytam się, o co chodzi, że co tam, po co on takie rzeczy opowiada. A on: „Słuchajcie, ja was nie powinienem tutaj u siebie widzieć, wy powinniście siedzieć, bo jeżeli wam pracownik, oficjalnie, pracownik bezpieki mówi, że jesteście wrogiem, to co wy robicie. A jesteście wrogiem. Uciekajcie byle gdzie, za granicę, wszystko jedno. Wiecie, o co chodzi, tak? I takich rzeczy pracownikowi Służby Bezpieczeństwa nie wolno mówić, bo się raz, że się ujawnia, że jest, następnym zdąży przekazać, bo go puszcza, to już wszystkim rozgłosi, że ten taki a taki to jest taki, a was puszcza”. No i skierowali mnie znów do ministerstwa.
Przychodzę, patrzę jest ta sama sekretarka: „Co, znów?”. – „Tak do pani ciągnę, niech mi pani coś załatwi, bo rany boskie”. Woła mnie ten urzędnik: „Co z panem zrobić, jak rany…”. – „No, chcieli posadzić, ale na razie nie siedzę. Co robić?”. – „No na Śląsk, na Śląsk”. – „Ja, proszę pana, nie wyjadę, chyba że transportem. Proszę pana, przecież pracują tu koledzy na Forcie Wola i tam jest kolorowa odlewnia”. – „No dobra, to niech pan wyjdzie”. Na korytarzu [czekałem], od papierosów to już mnie [mdliło]… Nic nie jadłem i tylko tymi papierosami, śmiałem się, że dlatego źle się czułem, bo nic nie piłem, mocniejszego nawet. Woła mnie ta sekretarka, mówi: „Panie Romanie, Żerań pasuje?”. Ucałowałem ją i poleciałem.
Jak sierpień był, chociaż byłem partyjny, u nas strajki były na Żeraniu, to przecież legitymację oddałem od razu i do komitetu zawołali mnie, później na dzielnicę. „No co, chcecie, żeby posadzić was? Przecież wiecie, że wszystko o was wiemy, nikomu lepiej nie mówcie, co i jak”. Ten, co mi to mówił, to też oddał legitymację, później zakończyła się idylla cała. Miałem wszystko, a kanał… To nie do opisania było, to coś takiego jakby inne wyjście było, prawdopodobnie gdybym nie pływał, to może bym poszedł z tymi, co poszli na Dworkową. Aby tylko wyjść, no bo jak w takim czymś człowiek pływa i nie ma wyjścia, zastrzelili tych przewodników, to jak ja trafię. Siostrę przypadkowo spotkałem i to wszystko, starczy.
- Jakie jest najlepsze wspomnienie pana z czasów Powstania?
Myśmy ze wszystkiego się cieszyli. Ostatni dom po prawej stronie, a po lewej była kolejka, są samochody wojskowe bez drzwiczek, z tyłu szerokie siedzenie (ja nie wiedziałem nawet) i był jeden rozrabiaka, przygotował wiąchę granatów, a to osobowy wóz był, jak żeśmy wyskoczyli, a okazało się, że między innymi generał był. [Rozrabiaka] lubił się wygłupiać, zawsze powiedzonka miał różne, wesoły chłopak taki, pieska miał. Jak ten wygłupił się z granatem, wybuchł, no to zlecieliśmy na dół. Generał siedział w samochodzie, jeden uciekał rowem, to go zastrzelili, ale już myśmy powiadomili na Królikarnię, tam wiedzieli już [o naszej akcji]. Nie pamiętam który, bo nas sześciu było, [wpakowali się] w ten samochód, generała położyli na podłodze, usiedli z tyłu, żeśmy położyli nóżki i jedziemy do dowódcy. Normalnie jakie problemy mieliśmy! Chcieli nas posadzić. Jeszcze lepiej było, [rozrabiaka] zdjął żelazny krzyż generałowi, przy piesku przyczepił, to było naprawdę… Śpiewaliśmy, ja i wojak Szwejk. No, takie drobiazgi. […]
- Jak traktowała panów jako żołnierzy ludność cywilna, jaki był stosunek?
Myśmy naprawdę dobre stosunki mieli, wszędzie. Pamiętam, jak żeśmy na dół zeszli, na Dolną, po lewej stronie, a po prawej zaraz za kościołem bomba trzasnęła i około dziewięćdziesięciu osób zabiła. Pamiętam, wyciągnęli akurat młodą dziewczynę, kobietę z dzieckiem i jakiś nasz zdjął jej pierścionek, zaraz nasi postawili go pod ścianę, rąbnęli w łeb, a myśmy tam odgruzowali, powyciągali. Co ludność mogła zrobić? Ona była w gorszej sytuacji. [Problem] z jedzeniem, tam gołębia ani kota się nie znalazło, wszystko poszło. Jak żeśmy zdobyli tą szkołę na Woronicza, to pamiętam, myśmy nawet do szkoły nie weszli, tylko przed nami. Leżałem w kartoflach, deszcz lał, w redlinach jak leżałem, to właśnie cały w wodzie byłem. Zresztą nas tam nie wpuścili, bo tam pełno miodu sztucznego było, tylko jak ktoś wspomni miód, co był na Mokotowie, to miał dosyć. Tak że nas tak karmili, ale widać Niemcy prowadzili tam hodowlę. Myśmy dostali, nie wiem ile, na ilu, po troszeczku na ileś tam osób. Później nawet z wodą był problem.
- Jak sobie państwo radzili?
My mieliśmy połączyć się z Powiślem, już na drugi dzień pomalutku zaczęliśmy się wycofywać, a ja z kolegą wpadliśmy do mieszkania i Niemiec był, nogi mył. Już drugą skarpetkę założył i but, w sweterku tylko był. Myśmy zabrali go na… Z Dolnej idzie się wprost do Czerniakowskiej… Zaprowadziłem go, w bramie zawsze coś tam się znalazło do leżenia… Wyciągali ludzi, z bramy strzelano, i podszedłem do niego, dawałem mu papierosy, on
Nein, Nein, to sam zapaliłem i dałem mu, to wziął, zapalił. Trzeba trafu, już wycofaliśmy się do Belwederskiej, jak żeśmy przyszli, to nasza kwatera… Podobno taka wieść chodziła, że to Niemcy zrzucili bomby dookoła naszej willi, piaskiem zasypało willę, ale stała. Podobno nad Wisłą jak byli Niemcy, to Rosjanie zaatakowali, podobno były jakieś [walki]. No to Niemcy, że na dole byli, to musieli do góry podnieść, bo Mokotów, gdzie Belwederska, gdzie Puławska. No akurat tak się poddali, że ci trzasnęli, to ten wyładował wszystkie bomby, co miał i podobno wyskoczył ze spadochronem, nie wiem. Jak żeśmy przyszli, no cóż, to Niemcy odsypywali piasek tylko, bo willa stała. Akurat usiedliśmy na tarasie, dali nam kaszę, ugotowali, ale z serpentyną troszeńkę, a ja głodny jak cholera. Nawet sporą michę [dostałem], ja nigdy takim jadakiem nie byłem. [Kolega mówi:] „Zobacz, kolego, zobacz, jak on patrzy”. Patrzę, a to Niemiec, co go złapałem, on tak się przygląda i na mnie patrzy i na tą kaszę. Dałem mu tą kaszę, to zaczym koledzy mnie ochrzanili, że mu daję tą kaszę, to już tej kaszy nie było. On jeszcze głodniejszy był ode mnie. Nie było co jeść. Pierwsze dni Powstania – naprzeciwko kościoła, pamiętam, była uliczka taka, to dostaliśmy żołd, wypłacili pierwszy i ostatni. Tam była cukiernia, budka kwadratowa, żeśmy ciastka sobie kupili, zachowywaliśmy się jak dobry wojak Szwejk.
No i to wszystko, nie chcę więcej przypominać, nie ma komu pociągnąć [pamięci], za dużo tego na raz. Chciałem sobie troszeńkę przypomnieć, ale nic mi do głowy nie przychodzi. Żeby ktoś pomagał, coś takiego, to bym sobie przypomniał, a z tego wszystkiego na raz taki okres i tak długo nic się nie mówiło, że człowiekowi trudno się połapać. I to niby przed oczami jest, a nie mogę wypowiedzieć się na ten temat.
- Czy wiedział pan w czasie Powstania, co się dzieje z pańską rodziną?
Nie, nie. Napisałem, bo listy takie dawali, poczta działała podobno, ale czy mama otrzymała, to nie wiem. Mamę odnalazłem, siostra mnie zaprowadziła, przyprowadziła, już została u nas na noc. No ale co, mieszkanie było trzypokojowe, te sześć jednakowych bloków, co na alei Wojska jest, to w jednym z nich brat z jakimś kolegą zajęli jeden pokój, już jeden pokój był zajęty, rodzina, on był, matka, siostra, nie wiem, w sumie trzy rodziny były w trzypokojowym mieszkaniu, i tak pomału, pomału towarzystwo się wyprowadzało. Córka tej rodziny została, ja dostałem mieszkanie (ale później) na placu Wilsona, po drugiej stronie kościoła, jest długi budynek, co idzie do końca, po jednej stronie park, a po drugiej ten budynek. Akurat Klub Prasy i Książki na rogu jest, to ja akurat na ostatnim piętrze z balkonem [dostałem mieszkanie]. Siostra się wyprowadziła, ona poszła też na aleję Wojska, ale do innego mieszkania, nie do tego [co brat]. Mamie daliśmy to, a myśmy się przeprowadzili, tam trzypokojowe mieszkanie. No i teraz córka tam mieszka. To wszystko.
- Czy poza panem i braćmi ktoś z rodziny brał udział w Powstaniu?
Brat [brał udział, ale] nawet nie wiedziałem, że on należy. Dopiero później się dowiedziałem, po Powstaniu, że spotykali się tak jak i ja, tylko ja gdzie indziej. Tak samo u nas się spotykali w mieszkaniu na Przyokopowej, bardzo często. To byli harcerze, akurat miał kumpli z harcerstwa. Ja na przykład zacząłem szkołę w Wawrze, bo ojca przenieśli, ojciec był kolejarzem, jakieś stanowisko trzeba było zająć… Aale dwa lata tylko tam byliśmy. Dwa czy trzy miesiące tylko chodziłem i ojca na Towarową przenieśli na [inne] stanowisko. (Wieczorem przyjechał samochód, [ojciec] zadatkował, mieszkanie już jest, to nie tak jak władza dała albo nie dała).
Wszyscy koledzy z mojego wieku chodzili na Karolkową, kościół jest po [jednej] stronie, po drugiej stronie ulicy jest szkoła, a dla mnie miejsca nie było. [Teraz] to jest nowoczesna szkoła, duża. Tam były dwie szkoły, ja do [szkoły numer] 100 chodziłem, a druga szkoła, to była 194. Razem [w szkole] przedszkole było i żłobek, olbrzymie to było. Tak jak teraz stacja benzynowa na dawniejszym Kercelaku, to była sala gimnastyczna. Chodziłem na Leszno, tam do harcerstwa należałem, a akurat ci, co chodzili na Karolkową, tam widać nie było organizacji. Tylko ja i brat z [naszego] domu, na siedemdziesiąt parę lokali, no trochę mniej, bo to piekarnia była, trzy lokale [zajmowała], restauracja na samym rogu była, też trzy lokale [zajmowała], ale na siedemdziesiąt lokali to nikt nie poszedł na Powstanie, tylko ja i brat z tego domu. On należał do harcerstwa, ja też. No i czuwaj!
- Jak po latach ocenia pan Powstanie?
No jak to? Przecież to coś pięknego, jeżeli umawia się [kolega] z kolegą i wie, że kolega już idzie na pomoc i co. Później zrzucili nam, z Anglii przylatywały samoloty, żeby zrzucić coś, a nawet lądować po drugiej stronie Wisły nie dawali. Oczywiście i Berlin musiał odejść, ale oni za ten „cud nad Wisłą” do tej pory nie mogą zapomnieć. Tak, tak. Katyń to właśnie był za ten „cud”… […]
- Czyli ocenia pan Powstanie pozytywnie?
Przecież nikt mnie nie pytał, nawet ręka mi nie zadrżała, przecież mogłem zostać w mieszkaniu, a Powstanie miało się zacząć podobno wcześniej. Myśmy byli na ulicy Przemysłowej pięć dni albo cały tydzień, nie wiem, czyje to było mieszkanie, [potem] odwołali. Powiedzieli, że nie podali adresu, że mamy się zgłosić tam na Mokotowie. Właśnie wszedłem do domu, mamy nie było, bo mama przecież pracowała, widać brat też przede mną był, też odwołali i dlatego znalazł się i wiem, że coś dopisał: „Mamo, do zobaczenia”. I ja dopisałem: „Cześć”. Nie tylko mamę (też była w Niemczech) wywieźli, ale przede mną przyjechała. Nie wiem nawet, jak to z tymi lokatorami pozostałymi, ale sporo, wszyscy [przeżyli]… Ale w Powstaniu nikt nie był z kolegów, no nie byli, ani w konspiracji.
Jak można o Powstaniu mówić, jeżeli takie dzieci, no dzieciaki, latały z gazetami, broń przynosiły i ktoś słuchał tego, u którego pracował, żeby nie wspominał o Powstaniu? No mówią: „No, zobaczcie – niektórzy koledzy argumentują – zobaczcie i teraz niektórzy są przeciwni Powstaniu”. Ja mówię: „Zobaczcie, przecież teraz nawet ci, co brali udział, Powstanie zapomnieli”. Teraz to jest telewizja cały czas i w szkołach, i od małego się mówiło, że Powstańcy to… Mówili tak samo jak i teraz Kaczorowski, no tak…
Warszawa, 30 września 2011 roku
Rozmowę prowadziła Maria Ciostek