Tadeusz Władysław Bobrowski „Witeź”
Nazywam się Tadeusz Władysław Bobrowski, pseudonim „Witeź”, data urodzenia 16 listopada 1924. Podczas Powstania mieszkałem w Pruszkowie przy ulicy Drzymały 10 mieszkania 9, w tym samym domu, w którym mieszkał Bolesław Chajęcki. Zajmowaliśmy takie same mieszkanie, tylko nad nim, na drugim piętrze.
- Co pan może nam powiedzieć o swoim życiu przed wojną, o dzieciństwie, rodzicach?
Moja matka pochodziła z Krakowa, a ojciec ze wschodu, z Wołynia. Po 1918 roku, czyli pod koniec ubiegłej wojny rodzice przyjechali tu, do Warszawy i znaleźli mieszkanie na ulicy Stalowej w Pruszkowie, potem przeprowadzili się na ulicę Drzymały. Ja z kolei chodziłem przed wojną w Pruszkowie do szkoły Żółkiewskiego, który prowadził zbór ewangelicko-augsburski. Rodzice moi, tak samo jak i ja, byli ewangelikami reformowanymi. Przed wojną skończyłem dwie klasy w gimnazjum Reja w Warszawie, które też podlegało zborowi ewangelicko-augsburskiemu. Podczas wojny, już bez mojej woli, ojciec zapisał mnie do szkoły przy Zakładach Mechanicznych „Lilpop, Rau i Loewenstein” w Warszawie, przy ulicy Bema 65. Po trzech latach w tej szkole mechanicznej uzyskałem świadectwo czeladnika tokarza, a po skończeniu tej szkoły poszedłem do Wawelberga przy ulicy Mokotowskiej, gdzie skończyłem pierwszy rok – 1943/1944.
Miałem siostrę, jedenaście lat starszą ode mnie – Krystynę, która była laborantką, chemiczką i pracowała przed wojną, tak jak i podczas wojny, i po wojnie w zakładzie chemicznym inżyniera Henryka Dąbrowskiego, który wówczas, zdaje się, na ulicy Grzybowskiej się znajdował, a potem zostało to przemianowane – ja nie pamiętam – na ulicę Siedmiogrodzką czy coś takiego; w każdym razie ten zakład został potem przejęty przez Polfę jako zakład doświadczalny. Ona do żadnej organizacji AK nie należała, natomiast w kontakcie z AK produkowała w tej fabryce materiały wybuchowe dla organizacji. Umarła kilka lat temu jako emerytka.
- Panie Tadeuszu, wróćmy jeszcze do okresu przed wojną. Jaki wpływ na pana światopogląd, wychowanie miała szkoła i rodzice? Jak pan sądzi, jakie wartości panu przekazano?
Wyznanie ewangelicko-augsburskie to była tylko forma, bo w gruncie rzeczy i ojciec, i matka nie byli osobami praktykującymi i jeden jedyny raz – przypominam sobie – razem byliśmy w kościele. To było podczas mojego chrztu, przed pójściem do szkoły powszechnej. Ojciec miał poglądy raczej socjalistyczne, takie, jakie zazwyczaj miała zbiedniała szlachta, która szła w inteligencję, zaliczała się do klasy inteligencji urzędniczej. [...] Brat ojca był w II Brygadzie Legionów, walczył w Karpatach. Przed wojną był w stopniu majora dyrektorem Głównej Drukarni Wojskowej. Jeden brat matki, Bolesław, zginął w Karpatach, drugi umarł po wojnie na gruźlicę. Został jeden, trzeci, który był przed wojną chorążym. Wiem, że był w Wilnie. Kontakt z nami miał wtedy, przed wojną, dość rzadki. To był chorąży Honkisz. Kilka razy go widziałem w życiu. Więc to, ogólnie rzecz mówiąc, był tego rodzaju klimat, pomimo iż dom był typu ewangelickiego, o tendencjach takich, jak inteligencja krakowska miała: trochę socjalizujący, ale nie partyjny – do żadnej partii ojciec nie należał. A przed wojną ojciec pracował w Państwowych Zakładach Umundurowania Wojskowego. Był tam w dziale ekonomicznym. Państwowe Zakłady Umundurowania miały sklep na Krakowskim Przedmieściu, w Domu bez Kantów, przy placu Piłsudskiego.
- Proszę powiedzieć, jak pan wspomina dzień 1 września? Ile pan miał wtedy lat?
Czternaście lat.
- Co pan pamięta z początku tej wojny? Od momentu ogłoszenia? Jak to wyglądało, gdzie pan wtedy był?
Wróciłem akurat dwa czy trzy dni wcześniej znad morza. To była kolonia we Władysławowie. Już jak wracaliśmy widać było pewne napięcie. Wróciłem i w pewnej chwili rano radio podaje informacje: „Niemcy zaatakowali, Warszawa bombardowana”. Czy Pruszków był bombardowany? Zdaje się, że kilka bomb na Pruszków spadło. Tam były Zakłady Mechaniczne Ursus... Tego nie przypominam sobie. 7 września zobaczyłem już oddziały niemieckie, wjeżdżające do Polski na motorach. Tyle, jeżeli chodzi o samo zderzenie z Niemcami.
Miałem kolegę w Reja, syna kapitana, doktora, który był w Wojsku Polskim, z nim się przyjaźniłem. On mieszkał na Żoliborzu – chodziliśmy na polskie defilady. Starsze pokolenie na defiladach, które były na Polu Mokotowskim, emocjonowało się piechotą, kawalerią jak jechała z lancami. My, młodzi, patrzyliśmy na to jak na jakąś komedię: ładni chłopcy z lancami jadą, dziewczyny klaskały, szum. A myśmy czekali na samoloty, na czołgi. Wreszcie to wszystko przejechało, piechota z plecakami, bardzo ładnie wymaszerowała, a myśmy czekali na czołgi. I na końcu wreszcie pojawili się ci nasi ukochani, w skórach, na motorach, czołgach – to dla nas było coś żywego, to była nadzieja. Nie piechota, nie kawaleria, tylko broń mechaniczna. Nasze marzenia to było właśnie to. Czytaliśmy literaturę lotniczą, obserwowaliśmy wszystkie PZL-11, PZL-24, a że „Jastrzębia” tutaj robią, że „Łoś” został wyprodukowany, że samolot cywilny „Wicher” lata [...]. To była nasza przyszłość, tym się emocjonowaliśmy. A tutaj – mało tego było. Natomiast jak wjeżdżali Niemcy, te nasze niezrealizowane na defiladach marzenia zobaczyliśmy tutaj w ruchu. I te hełmy takie bardziej bojowe nam się wydawały od polskich hełmów. Wjechali na początku na motorach z przyczepami, potem wjechały samochody pancerne, czołgi – ja mówię o Pruszkowie. To zderzenie było nieprzyjemne. Myśmy na defiladach czekali na nasze czołgi, a tutaj po raz pierwszy widzimy właśnie taką maszynę niemiecką. Tam był romantyzm piękny, a tutaj wjechała ta niemiecka maszyna. Z jednej strony konfrontacja po raz pierwszy z taką armią, o której myśmy marzyli i czekaliśmy na taką polską armię, a tutaj Niemcy. Więc to był 7 września.
Potem patrzyliśmy na oblężenie Warszawy. Ojciec wtedy wyjechał, drugiego czy trzeciego dnia dostał maskę gazową i z całym zakładem gdzieś wyjechał na Wschód. Tak, że takie moje pierwsze wrażenie było nieprzyjemne. Zdawałem sobie sprawę: jest gdzieś Anglia, jest gdzieś Francja, one będą walczyć, nie jesteśmy sami, oni zaraz zaatakują, gdzieś tam, nie wiem gdzie, uderzymy. Nasze marzenia wówczas chciały tłumaczyć naszą rzeczywistość. Stało się potem trochę inaczej.
- Pana siostra mieszkała wtedy z panem w domu rodzinnym czy była zamężna?
Tak, mieszkała. Ona była panną do końca. Nie miała własnego domu. Mieszkała i umarła na Drzymały. Całe życie tam w tym domu spędziła.
- Panie Tadeuszu, jak wyglądało życie pana rodziny podczas okupacji w Pruszkowie? Czym się pan zajmował przez pierwsze lata okupacji, do Powstania?
Byłem w domu, uczyłem się w domu. Potem, jak mnie ojciec zapisał do tej szkoły mechanicznej u Lilpopa, to codziennie jeździłem do tej szkoły, uczyłem się piłować, odlewać stal, całą tą skalę mechaniczną. Wszystkie czynności mechaniczne, które ten zakład produkował, myśmy przeszli, więc to z jednej strony było ciekawe. Mieliśmy tam też naukę, to znaczy była matematyka, fizyka, chemia. Te elementy były. Resztę elementów musiałem doszkalać w domu, ale to było doszkalanie, o które dbały koleżanki czy przyjaciółki naszego domu, które akurat były nauczycielkami. Więc nie były to kursy, tylko po prostu mniej więcej powiedzenie, co tam myśmy powinni studiować.
- Powiedział pan, że pana tata został we wrześniu ewakuowany z zakładem. Jakie były jego późniejsze losy?
On wrócił gdzieś w listopadzie chyba; wrócił ze Lwowa. Opowiadał nam, że Lwów został już zajęty przez Rosjan. W każdym razie, spotkał się gdzieś z wojskami rosyjskimi. Potem został, to Towarzystwo Zakładów Umundurowania, widocznie nie była to jednostka wojskowa, tylko takie zakłady, które były [rozlokowane] nie na wschodzie, tylko tutaj gdzieś w Warszawie, Radom, Kielce [...]
- Proszę powiedzieć, jak przyjęliście 17 września, wieść, że Rosjanie wkroczyli? Jak to się odbyło wśród pana i pana znajomych?
No cóż.... To była jakaś tragedia. Przedtem pakt Ribbentrop-Mołotow, który był znany, podpisany, nadzieja, która [była] w Anglii i Francji, pękła, bo nie spełnili swoich zobowiązań... Po wejściu było załamanie, ale wiara, że będziemy walczyć, że w jakiś sposób Anglia z Francją pokona i Niemców, i Rosjan. Takie może dość naiwne marzenia, ale innych marzeń myśmy nie mieli. […].
- Proszę powiedzieć, jak pan trafił do konspiracji? Jak wyglądała konspiracja w Pruszkowie?
Zaraz po wojnie, to znaczy od 1939 roku, miałem takie środowisko koleżeńskie, spoza szkoły nawet: Wojtek Ciot był synem oficera, Zbyszek Murzecki... Z tym Wojtkiem Ciotem się bliżej kontaktowałem. No cóż mieli robić tacy chłopcy, którzy byli kiedyś w harcerstwie? Co mieli robić? Zbierali broń. Cały szereg pań, których mężowie poszli na wojnę i zostawili w domu broń z przerażeniem zakopały tą broń w ogródkach, amunicję, wszystko. Jak się dowiedziały, że takich dwóch zbiera broń, no to szybko poszły wykopać, wyciągnąć i dawały nam. Tak, że myśmy tych pistoletów to trochę mieli.
Jak to co? Wyczyściliśmy ją, schowaliśmy i czekaliśmy na to, aż ktoś da sygnał i potem pójdziemy walczyć. Więc to był rok 1940, ale w 1941 roku zjawił się mój kolega, który był razem ze mną w harcerstwie i mówi: „Słuchaj, Tadek, ty wiesz, jest taka organizacja wojskowa...”. – „Jak jest, to na co się pytasz?”. No więc od razu mnie wciągnął i to był bodajże marzec 1941 rok, ZWZ jeszcze był wtedy. Ja naturalnie poszedłem tam. Złożyliśmy przysięgę sobie, zostałem sekcyjnym, ze względu na to, że nasze mieszkanie było dość duże i zbiórki można było w naszym mieszkaniu robić, więc tych pięciu chłopaków razem ze mną, czy tam sześciu razem ze mną, mieściło się w tym mieszkaniu i dlatego zostałem sekcyjnym.
- Podlegaliście dowództwu w Warszawie?
Nie, wie pan, przecież myśmy byli tacy [mali]. Tam latami była cała hierarchia, o której myśmy pojęcia nie mieli. Ale bezpośrednim naszym dowódcą to był taki porucznik Fabian, pseudonim „Broda”, który chyba gdzieś z Bydgoszczy był. On był naszym bezpośrednim dowódcą i rozpoczęło się szkolenie, to znaczy tą naszą piątkę... do naszej piątki przychodził instruktor i szkolił nas. To był właściwie program szkolenia strzelców czy żołnierzy przedwojennych, absolutnie niezwiązany z nasza sytuacją. Jakaś służba wartownicza, jakieś manewry, wypady czy coś takiego – to wszystko teoria była, ale tego rodzaju... nikt nie zwrócił uwagi, że to inne czasy, inna sytuacja, że nas to powinni szkolić właściwie tak jak komandosów, a nie jak szkolili żołnierzy w koszarach.
Po pewnym czasie, to był rok chyba 1943 czy koniec 1943, w 1943 gdzieś, wtedy już ta organizacja nazywała się AK, Armia Krajowa i zostaliśmy przekazani, ten porucznik Fabian, porucznik „Broda”, przekazał nas Tadeuszowi Nowickiemu, pseudonim „Orlik”, który akurat mieszkał w tym samym domu co ja, na tym samym piętrze, na Drzymały, drzwi obok. Przedtem myśmy znali go jako... w rodzinie nazywaliśmy go „Felel” , bo on „r” nie wymawiał. Chłopak z felerem. Okazuje się, że potem został moim dowódcą. Potem ja ze swoją sekcja przeszedłem do niego, a potem okazuje się, że on też miał jeszcze pluton i były jeszcze jakieś inne sekcje. I też się to szkolenie kontynuowało, z tym że inny był już ten kierownik czy instruktor szkolący. Wtedy broń już była. Myśmy tą nasza broń, tyle ile jej jest, to myśmy tam oddali, bo było się w organizacji, to dałem. Jeden jedyny zachowałem sobie tylko, to taką FN-kę, pistolet zardzewiały z dwoma nabojami. Wyczyściłem, wylizałem, dorobiłem tam ujące części do tej FN-ki – to była 7,65 – i miałem nadzieję. Wie pan, to tylko tacy smarkacze w wieku czternastu, piętnastu lat mogą robić: w tych zakładach Lilpopa, w którym byliśmy, chodziłem do szkoły, byliśmy przecież na bramie rewidowani przez służbę niemiecką, więc w tych zakład Lilpopa i w szkole dorobiłem sobie dziesięć magazynków do tej FN-ki i wyniosłem, z nadzieją na to, że jak się rozpocznie Powstanie – już mówiliśmy o tym, że szkolimy się do boju – że wtedy będzie amunicja i tych dziesięć magazynków wypełnię. Dosłownie takie same jak tamte. Jak można było zrobić wówczas w zakładach niemieckich, bo był ten
Treuhänder niemiecki, dziesięć magazynków i wynieść!? – nie potrafię sobie wytłumaczyć, jak to było, kiedy zrobiłem, jak to zrobiłem?
Naturalnie, kiedy wybuchło Powstanie, nigdy te magazynki nie były pełne. Zostały mi dwa, te które dostałem. Na koniec, kiedy już oddawaliśmy broń, jak wracaliśmy po Powstaniu do domu, jeszcze myślę: „To wystrzelę przynajmniej raz”. Załadowałem, okazuje się zawilgocone były oba i nie wystrzeliły.
- Panie Tadeuszu, czy okupacja w samym Pruszkowie była dotkliwa, czy były jakieś represje niemieckie? Czy Niemcy raczej się skupiali na Warszawie?
O takich rozstrzeleniach, jak w Warszawie, nie słyszałem, natomiast odział „Orlika” to był taki oddział specjalny do różnych poruczeń. Myśmy takie wypady różnego rodzaju robili tam. Raz, i to wiadomo kto – syn dyrektora gimnazjum w Pruszkowie, zastrzelił kiedyś Niemca na tej samej ulicy, na ulicy Drzymały i gdzieś uciekł i Niemcy szli i rewidowali te domy, gdzie on uciekł. Mój dowódca zostawił u mnie cały magazyn broni tego plutonu – taka duża waliza, w której – tam była zdaje się dwa pistolety maszynowe, jeden szmajser, jeden sten, kilka granatów, poza tym cała kupa pistoletów i jakiejś amunicji. On się ulotnił, walizę zostawił i ja z tą walizą powędrowałem na poddasze, schować się za komin. Takie nieduże poddasze było, wysokości jednego metra, bo był strop drewniany tam nad strychami. Czekałem na tych Niemców, ale oni kilka domów pierwszych zrewidowali, do naszego nie przyszli już. Więc represji żadnych nie było po tym. Aresztowania były, to myśmy słyszeli o różnego rodzaju aresztowaniach, ale w zakresie mojego oddziału one nas nie dotyczyły, natomiast sierżant, który nas szkolił, musiał w pewnej chwili zwiać, dlatego że Niemcy przyszli do niego wtedy, kiedy go nie było i pytali się, czy jest, czy taki tu mieszka, co on uczy chłopców strzelać? Słabo po polsku mówili, to byli Ślązacy albo z tym związane... On uciekł wtedy. Tyle tego.
- Czy oddział „Orliki” od początku był szykowany pod kątem ewentualnego Powstania, czy to dopiero później się wyklarowało?
Proszę Pana, właśnie tutaj [książka] piszą o tym oddziale. On był na początku w „Madagaskarze”. Zaczęliśmy gromadzić nową broń poprzez zabieranie broni Niemcom. Tam kiedyś trzech naszych chłopców... Szedł Niemiec na ulicy z pistoletem maszynowym, skoczyli na niego, ściągnęli mu broń, uciekli – o, w taki sposób. Także kilka tego rodzaju pistoletów uzyskaliśmy.
Ale on [oddział „Orliki”] już przeszedł z oddziału „Madagaskar” do VI Rejonu, bo tamci mu zabierali całą broń: co ten oddział zabrał czy zdobył, to oddawał tamtą broń do magazynu, a tamci mu nie chcieli wydawać. Więc on się obraził na „Madagaskar” i przeszedł do VI Rejonu, gdzie był podporządkowany bezpośrednio dowódcy VI Rejonu. „Helenów” – Pruszków. To był okręg Ursus–Piastów–Sękocin–Pruszków.
Ten oddział dostał kiedyś zlecenie likwidacji „Panienki”. „Panienka” to był
Bahnschutz pracujący na dworcu Zachodnim, który strzelał i zabił kilku chłopców zrzucających węgiel z wagonów. Dostał wyrok śmierci i ten nasz oddział miał ten wyrok wykonać. Jeździliśmy do Włoch, obstawialiśmy stacje, bo on o piątej godzinie, czy o czwartej godzinie wracał piechotą z Zachodu [Dworca Zachodniego], mieszkał we Włochach, i z Dworca Zachodniego przy tym murze wracał do Włoch. Dwa dni pod rząd czekaliśmy na niego. Nie zjawił się, no więc po godzinie stania ludzie zaczęli zwracać na nas uwagę. Ja ze Stenem pod takim małym, wąskim płaszczykiem stałem przy drzewku i miałem osłaniać całą akcję od strony Warszawy, na tej szosie z Włoch na Wolę biegnącej. Trzeciego dnia, wtedy jak się zjawił „Panienka”,
Bahnschutz – on był bardzo piękny, wie pan, jak anioł, taki piękny chłopak i właśnie dlatego nazywali go „Panienka” – już, już jest na muszce, a tutaj zaczęły się zjawiać, przypadkiem: jeden oddział niemiecki maszeruje po drodze,
Hei Ho, Haili Haila, tu jakieś samochody z Niemcami wjechały, tam znów coś... Naroiło się tak przypadkiem Niemców. Wreszcie kolega podskoczył do mnie: „Koniec akcji, wracamy z powrotem”.
Z pistoletem to też taka moja osobista przygoda śmieszna. Akurat z Warszawy na peron we Włochach wjechał ten pociąg, tam był przejazd i od przejazdu peron dochodził do przejazdu, ja wdrapałem się na peron z kolegą we dwóch, i w ostatnie drzwi tego pociągu myśmy się wcisnęli. Patrzę, że naprzeciwko mnie jest kolejarz niemiecki. W pewnej chwili zobaczyłem przerażenie w jego oczach. On się nie mógł ruszać. Patrzy na mnie z takim przerażeniem i takim ruchem robaczkowym przesuwa się do swojego kolegi, bo tam dwóch ich stało. A na to miejsce jakiś robotnik się wpycha. Stoi i jesteśmy ściśnięci brzuchami do siebie. I ten robotnik mówi: „Panie, panu krawat wyszedł spod tego”. Ja chciałem obniżyć głowę, a tu mi rączka stena wylazła. W Ursusie wyskoczyliśmy, zmieniliśmy miejsce, więc to taki śmieszny przypadek tylko. Były ćwiczenia, akcja w Nadarzynie, gdzieśmy tam „lwokę” (LWK) opędzlowali. Zabraliśmy wszystkie materiały ze „lwoki”, które rolnicy mieli za oddanie kontyngentów dostawać. Załadowaliśmy.
- A jak pan pamięta sam dzień 1 sierpnia? Jak wyglądały przygotowania pana oddziału, gdy już było wiadomo, że będzie mobilizacja? Gdzie pan wtedy był?
Ja znajdowałem się w domu. Z tym że od razu ten dowódca mi powiedział, że jest rozkaz nie piąta, tylko dziewiąta godzina wieczorem, w krzakach na Ostoi, to jest przedmieście Pruszkowa, tam gdzie ta szesnastka została aresztowana później przez kacapów. Tam były stawy, były krzaki i w tych krzakach myśmy się tam... Przyszliśmy tam o tej dziewiątej godzinie. Już było ciemno.
- Już Powstanie trwało w Warszawie?
Już Powstanie trwało, a myśmy się prześlizgnęli do Ostoi. Naszym zadaniem było zaatakowanie kwater niemieckich na Ostoi i zdobycie czegoś. No więc zaatakowaliśmy te kwatery – to były wille, w których Niemcy mieszkali. Jedną zdobyliśmy, Niemcy uciekli, zostawiając nam mapy, pistolet, menażkę itd. i karabin dziesięciostrzałowy – to było nasze zwycięstwo, nasza zdobycz. Ale przecież była ta dywizja – „Hermann Göring”. Oni tam byli obstawieni. Plunęli na nas ogniem, to ten oddział zniknął. „Orlik” został ranny wtedy, dostał postrzał w szyję, więc zniknął i dowództwo przejął jego zastępca, podchorąży „Smuga” i wyprowadził nas do Walendowa. Tam jest zakład sióstr zakonnych w Walendowie. W tym zakładzie osuszyliśmy się, bo deszcz zaczął padać zaraz potem; byliśmy zmoczeni. W lesie wysuszyliśmy się, a siostry nam dały potem ciepłą zupę i tak dalej. Po dwóch dniach „Orlik” tam przyszedł z powrotem, zabandażowany. Okazuje się, że kula mu przeszła tylko.
- Jaką liczebność miał wtedy oddział?
Około trzydziestu osób. Uzbrojenie to było: ja miałem Stena z dwoma magazynkami, ale mój kolega, który szedł razem, „Sęp”, dostał „filipinkę” tylko. Ja się śmiałem: „Ty, słuchaj, to ty jesteś granatnikiem teraz”.
Nasz dowódca tego Rejonu był też gdzieś tam obok w Walendowie, dwa czy trzy dni siedział. Stamtąd jednak wysłał tutaj wiadomość poprzez Zdzicha Zaborskiego, żeby już więcej oddziałów nie przychodziło, bo teren był zasiedlony tą dywizją „Hermann Göring”. To były esemani przecież i wszędzie ich było pełno.
Tak, że siedzieliśmy w Walendowie, a potem poszliśmy poprzez lasy sękocińskie, chlebowskie, pod Zalesie, pod Piaseczno i tam spotkaliśmy się z kompanią „Lawy”, które miały zaatakować Okęcie. Naturalnie ponieśli straty, zostali odrzuceni. Ponieważ „Lawa” był lotnikiem, cichociemnym zrzuconym, a „Orlik” był w wojskach technicznych lotnictwa, no więc się razem porozumieli. Wtedy był już rozkaz demobilizacji, wracać do domu, bo towarzystwo nie miało broni; myśmy słabo byli uzbrojeni. Wtedy „Orlik” z „Lawą” ustalili, że nie będą się demobilizować, tylko pójdą do „Kampinosu”, bo w „Kampinosie” słyszeli, są duże oddziały i mają być zrzuty, potężne zrzuty, a chodziły takie pogłoski, że może nasza brygada spadochronowa też tam przyleci. Więc tych dwóch oficerów, czyli podchorąży „Orlik” i porucznik „Lawa” ustalili, że niezależnie idą do „Kampinosu”. Także do 17 chyba czy do 15 sierpnia przez dwa tygodnie to myśmy łazili między Pruszkowem a Piasecznem po tych różnych lasach i polowaliśmy na takie małe oddziały niemieckie, które kontyngenty zbierały czy coś takiego.
Koledzy jeden taki oddział, który krowy zabierał, napotkali, ale został przy okazji ranny nasz kolega w łokieć, w tej strzelaninie. Zabrali go do majątku, do dworku, chyba w Paszkowie – żeby mu zrobić opatrunek. I wtedy jak mu robiono opatrunek, na dwór, na teren przed gankiem wjechał niemiecki samochód z oficerami. Na szczęście, jak oni wychodzili, nasza obstawa – stał strzelec z pistoletem maszynowym – wykończył trzech oficerów i szofera. Także cztery sztuki zatłukliśmy. Właśnie tych z dywizji „Hermann Göring”. Zatłukliśmy chyba pułkownika, majora, kapitana i ten szofer to był sierżant chyba. Tam znów w tym samochodzie były jakieś pistolety, tzn. pistolety, mapy i tak dalej. Jedną mapę to ja mam nawet, zużytą. Cały szereg tych
Grossblatów tam było. Niemcy te nasze setki przedwojenne łączyli w cztery sztuki i odbijali razem i to był taki duży
Grossblatt, nazywali to [tak], takie cztery setki razem. Jedną mam, tą zużytą i podartą właśnie. Tam zabraliśmy broni. Stamtąd uciekliśmy, wycofaliśmy się. Kolega został potem – ten ranny – przetransportowany do szpitala we Wrzesinie pod Pruszkowem, gdzie mu zrobiono zabieg, ale całą rękę to właściwie do końca miał nieczynną.
Ale przed tym jeszcze, gdzie on został ranny, przed tą akcją, był taki jakiś niemiecki samochód towarowy, ciężarowy. To był oddział kulturalny, więc załadowany „Mein Kampf”, ale było radio tam, też było trochę broni i tak dalej, i tak dalej. Więc cały samochód też zaanektowaliśmy. Zdobyliśmy takie radio niemieckie, taki radioodbiornik, który potem pozwolił coś tam naszym podsłuchiwać i z tych kulturalnych elementów to tam chyba wiele nie było, bo tam te wszystkie „Mein Kampf” to zdaje się spalono gdzieś czy coś. Potem, to było około 15 sierpnia, przeszliśmy do „Kampinosu”.
- Czy posiadaliście łączność z Warszawą?
Nie, nie wiedzieliśmy, co się dzieje.
- Sami na własną rękę docieraliście?
Sam oddział, niezależny. „Lawa” poszedł niezależnie, myśmy też poszli niezależnie. Trzeba było dwa tory przejść – Warszawa-Skierniewice i ten drugi tor, Warszawa-Błonie, ten tor przeszliśmy pod kanałem ściekowym, pod torami, nieatakowani przez nikogo, jeden i drugi tor. Część kolegów wtedy nie chciała iść dalej, wróciła do domu. Ja zostałem. Ci, którzy zostali, przeszli przez drugi tor.
Jeszcze taka może historia, przepraszam bardzo, ale to są takie obrazki. Nocowaliśmy na cmentarzu. Wtedy było święto chyba, widzieliśmy, że ludzie szli do kościoła z zielem i z darami, żeby je poświęcić. A myśmy wtedy doszli na cmentarz i spaliśmy na cmentarzu, obok cukrowni Guzów. Wreszcie była noc, ja się położyłem między grobami. Wspaniale spałem wtedy, no ale mnie kolega wreszcie budzi i mówi: „Słuchaj, no już, przechodzimy!”. No więc przechodzimy. Absolutna cisza, bo kładka przez Utratę – rzeczka Utrata – była w odległości chyba około dwustu czy stu metrów od cukrowni Guzów, a tam kwaterowali znów Niemcy. Oni zwykle mieli jakieś wozy bojowe i bardzo dużo amunicji, której myśmy nie mieli. Po tej belce – taka wąska belka – trzeba było przejść, a ta belka była taki kawałek nad wodą. Każdy tam się trzymając, w nocy, księżyc świecił, po tej belce przeszedł. Ten mój kolega właśnie, „Sęp”, jak był na środku belki, to się potknął i usiadł na niej, tak jak na konia, nogi chlupnęły w wodzie i w tej absolutnej ciszy nagle trzydzieści czy tam trochę mniej chłopa ryknęło śmiechem. Na pewno Niemcy to słyszeli. Wybuch tego śmiechu był niesamowity. No ale on tak jak na koniu, już podpierając się rękami, przeskoczył na drugi brzeg. Potem znów absolutna cisza.
Poszliśmy do „Kampinosu”, czekaliśmy. Zakwaterowaliśmy się w jakiejś chałupie, u kuzynów jednego z naszych kolegów oddziałowych i po nawiązaniu kontaktu z „Kampinosem” wreszcie nas wpuszczono. Były tam warty. Zobaczyliśmy zupełnie coś innego. Tutaj wchodzimy, w jednej chwili żołnierze z opaskami: „Kto jest?”. Przepustka jest, „Orlik” nas wprowadził, ale nie dołączyli nas do oddziału lotniczego, tylko do służby wartowniczej, do kompanii, która siedziała na placówkach i co pewien czas obstawialiśmy. Rzeczywiście, to nie było przyjemne: siedzenie na placówkach, pilnowanie, patrzenie, czy tam Niemcy idą, czy nie idą.
I tutaj właśnie taka przygoda się zdarzyła mi. Idziemy na placówkę, sznurkiem, dochodzimy już do niej, idziemy rowem drogi, takiej piaszczystej drogi i tam zobaczyłem przy nodze takie jakieś dziwne pudełko tej średnicy może. Kopnąłem to pudełko, poleciało. Podobne do cukierków, takie... Wziąłem to pudełko, patrzę, a ono całe oklejone jest zielonym plastrem. Wsadziłem do kieszeni, poszliśmy na placówkę, placówka była okopana, był już rów taki głęboki półtorametrowy, karabin maszynowy już stał na tym rowie, z jednej strony drogi, z drugiej. Koledzy tam siedzieli, patrzyli. Mieliśmy hełmy...to był oddział. W hełmach byliśmy, porządnie wyglądaliśmy, panterki mieliśmy, to też zdobyczne, w tym wozie.
To w Kampinosie, tak. Hełmy to myśmy pozbierali, bo rolnicy kury karmili w tych hełmach. Każdy sobie dopracował, ale mieliśmy te polskie hełmy. Niektórzy rolnicy mieli pochowane hełmy, także one były dobre. Ja miałem taki, że całe to wnętrze zostało wypatroszone, więc musiałem sobie podkładki tam i paski porobić i tak dalej, ale hełm był. Poza tym mieliśmy panterki. I ten nasz pluton był cały w panterkach, hełmach i pasach, to wyglądaliśmy jak prawdziwe wojsko.
Dochodzimy tam do placówki. Ja sobie obejrzałem pudełko. Patrzę, mina chyba jakaś. Wziąłem tę minę, koledzy tak siedzą obok, i, nie mówiąc im nic, zacząłem delikatnie odwijać te plastry. Oni spojrzeli na mnie: „»Witeź«, zwariowałeś Ty!?”. Wygonili mnie. Poszedłem jakieś dwadzieścia kroków dalej, za drzewo, usiadłem i dalej minę rozpakowuję. Patrzę, a tam cali moi koledzy schowali się za drzewa i tylko przyglądają mi się – wylecę w powietrze czy nie? Ale nie wyleciałem. Rozpakowałem całą minę i okazało się, że to taka puszka aluminiowa wchodząca jedna w drugą. Zobaczyłem, a w środku głupstwo. Pierścień trotylu jest dookoła, a w środku na dole jedna sprężyna z iglicą, a druga sprężyna ze spłonką. I jak by się to przycisnęło no to... . To był przerywacz opon, czy przerywacz tych gąsienic, tego rodzaju.
Rozpakowałem tę minę i zobaczyłem: głupstwo techniczne. Ja – technik mechanik, to co to jest?! Wyjąłem spłonkę, iglicę, schowałem do kieszeni, minę zapakowałem, złożyłem; tu iglica, tu spłonka i wracam. A tamci patrzą na mnie podejrzanie, że ja tę minę schowałem do kieszeni. Akurat po tym, jak przygotowaliśmy placówkę, to „Orlik” przychodzi, ten dowódca. Więc towarzystwo na skargę do niego: „Panie poruczniku, a »Witeź»« wziął minę. Wziął rozpakował i w kieszeni ma minę”. „Orlik” przyszedł do mnie: „Pokażcie tę minę”. Wyjąłem ją, iglicę ma. „Idźcie do lasu wyrzucić ją”. Dobrze: „Rozkaz, panie poruczniku”. Wziąłem tę minę, poszedłem do lasu, obejrzałem się, nikt nie widzi, kucnąłem, posiedziałem, wróciłem z powrotem. Mina na pamiątkę. Wrócę do domu, minę będę miał na pamiątkę. No i koniec.
Potem z tej, że się tak wyrażę, kompanii wartowniczej, która siedziała na placówkach 7 września zostaliśmy przekazani do kompani „Lawy”. Kompania „Lawy” to była kompania lotnicza – lotnicy, którzy latali na piechotę, no ale kompania lotnicza. Do orzełków tośmy sobie doszyli takie kwadraciki, tak że ja nosiłem beret, tu był orzełek, a tu biało-czerwony kwadracik, żeby było wiadomo, że lotnik. To nie jest byle co. To była kompania wypadowa, specjalna kompania, która robiła akcje poza Kampinosem. Ona zrobiła kilka akcji przedtem niż myśmy tam przyszli do niej, bo zjawili się w Kampinosie 15 sierpnia mniej więcej, natomiast w okresie od 15 sierpnia do 7 września zrobili klika akcji, w których „Orliki” nie brały udziału. Był Truskaw, była Sowia Wola, jakieś tam jeszcze wypady, a dopiero 7 września myśmy przyszli i razem z nimi wtedy działaliśmy.
Zupełnie inaczej się poczuliśmy. „Lawa” tam był, porucznik „Domek”, lotnik, cichociemny, już prawdziwi oficerowie. Dostaliśmy porządną broń, mieliśmy karabiny, pistolety maszynowe. Ja przez pewien czas nawet PIAT-a nosiłem ze sobą. Miałem PIAT-a i trzy granaty. Miałem strzelać, być piacistą, ale kiedyś „Orlik” mówi: „Do celu będziesz strzelał”. Prawdziwy cel. Poszliśmy na poligon. W Kampinosie było dużo piasku na wierzchu i górki, teren nierówny. Ustawił mnie. Cel był w odległości jakieś kilkadziesiąt metrów – między pięćdziesiąt a sto metrów. Była tarcza i kazał mi strzelić. Jeden granat odżałowałem, zamierzyłem się i nie trafiłem. Jak nie trafiłem, to mi tego PIAT-a zabrali. Już inny nosił, ja się już do tego nie nadawałem. Potem się dowiedziałem, że do czołgów z PIAT-a to się strzela na krótkie odległości, że ta celność nie jest taka... Celownik to był taki: podnosiło się palec, tam była dziurka, a z drugiej strony też był palec i przez tę dziurkę trzeba było widzieć szczyt palca. Więc takie celowanie, powiedzmy, raczej indiańskie. Zabrał mi tego piata, ale potem miałem karabin, ładownicę też i swój pistolet, FN-kę, zawsze miałem. Już dziesięciu magazynków nie miałem, bo nie miałem tego gdzie umieścić. Widziałem, że nie ma zrzutów. Nawet jak były, to nie zrzucali „siódemek”, tylko zrzucali amunicję do „dziewiątek”.
Kiedyś z „Lawą” robiliśmy zasadzkę pod Zaborowem: wieczorem na wóz, pełne uzbrojenie, my w panterkach. Tam są lasy. Wyszliśmy na skraj lasu, ustaliliśmy – oddział niemiecki na koniach jedzie. Słychać. Dali nam znać, że on pojechał w jedną stronę, a teraz wraca – około dwadzieścia, może więcej, nawet około trzydzieści koni; taka kawaleria. Najeżdżają na nas. Jeszcze na nas nie najechali, czołówka dopiero wjechała na nasze stanowisko, ktoś „trzask” – zaciągnął cyngiel; taki charakterystyczny trzask przy naciąganiu broni. Ten oddział stanął. Jak stanął, to „Lawa” krzyknął: „Ognia!”. Myśmy zaczęli z czego tylko można pruć do tych koni. Za chwilę część uciekła, część leżała na ziemi, na drodze. Skoczyliśmy na tę drogę z kolegą, który był obok mnie, z takim strzelcem „Czyżykiem”, a tu z drugiej strony rowu pruje do nas z pistoletu maszynowego jakaś figura. Więc my co? Ja, przypominam sobie, jestem na szosie; on strzela akurat nie w moim kierunku, tylko widzę, że jakoś pruje z boku. Klapnąłem, zrobiłem „padnij” między konie i między te trupy, które leżały na szosie. Kolega też się tam położył. Za chwilę słyszę: „Uwaga, gammon!”. Huk, błysk taki jak bomby atomowej i strzały ucichły. Podlatujemy tam, patrzę – leży Niemiec, poszarpany mundur i, o ile sobie przypominam, to jedna noga podarta, pokrwawiona, nie wiem, czy tam jest, a od pachwiny tylko piszczel sterczy. On leży i mówi:
Bitte um Pistole, bitte um Pistole. Jemu ten pistolet zabrali; co będą szkopowi pistolet dawać?! Chciał popełnić samobójstwo –
Bitte um Pistole.
Jak już skończyli strzelać, tośmy wrócili do tego miejsca z kolegą. Patrzymy, a tu leży znów jakiś nieruchomy człowiek, Niemiec. To co? On do jednej kieszeni, ja do drugiej. On wyciągnął FN-kę, a ja wyciągnąłem tubkę cukierków. Cholera. Łapy zakrwawione, on też, ale on wyciągnął pistolet, a ja cukierki. Ale pamiątkę jakąś muszę zdobyć. Ma jakieś odznaczenie, no to odznaczenie chcę odkręcić, nie rusza się. Łapa pod spód, odpinam to jakoś tam. Wreszcie odpiąłem tę odznakę, schowałem. Potem jak się przyjrzałem, okazuje się, że to jest strzelec wyborowy, snajper, sierżant. Odznakę na pamiątkę miałem: minę i odznakę.
Pozbieraliśmy broń. Koledzy, którzy byli, konie, które padły... Charakterystyczną rzecz zobaczyłem wtedy: mnie żal było koni, a nie ludzi. W stosunku do koni serce moje jakoś zaczęło bić żałośniej, że takie konie zginęły. Ale ściągnęli tym koniom siodła, uzdy. Zabrali to. Wóz stał daleko pod lasem, więc myśmy tam załadowali to wszystko. Zaciągnęliśmy potem, był odwrót, sprawdzili: „Wszystko wzięliście?”. – „Wszystko wzięliśmy”. Buty pościągali, komu potrzeba było jakieś. No w każdym razie, jakiś pas, jakieś buty, to szkoda zostawiać. Wszystko załadowaliśmy na te wozy, poszliśmy. Częstowałem tego mojego kolegę cukierkami w tubce, bo on miał pistolet, to mnie nie mógł poczęstować. A ze trzy magazynki mu [Niemcowi] wyciągnął skądś, cholera. Też żałowałem. Ja mam pistolet i puste magazynki, a ten szczęście miał – wyciągnął pistolet z amunicją. No i poczęstowałem go. Wracamy do kwater, patrzę, a ja mam całe ręce we krwi, czerwone. I te cukierki, co żeśmy jedli, tak ja go częstowałem, on jadł, ja jadłem je... Jak zobaczyłem swoje ręce – nie było lustra – pomyślałem sobie: „Cholera, też muszę być trochę czerwony”. To już nie oglądając się, poszliśmy się wymyć.
Już jesteśmy potem. Jest apel. Święto, niedziela, msza. Wszystkie oddziały przychodzą na miejsce, ustawiają się. Jest msza. Ja stoję trzeci z brzegu w całym szeregu – to nie byle co! Widok takiego oddziału, to było coś. To porządne wojsko było. Potem odczytywanie. Okazuje się, odznaczenia dostałem: Krzyż Walecznych – ten, ten, ten, ten; u „Lawy” było więcej, a u „Orlików” trzech i mnie. Ja myślę: „Krzyż Walecznych. Niby za co?”. Tam podczas wojny trochę latałem w oddziale specjalnym z „Orlikiem”, ale za co? Nie bardzo wiedziałem, za co. No ale dali Krzyż Walecznych. Odczytali tylko, nie dali, tylko odczytali.
- To było jeszcze w czasie trwania września, czy już pod koniec?
Pod koniec. To było jakiś tydzień czy dwa tygodnie przed upadkiem Powstania. Stoimy tam, potem żeśmy poszli do domu. Zbliżał się okres upadku Warszawy.
- Jak to się w Kampinosie czuło? Jak się dowiedzieliście?
Tu już Warszawa, zdaje się, ucichła, w każdym razie się kończyły walki i nad nami zaczęła latać rama, to jest dwukadłubowiec obserwacyjny. Strzelali do niego i poleciał. Wreszcie rozpoczął się ostrzał wsi Wiersze – myśmy na Wierszach kwaterowali. Poza tym przyleciały sztukasy i zaczęły rzucać bomby. Ja akurat byłem na podwórku, tam gdzieśmy kwaterowali, i jabłko gryzłem sobie. Jak zobaczyłem sztukasa, to myślę: „Trzeba się schować gdzieś”, bo stałem niemalże przy płotku. Rozejrzałem się i na środku podwórka potknąłem się i upadłem. Ale żeby widzieć co ciekawe, to się przewróciłem na wznak. Jem jabłko, patrzę, że cholerny sztukas mnie atakuje. Niemalże gębę pilota zobaczyłem. Leci skurczybyk. Patrzę: „Rzuci bomby?”. I rzucił bombę. Myślę: „Leci bomba na mnie”, ale tak nawet się nie przestraszyłem. Myślę sobie: „Trafi nie trafi?”, ale nie; przeleciała ta bomba nade mną i trafiła dwie chałupy, trzy chałupy od nas. Tam było dowództwo i wiedzieli skurczybyki. Wywiad mieli taki, że wiedzieli wszystko. Jednym słowem, był ostrzał artyleryjski, było bombardowanie Kampinosu. Potem się zwinęliśmy i do domu. Wozy.
A jeszcze jedna taka uwaga: jak myśmy weszli do Kampinosu, to zobaczyliśmy polskie wojsko, w polskich mundurach, z karabinami, ze wszystkim i z taborami, ale te wozy to miały takie dynie jak na wschodzie. Okazuje się, że tuż przed wybuchem Powstania, do Kampinosu przyszedł „Góra-Dolina” z Nowogródzkiego z oddziałem liczącym około dziewięćset chłopa i siedemset koni. To była właściwie pierwsza siła Kampinosu. Potem, po wybuchu Powstania, cały szereg oddziałów i innych miejscowych zaczęło się do niego dokwaterowywać. Oni byli uzbrojeni, mieli amunicję, mieli polskie karabiny i, mało tego, zna pan tę historię może – nasze dowództwo nie chciało się przyznać do niego, nie wiedziało, co to w ogóle za oddział jest, czy to Niemcy, co to za Niemcy. A „Góra-Dolina” to był przecież zrzutek, cichociemny. Wspaniały dowódca.
Jeszcze w tej kompanii „Lawy” to sytuacja była zupełnie inna. Jak nas zaczęli bombardować, to dostajemy rozkaz przygotować się, opróżnić wszystkie plecaki. „Wychodzimy z Kampinosu!”. Rozkaz to rozkaz. W tej naszej kwaterze, gdzieśmy nocowali, z tyłu były takie dwie długie dechy ustawione na krzesłach. Każdy miał plecak i wyładował wszystko. Towarzystwo już takie napięte, nagrzane. Ja przepakowuje ten swój plecak i między innym w plecaku miałem tę minę na pamiątkę do domu. Wyjąłem, ale robię porządek w plecaku. A któryś taki zły kolega zobaczył i wrzasnął: „»Witeź« ma minę w plecaku”, a towarzystwo nagrzane. I zobaczyłem takie wilcze oczy dookoła mnie. To ja wtedy za tę minę, przez stół, przez okno; chodu na pole, za stodołę. A za mną już trzech z pistoletami. Poleciałem za stodołę na pieniek, oni lecą za mną. Nie wiem, co mi chcieli zrobić, bo tu bombardowanie, a ten cholera minę. Położyłem minę na pieńku i patrzę na nich, to oni się schowali za stodołę i znów na skargę do „Orlika”. Orlik przychodzi do mnie: „»Witeź«, co z tą...” – zobaczył minę. „To wyście miny nie wyrzucili?! Ja wam wydałem rozkaz!”. Ja mówię: „Na pamiątkę chciałem ją wziąć, panie poruczniku”. – „Wziąć minę!”. I razem ze mną poszedł do sławojki, do sracza, i kazał mi minę wrzucić w gówno. No i wrzuciłem minę. Żeby nie taka sytuacja, to by mnie chyba sąd wojenny groził, bo rozkazu nie wykonałem i minę nosiłem ze sobą.
Okazuję się potem, za tę minę ja Krzyż Walecznych dostałem. Po wojnie już, jeden z jego [„Orlika”] zastępców mi mówił, że: „To przecież za minę żeś dostał, za rozbrojenie tej miny, bo jakbyś nie rozbroił, to by tam mogła cała placówka wylecieć w powietrze, jakby ktoś nadepnął na nią czy co takiego”. Ja pojęcia nie miałem. Rozbrajając minę, przecież pojęcia nie miałem o tym, jaka jest konstrukcja tej miny. Tak na nosa, na intuicję po prostu. Ten Krzyż Walecznych za tę minę dostałem, może i za poprzednie jakieś tam rzeczy. Myśmy wyszli wtedy.
- Pana oddział miał jakąś dowolność decyzji: rozejść się do domów czy maszerować?
Nie. Dwa tysiące ludzi na wozach, z końmi, sznureczkiem wymaszerowało z Kampinosu pod Zamość. Ten dowódca, „Okoń”, Alfons Kotowski – jeśli się nie mylę. Dalszą historię opowiem o nim. Przecież to było niezgodne z jakimikolwiek działaniami wojskowymi i logicznymi. Jak można było wyprowadzić prawie dwa tysiące, no niecałe, bo pewno ci miejscowi już uciekli, z końmi sznureczkiem z Kampinosu przez dwa tory – przez jeden tor błoński, ten do Sochaczewa – i zatrzymać dwa tysiące ludzi na kilometrze pomiędzy Grodziskiem i Żyrardowem w nocy i zrobić odpoczynek!?
Pod Jaktorowem. Myśmy jeszcze jako kompania „Lawy” szli w czole tego oddziału. Orlik w tym czasie wyznaczył mnie na szperacza z kolegą, we dwóch. Przed nami tylko kawaleria pojechała na zwiady, a potem te dwa tysiące chłopa. To był sznur. To chyba dwa, trzy kilometry, a niektórzy mówią, że może nawet pięć kilometrów było tych wozów, jeden za drugim. I oddziały tam szły.
- Poruszaliście się nocami?
To była jedna noc tylko. Takim sznurkiem „Okoń” zrobił sobie odpoczynek pomiędzy Grodziskiem a Żyrardowem, w Budach Zosinych. „Lawa” poszedł do niego raz i prosił, żeby mu dał polecenie odłączyć się od „Kampinosu” i niezależnie poprowadzić kompanię do Gór Świętokrzyskich, bo kierunek był Góry Świętokrzyskie. „Okoń” w pierwszej rozmowie odmówił, ale „Domek” (to był kapitan czy porucznik, lotnik) powiedział z kolei „Lawie”: „Idź do niego. Przecież gdzie on nas wprowadził!? Przecież ani krzaczka jednego nie ma tutaj, na gołym polu nas Niemcy rozniosą”. A z tyłu już czołgi nadjechały, już strzelanina była, myśmy słyszeli. Już nie wiem, gdzie oni byli, ten koniec. Za drugim razem „Okoń” wyraził zgodę. „Lawa” wtedy całą swoją kompanię oddzielił i myśmy odmaszerowali w kierunku Grodziska. Cały dzień, w którym Niemcy rozwalali całą Grupę „Kampinos” pod Jaktorowem, to myśmy przeczekali w takim małym lasku brzozowym koło Roztoka, zdaje się, tak wieś się nazywała. Tam był obóz cygański obok, więc nam powiedzieli chłopi: „Uważajcie, Niemcy Cyganów rozstrzeliwali, a tu obóz cygański. Oni mogą pójść i powiedzieć Niemcom”. To „Lawa” kazał obstawić obóz i powiedział Cyganom, że jak się któryś ruszy, to w łeb od razu. Cyganie siedzieli grzecznie przez cały dzień, nic nie mówili, a myśmy tam w tym lasku słyszeli, jak Niemcy wykańczają naszych.
- Wiedzieliście już wtedy, co tam się stało?
Myśmy widzieli. Z góry przyleciały sztukasy, rąbały ich ciągle. Przecież czołgi słychać było. Atakowały ich czołgi. A tu wjechał pociąg pancerny na tory. Przecież „Okoń”, jeżeli już zatrzymał się między Grodziskiem a Żyrardowem, powinien wysadzić tory między Żyrardowem i Grodziskiem, a nie zostawiać całe, i co? Dwa tysiące chłopa z wozami, z tymi co spod Nowogródka przyjechały, z tymi dygami – tutaj na zdjęciach są te dygi – to co!? Na co zostawić? Agent niemiecki jakby chciał wykończyć całą grupę „Kampinos”, to lepiej by nie zrobił. Żeby wprowadzić w taką pułapkę ludzi! A tu pociąg pancerny jechał i rąbał. Co oni mieli!? Z tyłu czołgi, z góry samoloty, od Żyrardowa i od Grodziska szły oddziały niemieckie i żandarmeria. Żyrardów był tak pusty, że jeden z oddziałów, który się wyrwał z otoczenia – też dowódca zobaczył, że co ma słuchać, czekać na „Okonia”, poszedł do Żyrardowa – to środkiem Żyrardowa przemaszerował. Potem przeskoczyli przez tory i poszli. Żyrardów był pusty, bo całe wojsko z Żyrardowa poszło atakować pod Jaktorów.
Myśmy tam przeczekali. Wieczorem do nas zaczęli dołączać ludzie od „Doliny”; kilku dołączyło do naszego oddziału z tej walki. Jedna rzecz, jedno miejsce, w którym się dwa tysiące ludzi mogło schować to był rów melioracyjny przechodzący tamtędy. Makabra jakaś. I ten cmentarz, który tam jest pod Budy Zosine, to są przecież ludzie, których „Okoń” wprowadził. Przecież mówili mu, że to jest niemożliwe, żeby podzielić to wszystko i niezależnie uciec. Ten się uparł, że nie będzie dzielił. Nie wiem, chciał być dowódcą wszystkiego czy co? Z tego co „Dolina” pisze w swojej książce „Partyzanci trzech puszcz” to „Okoń” nie bardzo wygląda. Zresztą... Ja byłem jako szperacz idący na początku jak dostaliśmy rozkaz: „Stać i czekać”. Poza tym nasi dowódcy z „Kampinosu” nie wiadomo, gdzie byli, nie wiedzieliśmy, czekaliśmy.
Wieczorem przeszliśmy przez te lasy i skokami, noc po nocy, dzień po dniu, doszliśmy do Pilicy. Część kolegów poszła do domu zaraz. „Lawa” powiedział: „Kto chce iść do domu, niech idzie”.
Ja zostałem. I takimi skokami poszliśmy. Przechodzimy za Pilicę, a tutaj mówią: „No tak, tylko wiecie, Niemcy zrobili jedną barierę, tu, na linii Warszawa-Żyrardów, na tę grupę. Przecież oni wiedzieli, że idziecie do Gór Świętokrzyskich. Druga bariera to jest za Pilicą”. Jak skontaktował się „Lawa” z tymi oddziałami AK nad Pilicą, to mówi, że po wsiach wszędzie stoją oddziały niemieckie ze sprzętem na czterech kółkach. No i cóż, idziemy. W nocy chcemy przejść, a tu jest taka sytuacja, że wzdłuż Pilicy, po stronie północnej droga równolegle idzie, a po tej drodze jadą Niemcy. Myśmy tak pojechali. Noc była, że niemalże nos w nos. „Lawa” kazał zawrócić potem. Prom miał być we wsi Domaniewice. Promem mieliśmy się przedostać przez Pilicę, ale trzeba było minąć Niemców w jakiś sposób. To, że Niemcy nie zareagowali, to prawdopodobnie dlatego, że oni się bali tak jak i my, bo odległość ich to była jak w nocy; jechaliśmy furami dwadzieścia, trzydzieści metrów.
Wreszcie Niemców nie było. Jest prom. Jedziemy przez ten prom, dwa wozy taboru załadowane. Nasz oddział liczy coś niecałe pięćdziesiąt ludzi, może mniej nawet niż pięćdziesiąt. Teraz nawet liczą i nie bardzo wiedzą ci, którzy brali udział, ile tego towarzystwa było. Wóz tylko wjechał na prom i prom się zawalił. Jakoś przepchali ten wóz na drugą stronę, ale już nie ma drugiego wozu. Zaczęli szukać brodu. To znów kilka kilometrów w dół, w górę Pilicy. Trzeba tam pójść. Wreszcie myśmy się przeprawili.
Jeszcze stojąc na ostatnim noclegu, „Lawa”, dzięki miejscowemu AK, nawiązał kontakt z „Górą-Doliną”. Okazuje się, że on z oddziałem jakimś, według tego, co wówczas wiedzieliśmy około stu czy stu pięćdziesięciu ludzi, wyrwał się z otoczenia, to znaczy prawdopodobnie zobaczył, że z „Okoniem” nie ma żadnej gadki i wziął swoich „wilnioków” i przeskoczył. Mieliśmy się w tych lasach spotkać w nocy, ale dzięki temu, przez tych Niemców i poprzez zawalenie [promu], myśmy do tych lasów weszli dopiero o świcie. „Doliny” już nie było. Zrobiliśmy taką małą w dolince kwaterkę, obozik. Myśleliśmy sobie, wysuszymy się, ognisko wypalimy, a tu gajowy przychodzi i mówi, że idzie obława. No więc „Lawa” wybrał kilku ludzi z plutony „Orlików” i jednego czy dwóch od siebie i wysłał na patrol. Jak zobaczyliśmy Niemców, to łączność z patrolem zginęła. Zaczęliśmy się cofać i „Lawa” wtedy mówi: „Słuchajcie, chłopcy. Zabierać tylko amunicję, zabierać ze sobą całą broń, całą amunicję. Wszystkie prywatne rzeczy zostawić”. Zostawiliśmy tam cztery konie i dwa wozy pod drzewkiem i sami tylko w plecakach, z załadowaną amunicją do brenów, karabinów maszynowych głównie, granaty. Cały oddział goły z amunicją się wycofał i zajął pozycję. Drzewka tam rosły i krzaki, i trawka rosła. Taki duży janowiec był z żółtymi kwiatuszkami. Zrobił jeża z nas w tej trawce i czekamy. W pewnej chwili widzimy, idzie tyraliera Niemców. Niemiec jeden od drugiego tak chyba około sześciu metrów jest, może pięć, sześć metrów. Idą z pistoletami maszynowymi i krzyczą:
Die Buben, Waffen ab – albo „Dzieci, oddajcie broń”. I idą. Cisza. My nie strzelamy. Jeżeli chodzi o mnie, to mój dowódca, kolega taki silny, miał brena. Postawił go w jakimś miejscu jeża i z dwóch stron, z jednej strony położył kolegę, z drugiej strony mnie, a myśmy mieli jemu – to był strzelec, bez rangi, ja byłem kapralem, tamten był kapral – myśmy jemu mieli tylko ładować magazynki. Więc ładowaliśmy. Kupę amunicji mieliśmy do brena, a magazynków było chyba z dziesięć, no więc po pięć magazynków i on, i ja mieliśmy dawać jemu.
Niemcy idą, rozkazu nie ma, a „Lawa” powiedział: „Jak ja powiem »Ognia«, to ogień, »Przerwij ogień«, przerwać ogień. Bez rozkazu nie strzelać”. Niemcy idą, ja myślę: „»Ognia« nie ma, cholera, oni nas rozdepczą, dlaczego on nie poda”. Dopuścił tyralierę na odległość rzutu granatem albo bliżej nawet i w pewnej chwili krzyknął: „Ognia!”. Jak myśmy dali; przecież każdy [kogoś] z tyraliery miał na muszce. Jak myśmy rąbnęli, to ta tyraliera się położyła. Jak krzyczeli przedtem: „Dzieci, oddajcie broń!”, to teraz słychać było tylko:
Mutti, Mutti, mein Gott, hilfe. Ich było w tej tyralierze, ja wiem, chyba z dziesięciu może, może więcej. Nie wiem, bo miałem ograniczone pole widzenia. Leżeli niedaleko. Nie widzieliśmy przez cały czas, żeby ktoś przychodził ich ratować. Dostali. Cisza. Amunicji mieliśmy wtedy rzeczywiście na cały dzień albo i dłużej. To była krótka seria, ale celna. Za chwilę granatniki zaczęły wybuchać, ale chyba sto metrów za nami. Niech sobie strzelają.
Ten atak pierwszy to się rozpoczął gdzieś około jedenastej godziny. Strzelali z pół godziny granatnikami. Idzie druga tyraliera. Nie wiem, te szkopy zgłupiały wtedy. Jak po takim pierwszym ataku puszczać drugą tyralierę? Idzie druga tyraliera, to my znów na tę drugą tyralierę. Każdy widzi, gdzie oni są, a my w trawce. Ja sobie jeszcze zebrałem mech spod siebie i zrobiłem taki mały okopik, taki walec z mchu. Kolega z drugiej strony, żeby być ostrożnym, położył się na wznak i te magazynki na wznak ładował. Mnie ciekawość jednak nosiła, tak że zrobiłem sobie ten walik i oglądałem świat, co tam się przede mną dzieje. Za chwilę idzie druga tyraliera. Jak podeszli – oni szli trochu ostrożniej – też dostali w pewnej chwili. Potem „Zacny” zobaczył, że Niemcy zaczęli się drapać na drzewa i obserwować nas. Kilku ich tam zestrzelił z tego drzewa i oni spadli. Potem już nie wiem, bo tych ataków Niemcy zrobili nam w ciągu dnia około pięciu, tak mniej więcej: atak, ostrzał moździerzy, potem atak, ostrzał moździerzy. Potem tak bohatersko nie szli, chyba dwie tylko takie tyraliery na nas puścili, a potem to był tylko ostrzał i delikatnie podchodzili, ale za to gęsto ostrzeliwali. Z tym, że pod koniec wieczorem to już mieliśmy rannych: już „Lawa” był ranny, już jeden z tych „wilniuków”... Mieliśmy też zabitych. Grób jest jeszcze, jeden został zakopany. Poza tym jeden popełnił samobójstwo. Krzyknął przedtem jeszcze: „Niech żyje Polska!” i skończył ze sobą.
- Czy zostaliście wtedy rozbici, czy wycofaliście się?
Nie. Do samego wieczora myśmy tłukli. Wieczorem, jak była noc, zaczęliśmy się już wycofywać, jeden za drugim, ale taborów nie było. Rannych już mieliśmy. „Lawa” był ranny, jeszcze sanitariuszka jedna była ranna. W pupę dostała, tak że kolega ją musiał, sanitariuszkę, opatrywać. Wycofaliśmy się potem do Młyna, potem w Młynie dostaliśmy podwody i dalej jechaliśmy. Po jednym dniu spotkaliśmy nasz patrol, który był przez cały czas w lesie. Ponieważ miał panterki i część miała polskie hełmy, a jeden miał niemiecki, z daleka się widzieli z Niemcami, ale zdaje się Niemcy też bardzo bali się ich. Jak nie trzeba, to do siebie nie strzelali. Więc spotkaliśmy się z tym patrolem. Potem, po dwóch czy trzech dniach, dobiliśmy do wsi Huciska, niedaleko Pociechy, w lasach radomskich i tam dobiliśmy do chyba 72. Pułku Piechoty Radomskiej, którym dowodził „Szary”.
- Czyli tamtejsi partyzanci?
Tamtejsi partyzanci. Spotkaliśmy się. Tam stwierdzili, że cóż: „Lawa” musiał być leczony, bo ranny, a jeszcze porucznik „Domek” zginął... Jak dwóch synów przyjaciela – gdy myśmy się wycofywali – przyszło do porucznika „Domka”, żeby go zabrać. Miał rozwaloną nogę, piętę odstrzeloną czy coś. On im powiedział: „Zaraz, zaraz przyjdźcie”. Oni odeszli, innych zabierali i potem usłyszeli strzał. Przychodzą do „Domka” i okazuje się popełnił samobójstwo.
- Czy w tym oddziale partyzanckim pan przebywał już do końca wojny?
Nie. Ja wróciłem do domu 8 października.
8 października nastąpiło rozwiązanie oddziału, bo „Szary” powiedział „Lawie”: „Zima nadchodzi. Przecież ci ludzie muszą we wsiach nocować. My swoich rozpuszczamy do domów i w lesie ma zostać tylko ten, który jest absolutnie spalony”. Więc „Lawa” podzielił oddział: część swojego plutonu posłał na miejsce – miał po prostu znajomości w majątkach, to byli jego znajomi, więc porozsyłał swój pluton do jakichś majątków – a „Orlika” z powrotem do Pruszkowa skierował. Myśmy z „Orlikiem” wracali do Pruszkowa już pod jego dowództwem. Mnie wtedy obiła się noga czy coś. Zaczęła mi się ropa w kolanie robić. W prawym kolanie noga mi się zrobiła wielka, balon się zrobił. Nie mogę iść dalej, taki ból jest. Ale trzeba. I znów idziemy sznureczkiem. Chłopcy daleko poszli, ja zostałem sam, położyłem się na dróżce, karabin pod spodem, przytuliłem do siebie i myślę, jak przyjdą Niemcy, to mnie rozwalą i będę miał spokój, bo już dalej nie mogę iść. Ale oni się policzyli i zobaczyli, że mnie nie ma i dwóch się wróciło, i przysięgło, że dla mnie konia wezmą. Tak jak przysięgli, że konia wezmą, to poszedłem z nimi dalej. Niech będzie. Dali mi konia od rolnika, ale taką chudą szkapę wzięli, że po jednym czy dwóch dniach jazdy to mi na tyłku w rowku, skóra zlazła i obtarła, bo mi koca nie dawali, bośmy nic nie mieli.
Potem wzięli podwody i wjeżdżamy do wsi pod nazwą, jak sobie przypominam, Krakowiany. Wysyła ten mój dowódca „Orlik” podchorążego do chałupy, żeby wziął przewodnika, bo ten przewodnik już mówi: „Panie, tu jest piętnaści kilometrów od mojej wsi, ja nie wiem, co tu jest”. „To dobrze. Ja wezmę przewodnika, to pana zwolnię”. Podchorąży poszedł do chałupy przy szosie, żeby spytać się, gdzie jest, a z drugiej strony mu Niemiec mówi:
Guten Tag. Ten zamknął drzwi i krzyczy: „Niemcy!”, a ja leżę na wozie z gorączką, z nogą taką jak cholera. Nikt mi nie powiedział, to leżę; co mnie tam obchodzi. Ale w pewnej chwili ktoś do mnie przyskakuje i wyładował mnie z tego wozu, a potem drugi mówi: „Rozkaz, wszyscy do przodu”. Ja mówię: „Rozkaz to rozkaz”. Wziąłem karabin, wysworowałem się przed konie – to były podwody, dwa wozy chyba – podpierając się tym karabinem idę środkiem szosy. Brukowana była droga. Konie ruszyły za mną i idziemy do domu. Był rozkaz: „Wszyscy do przodu”, to do przodu. A tu z drugiej strony, tak z odległości dwóch metrów chyba, ktoś do mnie mówi:
Wer da? Halt! Hände hoch! – i oświetlił mnie skurczybyk latarką, i zaczął strzelać łobuz jeden. Jak zaczął strzelać, ja zapomniałem, że mnie noga boli. Skoczyłem do rowu z drugiej strony i zacząłem się wyczołgiwać spod tego strzelania. Nieprzyjemne było. Potem patrzę, pole z kartoflami czy z czymś. Gazuję przez to pole.
Wracamy do domu. Już niedaleko Nadarzyna, Pruszkowa, ale rów melioracyjny. Myślę: „Przeskoczę go”. Rozpędziłem się i w środek rowu. Chlupnęło. Leżę w tej wodzie, a tutaj widzę na tle nieba stoi czarna postać i mówi do mnie:
Hände hoch. Ja patrzę na niego i mówię: „Zgłupiał czy co?”. A za chwilę pyta: „To ty, »Witeź«?”. Okazuje się, że kolega też się zgubił, to jest nas dwóch. Wygrzebaliśmy się. Idziemy dalej, bo zobaczyliśmy jakieś drzewka dalej. Okazuje się, że trzeci kolega jest. No to jest nas trzech. Idziemy jeszcze dalej, spotkaliśmy czwartego – no to jest nas czterech. Wreszcie patrzymy, jakiś chłop grzebie coś tam w ziemi. Okazuje się, że uciekinier z Warszawy mieszka w jakiejś chałupie, tutaj przyszedł kraść, wykopywać kartofle w nocy. Powiedział nam, gdzie jesteśmy; że to jest majątek Bieliny czy coś. A tam jest taki lasek. Tośmy poszli do tego lasku i w tym lasku kwaterujemy.
Wyczyściliśmy broń, wyczołgałem się jakoś na skraj lasku, patrzę z daleka, a takie zielone mundury i stado koni wypędzili. Okazuje się, że Ukraińcy czy co. Trochę mi skóra ścierpła, więc wróciłem i mówię: „Chłopaki, broń czyścić, bo może być gorąco”. Chłopcy wyczyścili broń. Czterech nas było, to znaczy „Witeź”, „Stefania”, „Górski” i „Bez” – pseudonimy same. I około jedenastej wchodzi do lasu Węgier z wiaderkiem i szuka grzybów. Jak ja patrzę, że to Węgier, bo poznałem, to wyłażę z tych krzaków, po takiej dużej karpinie w dół, i mówię do niego:
Hali magyar. Jó napot kivánok – tyle mnie ojciec węgierskiego nauczył. A temu wiadro z ręki wypadło, spojrzał na mnie, ale po chwili zaczęliśmy dogadywać się: on trochę niemiecki znał, ja trochę niemiecki znałem – dogadujemy się. W pewnym momencie proszę go, że może by nam coś przyniósł, jakieś papierosy, jakieś coś. Miał papierosy, to nas poczęstował. Wreszcie przy tej rozmowie, napięcie moje opadło już, rozmowa już zrobiona, Węgier przyniesie. On odchodzi, odwrócił się, jeszcze coś spytał, a jeden z tych moich kolegów mu odpowiedział:
Ja. I on poszedł; Węgier zniknął. A ten drugi kolega pyta: „Ty wiesz, co on spytał was?”. My mówimy: „Nie”. „No to coś ty mu odpowiedział?”. No:
Ja. „A wiesz, co to znaczy?”. – „Tak”. – „A wiesz, co on spytał?
Sind Sie Juden? , a tyś mu odpowiedział:
Ja”. Ja myślę: „O rany”. „To słuchajcie, czyścić broń teraz, bo jak Niemcom powiedzą, że my Żydzi, to nas tutaj rozwalą”. Za jakieś dwie godziny, bo znów przejąłem dowództwo jakoś – instynkt, ale to jedno jedyne dowództwo w życiu, które pełniłem, to w tym miejscu wtedy – wylazłem na skraj lasu, patrzę, idzie ten Węgier, z którym rozmawialiśmy, ale z drugim idzie już, a za nimi idzie dwóch Węgrów z karabinami i z tymi sztykami. Myślę sobie: „O cholera, niedobrze”. Oni przychodzą do nas, gadamy z nimi, rękę podaję:
Wir sind auch Juden. On mówi: „My też jesteśmy Żydami”. Ja sobie myślę: „Rany!”. Poczułem się jak w niebie. My niby Żydzi, oni Żydzi. No więc zaczynamy, ja zaczynam z polska, po niemiecku niezbyt dobrze – niemiecki szkolny znam – zacząłem opowiadać im o getcie, o tym, o tamtym, ale widzę, że po takiej rozmowie jednak się czuje coś, że nie trafili, albo że jesteśmy tak Żydami wypranymi, że odczuwają, że coś nie tak, że my nie tacy rodacy stuprocentowi. Pytam się: „Ale co jest?”. Mówi: „A my to głupi naród. Myśmy powiedzieli, że wy jesteście służbą z majątku, która pilnuje, żeby pole nie było okradane” – tyle tego. Oni poszli.
Ostatecznie potem nastał wieczór, noc. Wróciliśmy. W gajówce niedaleko, na Wolicy złożyliśmy broń. Koledzy wrócili do domu, ja zostałem jeden dzień w gajówce jeszcze, bo chodzić nie mogłem. Na drugi dzień przyjechał po mnie ojciec z furą i zawieźli mnie do domu. Na drugi dzień zawieźli mnie do szpitala, zrobili mi operację.
Wtedy, jak położyli mnie na stole, to mi tabliczkę dębową dają do ust. Ja pytam się lekarza: „Po co?”. „Żeby pan sobie języka nie odgryzł”. – „Ja nie mam zamiaru odgryźć sobie języka”. – „Ale będzie pana bolało”. Mówię: „To jest chloroform”. – „Nie mamy, proszę pana”. – „To – na surowo – mnie odwiązać i do domu idę”, bo wie pan, taki kawał drogi z bólem nogi wrócić, to dla mnie droga krzyżowa była. Ja mówię: „To do domu idę”. – „Jutro będzie trzeba nogę obciąć”. A ja mówię: „Będzie poważna operacja, to wtedy znajdzie się trochę chloroformu, jak będziecie mi nogę obcinać”. Ten lekarz spojrzał na mnie, ale matka – też nie wiedziałem o tym – była w oddziałach AK. Była w AK w dziale gospodarczym, no więc znaleźli chloroform, dali mi na nos i potem coś zrobili. Otwieram oczy, patrzę, biała sala, nie wiem, gdzie jestem, odchylam głowę, a za mną stoi piękna dziewczyna i trzyma mnie pod brodą. Ja pytam: „Gdzie jest mój karabin?”. Ona się śmieje i mówi: „Chyba pan zgubił”. Spojrzałem, myślę: „Jakaś idiotka czy coś”. Podnoszę się, spuściłem nogi i wtedy świadomość do mnie doszła, że to jakiś szpital.
Ojciec mnie z powrotem dorożką odtransportował do domu. Myśmy mieszkali na drugim piętrze. Pokój przy wejściu zajmował komendant Dulagu 121, esesman w Pruszkowie, Diehl. Leżę sobie w pokoju, w pewnej chwili nagle słyszę kroki. Wchodzi do pokoju gestapowiec w czarnym mundurze z trupią główką na czapce, a obok niego gość w skórzanym płaszczu, w kapelusiku z piórkiem. Zaczynają mnie legitymować, pytać skąd się tu wziąłem, kim jestem. Miałem kenkartę, pokazuję im ją, że mieszkam w tym domu. Za nimi stał ojciec, który mówił po niemiecku. Coś im chciał tłumaczyć, ale ojca nie słuchali. Obejrzeli moją kartę, uznali, że jest wszystko w porządku i poszli. Potem się dowiedziałem dopiero, że ten pokój, to było mieszkanie trzypokojowe, zaraz przy wejściu zajmował komendant obozu przeładunkowego, który mieścił się w Pruszkowie w warsztatach kolejowych, przez który przeszła cała Warszawa. 650 000 ludzi. Ale zostawił mnie.
- Jakie były pana powojenne losy?
Gdy noga już się zarosła, rana się zagoiła, powiedziałem sobie, że nawet jeżeli tutaj Armia Czerwona zajmie Pruszków, to mam dość konspiracji, dość wszelakiego rodzaju działań patriotycznych. Będę się tylko uczył. 17 stycznia 1945 roku Pruszków został zajęty przez oddziały berlingowców. Wszędzie ich było pełno. Potem zaraz zacząłem jeździć do Warszawy pytać się czy szkoła Wawelberga, do której chodziłem w ostatnim roku przed Powstaniem, jest czynna. Okazuje się, że rzeczywiście sekretariat w szkole był czynny. Wydali mi zaświadczenie i w oparciu o nie zostałem przyjęty do klasy maturalnej liceum w Piastowie. Tam rozpocząłem naukę. Miałem dostać maturę w 45 roku.
Był 14 marca, wracałem z liceum do Pruszkowa. W pewnej chwili na ulicy Sobieskiego w Pruszkowie podchodzi do mnie żołnierz w polskim mundurze armii berlingowskiej i pyta się:
Kakaja to ulica? Zwracam się do niego, trochę zdziwiony, że Polak mówi po rosyjsku. Spojrzał na mnie, wyjął pistolet. Mówi, że będzie strzelał, jeżeli będę próbował uciec. Mam iść z nim, nikomu się nie kłaniać, nikomu nic nie mówić, jeżeli bym spotkał jakiegoś znajomego, żadnych znaków nie dawać. Zaprowadził mnie na ulicę Klonową do domu odgrodzonego od chodnika niskim płotem, za którym był kawałek ogrodu. Okazuje się, był zajęty przez NKWD. Tam ten polski żołnierz zdjął czapkę, polski płaszcz. Okazuje się, że pod spodem to był kapitan NKWD. Zabrali mi teczkę z zeszytami czy z książkami, które miałem, zrobili rewizję, zabrali zegarek, pas, sznurówki od butów. Dokładna rewizja. Kazał mi usiąść przy biurku. Sam siedział za biurkiem i położył przede mną kartkę papieru, na której na jednej stronie były wydrukowane nasłuchy z radia londyńskiego, a na drugiej stronie był wiersz zatytułowany „Czerwona zaraza”. Znany w Warszawie wiersz. Oskarżył mnie o redakcję tego pisma.
Skąd to się wzięło? Otóż wtedy, kiedy zacząłem chodzić do liceum, spotkał mnie kolega spoza mojej organizacji, który zaproponował mi udział w wydawaniu gazetki. Ja mu mówiłem, że nie chcę żadnej gazetki, nie chcę żadnej konspiracji, chcę się uczyć i koniec. Ale on powiedział: „Co?! Boisz się?!”. Na takie słowa: „Nie boję się”. A on niezależnie ode mnie, bez porozumienia ze mną, mieli radio w Piastowie, miał dziewczynę, która miała maszynę do pisania, sam robił nasłuchy radia londyńskiego i ona napisała pierwszy egzemplarz tej gazetki w pięciu egzemplarzach, bo ile przez maszynę można było przepuścić, i komuś rozdali. A ten ktoś widocznie zaniósł to na NKWD i chłopak został aresztowany. Wtedy kiedy został aresztowany ,powiedziałem w domu, że muszę chyba uciekać, muszę zmieniać miejsce. „Ale czego się boisz? Jak cię aresztują, to powiesz, że to cię nie obchodzi”. Zostałem w domu, żal mi było opuszczać, bo rzeczywiście matura była przede mną. Kiedyś przychodzi matka mojego kolegi, który zginął podczas Powstania, i mówi: „Słuchaj, Zbyszek u mnie jest i prosi, żebyś do niego przyszedł”. Bardzo naiwny poszedłem do niego do mieszkania. Okazuje się, że Zbyszek mówi, że został aresztowany przez NKWD, ale uciekł z więzienia i pokazał mi plecy, były sine. Całe plecy i całe nogi były sine. Mówił, że wyjeżdża do Bydgoszczy i że naturalnie nikogo nie wsypał, nic nie mówił. Wróciłem do domu, a potem, po pewnym czasie jednak zostałem aresztowany przez NKWD. Okazuje się, że ten kolega nie wytrzymał bicia i jakkolwiek nie miałem z redakcją jeszcze nic wspólnego, podał moje nazwisko, adres i za to zostałem aresztowany. Ale po raz pierwszy właśnie tą gazetkę miałem w rękach i udostępnił mi ją kapitan NKWD, który mnie badał. Potem po krótkim badaniu przewieźli mnie w nocy związanego cywilnym samochodem, kazali mi głowę trzymać na kolanach, z tyłu siedział oficer NKWD z pistoletem w ręku. Samochód pojechał do Włoch i tam przy ulicy Cienistej zostałem ulokowany w piwnicy zwykłego domu. Tam były domy zajęte przez NKWD. W piwnicy, w której siedziałem, był jakiś leśnik z Milanówka w mundurze, bardzo zdenerwowany. Myśmy ze sobą nie rozmawiali.
Minęła noc, dali nam zupę rano. Potem zostałem wezwany. Przyszedł
bojec i odprowadził mnie na pierwsze czy drugie piętro na przesłuchania. W pokoju siedział inny, niski oficer NKWD, też kazał mi siadać za biurkiem. Rozpoczęło się przesłuchanie, że napisałem to, że jestem wrogiem Związku Radzieckiego, że takich jak ja to w ogóle likwidują, ale jestem młody jeszcze, i tak dalej, i tak dalej. W pewnej chwili, ktoś mu widocznie ten wiersz przetłumaczył. To był znany wiersz: „Czekamy na ciebie, Czerwona Zarazo, byś nas wyzwoliła od nagłej śmierci / Czekamy na ciebie ze wstrętem i odrazą...”. Taki. Posadził mnie na krześle przy ścianie, pienił się niesamowicie. W pewnej chwili huknął mnie tak w głowę, że mi mózg zabulgotał i wkuł mi zdanie, które do dzisiaj pamiętam:
Ja tiebia, polskaja swołocz, patriotizma nauczu.
Po tym badaniu zostałem skierowany znów do piwnicy. Minął dzień. W nocy zostałem wywołany i w korytarzu stało już około chyba dziesięć osób, zostałem ustawiony na czele tej dziesiątki. Następnych osób już nie wzywano. Obok mnie, zwróciłem uwagę, to było w korytarzu piwnicznym, stał pan z czarną czupryną, którego głowa się kręciła na wszystkie strony. Widać było, że się nie boi, patrzy, obserwuje wszystko dookoła, nie jest pełen strachu, tak jak my, nie jest tak otępiały. Zaczęli nas w nocy wywoływać po nazwisku, więc „Tadeusz Bobrowski”,
striełok mnie wywołał i za chwilę usłyszałem tego pana. Wywołali go: „Walenty Gdanicki”, więc już wiedziałem, że ten pan, który obok mnie stał, nazywa się Walenty Gdanicki – po latach się okazało, że to ten słynny generał „Nil”. Nas wyprowadzili z piwnicy na podwórko, ustawili w pary i ręce do tyłu. Związali obu nas sznurkiem, ręce. Potem kazali nam wejść do ciężarowego samochodu i tam klęknąć przy ścianie szoferki i głowy schylić blisko kolan. Z dwóch stron były ławy w tej ciężarówce, na których siedzieli
bojcy z pistoletami maszynowymi. Tak te pięć par, jedna za drugą klęczało w ciężarówce. Ci, którzy za mną klęczeli trzymali swoje głowy na naszych pośladkach niemalże, na naszych plecach, a
bojcy obok z pepeszami skierowanymi do nas siedzieli. Samochód ruszył w nocy. Zobaczyliśmy gruzy, czuliśmy raczej, bo nic nie widzieliśmy. Czuliśmy gruzy, zrozumiałe – Warszawa. Byłem w Warszawie kilka razy już przed wywózką, jak chodziłem do liceum. Potem okazuje się, że jedziemy przez most. Czuć było most pontonowy. „Aaa – to myślę sobie – jedziemy na wschód, na Pragę gdzieś”. Jechaliśmy dalej i potem samochód stanął. Wyładowano nas w nocy. Okazuje się jakiś obóz. Potem się dowiedziałem, że to jest obóz w Rembertowie. Cała nasza dziesiątka wysiadła, przeliczyli nas, akta oddali straży obozowej, ktoś tam nas zaprowadził do baraków. Wskazali nam miejsce na ziemi gdzie mamy się położyć i leżeć. [...]
- Jak pan jechał w tym samochodzie, to co sobie pan myślał?
Myśleliśmy, że nas wiozą na rozwałkę, po prostu. Wiedzieliśmy już o tym, że Rosjanie oddziały akowskie też aresztowali po tej stronie Wisły. Po tamtej stronie, po prawej aresztowali... A tutaj tego rodzaju zarzuty, że siałem propagandę przeciwko Związkowi Radzieckiemu... Byliśmy przekonani, że nas gdzieś wiozą do lasku i nas rozwalą. Ale trafiliśmy do obozu. Na drugi dzień dopiero się dowiedziałem, że to jest obóz w Rembertowie. Ludzi jak mrówków. Okazuje się potem, było w tym obozie około dwóch tysięcy ludzi. Obóz był zlokalizowany na terenach byłej fabryki „Pocisk”.
Spotkałem w obozie kolegę aresztowanego przedtem w Łodzi. Był łącznikiem między Łodzią a Warszawą podczas wojny. Jako łącznik miał wywierconą dziurę w zębie i w tej dziurze cyjanek potasu na wszelki wypadek. Gdyby go złapali, to mógł się otruć. Nie miał żadnej łączności z ludźmi. W ciągu pierwszego dnia powiedziano mi, że mogę dać gryps, napisać, gdzie jestem do domu. Okazuje się, że grypsy wozili na Pragę ludzie, którzy wyjeżdżali po chleb, po prowiant na Pragę. Tam AK już zorganizowało łączność i dawali grypsy swoim rodzinom, swoim łącznikom i tamci roznosili po domach wiadomość gdzie jesteśmy aresztowani. Dałem te grypsy. Poza tym zobaczyłem jedno, że pan Walenty, który razem ze mną przyjechał związany, spotkał trzech znajomych, z którymi rozmawiał. Widać, że znali się bardzo dobrze, bo rozmowy ich były bardzo towarzyskie. Pytałem się potem, kim on jest, pan Walenty. Sam mi powiedział bez pytania, że jest kolejarzem, że został aresztowany w Milanówku przez pomyłkę, bo wszedł do lokalu, w którym było jakieś zebranie. Tam był kocioł, enkawudzista, który otworzył mieszkanie, go aresztował. On bardzo przeprosił, mówi, że przyszedł kupić tytoń, bo handluje tytoniem. Mówi: „Gdzie tytoń?”. – „To widocznie pomyliłem, bo na dole”. Przypadek zrządził, ten enkawudzista poszedł z nim na parter i okazuje się, że na parterze rzeczywiście byli ludzie, którzy sprzedawali tytoń. Naturalnie, pokątnie handlowali tym tytoniem. Mówi, że ma dolary, przyszedł tytoń kupić za dolary. „Dolary ma!”. Więc został aresztowany pod tytułem: „Za handel dolarami i za handel tytoniem”. Ale kolejarz. Ponieważ w mojej rodzinie było kilku oficerów, od razu z pierwszych kontaktów z panem Walentym zorientowałem się, że to jest oficer. Po zachowaniu, po trybie odnoszenia się, po jego znajomych, ale nikt nikogo o nic tam nie pytał. Zasada była taka, że każdy mówił to, co chciał. Ale nie, pytać kogoś o coś, to było po prostu… Rzucało podejrzenie na tego, który pytał.
Tam byliśmy około tygodnia, w obozie w Rembertowie. W międzyczasie posłałem do domu trzy, jeszcze dwa grypsy. Żadnej odpowiedzi nie dostałem. Wreszcie któregoś, 25 chyba czy 24 marca, zaczęto nas wyprowadzać z obozu i podprowadzono pod tory, na których stał długi pociąg z wagonami, na których na każdym wagonie u góry widać było kominki. Drzwi otwarte i zaczęto nas ładować do wagonów. Cała organizacja obozu w Rembertowie była oparta na organizacji wojskowej. Były drużyny, plutony, kompanie. Myśmy z panem Walentym byli w jednej drużynie, w jednym plutonie, w jednej kompanii. Taki pluton liczący około zdaje się pięćdziesięciu ludzi akurat upchany został w jeden wagon. Wagon posiadał z dwóch stron wejścia prycze na połowie swojej wysokości, tak że ludzie leżeli pod pryczą na podłodze i na wysokości metr dwadzieścia na pryczy. Myśmy, ponieważ byli pierwsi akurat w tym nowym plutonie, weszliśmy pierwsi do wagonu i pan Walenty od razu zajął miejsce na pryczy przy oknie. Okno to był prostokątne okienko zabezpieczone dwoma poziomymi pasami blachy i jeden pas taśmówki stalowej, żelaznej i jeden pas na skos, tak żeby nie można było wychylić głowy. Czekaliśmy na odjazd. Jeszcze przed załadunkiem nagle zobaczyłem, że idzie moja matka z siostrą wzdłuż rowu oddzielającego tory od pozostałych terenów i patrzy, ogląda się. Podniosłem rękę, zacząłem kiwać, że tu jestem. One mnie zobaczyły, podeszły do
striełka, dały plecak. W plecaku
striełok zrobił rewizję, wyrzucił łyżki, widelce, wszystkie metalowe przedmioty. Resztę i co tam było, trochę jedzenia, ubranie dodatkowe, dał mi z powrotem. Czekamy dalej. Przy oknie jest pan Walenty i obserwuje teren, co się dzieje na zewnątrz, leżę obok niego i w pewnej chwili słyszę, że idzie dwóch panów gdzieś też na brzegu nad tym rowem i krzyczy: „Walenty! Walenty! Walenty!”. Pan Walenty się nie odzywa. W pewnej chwili krzyknęli: „Emil!”. I pan Walenty momentalnie wystawił rękę przez kraty, zaczął nią kiwać i krzyczy: „Tutaj! Tutaj! Tutaj!”. Wtedy podeszli do
striełka, pokazali mu paczkę,
striełek znów zrobił rewizję, otworzył wagon i dał panu Walentemu plecak, który tych dwóch panów przyniosło. Po południu gwizd, pociąg ruszył. Zaczęliśmy drogę gdzieś na wschód.
Wyjechaliśmy 25 marca z Rembertowa, a wyładowano nas w Soźwie 19 kwietnia, wiec droga trochę trwała. W trakcie transportu, nim dojechaliśmy do Moskwy, dostałem czerwonki i zaczęła się ze mnie lać krew. Byłem coraz słabszy, a pan Walenty wyjął z plecaka fiolkę szklaną, w której było dwanaście tabletek tanalbiny. Dał mi tą tanalbinę, powiedział, że mam ją trzy razy dziennie łykać, popijać wodą, jeżeli będzie, i koniec. Rzeczywiście, po trzech dniach czerwonka ustąpiła. Jeżeli chodzi o umeblowanie wagonu, na środku stał żelazny piecyk, którego komin, rura była, wystawała ponad dach wagonu. Jako opał miało służyć drewno, którego akurat w tej chwili nie było. Poza tym była tak zwana
ugodnaja, czyli cała ubikacja wyglądała tak, że z przeciwległej strony niż wejście była wykuta dziura przy podłodze i tam dwie deski skute razem, złączone razem pod kątem prostym. To właśnie tam się załatwialiśmy. Koniec wystawał poza tory. To było całe umeblowanie, poza pryczami. W ciągu tego długiego transportu chyba dwa razy dostaliśmy ciepłe danie. Raz w Worszy, drugi raz w Moskwie. Poza tym dawano nam mniej więcej raz na trzy, dwa dni jedno wiadro wody, na pięćdziesiąt osób w wagonie.
Tak. Co dwa, trzy dni mniej więcej jedno wiadro wody i jako żywność dawano nam też solone ryby. Pragnienie, które się ma w taki sposób… Wtedy zobaczyłem, że pragnienie, to jest coś gorszego, powiedzmy, od głodu nawet. Bo widziało się wodę na zewnątrz przez okienko, a tutaj po solonych rybach nie można się napić wody.
- To praktycznie po ile dostawaliście?
Każdy dostawał szklankę jakąś. Około szklanki może.
- Gdzieś na dwa dni, powiedzmy. Czyli praktycznie to nic.
Praktycznie nic. W trakcie transportu słyszeliśmy, w nocy szczególnie, pociąg się zatrzymał, kilka strzałów. Pociąg w nocy był oświetlany reflektorami. Na ostatnim wagonie były reflektory i na jednym z pierwszych wagonów też były wyżki z reflektorami, które oświetlały całe boki wagonów po prostu po to, żeby widzieli czy ktoś nie skacze, ktoś nie ucieka. Jednak były ucieczki z wagonów, były strzały, kilku ludzi złapano, rozstrzelano od razu. Zostawili ich w rowie. Ale kilku ludziom udało się uciec.
- Czyli można było otworzyć wagon?
Deski wyjmowali miedzy wagonami, wyrąbywali. To znaczy jakieś tam narzędzia przemycili, noże, czy coś takiego. Na buforach stawali i jak pociąg był na zakręcie albo zwalniał, wtedy kiedy reflektory tą część wagonu nie oświetlały, jak był zakręt, to pociąg zwalniał i ludzie skakali z między wagonów.
- A w waszym wagonie? Ktoś próbował?
Nie, z naszego wagonu nikt nie uciekł. Potem dojechaliśmy do Moskwy. W Moskwie staliśmy dwa dni. Tam była bania, zaprowadzono nas do łaźni, do odwszalni. Tam nas ogolono, to znaczy ostrzyżono głowy, ostrzyżono nam podbrzusze. To golenie powiedzmy podbrzusza wyglądało tak, że kazano nam stawać na krześle, obok stały dwie baby. Jedna miała wiadro z wodą rozrobioną z mydłem czy coś takiego, chlapała nam tutaj na podbrzusze, a druga miała brzytwę i tylko komenderowała, żeby penis trzymać w ręku:
W liewo! W prawo! – i goliła nas, goliła całe podbrzusze. To było bardzo upokarzające. Potem opłukaliśmy się, ubrania zostały przed kąpielą jeszcze powieszone na wózkach i pojechały do parówki, do odwszalni. Tam w parze podobno, jakieś 150 stopni, wszy miały ginąć. One były tak odporne, że nie ginęły, ale w ciepłych ubraniach wracaliśmy z powrotem.
Myśmy wyjechali tutaj 25 marca, jak było słońce, a jak dojechaliśmy do Moskwy, to już były śniegi i mrozy. Jak nas prowadzono z wagonów do bani, to się nazywało tak – bania, szliśmy ulicą, a jak kazano nam stanąć, to kazano klękać, tak że cała kolumna klękała wtedy. Obok nas wtedy, dziwiliśmy się, chodzili ludzie po chodnikach, rozmawiali dalej, na nas nie patrzyli, nie widzieli nas w ogóle. Tak jakbyśmy nie istnieli. Normalni mieszkańcy Moskwy nas nie zauważali.
W to co kto miał. Było nam zimno. Mieliśmy płaszczyki, ubranie, i tak dalej, ale nie byliśmy opatuleni na zimę, a ludzie w Moskwie chodzili już wtedy w papachach, kożuchach, ciepło ubrani. Ale jakoś dawali nam wtedy je. Zaczęli dawać nam drewno, żebyśmy sobie w piecykach palili, szczapy drewna. Rzeczywiście, jak się paliło, to trochę ciepło było w wagonach. Wreszcie ruszyliśmy, potem znów jakieś dwa tygodnie byliśmy w drodze. Wreszcie wyładowano nas, zatrzymano transport i nie wszystkich, ale zaczęto wywoływać po kolei tych, którzy mieli zostać. Mnie wywołano, ale pan Walenty został w wagonie. Pożegnaliśmy się. Nie wiedziałem co się stanie, co będzie.
Już noga się zagoiła, nie miałem żadnych ran. Czerwonka ustąpiła po trzech dniach. Natomiast tych, którzy nie dostali tanalbiny, to w Moskwie wyniosłem cztery zwłoki do ostatniego wagonu, łącznie z trzema kolegami. Stało się tak, że przyszedł do naszego wagonu oficer NKWD i spytał się, że „Na ochotnika do czyszczenia wagonów”. To się zgłosiłem. Myślałem, że jedzenia może się da coś ukraść, czy coś takiego. Okazuje się, że czterech takich ochotników jak ja, pod konwojem tego oficera, wynosiliśmy zwłoki zmarłych z wagonów do ostatniego wagonu. W samym transporcie według nie moich, ale ich szacunków, około trzysta osób chyba zmarło, a nas wyjechało około tysiąc pięćset. Jedna piąta. Ale nie wiem, kto to liczył, kto to podawał. W każdym razie takie słuchy, powiedzmy, chodziły. Myśmy się przecież nie znali. Ci aresztowani byli z różnych terenów.
Nas wyładowano tam w nocy, pożegnaliśmy się z panem Walentym. Ustawiono nas w czwórki i przez śniegi zaczęto nas prowadzić wydeptaną drogą. Jeden czy dwie osoby szły tą drogą przez śniegi. Śniegi były na wysokości około metra, sięgające nam mniej więcej do pasa, a nad śniegami z jednej i z drugiej strony drogi widać było barierkę, która widocznie kiedyś chroniła przed ucieczką z tej drogi. Nie wiedzieliśmy co to jest. W każdym razie była tak przysypana, że dziesięć, piętnaście centymetrów nad śniegami z jednej i z drugiej strony krawędzie, okrąglaki widać było na słupkach. Po kilku kilometrach z daleka wreszcie zobaczyłem na jakby górce obóz. W pierwszym spojrzeniu ten obóz przypominał mi zdjęcia i rysunki Biskupina. Wysoki drewniany płot, a za tym dachy widać było i dookoła niego wyżki wybudowane, strażackie wyżki, jak nam się wydawało. Wprowadzono nas do obozu, policzono… To było ciągłe liczenie. Przy wyjściu z wagonów liczenie, bo konwój przekazywał… Konwój kolejowy przekazywał nas konwojowi obozowemu. Potem konwój obozowy przekazywał nas komendantowi obozu, gospodarzowi. Przy wyjściu, jak chodziliśmy, to znów było liczenie, bo komendant obozu przekazywał nas komendantowi warty konwoju. Potem jak się przychodziło do lasu, to tam znów było liczenie czy wszyscy przyszli, czy w drodze nikt nie uciekł. Tak, że normalnie przez cały czas minimum to myśmy byli liczeni powiedzmy sześć razy.
Jak przyszliśmy do obozu, to on po transporcie się nam wydawał rajem. Mogliśmy się wykąpać w obozie. Obóz był wybudowany na wysokiej skarpie nad rzeką Soźwą. Obóz był w odległości chyba czterysta czy pięćset kilometrów na północ od Swierdłowska, już po drugiej stronie Uralu. W Azji. Przez pierwsze trzy tygodnie myśmy myli się. Potraktowano nas rzeczywiście trochę luksusowo w stosunku do innych obozów, bo nas do pracy nie pędzono, tylko odwszalnia była, myliśmy się, były prace dookoła obozu. To był tydzień mniej więcej, coś około tygodnia trwało takie przyjęcie luksusowe.
Potem dostaliśmy już ciepłe ubranie, walonki, kożuchy, papachy, rękawice,
watniej briuki, spodnie watowe. I zaczęliśmy chodzić do pracy. Ponieważ był tam warsztat, to jeszcze zaraz po przyjściu, na pierwszy, drugi dzień, koledzy, których poznałem, powiedzieli, że „Wiesz, tu jest warsztat stolarski, który ktoś tam zobaczył, to chodź spytamy się czy można robić”. Komendant pozwolił i nas pięciu ludzi zaczęło coś w tym warsztacie robić i to zostało akceptowane przez komendanta. Myśmy tam naprawiali stołki, coś innego robili. W tymże obozie kiedyś, też obrazek ciekawy, zrobiliśmy jednemu strażnikowi gołębia na kółkach i pchanego patykiem i on skrzydłami machał, tak [gestykulacja]. Z drewna taka zabawka. Z drutu, drewna i kółek. Strażnik nigdy nie widział takiego gołębia. Tak się ucieszył, prosił, żeby mu to dla wnuka zrobić. Zrobiliśmy mu dla wnuka taki prezent. On sam się tym bawił tak długo i tak bardzo dziękował i dał nam za to machorkę. Ale to była luksusowa praca, długo myśmy tam nie mogli siedzieć. Potem jak dali nam już ciepłe ubrania, wypędzili nas do pracy. Naszą pracą było zwalanie drzewa do Soźwy, zwalanie bałanów drewnianych, które były ułożone w sztablach na wysokim brzegu, do rzeki. Różnica poziomów to była mniej więcej tak około trzech pięter miedzy sztablami a rzeką, z dość dużą pochyłością. Wreszcie musieliśmy po śniegu nosić bałany. Nosiliśmy mniejsze bałany we czterech, jedna para z przodu, druga z tyłu. A większe bałany w sześciu, na drążkach. To była makabryczna historia, bo ciągle nogi się zapadały, a bałan o średnicy, powiedzmy, pięćdziesięciu nieraz, czterdziestu centymetrów, jak się staczał na kogoś, to mógł kości mu połamać. Wreszcie zaczęliśmy budować drogę.
- A co się działo z tym drzewem?
Płynęło z rzeką i kilkadziesiąt, czy kilkanaście kilometrów dalej łapali to drzewo i tam był tartak Tak że droga transportowa dla bałanów to była. Żadnych łodzi, nic, po prostu rzucaliśmy. Wtedy trochę cieplej już było. Przy brzegach był tylko lód. Środkiem czasami lody pływały. W każdym razie tego rodzaju polecenie było. To była tego rodzaju nasza praca przy bałanach.
Potem po jakimś czasie, trudno mi powiedzieć, to był miesiąc, czy dwa może, około trzech miesięcy chyba w Kaszaju I byliśmy, przerzucono nas piechotą do obozu Kaszaj II. Jeszcze jedna uwaga, że ścieżki między barakami były zrobione z okrąglaków drewnianych o średnicy powiedzmy od pięciu mniej więcej, od dziesięciu do piętnastu centymetrów, całe przejścia obozowe. Obóz w środku posiadał kilka baraków, w których były czteroosobowe prycze. Dwóch spało na dole, dwóch na górze w takiej pryczy. Była łaźnia w obozie, była kuchnia i była ubikacja. Taka była organizacja obozu.
Naturalnie, w obozie Kaszaj I po raz pierwszy byliśmy przesłuchiwani na Uralu przez oficera NKWD. Przyjeżdżał oficer NKWD, wzywał nas po kolei i w oparciu o papiery, które zostały z nami przywiezione, robił dochodzenie. W każdym razie co wiedział, co pisał trudno powiedzieć. Zorientowaliśmy się jedno, że oni nie bardzo orientują się, kogo przywieźli.
Z nami przyjechał cały szereg ludzi, którzy byli w oddziałach NSZ. W pierwszym okresie oni w ogóle nie wiedzieli, co to jest NSZ, i żądali od NSZ-owców, żeby się przyznali, że byli w AK. Zobaczyliśmy, że nie wiedzą, że dla nich to jest nowa rzecz. Jeszcze ich nie wyszkolili. Śmieszne rzeczy były z tego tytułu.
Poza tym, co jeszcze… Wracam może do Rembertowa, taki obrazek mi się przypomniał charakterystyczny. Zaskoczyło mnie w Rembertowie, że duża grupa, około dwadzieścia, trzydzieści więźniów, ma eleganckie czarne spodnie, eleganckie garnitury, marynarki, białe koszule. W każdym razie zastanawiałem się, kto to jest. Czy to kelnerzy, których gdzieś aresztowano, czy coś? Co się okazało? Że kiedyś pod Sokołowem był ślub i w ramach odwetu na społeczeństwie przyjechał oddział NKWD. Otoczyli cały kościół i wszystkich gości weselnych, mężczyzn, aresztowali i wywieźli do Rembertowa pod tytułem, wpisali im to w dowodach, że to są członkowie NSDAP – to jest
National Socialistische Deutsche Arbeiterpartei. Nie mając żadnych dowodów wpisali im taki zarzut. Potem na Uralu było dużo śmiechu, jak ci chłopi wychodzili z badań. On się pyta, bo już byli ci prokuratorzy po przeszkoleniu, „Należałeś do NSDAP?”. – „Tak, należałem”. – „Podpisałeś! A wiesz, co to NSDAP?”. – „Nie wiem, ale pan prokurator, który mnie przesłuchiwał, to on wiedział”. – „I co?”. – „Kazał mnie podpisać, to podpisałem”. Mówi: „A znasz niemiecki?”. – „Skąd! Niemieckiego nie znam”. [...] „A wyznanie jakie?”. – „No, katolik”, mówi. „A pan prokurator by nie podpisał, jak mu kazali? Prokurator chciał, to podpisałem”. Dużo śmiechu ci chłopi mieli z tego powodu.
Ale był też jeden bardzo charakterystyczny wypadek. Teraz mówię o pierwszych przesłuchaniach w obozie Kaszaj I. Chłopak z Pragi, wezwali go, przesłuchanie. Siedział tam, ciągnęło się od pół godziny do godziny i w pewnej chwili prokurator, ten Rosjanin, enkawudzista, wychodzi z tym chłopakiem, idzie do kuchni do kucharza i mówi mu, że ma ten chłopak dostawać dwie porcje jedzenia każdego dnia rano, wieczór i w południe. A chłopaczek nic nie mówi. Wszyscy: „No, to szpicel. Wiadomo, że szpicel”. Ale tak na oczach wszystkich. A chłopaczek je. Skończyły się przesłuchania, prokurator pojechał, a chłopaczek, jak przychodzi na obiad, to była litrowa polewka z kilkoma ziarnkami kaszy. Na śniadanie też, na kolację też. Z tym, że na śniadanie i na kolację dostawało się 200 gramów chleba. Chłopaczek dostawał tylko dwa razy zupę. Wszyscy patrzyli na to, trochę źli. Wreszcie ktoś nie wytrzymał, poszedł do komendanta i powiedział: „Panie komendancie, no dobrze, my pracujemy… A tu prokurator polecił kucharzowi temu dawać dwie zupy?!”. Każdy obóz miał dwóch komendantów, jednego od spraw gospodarczych, od planu, a drugiego politruka, od polityki, jednym słowem, od spraw wychowawczych. Komendant gospodarczy się wściekł, poleciał do kucharza i mówi: „Co ty mu dajesz dwie zupy?!”. – „No, daję mu, bo przyszedł prokurator i kazał mu dawać dwie zupy”. – „Koniec! Nie ma!”. I wszyscy zaczęli się z chłopaka śmiać. Potem się go pytają: „Słuchaj, a co to się stało?”. – „Aaa, bo on mnie zaczął straszyć, że tu na tym Uralu za pół roku zdechnę. To mu powiedziałem, że nie za pół roku, tylko zdechnę za trzy miesiące”. – „Jak to za trzy miesiące?! A skąd?!”. – „A, bo panie prokuratorze, bo mamusia mnie mówiła: »Synku kochany, jak ciebie zawiozą tam, to przed tobą jeszcze trzy miesiące życia jest, a potem mi Matka Boska mówiła, że ty za trzy miesiące umrzesz, to pamiętaj, módl się«”. Jak prokurator: „Jak to?! To ty wierzysz w to?!”. – „Wierzę. Mamusia mnie mówiła, że mam za trzy miesiące umrzeć, to jeszcze dwa miesiące mi zostało do śmierci. To ja muszę… Modlę się”. Prokurator: „Jak to? Umrzeć bez rozkazu NKWD?!”. Jemu się we łbie nie mieściło. Zaczął chłopaczka namawiać do życia: „Słuchaj, ty tu będziesz pracował, odrobisz swoje grzechy, wrócisz do domu, tam może będziesz miał dziewczynę, będziesz żył, po co masz tu umrzeć?”. A chłopaczek się upierał, że nie, on taki głodny chodzi, że on już widzi, już mu się śmierć śni co noc. I prokurator zaczął go pocieszać. Jak chłopaczek powiedział, że już anioł do niego w nocy przyszedł, już jego duszę zabiera. „To ty wierzysz w Boga?! Co ty?! Nie ma aniołów, nie ma Boga”. – „Głodny jestem”. To wziął chłopaczka, kazał mu dwie zupy dawać. Wtedy myśmy pomyśleli: „No tak. Znalazł się jeden cwaniak z Pragi, który potrafił tak enkawudzistę wyrolować, a my, barany, nic nie potrafiliśmy!”. Więc to jest taki o, przypadek.
- Jeszcze chciałem się spytać, przesłuchania były w jakiej atmosferze?
To był jeden pokój, specjalny pokój miał oficer. Wzywał tam, był sam jeden i w oparciu o papiery. Tak, że to było indywidualnie, reguł żadnych nie było. Każdy się ślizgał jak mógł. Cóż ja miałem… Jak mnie przesłuchiwał, podpisałem. Jak mnie pokazał ten papierek, kartkę papieru przeciwko Związkowi Radzieckiemu, to co miałem mówić, jak?! Jak był wierszyk „Czerwona Zaraza”. Jeszcze podejrzewali mnie zdaje się o to, że ten wiersz napisałem. A to napisał chłopak, powstaniec warszawski, który zginął zdaje się 15 sierpnia na terenie Warszawy jeszcze. W każdym razie co ja miałem? Od razu było napisane, że wróg Związku Radzieckiego, i to podły, bo ideologiczny. Nie z bronią walczył, ale z bronią słowną. Więc co miałem…? Głupiego udawać, że chciałem się uczyć, że to pomyłka, że to, że tamto. Oni w takie pomyłki nie wierzą, enkawudziści. Krótko to było. „Faszysta,
jobanyj w rot”.
- A bili przy przesłuchaniu?
Nie. Tylko były przesłuchania, nie bili. W każdym razie nie słyszałem o tym, żeby bili. Natomiast były tego rodzaju przesłuchania… „Nila” przesłuchiwali, powiedzmy, w taki sposób… Podejrzewali w ogóle, że to jest Niemiec, bo Walenty Gdanicki… Nie wiem, ktoś powiedział, że to jest Niemiec, że się nie nazywa Gdanicki, tylko Fieldorf. Tamci nie łapali tego, nie wierzyli po prostu i zarzucali mu, że to jest Niemiec, badali go, powiedzmy, na stojąco przez całe noce i potem chodził do pracy także razem z nami. Potem wreszcie przestali go badać. Skończyło się na tym, że…
- Ale on też był w tym pierwszym obozie, czy właśnie nie?
W Kaszaju I i Kaszaju II nie był. Gdzieś indziej go powieźli, myśmy nie wiedzieli gdzie.
- Wyście oczywiście nie wiedzieli, kim on jest?
Nie. To był pan Walenty Gdanicki i koniec. Myśmy go też nazywali „pan Walenty” i koniec. Wiedziałem, że on jest taki Walenty jak ja cesarz chiński, bo przecież wiedziałem, że imię Emil jest związane z moim panem Walentym. Bo jak wyciągnął wtedy rękę i krzyknął: „Emil! Tutaj, tutaj!”, to nie było dwóch zdań. To się przede mną objawił, swoje prawdziwe imię.
- A jeszcze chciałem spytać, jakby pan mógł wyjaśnić, dlaczego was ciągle przenosili?
To była pewna zasada widocznie u nich. Nie mogę na to odpowiedzieć. W każdym razie sam byłem w kilku obozach. Tak, że co pewien czas przerzucali nas. Byli tacy, którzy jednym w obozie dłużej siedzieli. Potem, pod koniec 1946 roku znów nas podzielili w Rieżu i tych, którzy zostali już trzymali do końca 1947 roku, do jesieni 1947 roku, w jednym obozie, już ich nie przerzucali.
- Te obozy się różniły jakoś między sobą?
Na ogół obozy leśne się nie różniły między sobą. Różne kształty były, drobne różnice, ale zasada była taka – na terenie obozu są baraki do spania, jest
ubornaja, to ubikacja, jest łaźnia, jest kuchnia, i jest kilka pokojów, tak zwany szpitalik mały, karcer jest. To było typowe wyposażenie obozu. Na zewnątrz obozu były magazyny żywnościowe czy jakieś inne. Na terenie obozu żadnych magazynów żywnościowych, odzieżowych nie było.
W Kaszaju II były prace leśne. Myśmy pracowali przy wyrębie lasu, przy porządkowaniu. Jak przyszliśmy do obozu Kaszaj II, to już zostaliśmy, powiedzmy, przeznaczeni do robót pomocniczo-porządkowych. Tam byliśmy do jesieni 1945 roku. Cały transport, wszyscy z obozu Kaszaj II, przez trzy dni pod konwojem przez lasy szli na południe i po trzech dniach doszliśmy do obozu Nowa Berezówka. To jest około 120 kilometrów na południe od obozu Kaszaj II, bliżej Swierdłowska. Tu spotkałem właśnie pana Walentego, który potem jak został w wagonie, to został przewieziony właśnie do obozu Nowa Berezówka.
- Wiedzieliście, że wojna się skończyła?
A, tak. Wojna się skończyła, jak byliśmy w obozie Kaszaj I. Wtedy nam komendant zakomunikował, że 9 maja skończyła się wojna, Niemcy skapitulowały. Na cześć tego wezwał nas do wykonania 200 procent normy przy wyjściu. Taka była reakcja komendanta obozu.
Pan Walenty pracował jako
chlieboriez – krajał chleb, pajdki. Większość w tym obozie stanowili Niemcy. Komendantem obozu od strony więźniów był oficer niemiecki. Połowa, jakieś czterdzieści procent w tym obozie stanowili Polacy.
To był obóz niejako kołchozowy. Naszym zadaniem było wykopywanie kartofli i zrywanie gałązek brzozowych, żeby kozy miały co jeść w zimę. Jak kopaliśmy na tych polach kołchozowych ziemniaki, to w pewnym momencie przyszli do nas ludzie z kołchozu i prosili, żebyśmy nie wykopywali wszystkich, żebyśmy zostawiali w ziemi, bo jak jest potem głód w zimie czy na wiosnę, nie dają im ziemniaków, to oni potem sobie przychodzą, jeszcze nim zima nadejdzie, wykopują ziemniaki, które myśmy zostawili, i wtedy dzięki temu przeżywają zimę. To był pierwszy kontakt z ludnością tamtejszą. Pierwszy transport do kraju właśnie, to był chyba wrzesień, początek października może, odszedł z obozu Nowa Berezówka.
- To znaczy, że już wiedzieliście, że ludzie wracają do Polski?
Tak. Już wiedzieliśmy. Przekazaliśmy cały szereg informacji. Chcieliśmy, żeby poprzekazywali naszym bliskim, że jesteśmy w obozach. Nie wiem, czy one doszły.
- Czyli zwalniali, po prostu.
To pod konwojem, to nie zwalniali. Pod konwojem wieźli ludzi do Brześcia i tam w Brześciu dopiero przekazywali też pod konwojem, bezpiece polskiej. Bezpieka część puszczała do domu, a jak im się ktoś nie podobał, to wtedy w Białej Podlaskiej od razu aresztowali. Mieli procesy i potem kara śmierci ich spotkała. Tak, że takie były niektórych końce życia, powiedzmy, na polskiej ziemi. Tak ich polska ziemia przywitała. Kulami.
Tak. Potem, już była zima, gdzie wyszliśmy z obozu i znów razem z panem Walentym, bo nasza budowa i siły były między innymi na tym samym poziomie, przerzucono nas do obozu Borowlanka, który leżał kilka kilometrów od Nowej Berezówki. Tam od razu nam powiedziano gdzie mamy iść, pokazano co mamy robić. Skierowano nas z panem Walentym razem do przetaczania ściętych bałanów i ustawiania ich równolegle do trelówki, do darożek. Darożki to były szyny zrobione z bali drewnianych o średnicy od dwunastu do osiemnastu centymetrów, po których jeździły wózki z wyżłobionymi kołami, tak że wózki obejmowały bałany. Na wózki, ładowało się ścięte bałany. Trelówka to były oddziały, które transportowały po drewnianych szynach drewno z lasu na plac składowy przy kolejce wąskotorowej. Kolejka wąskotorowa dochodziła do samego obozu, wchodziła w obóz i były place przeładunkowe. Trelówka przywoziła bałany, a potem układała je w sztable. Potem pagruzka, to znaczy oddziały ładujące drewno ze sztabli na wagony kolejki wąskotorowej, już po szynach stalowych.To była najcięższa praca, najbardziej silnych ludzi tam właśnie angażowano, ładowali bałany na górze. Z panem Walentym pracowaliśmy właśnie przy przetaczaniu bałanów, przy paleniu gałęzi. Też przydzielono nam prace inne, jak budowa przedłużenia torów kolei wąskotorowej. Tam robiliśmy, to była zima, ale kazali przy pomocy siekier, oskardów, czy cholera wie czego. Układaliśmy, czyściliśmy ze śniegu nasyp. Na nasypach układaliśmy podkłady stalowe, na nich szyny stalowe. Gdzieś tam dalej już widocznie do dalszych lasów, nie wyrąbanych jeszcze terenów miały iść te kolejki. Tam dość długo pracowaliśmy w obozie w Borowlance. To był obóz leśny, ciężki. Odległość z Borowlanki do lasu była stosunkowo niewielka. Prawie się mieścił tuż przy lesie. Po prostu lasy wyrąbywano. Zasada była taka, że obozy budowano zwykle blisko lasu. Potem po wyrąbywaniu lasu, jak była już duża odległość, to budowano nowe obozy, potem znów dookoła wyrąbywano lasy i tak dalej. Pracowaliśmy w Borowlance do połowy zimy 45-46. Potem przy końcu zimy w Borowlance, zima trwała gdzieś tam niejednokrotnie to był maj i jeszcze były sniegi, przerzucono nas z Borowlanki do obozu Pierwyj Post. Pierwyj Post był bliżej obozu Wierchoturie, a obóz Wierchoturie leżał przy kolei szerokotorowej, która już łączyła Wierchoturie ze Swierdłowskiem. W Pierwym Poście po raz pierwszy ulokowało nas w ziemiankach. Nie było baraków, tylko ziemianki. Dach wystawał, powiedzmy, z niższej strony nad teren o wysokości mniej więcej jakieś pięćdziesięciu centymetrów, a powierzchnia, przestrzeń między dachem, ścianą i ziemią była wypełniona chrustem. To było ocieplenie niejako drewniane. Podłoga była zagłębiona, powiedzmy, w stosunku do terenu jakieś metr dwadzieścia. Tak że w najwyższym miejscu dach wystawał ponad teren też około metr dwadzieścia. Z tym że ziemianki były trochę cieplejsze od baraków. Tam właśnie już nie było prycz czteroosobowych, tylko w Pierwszym Poście były takie prycze, jak w wagonach. Po prostu z dwóch stron w długim baraku mieściły się prycze na wysokości mniej więcej metra, metr dwadzieścia. Część spała na wysokości jakieś pół metra nad ziemią, potem był odstęp, tak że można było usiąść na tej pryczy. Nad głowami była druga prycza. Myśmy z panem Walentym spali na piętrze, a nad nami był już spód dachu wytynkowany gliną, pomalowany białą farbą. I dach i barak były zamieszkałe przez pluskwy. Pluskwy w nocy nam robiły desanty. Tak się wyćwiczyły, że lazły po ścianie, właziły na sufit i tu jak zobaczyły, że ciepło uderza w sufit od człowieka, to puszczały, spadały na nas i mieliśmy z kolei poza wszami jeszcze pluskwy do roboty. Tam też były w Pierwszym Poście leśne roboty. Też chodziliśmy z panem Walentym do lasu. Pracowaliśmy właśnie przy takim samym przetaczaniu bałanów, robienie porządku w sztablach, w robotach pomocniczych w Pierwszym Poście. Tam pan Walenty był przez tydzień badany przez NKWD. Trzy, czy cztery razy byliśmy w obozach ciągle badani przez tych kacapów.
Ciągle to samo. Oni już potem pod koniec się więcej dowiedzieli o tym. Wiedzieli jak pytać, jakieś szkolenia przeszli. Na początku to w ogóle się nie orientowali. Głupie pytania zadawali, z czego myśmy zresztą korzystali. W obozie Pierwszy Post pan Walenty właśnie był przez tydzień przesłuchiwany. Chcieli wymusić na nim, że jest Niemcem. Nie wiem skąd, kto im podpowiedział. Poza tym, cóż, był jeden taki trochę niezrównoważony psychicznie człowiek, który przed wojną był w oddziale dowodzonym przez pana Walentego. Śmiał się, chodził, że on wie, kogo trzymają, mają pułkownika i nie wiedzą o tym, i śmiał się. Ale był traktowany… Wiadomo było, że to jest chory psychicznie człowiek, do lasu nie chodził, był w obozie i nikt mu nie wierzył. Ale kiedyś powiedział, czy ktoś doniósł, że pan Walenty zna niemiecki i chcieli wmusić w pana Walentego, że jest Niemcem, tylko się ukrywa pod polskim nazwiskiem. Walenty mówił, że niemieckiego nie zna. Kiedyś wreszcie po ciężkich przesłuchaniach, bo całą noc przesłuchania, a w dzień iść do pracy w zimie, to była duża szkoła, pan Walenty runął spać. Dali mu się wyspać i w ciągu snu wreszcie przyszedł oficer NKWD. Zaczął go budzić i spytał go:
Haben Sie gut geschlafen? – czy coś takiego, „Czy pan dobrze spał?”. A Walenty obudził się:
Szto wy goworicie? Nie ponimaju. Ten kiwnął ręką i poszedł. To był dla niego dowód, że pan Walenty nie zna niemieckiego.
- A w czasie przesłuchań pytali o AK?
Tak, naturalnie. Kolega, który był razem z nami w transporcie zdobył listę transportową, to znaczy trafił na oryginał rosyjskiej listy wszystkich obywateli polskich, ale już na Uralu, przywiezionych z Rembertowa transportem. Przetłumaczył na polski i rozesłał tą listę, tak że w Muzeum Powstania ta lista też jest i w Instytucie Pamięci Narodowej. W tej liście jest zdaje się 865 tylko. Wyjechało 1500, więc odliczając Niemców, którzy razem z nami wyjechali i jeńców rosyjskich, których Niemcy wzięli i tych, którzy umarli w transporcie, ta lista ma tych 865. A jeżeli chodzi o AK, to zarzuty były różnego rodzaju wpisane: że należał do AK, że należał do NSZ, że był agentem gestapo. Cały szereg zarzutów akowcom robili, że to jest agent gestapo. W tej liście, albo aresztowali ludzi bez żadnego oskarżenia, bez żadnego dowodu na temat donosów, czy czego i też mu pisali „agent gestapo”.
- Pan był wrogiem Związku Radzieckiego?
Oni tam napisali, że „ag. Brz.”, to znaczy związali mnie z nazwiskiem człowieka, który mnie zdradził. On się nazywał Brzycki. Sądzę, że postawili mi zarzut, że on redagował niejako to pismo, a ja byłem jego współpracownikiem. A potem przypisali mnie, napisali mi „agent AK”. Wszystkich pisali „AK”. Ponieważ z tym kolegą prowadziłem rozmowy ustne tylko, nie miałem jeszcze, w ogóle nie brałem udziału w wydawaniu tego pisma. Jeszcze nie spytałem się swojego dowódcy czy mogę. Nie wiedziałem, że zostałem zwolniony z przysięgi, którą naczelny dowódca AK wydał. Zdaje się, 19 stycznia wydał odezwę, że kończy się AK i tak dalej. O tym nie wiedziałem, ja się cały czas czułem, jako żołnierz AK. Ponieważ kolega spoza tej organizacji proponował mi wydawanie takiej gazetki, którą wydał, to chciałem uzyskać zgodę mojego dowódcy, ale jeszcze nie uzyskałem, bo jeszcze nie rozpoczęła się praca. Potem i tak i tak mnie zapisali, że byłem w AK. Nie wiem czy ktoś zdradził, czy podał, czy co. Cholera wie. Z tego, co dostałem z Moskwy z ich akt, byłego NKWD, to zarzut był, że jestem członkiem AK. Więc ktoś musiał mnie znów wsypać. Potem jak wróciłem, to właściwe nie wiedziałem, komu wierzyć, komu nie wierzyć, wszystkich się bałem. Byliśmy w Pierwszym Poście i potem na jesieni 46 roku, właściwie już w zimie, zostaliśmy z wszystkich obozów z Pierwszego Postu przerzuceni do obozu Wierchoturie. To był obóz leżący przy linii szerokotorowej. Obóz przejściowy. Tam myśmy pracowali na stacjach kolejowych po prostu przy remoncie torów, przy remoncie parowozowni, przy kładzeniu blachy na parowozowni, przy przeładunku drewna z jednych wagonów na drugie. Tam byliśmy około miesiąca i z tego obozu pojechaliśmy do obozu Rież. To był gdzieś podobno niedaleko Swierdłowska obóz kopalniany. Była w tym obozie komisja lekarska i ona zakwalifikowała i Walentego i mnie i kilku innych jako chorych, jako ludzi, którzy do pracy, powiedzmy, się nie nadają i skierowała nas stamtąd do szpitala Możga pod Kazaniem. Stamtąd zostaliśmy z Rieża, czyli z drugiej strony Urala, przewiezieni pod Kazań, czyli już do Europy. Już mieliśmy więcej nadziei na szybki powrót, który nam obiecali. Natomiast kolegów, którzy nie zostali zakwalifikowani jako chorzy, przerzucono do obozu Chudiakowo. To pod Irkuckiem, też obozy leśne były. Oni do jesieni 47 roku przebywali w obozie w Chudiakowie. A ja miałem zaszczyt razem z panem Walentym i razem z Janem Hoppe do końca mojego pobytu w Rosji, przebywać w obozie w Możdze pod Kazaniem. Co to był za obóz? To była szkoła powszechna zamieniona na szpital, ale komendantem obozu był Niemiec, lekarz niemiecki. Polaków były dwie sale. W sali były łóżka były stalowe, sienniki. Naturalnie, zabrano nam całe ubranie, chodziliśmy w strojach szpitalnych, białych portkach, białych koszulach, nic ciepłego więcej nie było. Mieliśmy poduszki wypchane słomą, sienniki słomiane i koce. Na ogól było zimno, ale w stosunku do tamtych obozów to były luksusy. Tam do końca, do października 47 roku byliśmy z panem Walentym i z panem Janem Hoppe właśnie w szpitalu w jednej sali.
- Czyli rok gdzieś tam byliście?
Niecały rok. W każdym razie dla mnie osobiście to był najprzyjemniejszy okres pobytu w Rosji. Z dwóch względów. Pierwszy, że się nie chodziło do pracy, a drugie, że tam była grupa właśnie takich, powiedziałbym, inteligentów, czy oficerów, to znaczy był pan Walenty, był pan Jan Hoppe, jeszcze ktoś tam, Stefan Heller bodajże był. I cały czas, cóż można było robić, były rozmowy o tym, co będzie, jaki ten świat należy ułożyć, czy będzie trzecia wojna, czy nie będzie? A poza tym, dla mnie osobiście, to był uniwersytet powiedzmy, bo zagadnienia, które poruszano, były od zagadnień społecznych, po filozofię, religię, i wszystko, co można sobie wyobrazić.
W październiku 1947 roku z tego szpitala nas wyprowadzono, zaprowadzono do wagonu i już bez konwoju, z otwartymi drzwiami jechaliśmy na zachód. Po jakimś czasie drzwi i wartę z powrotem wprowadzono. Drzwi zamykano, ale nie ze względu, powiedzmy, na groźby, pilnowanie i tak dalej. Tylko cóż, Polaczkowie poszli handlować od razu. Jak pociąg gdzieś stanął, to towarzystwo poszło do miasta i coś kupić, sprzedać i tak dalej, ci chłopcy spod Sokołowa. Lokomotywa gwizdała, a dwóch nie ma. Cały transport, który odjeżdżał, musiał czekać na dwóch byków, którzy gdzieś tam po targach łazili. Wreszcie kacapi się zdenerwowali i po drugim razie zamknęli drzwi i pod kontrolą nas puszczali. Obawiali się właśnie, że znów się nie doliczą. Potem w październiku 1947 roku wylądowaliśmy w Brześciu, potem nas przetransportowano do Białej Podlaskiej. W Białej Podlaskiej był punkt repatriacyjny. Dostaliśmy tam w Białej Podlaskiej dobrą żywność, nowe ubrania, kąpiel i tak dalej, zupełnie co innego. Żeśmy nie pękli i nie skonali z przejedzenia, to tylko cud się zdarzył. Nikt nam nie powiedział, że trzeba z jedzeniem uważać. Bo jak przynieśli nam do baraku wielki kocioł z makaronem, sztywnym unrowskim makaronem, i myśmy ten makaron w siebie wpuścili, że nam brzuchy na szkieletach, które mieliśmy, sterczały. Potem jeszcze dostaliśmy po paczce UNNRA, jednej na dwóch. Wtedy z panem Walentym, no cóż, pożegnaliśmy się, dostaliśmy karty repatriacyjne, obiecaliśmy, że się spotkamy, że będziemy utrzymywali kontakt. Przez cały czas pobytu myśmy się tak zaprzyjaźnili, że mnie uważał niemalże za swojego syna, w taki sposób, razem zresztą z Janem Hoppe. Miałem do niego wdzięczność za dwanaście tabletek tanalbiny. W każdym razie kontakt uczuciowy się między nami wywiązał. Ale mam jeszcze cały szereg adresów różnego rodzaju, obiecaliśmy sobie, że „Związek Sybiraków” założymy, będziemy jeździć, spotykać się. Naturalnie, nic z tego nie wyszło. Po powrocie, wróciłem do domu akurat 27 chyba, czy 28 października niemalże, czy na początku listopada, zapukałem do drzwi, dom.
- A przepraszam, wypuścili pana? Nikt pana nie aresztował?
Nie.
- Wtedy pana Walentego też nie?
Nie. Pojechaliśmy. Zresztą nie wiedziałem, co się stało. Jak wróciłem do domu, cóż, kwestia rejestracji, tutaj dostałem. I znów do szkoły. Ponieważ aresztowano mnie trzy lata temu w klasie maturalnej, to znów do klasy maturalnej mnie przyjęto. Skończyłem, dostałem maturę w 48 roku. Potem zdałem egzamin na politechnikę na wydział inżynierii lądowej i rozpocząłem studia. Byłem na pierwszym roku inżynierii, dostałem kreślenie w domu, siedzę przy desce, kreślę. Przychodzi do mnie babcia i mówi: „Tadeusz, jakiś pan do ciebie”. Idę, „Co za pan?”. Patrzę, Walenty. Ale jak! Kurtka, to znaczy marynarka w kratę, koszula, krawat, bryczesy, oficerskie buty z cholewami. Rany, padliśmy sobie w ramiona. Radość moja była większa niż po powrocie do domu, niż witanie się z własnymi rodzicami. Został u nas. Naturalnie, wymiana zdań, opowieści. Został cały dzień, do wieczora siedział u nas, opowiadał. Miłość była niesamowita, ale nie podał adresu. Że on będzie wpadał.
Skończyłem politechnikę, potem w międzyczasie okazało się, nie wiedziałem o tym, że został aresztowany, proces, skazany na karę śmierci. Ale nie miałem żadnych kontaktów. To był rok 1953. Już pracowałem. Dowiedziałem się… Wtedy jeszcze, cóż, sam żyłem pod strachem, czy mnie nie aresztują, bo powiedzmy, wszystkiego w stu procentach o mnie nie wiedzieli. Nie wiedziałem, czy się nie dowiedzą, nie będę znów aresztowany. Takie napięcie. Poza tym wtedy kiedy zdałem na politechnice… Miesiąc czy dwa potem, po moim dostaniu się i zdaniu egzaminu na politechnikę, aresztują mojego dowódcę z AK, zastępcę dowódcy, pięciu ludzi, potem zaczynają ich rodziny aresztować. W sumie to chyba ze trzydzieści osób tam było aresztowanych za przechowywanie broni. Bądź co bądź przechowywanie broni, to było chyba kilka lekkich karabinów maszynowych, pistolety maszynowe, karabiny, rewolwery, granaty, i tak dalej. Nasz oddział był dość dobrze, powiedzmy, uzbrojony.
Potem dopiero w 1956 roku zaczęli towarzystwo zwalniać. Potem, cóż, skończyłem politechnikę, na magisterium już mnie nie przyjęto, bo wtedy zaczęły się takie… w 1948 roku jeszcze nie patrzono tak na przeszłość. Dopiero w 1948 roku, jak się zlały partie zaczęły się obserwacje polityczne na naszym roku. Ja nie nosiłem czerwonego krawatu, koledzy już nosili czerwone krawaty... Była różnica. Dlaczego nie zapisałem się do Związku Młodzieży? Pojawiłem się jako wróg ludu na tablicy młodzieżowej wypisany, że zlekceważyłem wykłady, nauki o świecie i Polsce współczesnej, sobie żarty z tego wykładu robiłem, z pana profesora. Potem jak były magisteria, to mnie na magisterium już nie wpuszczono. A ponieważ, co dużo mówić, moich kolegów aresztowano, mnie nie, ale powiedzmy złą opinię miałem na politechnice, więc się nawet nie tłukłem o to, żeby robić magisterium, tylko poszedłem do wykonawstwa budowlanego. Potem łaziłem sześć lat w wykonawstwie budowlanym, potem sześć lat w nadzorze budowlanym, ale zawsze za mną chodziło to, że „Aaa, on był w AK”, „Planu nie wykonał, bo był w AK”, „Aaa, że to widocznie bierze pieniądze od Eisenhowera, czy od jakiegoś innego Marshalla”. Śmieszna historia była. Byłem kierownikiem grupy robót, czyli wówczas w Grodzisku Mazowieckim, kilka budów było pod moim zarządem, ale na 1 maja nie wykonało się planu. Nie wykonało się, bo nie było materiałów. Szedłem w sobotę do domu, a Partia zrobiła sobie zebranie w sobotę wieczorem i w niedzielę i stwierdziła, że nieważna jest budowa szkoły, tylko ważna jest jakaś inna budowa. Swoich kolegów zebrali w niedzielę i przewieźli materiał z jednej, budowy, całą niedzielę przewozili materiał z jednej budowy na drugą, a ja przyszedłem w poniedziałek i miałem tak: robotników na jednej budowie, a materiał na drugiej budowie. W ten sposób rzeczywiście plany nie zostały wykonane. A plany polegały na tym, że muszę podpisać rachunki, że takie i takie roboty zostały wykonane. Nie ma. Siedzę przecież potem, to był 1 maja, już nie wiem który rok. Siedzę, ciemno jest, wyliczam wszystkie roboty dodatkowe, takie, owakie, a nade mną stoi dyrektor przedsiębiorstwa i planista. Dyrektorem przedsiębiorstwa był człowiek znający się na budownictwie, bo przed wojną był koźlarzem i nosił cegły. To on był dyrektorem przedsiębiorstwa, a planistą, to był, teraz nie wiem, Żyd to się nie mówi, to jest obywatel o wyznaniu Mojżeszowym, czy coś. Miał sklepik w Grodzisku, był planistą, bo umiał liczyć. Tych dwóch stało nade mną „Panie inżynierze, jak nie wykonamy planu, to nie dostaniemy premii”. I nudzą mnie, żebym przefakturował. To znaczy napisał, wystawił rachunek na więcej robót, niż zostało wykonane. To jest właśnie to poczucie, ja wiem, honoru, godności... Nie podpisałem tego. Ale w pewnej chwili mówią: „Aaa, bo jak nie wykonamy planu, to nie dostaniemy premii”. A ja się odwracam i mówię: „A ja dostaję premię, jak nie wykonam planu”. Oni spojrzeli na siebie i poszli. Potem się okazało na drugi dzień już, że zrobili na mnie donos do UB, że się wygadałem. „A pan inżynier Tadeusz Bobrowski wykonując plany powiedział: »A ja dostaję premię, jak nie wykonam planu«”. Powiedziałem to. Pracownicy w biurze na drugi tydzień nie chcą ze mną rozmawiać. W każdym razie każdy jest cholernie zajęty, jak przychodzę do niego coś załatwić. Bo się okazało, że Partia już została poinformowana, że dostaję premię za to, jak nie wykonam planu. Na szczęście, drugim kierownikiem grupy robót był budowniczy, który mieszkał w Brwinowie. Ten budowniczy był kolegą ze szkoły powszechnej komendanta UB w Grodzisku Mazowieckim. Ten komendant UB robiąc dochodzenie wstępne jego też spytał skąd biorę pieniądze, od Marshalla czy Eisenhowera, czy jak tam. A ten mówi: „Słuchaj, chłopak przyszedł tutaj do pracy, nie ma inżynierów, a pracuje. Co on zarabia?”. „Powiedział tak”. „Ale co powiedział?”. „Ty, słuchaj, muszę coś zrobić. Mam donos dyrektora, że wygadał się, że bierze pieniądze, jak nie wykona planu. Co mam zrobić?”. Ten mówi: „To zrób coś, przecież nie będziesz go aresztował” – zaczął go, znał mnie dobrze, przekonywać – „To, wiesz co? To ja mu ogon postawię”. „To postaw mu ogon”. Przez miesiąc miałem ogon. Wychodziłem z domu, mieszkałem w Pruszkowie, na ławce siedział facet. Jechaliśmy razem do Grodziska. W Grodzisku, jak gdzieś jeździłem, to znów obserwował. Na ogól mnie tam nie pilnował specjalnie, jak pracowałem. Ale jak kończyłem pracę, to się zjawiał, odwoził mnie do domu. I tak przez miesiąc. To po miesiącu, myślałem, że już chyba, ja wiem, bruderszafta z nim trzeba wypić.
Potem po tej całej pracy w wykonawstwie, potem w nadzorze, dostałem się - było Zjednoczenie Biur Projektów Budownictwa na Żurawiej i akurat jeden naczelnik od wydziału typizacji gdzieś poszedł, a mnie znajomy z kolei inżynier tam zaoferował i mnie tam przyjęto jako naczelnika wydziału typizacji. Potem cały wydział po kilku miesiącach zlikwidowano i stworzono Departament Nauki, Techniki i Projektowania w Ministerstwie Budownictwa. Ponieważ ja z tą całą typizacją tu byłem naczelnikiem, to już tam przeszedłem, do Departamentu Nauki, Techniki i Projektowania, i tam przesiedziałem do emerytury. Jak pracowałem, to byłem na końcu listy zawsze, ale się ode mnie odczepili. Już tam nie było tego, że „A, to był w AK”, „To był w Rosji”, że to, że tamto.
- Czyli już więcej represji nigdy nie było?
Nie.
- Przyznawał się pan, że pan był w AK?
Podawałem od razu. Bo, jak aresztowali moich kolegów w oddziale, to jak mogłem powiedzieć, że nie byłem z nimi w lesie?! Jak oni mieli zdjęcia moje tam?! Przecież została książka tutaj wydana nawet o tym. To jak mogłem mówić, że nie byłem w AK. To całe towarzystwo siedziało, był proces to co? Miałem mówić, że nie byłem? Od początku pisałem, ale moja naiwność była tego rodzaju, że myślałem… Przecież, jak mnie Związek Radziecki wypuścił, to już jestem dobry, to mnie tutaj nikt nie ruszy.
Potem, cóż, wziąłem ślub z koleżanką, która była gospodynią klasy maturalnej po moim powrocie z Rosji, jak drugi raz poszedłem do klasy. Śmieszna sytuacja była, bo wychowawczynią klasy w liceum w Piastowie była pani Stanisława Krygier. Też była ze mną w obozie w Rosji, tylko wróciła pierwszym transportem. Pracowała w pralni w Nowej Berezówce i mnie, powiedzmy, prała i cerowała koszule. Potem po dwóch latach od jej powrotu, wróciłem do tej szkoły i do tej klasy maturalnej, okazuje się, że moja koleżanka z obozu jest wychowawczynią, powiedzmy, wicedyrektorką, wychowawczynią tej klasy. A gospodynią w klasie jest moja przyszła żona. Taką mowę wstawiła do klasy, że „Tu wrócił bohater z obozu”, że „Był razem ze mną w obozie”, i tak dalej, i tak dalej. Wszyscy na mnie patrzyli tak jakoś jak na zielonego ludzika. A potem powiedziała koleżance, która była gospodynią klasy, żeby się zajęła Tadziem, bo wrócił z Rosji. Potem mi Anka, Anka Skrzyńska - gospodyni klasy, powiedziała, że po takiej mowie Krygierowej, to z obrzydzeniem patrzyła na mnie. Bo jeszcze zjawiłem się… Tu towarzystwo chodziło już w długich spodniach, w marynarkach. A ja przyszedłem do liceum w tym, co miałem. Długie buty, dotąd, jakieś niemieckie jeszcze z tego czasu, pumpy nosiłem. Nie miałem długich spodni, a takie pumpy pod kolanami, jakaś kurteczka. Tu towarzystwo w marynarkach. Nie pasowałem do tego towarzystwa ze względu na ubranie. Potem dopiero zaczęliśmy gadać ze sobą i po siedmiu latach dogadaliśmy się.
Tak. Poznaliśmy się w roku czterdziestym którym tam? 48, 47, a ślub wzięliśmy w 54.
Wiele lat czekała na mnie, aż mi się oczy otworzą. Tak, że taka pokrótce historia była.
- Kiedy po latach zaczął pan się spotykać ze swoim dawnym oddziałem?
To było już w latach siedemdziesiątych podczas Gierka. Pod koniec lat siedemdziesiątych. Ale to już towarzystwo starsze, już zaczęli umierać. Robiliśmy sobie spotkania w Kampinosie, tam przy cmentarzu, ale mam nawet zdjęcia - co rok jeden ubywał. A teraz jest taka sytuacja, że z oddziału „Orlików” w plutonie kompanii „Lawy”, w plutonie „Orlików”, to zostałem jeden tylko. Wszyscy umarli. Taka jest historia i taki koniec. Teraz jeszcze robimy spotkania w Kampinosie, ale to są dwie panie. Powiedzmy one trzymają jeszcze to. Jest dwóch kolegów z konspiracji, ale nie z tego oddziału, który był w lesie.
- Z tego oddziału już nikt nie żyje?
Nikt nie żyje. To znaczy żyje dowódca „Orlik”, ale jest w Wiedniu. Pracował tam w biurze, a tutaj z „Orlików” właśnie, ja jeden zostałem teraz.
- Czyli nie ma się z kim pan już spotykać?
To znaczy, spotykamy się. Ale żyją dwie sanitariuszki, które były w kompanii „Lawy”, ale były tylko w Kampinosie. Przyszły jakiś czas, były miesiąc, czy półtora miesiąca tylko w lesie. Ani w konspiracji nie były, ani nie poszły potem do Gór Świętokrzyskich z całą kompanią.
Warszawa, 11 grudnia 2009 roku
Rozmowę prowadził Arkadiusz Seta