Anna Mazanowska „Wrona”, „Hanka”
Nazywam się Anna Mazanowska. Urodziłam się 25 lipca 1921 roku w Krakowie, ale właściwie od dziesiątego roku życia mieszkam w Warszawie, z pewnymi przerwami.
W czasie okupacji byłam w Batalionie „Wigry” i mój pseudonim to była „Wrona”. A w czasie Powstania tak się złożyło, że byłam gdzie indziej i wtedy mój pseudonim to „Hanka”, taki jak moje imię.
- Była pani w Batalionie „Harnaś” w czasie Powstania?
Tak, w Batalionie „Harnaś” w Śródmieściu. Byłam sanitariuszką.
- Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych. Pani rodzina pochodzi z Krakowa?
Tak, i ojciec, i mama pochodzą z Krakowa. Mój ojciec był wojskowym, ale nie liniowym, tylko prawnikiem, i pracował w sądownictwie wojskowym. Pracował najpierw po ślubie w Krakowie. Potem, już jak się urodziłam, to ojca przenieśli do Grudziądza. Następnie w 1926 roku do Bydgoszczy, a w 1932 roku do Warszawy.
Mój ojciec był ostatnio majorem, nazywał się Stanisław Mazanowski i zginął w Katyniu.
- Proszę powiedzieć, gdzie rodzina mieszkała w Krakowie?
Wiem, że się urodziłam na ulicy Zyblikiewicza w śródmieściu Krakowa, ale mimo że urodzona krakowianka, to miasta tak dobrze nie znam, niestety. Miałam chyba parę miesięcy, jak rodzice wyjechali z Krakowa, a potem po Powstaniu byłam może trzy miesiące w Krakowie, i to był właściwie cały mój dłuższy kontakt z Krakowem. Oczywiście, tam jeszcze część rodziny została i bywam od czasu do czasu w Krakowie.
Miałam jedną, młodszą ode mnie o pięć lat, siostrę Magdalenę.
- Proszę powiedzieć, jak pani w ogóle wspomina lata przedwojenne?
Wspominam bardzo dobrze. Ja oczywiście się wtedy tym nie interesowałam, ale wiem, że [żyliśmy w dobrych warunkach]. Mieszkaliśmy w Warszawie na rogu Królewskiej i Krakowskiego Przedmieścia, nie w tym Domu bez Kantów, tylko na drugim rogu. Właściwie naprzeciwko kościoła wizytek. Ten dom w czasie Powstania został spalony. Nie wiem, jaką ojciec miał pensję – naprawdę wtedy to mnie nie interesowało, ale niczego nam nie owało. Chodziłam, do szkoły do prywatnego gimnazjum. Najpierw do gimnazjum Janiny Tymińskiej na ulicy Traugutta, a do liceum – znanego zresztą w Warszawie – imienia Cecylii Plater-Zyberkówny na ulicy Pięknej. A to mianowicie z tego powodu, że w gimnazjum Tymińskiej nie było liceum matematyczno-fizycznego, a ja się właśnie [do takiego] wybierałam.
- Jak pani wspomina Warszawę przedwojenną, jakie to było miasto?
Bardzo piękne, zielone, przyjemne miasto. Mnie było bardzo dobrze, więc oczywiście mam wspomnienia bardzo szczęśliwych lat. Z moich lat szkolnych – to nie było nic specjalnie nadzwyczajnego, ale to było normalne, spokojne i pod względem rodzinnym, i pod względem mojego wykształcenia, bardzo udane życie.
- Proszę powiedzieć, czy w ogóle mówiło się, że wojna wybuchnie, bo przecież pani tata był wojskowym?
Tak. Tata miał nawet na tym punkcie trochę – chyba tak jak niektóre osoby – takie przekonanie, że przede wszystkim maski przeciwgazowe musiałyśmy mieć. Były w domu, ale nie było niestety żadnych zapasów [żywności]. Tego się nikt nie spodziewał, że potem może być tak, że będzie bardzo kiepsko z [jedzeniem]. Właściwie się tym nie interesowałam w ogóle, podobnie polityką. W domu nie było na szczęście żadnych rozmów na tematy polityczne, ale oczywiście, słuchaliśmy przemówienia Becka, i wszyscy byli nastawieni ogromnie patriotycznie, wszyscy byli [też] przekonani, że jeżeli wybuchnie wojna, to my sobie świetnie damy radę, dlatego że przecież mamy takie znakomite wojsko, że mamy takie lotnictwo wspaniałe, takich wspaniałych lotników. Jednym słowem, dopiero w 1939 roku już wszyscy nastawiali [się] na to, że ta wojna rzeczywiście jest już chyba niedaleko. Ale jednak nie miałam wrażenia, żeby ludzie bali się wojny. Wiedzieli, że będzie wojna, ale jak to [zwykle] Polacy: „My sobie damy radę”. Oczywiście, jak się kopało rowy przeciwlotnicze w 1939 roku, to wiadomo, też wszyscy brali w tym udział, ale właściwie jeszcze nie było przekonania, że nadciąga jakaś katastrofa, nie było żadnych nastrojów katastroficznych.
- Kiedy pani ostatni raz widziała się z ojcem?
Myśmy były wtedy u moich wujostwa w Konstancinie na wakacjach. My, to [mam na myśli]: moja mama, moja siostra i ja. A ojciec był oczywiście w Warszawie i nawet się z nami osobiście nie pożegnał, tylko dzwonił. Chyba to było 5 czy 6 września, kiedy zadzwonił i powiedział, że będzie ewakuowany i że ma nadzieję, że się niedługo zobaczymy, ale na razie on wyjeżdża z Warszawy.
- Ale to znaczy, że 1 września pani była w Warszawie?
Byłam w Konstancinie.
- Ale przecież szkoła się zaczynała. Czy to było ze względu na to, że wybuchła wojna?
Nie. W 1939 roku zdałam maturę, więc już skończyłam szkołę i już przygotowywałam się do studiów. Właściwie jeszcze nie byłam zdecydowana, czy pójdę na matematykę, w każdym razie [wiedziałam], że na pewno na jakiś kierunek ścisły, ale jeszcze nie [byłam pewna], czy na uniwersytet, czy na politechnikę. Nie przypuszczałam, że wojna mi w tym przeszkodzi.
- A takie ostatnie wspomnienie, jak pani zapamiętała ojca?
Normalnie. Tata nie był spanikowany przecież i też był chyba, tak jak my wszyscy, dobrej myśli, że to nie będzie trwało długo.
- Otrzymywaliście w ogóle jakieś wiadomości z wojny od taty?
Od ojca przyszedł do nas jeden jedyny list – z Kozielska. Ale wiem, że [napisał do swojej] matki i wuja. To znaczy, w sumie to były trzy listy, które ojciec wysłał z Kozielska. Może było ich więcej, ale do Polski – właściwie już do Generalnego Gubernatorstwa – to doszły te trzy listy, nic więcej. Myśmy oczywiście odpisały, ale on chyba tego nie dostał. W każdym razie, już żadnych innych wiadomości bezpośrednio od niego nie było.
- A kiedy ten list przyszedł?
Ten list przyszedł w 1940 roku na początku, to był chyba styczeń albo luty, w każdym razie początek [roku]. Wiem, że matka tatusia – mieszkała stale w Krakowie – dała nam znać, że ona też dostała list, ale że śnił jej się ojciec mój, a jej syn, i że prosił, żeby się za niego modlić, bo jeśli się nie będzie modlić, to on umrze. Umarł tak czy tak, zginął w kwietniu. Nie dowiedzieliśmy się dokładnie, którego dnia, ale pomiędzy 6 a 10 kwietnia został rozstrzelany razem z grupą oficerów w Katyniu.
- A skąd wiadomo, że to właśnie między 6 a 10 kwietnia?
W 1943 roku były wiadomości drukowane już przez Niemców w tej gadzinówce, w gazecie, i tam co prawda nazwiska ojca nie wymienili, ale były drukowane również poza granicami Polski. Brat ojca mieszkał w Bielsku Białej, a to była już wtedy Rzesza, więc od niego się dowiedziałyśmy, że u nich były wiadomości, że ojciec był na liście osób, które były zamordowane w kwietniu w 1940 roku i że zostały zamordowane przez Rosjan, a nie przez Niemców, tak jak Rosjanie utrzymywali potem przez długi czas.
- Co tata pisał w tym liście?
Właściwie nic nie mógł pisać chyba, tylko tyle, że jest zdrów, wiem, że lubił grać w brydża – że gra w brydża – bo to wtedy było jeszcze z Kozielska pisane – że jest dobrej myśli, że ma nadzieję, że się zobaczymy, [że tęskni]. Nie był długi ten list przecież − tak jak pisze się normalnie do rodziny. Przecież nic innego nie mógł napisać, takiego, czego by cenzura tamta nie puściła.
Nie, wszystko w 1944 roku się spaliło razem z domem.
- A listy, te co pisał do swojego wuja, do swojej mamy, ocalały?
Do nas w każdym razie nie dotarły, ani jeden, ani drugi.
- Uwierzyła pani w śmierć ojca?
Tak.
Tak. Co prawda matka miała jeszcze trochę nadziei, że może jednak, że może jakaś omyłka mogła zajść. Po skończonej wojnie, jeszcze przez parę lat czekała na niego, ale potem przestała się spodziewać powrotu.
- Ale później był na liście, już po wojnie? Kiedy była pewność, że jest na liście?
Wtedy kiedy już wszędzie były wiadomości, ze wszystkich stron. I od rodziny, która była na Zachodzie, mieliśmy te wiadomości, i od mojego późniejszego teścia, który był w oflagu [w Niemczech] i też się dowiedział, też widział listy. Już byliśmy przekonani, że na pewno zginął i że nie wróci do nas.
Byłam dwa razy. Pierwszy raz w 1989 roku chyba. Zaraz jak tylko można było tam pojechać. Był tam pomnik niby, ale las cały był otoczony drutem i nie można było nigdzie chodzić, i teren był dość ograniczony, gdzie można było się w ogóle poruszać w Katyniu. A potem byłam już w 2002 roku, wtedy kiedy był już – przez nas zresztą, przez polskie władze – uporządkowany i rozbudowany cmentarz, i zbudowany także mur, na którym tabliczki z nazwiskami są umieszczone. Byłyśmy wtedy obie z siostrą. Siostra była nawet wcześniej. Był pierwszy taki wyjazd, to miał jechać chyba Wajda, ponieważ jego ojciec też zginął w Katyniu. Był krótki film nawet z tego wyjazdu Polaków. Wtedy nie mogłam pojechać, a pojechała siostra moja z grupą krewnych tych zamordowanych [Polaków].
- Tam znaleźli dużo zdjęć, pamiętników. Czy może jakieś pamiątki się znalazły?
Nie wiem, nie mam pojęcia. Może i znaleźli, ale my absolutnie – ani nawet guzika od płaszcza – nic nie dostałyśmy.
- Co pani czuła przez tyle lat, jak po wojnie nie można było o tym mówić?
Muszę powiedzieć, że nie mam nienawiści do Rosjan, do narodu rosyjskiego, bo oni też ucierpieli. Raz tylko, jak sobie pomyślałam, że już nigdy ojca nie zobaczę, to się rozryczałam, ale tak, to trudno, trzeba było żyć.
- Wracamy do Warszawy. Zaczęła się okupacja, została pani z mamą, z siostrą, bez zapasów. Jak zaczęło się życie okupacyjne, musiała pani zacząć zarabiać?
Zaczęłam pracować – zresztą dzięki znajomościom mojego wuja, brata mojej mamy – w firmie Jurzykowskiego. Nie wiem, czy pani się kiedykolwiek to nazwisko obiło o uszy, w każdym razie to był pan, który przed wojną wyjechał i ostatecznie zatrzymał się chyba w Brazylii, ale był bardzo dobrze sytuowany i miał duże możliwości, i to był znajomy mojego wuja. Jego firma – właściwie hurtownia spożywcza – na ulicy Senatorskiej, koło tak zwanego Szpitala Maltańskiego, została przejęta przez Niemców. Był tam
Treuhänder – Niemiec, ale taki Niemiec, który pochodził z okolic Cieszyna chyba, mówił świetnie po polsku i właśnie u pana Jurzykowskiego pracował przed wojną. On mnie tam przyjął, przecież nie miałam zielonego pojęcia o pracy w biurze. Ale, mój Boże, wsadzili mnie do księgowości i pracowałam tam. Zarabiało się tam [marnie], ale były tak zwane deputaty. Firma miała rozmaite zapasy kawy, herbaty i rzeczy, których oczywiście potem w Warszawie nie było, które były tylko dla Niemców. Myśmy też tego nie dostawali, ale mieliśmy jednak możliwości dostania czy kupienia innych spożywczych artykułów, jeszcze zanim to zostało wszystko objęte kartkami.
Moja mama, która była żoną swojego męża, nie miała [wyższego] wykształcenia. Przed wojną wyszła wcześnie za mąż, mając dwadzieścia czy dwadzieścia parę lat i nie miała żadnego zawodu, więc pracować by chyba nigdzie nie mogła na tyle, żeby zarobić na dom. Ale – już nie wiem, kto wpadł na ten pomysł – dla znajomych, tylko dla znajomych, urządziła w [naszym] mieszkaniu tak zwany klub brydżowy. Przychodzili znajomi na brydża, grali, ale także jedli kolację, bo zwykle było tak, że przychodzili po południu i grali przez całą noc, bo była godzina policyjna i dopiero nad ranem wychodzili. A mamie tak zwane karciane płacili. Nie zarabiała milionów, ale jakoś nas utrzymywała wszystkich, bo poza nami – dwoma córkami – było dwoje rodziców mojej mamy. Była jeszcze ciotka nauczycielka, która też pracowała i do tego gospodarstwa dokładała swoje pieniądze. I z tegośmy żyli, nie było żadnych oczywiście luksusów, ale się nie umarło z głodu.
- Dużo osób przychodziło na karty?
Mniej więcej to były jeden, dwa stoliki, cztery do ośmiu osób. To wszystko byli znajomi i to oczywiście nie był żaden hazard, grali w brydża po prostu.
- A jak pani zetknęła się z konspiracją?
To przez moją siostrę, bo ja już nie miałam właściwie takich możliwości. Moje wszystkie znajomości przedwojenne jakoś się rozsypały. Ale moja siostra chodziła jeszcze do szkoły i miała koleżanki. Kolegów nie, bo przed wojną właściwie były w Warszawie oddzielne gimnazja – męskie i żeńskie. Jednym słowem, to ona – dokładnie nie wiem jak – była tam pierwsza, o rok wcześniej się zapoznała i wciągnęła w konspirację. Ona pierwsza była w „Wigrach”, w 1941 roku. A ja w 1942 roku złożyłam przysięgę.
- Pani nie wiedziała wcześniej, że siostra jest w konspiracji?
Wiedziałam, przecież mi mogła powiedzieć. Ale ja się czym innym zajmowałam. Opiekowałam się polskimi żołnierzami z 1939 roku, którzy byli w szpitalu. To byli żołnierze, bo oficerowie poszli do oflagu, a ci, którzy byli ranni, nie poszli do niewoli, tylko byli w szpitalach przez jakiś czas – rok, więc ja się nimi opiekowałam. To znaczy przychodziłam, przynosiłam im coś, załatwiałam jakieś sprawy, jak chcieli, żeby im coś w mieście załatwić, kogoś poszukać ze znajomych. Tego rodzaju opieką się zajmowałam i to były prawie codziennie wizyty, tak że tym byłam zajęta.
- A to była bezinteresowna pomoc?
Tak, oczywiście. Nie byłam przecież personelem tego szpitala. Zresztą było kilka osób, które tak się zajmowało i opiekowało się tymi żołnierzami.
- Ale oni tam byli do jakiegoś czasu, tak?
Oni tam byli chyba przez cały 1940 rok. To byli przeważnie tacy, którzy mieli amputowane nogi czy ręce, czy w ogóle byli ciężko ranni w działaniach we wrześniu 1939 roku. Tam ich dłużej nawet przetrzymywali, żeby ich całkowicie wyleczyć. Jeden był z Poznania, nie pamiętam, jak się nazywał, wiem tylko, że miał na imię Tadeusz. Był pilnowany, bo podobno Niemców poznańskich zabijał – to była „piąta kolumna”, [Niemcy] którzy oczywiście, jak wybuchła wojna, działali na szkodę Polski. I tego Tadeusza, który zresztą był kaleką, bo był bez nogi, jak [wyleczono] już w końcu, to zabrali go do Poznania i jednak dostał wyrok śmierci, i został stracony, mimo że był inwalidą. Głównie były znane sprawy z Bydgoszczy, że bydgoscy szpiedzy niemieccy byli przez Polaków zabijani.
- A skąd pani wie, że został stracony?
Wiem, bo tam się nim opiekowała pani Hiszpańska. Hiszpański to był szewc na Chmielnej. Miał sklep i piękne buty. Od Hiszpańskiego to były najwyższej klasy buty w Warszawie. Pani Hiszpańska właśnie się głównie nim opiekowała i już potem, jak go wypisali ze szpitala i wywieźli do Poznania, to ona się dalej interesowała tym, co się z nim dzieje. I ona nam powiedziała, że został stracony chyba w Poznaniu. W każdym razie został przez Niemców rozstrzelany za to, że likwidował szpiegów niemieckich.
- A proszę powiedzieć, jak wyglądała pani przysięga?
Już nawet nie pamiętam, który to był z moich dowódców, który odbierał tę przysięgę, „Akaga” [Bohdan Machan] chyba, ale nawet jego nazwiska teraz nie pamiętam. U nas się bardzo tego przestrzegało i myśmy znali właściwie tylko swoje pseudonimy.
- Ale była pani sama, czy było jeszcze kilka osób?
Nie, byłam sama. Tylko moja siostra była jeszcze, ale ona była jako świadek i nie można powiedzieć, [że] jako ochrona, ale w każdym razie to było u nas w domu.
- Co pani robiła w czasie konspiracji, miała pani szkolenia, zadania?
Mieliśmy szkolenia, także polowe. Nawet gdzieś była jakaś fotografia, ale kto ją ma, nie wiem. Jedno [szkolenie] było gdzieś koło Zalesia Górnego, a drugie gdzieś w okolicy Józefowa chyba – normalnie ćwiczenia. Poza tym były dyżury w szpitalu, [a także] – nie wiem jak by tu powiedzieć, teraz by to można było nazwać
fitness club – był zakład Szelestowskiego, tam też obowiązkowo na gimnastykę się chodziło. A poza tym miałyśmy kolegów rozmaitych, nawet z innych oddziałów, którzy nas z dobrej woli doszkalali. Pamiętam, że miałyśmy bliskiego kolegę, który miał przyjaciela, wtedy mówiliśmy o tym przyjacielu Hirek. [Pamiętam], że Hirek mnie uczył, jak się posługuje granatem. Hirek – zawsze teraz go odwiedzam na cmentarzu – zginął przed Powstaniem w jakiejś akcji w lipcu 1944 roku. Okazało się, że to był Hieronim książę Lubomirski, ni mniej ni więcej, ale u nas to był Hirek i już. Miał siedemnaście lat, jak zginął.
- Czy była pani świadkiem łapanek, egzekucji na ulicach Warszawy?
Nigdy nie byłam obok, ale ponieważ mieszkanie było na rogu Królewskiej i Krakowskiego Przedmieścia, to widziałam z balkonu łapanki. Tak, to widziałam, jak ludzi z ulicy po prostu łapali i wsadzali do bud.
- A pamięta pani powstanie w getcie warszawskim, jak getto płonęło?
Pamiętam, bo miałam znajomych... Zresztą mój – jeszcze nieoficjalny – narzeczony mieszkał na Żoliborzu, więc tam często jeździłam, to wtedy widziałam, jak to wyglądało. Ale nie miałam żadnych kontaktów z tym. Raz tylko, wiem, że do nas do domu przyszła mojej siostry koleżanka – Żydówka. Wtedy ile ona mogła mieć lat – trzynaście. Ale tylko tak przyszła, nie prosiła o nic, nie chciała zostać, nic. Przyszła jakby z wizytą, a może w ogóle [mieszkała poza gettem]... Nie wiem, bo rozmawiała tylko z Magdą, moją siostrą, pamiętam – Lila Sachs się nazywała.
- Który to był rok, było już getto?
Tak, getto było zamknięte. To był może 1942 rok.
- I nie wiadomo, co się z nią stało?
Nie wiadomo. To był jeden jedyny raz, kiedy ona przyszła i więcej się już nie pokazała.
- Czy były jakieś przygotowania do Powstania Warszawskiego? Czy mówiło się o tym, że Powstanie wybuchnie?
Myśmy wiedzieli przecież, myśmy się przygotowywali wszyscy, to znaczy my, którzy byliśmy w konspiracji. Wszystkie dyżury nasze w szpitalu, czy nasze ćwiczenia polowe, to wszystko były właśnie przygotowania do Powstania.
- Kiedy pani otrzymała rozkaz wyjścia do Powstania?
Nawet nie pamiętam, kto mnie zawiadomił, ale chyba zawiadomiła mnie moja siostra, bo ja byłam patrolową, a ona się zawsze na łączność nastawiała i była łączniczką. Ona właśnie zawiadamiała i między innymi mnie także powiedziała. To znaczy wiedziałam już, że o siedemnastej, ale to chyba było rano wcześniej 1 sierpnia. Dla mnie, w każdym razie, Powstanie zaczynało się dwa razy.
To znaczy, że jak powiedziałam, pierwszego dostałyśmy rozkaz stawienia się w punkcie koncentracyjnym na ulicy Kilińskiego 1 o godzinie siedemnastej, właściwie przed siedemnastą. Oczywiście, stawiłam się i moja siostra też, tylko że moja siostra w innym punkcie. Ona była też na Starym Mieście, ale na Kanonii. I nic, czekałyśmy tam. Chłopcy byli gdzie indziej, bo to w rozmaitych punktach [się gromadzono]. Wiem, że na przykład mój narzeczony – a późniejszy zresztą mąż – i jego przyjaciele, którzy byli jeszcze w innym punkcie, to byli o siedemnastej w wyznaczonym punkcie i czekali. Czekali i grali w brydża. Nic się nie działo. Myśmy czekały – oczywiście nie było łączności pomiędzy rozmaitymi miejscami, w których były grupki członków „Wigier”, ale dziewczyny były razem – na Kilińskiego całe popołudnie, całą noc, a o godzinie szóstej chyba, a może jeszcze przed szóstą, przyszła nasza komendantka i powiedziała nam tak: „Powstanie upadło. Chłopcy idą do lasu. A dziewczyny, jeżeli któraś ma niedaleko do domu, to niech wraca do domu, a jeżeli nie, to niech zostaną tutaj”.
Znalazła się moja siostra i zastanawiałyśmy się, co robić. Nasza mama była wtedy poważnie chora. Jak wychodziłyśmy z domu, to bałyśmy się, że już się w ogóle nie zobaczymy. Jak Powstanie upadło, to stosunkowo niedaleko było do domu z Kilińskiego na Królewską, więc postanowiłyśmy wrócić do domu, i przeszłyśmy. Wiem, że szłyśmy Senatorską, potem ulicą Focha – teraz się nazywa Moliera – potem przez plac Piłsudskiego ukosem, przez Ossolińskich, zdaje się, i do Krakowskiego Przedmieścia. Doszłyśmy szczęśliwie do naszej bramy. Na rogu Królewskiej była duża brama wjazdowa, przedwojenna, zamknięta, ale nas wpuścili. A za nami jakiś chłopak też wbiegł, ale on nie doleciał. Nie wiem, jak myśmy przeszły, nie mam zielonego pojęcia. Po drodze napotkałyśmy kilka leżących ciał. Niemcy powiedzieli, że jeżeli ktoś będzie na ulicy, to powinien iść z podniesionymi do góry rękami, ale oczywiście myśmy nie szły z podniesionymi (bo to byłby nie honor pójść z podniesionymi), tylko normalnie. Ale jakoś – cudem chyba – nam się udało dojść, ale ten chłopak został przed bramą zastrzelony, a myśmy wróciły do domu. Szczęśliwe żeśmy doszły, i siedzimy w domu, i czekamy, co będzie dalej. Dowiedziałyśmy się od razu, że to była nieprawda. Nie wiem, skąd nasza komendantka taką dostała wiadomość i nadała nam, że Powstanie upadło, bo wcale nie upadło. Ale byłyśmy w domu, już się nie mogłyśmy ruszyć. To był 2 sierpnia.
5 sierpnia przyszli Niemcy. To była duża kamienica, miała bardzo duże podwórko, obudowane oficynami ze wszystkich stron. Wszystkich wywalili z całego domu i podzielili. Starszych czy chorych, czy niedołężnych – między innymi moją chorą mamę i jeszcze starszą gosposię, [mojego dziadka] i wuja mojego, już blisko osiemdziesięcioletniego – [zaprowadzili] do kościoła wizytek. A innych, młodszych – i siostrę, i mnie między innymi – zgromadzili przed domem, a potem kazali iść Krakowskim Przedmieściem w stronę pałacu Staszica. Po drodze zabierali [ludzi] ze wszystkich domów, bo po lewej stronie była Polska Akademia Literatury i zabudowania uniwersytetu – oczywiście nieczynnego – tam właściwie ludzi nie było, ale po stronie prawej były normalne domy mieszkalne. Wszystkich stamtąd wyrzucali i wszystkich dołączali, też dzieląc ich na starszych i niedołężnych, i na tych, którzy mogli iść dalej. Wszystkich nas prowadzili prosto w stronę pałacu Staszica.
Nie wiedzieliśmy, dokąd nas prowadzą, czy nas będą rozstrzeliwać, nie wiadomo było. Był piękny dzień, słońce świeciło, niebo było błękitne. Ale muszę powiedzieć, że zupełnie nie miałam wtedy przekonania, że właściwie za moment może być po wszystkim. Z kościoła Świętego Krzyża wyprowadzili księży. Ksiądz
in articulo mortis wszystkim udzielał rozgrzeszenia. Wreszcie się okazało, o co chodziło w całej tej historii. Chodziło mianowicie o to, że na ulicy Świętokrzyskiej, na wysokości prawie ulicy Czackiego, była barykada powstańcza. I myśmy – my, czyli ta cała grupa ludzi, a była nas naprawdę chyba setka albo więcej nawet, wszystkich nas pędzili, a za nami jechał czołg – mieliśmy być osłoną tego czołgu, który miał atakować barykadę. Na Świętokrzyskiej po prawej stronie były zabudowania, ale po lewej stronie były jeszcze gruzy nie uprzątnięte z 1939 roku, więc jak doszliśmy prawie do barykady, idę koło mojej siostry i mówię: „Słuchaj, my tutaj, koło tego czołgu to nie mamy czego szukać, najlepiej od razu w te gruzy i padnij”. I rzeczywiście – ponieważ Niemcy się jeszcze wtedy chyba nie orientowali w ogóle w siłach ognia powstańców, więc byli nie bardzo pewni i nie bardzo nas pilnowali – jednym słowem, myśmy prędziutko, jak tylko się dało, jak najdalej w gruzy się zaszyły i padłyśmy.
Zaczęła się strzelanina rzeczywiście, musieli być jacyś ranni, ale myśmy leżały cicho i nie ruszałyśmy się. Po jakiejś godzinie – tak to długo trwało – wszystko ucichło. Jakiś facet koło nas leżał, podniósł się za chwilkę, żeby zobaczyć, i upadł, bo go ustrzelili. To jeszcześmy trochę poczekały. Jak już całkiem było [cicho] i wydawało nam się, że czołg już odjeżdża, tośmy już się zerwały i pobiegłyśmy pędem. To było zresztą parę kroków już właściwie – może ze dwadzieścia metrów – do barykady. Poleciałyśmy do barykady i zaczęłyśmy krzyczeć do chłopaków, żeby nie strzelali, że jesteśmy Polki i chcemy przejść do nich na polską stronę. Okazało się, że jednak było parę osób ciężko rannych, w tym jeden bardzo ciężko ranny Niemiec. Czołg rzeczywiście się cofnął, odjechał. Moja siostra poleciała od razu i szukała, gdzie by się dołączyć do jakiegoś oddziału, gdzie mogłaby być łączniczką, a ja od razu zaczęłam się pytać, czy jest tutaj jakiś punkt sanitarny. Dowiedziałam się, że jest czołówka sanitarna na Czackiego 23/25, i tam poleciałam.
- Ale Powstańcy zza barykady ściągali rannych z ulicy?
Tak, bo Niemcy się cofnęli. Jak zauważyli, że Niemcy już się cofnęli, wtedy rannych, tych, którzy nie mogli przejść, sami [ściągali]. Bo część osób zagonili [Niemcy], więc wróciła razem z czołgiem. I potem myśmy się dowiedziały od mamy, ale to już po zakończeniu Powstania, że czołg i ludzie przyszli, ale oni nic nie wiedzieli, co się z częścią ludzi stało. Nie wiedzieli, czy jak nas nie było, to znaczy, że zostałyśmy zastrzelone, czy co się z nami stało.
- Dużo osób pobiegło w gruzy z paniami?
Oczywiście, że się nie rozglądałam, jak tylko mogłam, jak najdalej leciałam i od razu padłam, żeby nie być narażoną na strzały Niemców.
- Ale to znaczy, że powstańcy strzelali do cywili?
Powstańcy strzelali [do Niemców], i Niemcy strzelali [do obrońców barykady]. W każdym razie czołg nie strzelał w końcu. Nie wiem dlaczego, jakoś się przestraszyli. Niemiec, który był ciężko ranny, który zresztą zmarł, nie był czołgistą, chyba był z otoczenia czołgu.
- Ale powstańcy ściągnęli tego rannego Niemca?
Tak, wszystkich rannych ściągnęli powstańcy. W ten sposób 5 sierpnia dla mnie Powstanie zaczęło się po raz drugi i zaczęła się normalna służba – praca w czołówce sanitarnej. Z tym że w czołówce było na ogół dość spokojnie, bo w tamtym rejonie, w tym czasie, nie było walk. Były potyczki, wychodzili na patrole [powstańcy] i od czasu do czasu ktoś był lekko postrzelony, ale nikt nie był ciężko ranny.
Niemcy byli zresztą bardzo systematyczni. Już potem, jak zaczęli się orientować, jak właściwie jest z uzbrojeniem naszym, po zdobyciu PAST-y, [to] ostrzeliwali regularnie tamten obszar. Ranni z PAST-y byli w szpitalu, który był w gmachu obecnej Poczty Głównej, a nie w naszej czołówce, bo myśmy byli dalej. Wiadomo było, że jeżeli ostrzeliwują na przykład ulicę Ordynacką, to ostrzeliwują tak, że zostają gruzy, ale już na Chmielnej jest wszystko w porządku, można chodzić, można tańczyć i jest spokój. A następnego dnia jest kolej na Chmielną. I tak po kolei wszystkie ulice ostrzeliwali. Ale tutaj ludzie się jakoś prędko zorientowali. Zresztą do nas nie trafiali wtedy żadni ciężko ranni, dopiero jak [nadeszły] dwa ciężkie dni.
15 sierpnia to oczywiście data Cudu nad Wisłą. Wtedy były obchody u nas, śpiewy były i właściwie jakaś zmiana w codziennym życiu, w którym w końcu była tylko kasza „pluj” do jedzenia, konina. Jakiś ułan powiedział, że on konia nie będzie jadł. Dni właściwie bez większych zdarzeń. Ale na drugi dzień, 16 sierpnia, było strasznie. Byłam z kolegami i przyleciał jeden i mówi: „Słuchaj, bo są poparzeni”. Akurat nie w naszą „Genowefę”, tylko w kompanię „Grażynę”, trafił pocisk zapalający. Były albo burzące, albo zapalające [pociski]. Wpadł [pocisk] w bramę „Grażyny”, w której akurat było kilku powstańców. Część poszła na patrol, a część była tam – nie wiem, co oni robili. Boże święty, nigdy tego nie zapomnę, jak leżał jeden chłopak. Patrzę na niego – jest zupełnie spalony. On widać w moich oczach to przerażenie odczytał i mówi: „Siostro, czy ja tak strasznie wyglądam?”. Mówię: „Nie nie, jesteś taki jakby opalony”, ale to było okropne. Wyobrażam sobie, że tak wyglądają ludzie, którzy są spaleni w katastrofach górniczych. Nie wiem, ilu ich było – „Mruczek”, „Bogdan”, dwie dziewczyny i jeszcze coś – chyba sześcioro do nas [trafiło]. I jeden tylko – Tomek, młodszy [chłopak] – był poparzony stosunkowo niewiele, inni naprawdę strasznie wyglądali. Oczywiście morfina, wiele nie można było zrobić dla nich. „Mruczek” mówi: „Koledzy, to za Polskę”. Nam komendantka nasza kazała od nich wziąć jeszcze wszystkie dane. Jednej dziewczyny pytam się: „Ile masz lat?”. Ona mówi: „W październiku skończę siedemnaście”. Myślę sobie: „Boże, ty nie skończysz tych siedemnastu lat”. Wiedziałam, że na pewno nie [przeżyje]. I wszystko powiedziała. W każdym razie byli przytomni. Dostawali morfinę, nic więcej nie mogli dostać. Jedna tylko, która przedtem, przy obchodach z okazji 15 sierpnia, śpiewała ładnie i grała na gitarze, to zaczęła się głośno modlić. Potem zmieniły mnie inne [sanitariuszki] i mówią: „Wiesz, namówiłyśmy jedną – tą właśnie, która miała skończyć siedemnaście lat – nie chciała się wyspowiadać, ale w końcu ją jednak namówiłyśmy i wyspowiadała się”. Rano wrócili ich koledzy, którzy byli na patrolu i opowiedziano im jak było, a oni mówili: „No tak, dlatego że ona była Żydówką”. Okazało się, że ta dziewczyna była Żydówką, jak się nazywała, nie pamiętam, w każdym razie dlatego się nie chciała wyspowiadać. Ale wyglądali okropnie. Przyszła matka jednego z chłopaków – oczywiście nie przeżyli tej nocy – i chciała go koniecznie zobaczyć, ale chłopcy zawinęli go w prześcieradło i nie chcieli jej dopuścić, żeby zobaczyła, jak on wyglądał. Uważali, że będzie lepiej, że go zachowa w pamięci [takim], jak wyglądał, jak był zdrowy. W końcu chyba go nie zobaczyła. I lepiej, mnie się zdaje. To był pierwszy dzień taki okropny.
- To znaczy te ciała były jakieś czerwone, zwęglone, czarne?
Nie, brązowe, ale skóra odstawała i byli strasznie spuchnięci. Naprawdę okropnie to wyglądało.
- Czy oni zdawali sobie sprawę z tego, że umrą wszyscy?
Ta dziewczyna sobie nie zdawała sprawy, ale ten chłopak – „Mruczek”, to tak. Okazało się potem, że to był krewny znajomych.
Na podwórku. Potem oczywiście byli ekshumowani, ale na razie nie było mowy o tym, żeby można było gdzieś ich dalej pochować. Był trawnik, to skopało się i [pogrzebało]. To było pierwsze [zdarzenie], a drugie – też ciężki dzień dla nas – to bodajże 22 albo 23 sierpnia. Pałac Staszica był w polskich rękach i ulica Traugutta była właściwie linią demarkacyjną. W pałacu Raczyńskich i po prawej stronie byli Niemcy, a po lewej stronie, na Czackiego, byli Polacy. Tam był budynek KKO, czyli Komunalnej Kasy Oszczędności i obecny Bank Handlowy –jest tam w dalszym ciągu, „CitiBank” chyba – to było w polskich rękach. Ale kościół Świętego Krzyża był właściwie bezpańską ziemią i zaraz obok była komenda policji granatowej – to był Nowy Świat 1 – czyli niby polska policja, ale podlegająca Niemcom, więc był atak na policję. Wtedy też były ciężkie walki i w samym kościele Świętego Krzyża, i na terenie komendy policji. Było u nas sporo rannych i także było zabitych kilkunastu naszych chłopaków, i [od] „Leliwy”. Bo to nie tylko „Harnaś”, ale także „Leliwa” brał udział [w walkach] i chyba nawet oni dowodzili. Wiem, że wtedy był szalenie miły i ogromnie lubiany przez wszystkich „Andy” – taki miał pseudonim – Andrzej Ziółkowski. Teraz wiem [nazwisko], bo jest jego grób na cmentarzu wojskowym, niedaleko grobu mojej szwagierki. „Andy” też został tam śmiertelnie ranny. Oczywiście myśmy mogły tylko być pomocą, bo w tej czołówce sanitarnej byli lekarze. Oni przede wszystkim zajmowali się rannymi, a myśmy tylko pomagały. Właściwie nasze zajęcie to były sanitariuszki, opiekunki, salowe – wszystko na raz. W każdym razie myśmy nie przynosiły rannych do szpitala, przynosili koledzy. To był też ciężki dzień, wtedy tylu chłopaków zginęło.
- A ranni Niemcy też byli u pani w szpitalu?
Jeden jedyny był. Myślałam sobie, że ranny, to już wszystko jedno, czy Niemiec, czy nie Niemiec. Akurat to był jakiś starszy facet, chyba z jakiegoś Volkssturmu czy coś takiego, żaden z SS, chyba z pospolitego ruszenia. A moja komendantka go nawet do osobnego pomieszczenia [zabrała] i sam leżał. Nie wiem, czy jakąś opiekę mu zapewniła, chyba nie, i umarł. On był ciężko ranny, ale on był ranny jeszcze przy czołgu. Żył parę dni. Innych poza tym rannych Niemców nie było, tylko nasi.
- Pani miała dyżury w tym szpitalu?
Tak, myśmy miały dyżury.
Trudno powiedzieć, nie było żadnych wyliczonych godzin. Na przykład ja chciałam zrobić naszym chłopakom trochę przyjemności i poszłam na Tamkę, do sióstr. One tam miały swoje działki i były pomidory na tych działkach. Dały mi może ze dwa kilo pomidorów. Jak wracałam z tymi pomidorami, to byłam szczęśliwa, a ci wszyscy, którzy dostali te pomidory – bo to oczywiście nie było dla nas, tylko dla naszych rannych – to byli tacy [zadowoleni]. Gdzie o żadnych jarzynach mowy nie było. Tylko któraś z lekarek powiedziała: „Siostro, poproszę o jednego pomidora dla mojego synka”, to jednego pomidora dla synka dostała, a tak to wszystko było dla rannych.
Jeszcze jak. O tym przecież mowy nie było, żadnej marchewki ani niczego przecież nie było można dostać.
- A pani sama nie miała ochoty zjeść chociaż jednego?
Nie. Poza tym czasem, jak był spokój, zdarzały się dni, nie powiem że wesołe, ale odpoczynkowe. Niedaleko na ulicy Szpitalnej była kawiarnia „Ziemiańska”, bardzo znana zresztą przed wojną. Część osób, które były aktualnie do wzięcia, to mogły pójść i wziąć w tym udział. Zebrało się kilka osób z personelu szpitalnego i poszliśmy wszyscy do tej „Ziemiańskiej”, i potem wracaliśmy z jakimiś konfiturami, co oni tam mieli, tego typu rzeczy. Nie wiem, co się potem z tym stało, bo ja w dalszym ciągu pamiętam tylko kaszę jęczmienną, ale jednak wiem, że te konfitury i słodkie rzeczy z „Ziemiańskiej”, które się tam uchowały, to jednak przynieśliśmy w triumfalnym pochodzie. Chociaż jednak trochę pod strachem Boga, dlatego że Niemcy strzelali z moździerza. Ale szczęśliwe pochód przeszedł i nikt nie został ranny wtedy, w tym konfiturowym pochodzie, i wszystko było jako tako.
Te dwa dni były najcięższe. A potem ostatni dzień, ale to już był wrzesień. Jak mówię, właściwie tylko ulica Traugutta nas dzieliła od Niemców i właściwie dzięki temu może szpital był dość bezpieczny, bo byliśmy tak blisko, że ze względu na bezpieczeństwo ich oddziałów specjalnie tutaj nie było ostrzału. Ale jak się odezwało to ciężkie działo, które było gdzieś na Dworcu Gdańskim chyba, to wtedy się zaczęło i właściwie to był koniec szpitala, tej czołówki. Tam zresztą wpadł pocisk bardzo niedaleko. Jest teraz malutka uliczka od Czackiego [odbiegająca], która chyba nazywa się Dowcip – takie wgłębienie jakby – to właśnie tam. Nie wiem, jaki to był kaliber, ale to było naprawdę bardzo ciężkie działo. Jak tam uderzyło, to szpital ocalał, ale był dobrze naruszony. Wiem, że rodzice mojej koleżanki zginęli właśnie tam, na ulicy Czackiego, czy na obecnym Dowcipie. Wtedy, już zaraz po tym, nastąpił atak od strony pałacu Raczyńskich, od drugiej strony Traugutta. Dotychczas tam w ogóle jakoś się Niemcy nie ruszali w naszym kierunku.
- A siostra była cały czas łączniczką?
[Tak].
- A miała pani z nią kontakt?
Tak jest, oczywiście, ale ona była zajęta.
- Jak nastąpił atak Niemców, to żeście ewakuowali szpital?
Tak.
- Jak się odbyła ewakuacja?
Częściowo tam, gdzie jest Poczta Główna. A ci, którzy mogli iść, to się pozbierali i poszli. I już zostało to zlikwidowane. Tymczasem przyszedł mój narzeczony, bo już myślałam, że go więcej nie zobaczę. Kiedyś się wybrałam do pałacu Staszica umyślnie wieczorem, żeby zobaczyć, jak wygląda Stare Miasto. Według mnie to było morze ognia i myślałam, że w ogóle nikt stamtąd nie wyjdzie. W nocy to wyglądało strasznie. Co prawda z „Wigier” to ocalało bardzo niewiele, ale akurat on ocalał, i gdzieś na Ordynackiej wyszli, bo kanałami przeszli, i wrócili. Tylko tyle.
- To pani wiedziała, że on jest na Starym Mieście?
Wiedziałam, bo spotkałam parę osób z „Wigier” i rozmawiałam z nimi, i wiedziałam, że on żyje. Natomiast [dowiedziałam się], że jego siostra zginęła, była na Żoliborzu, bo była sanitariuszką koło zmartwychwstanek, zbierała rannych i została zastrzelona przez snajpera niemieckiego.
- Jak się nazywała jego siostra?
Wanda Nikolaj, ale jaki miała pseudonim, to nie mam pojęcia. Nie wiem nawet, czy była w ogóle w konspiracji. Chyba nie była, tylko w czasie Powstania [dołączyła], bo bardzo wiele osób, na przykład do „Wigier”, w czasie Powstania dołączyło na Starym Mieście.
- A pani narzeczony panią odszukał?
Nie, on wiedział, że jestem. Wiedział dlatego, że – jak mówię – było parę osób z „Wigier”, które przychodziło. To nie byli ci, którzy się ewakuowali po upadku Starego Miasta. Była normalna komunikacja pomiędzy Starym Miastem a Śródmieściem i był – już nie pamiętam nawet, jak się nazywał – kolega z „Wigier”, i wiedział, gdzie jesteśmy, i od niego się dowiedziałam, że Adam żyje. Ale to było mniej więcej koło 20 sierpnia, to jeszcze się mogło wiele zdarzyć do momentu ewakuacji. Do naszego szpitala, dlatego właśnie, że wiadomo było, że siostra moja i ja jesteśmy na ulicy Czackiego, został przyniesiony między innymi też jeden z chłopaków wigierskich, który ogromnie się kochał w mojej siostrze. On był trochę pompatyczny, zresztą bardzo dzielny chłopiec, kawaler Virtuti Militari, naprawdę udany. Był ciężko ranny. Brał udział w nieudanej próbie przejścia połączenia Starego Miasta ze Śródmieściem na tyłach Ogrodu Saskiego – górą, nie kanałami. Nazywał się Edward Kuminek – teraz też już nie żyje. W każdym razie Edzio był ciężko ranny w czasie przebicia – w efekcie stracił oko – i chcieli go tam zostawić, ale go dziewczyny wigrowskie przeciągnęły przez kanały, mimo że był ranny, mógł chodzić. Przyszedł do naszego szpitala. Wtedy już się położyłam, bo była późna noc. Patrzę, jakaś dziewczyna – któraś z koleżanek – przyszła i mówi: „Słuchaj, bo jest tu chłopak z »Wigier« i pyta się o ciebie”. Lecę, myślałam, że to właśnie mój chłopak, ale widzę, że to jest Edzio. On się zresztą okropnie na mnie obraził, bo się zapytałam o mojego Adama. Co się miałam o niego pytać, jak go widzę. Ale że nie zapytałam: „Jak się czujesz?”, [tylko] czy Adam żyje. Powiedział, że tak, że żyje i że przyjdzie zaraz, i że on [Edzio] chce się zobaczyć z moją siostrą, z Magdą. Rzeczywiście poleciałam ją budzić, przyszła i wtedy – on zawsze był taki – powiedział: „No, teraz już mogę umrzeć spokojnie”. Jak ją zobaczył, to już może umrzeć spokojnie. Ale nie umarł, żył jeszcze. Umarł, ale dopiero w 2003 roku.
- A siostra nie odwzajemniała tego uczucia?
Niestety nie, a szkoda, bo to był naprawdę bardzo wartościowy i mądry [człowiek]. Miał swoje minusy, jak każdy, ale byłoby dużo lepiej, gdyby trafiła na niego, a nie na swojego męża. Ano tak było.
- Kiedy pani zobaczyła swojego narzeczonego?
Przyszedł do szpitala. Powiedział, że był tak strasznie zmordowany drogą przez kanał, że musiał przede wszystkim gruchnąć się gdzieś i przespać. I u kogoś się przespał i przyszedł rano. Potem już byliśmy resztę czasu razem, już potem wróciłam do „Wigier”.
- Pani miała kontakt z kolegami i koleżankami w „Wigrach”. Na Starówce był wybuch czołgu-pułapki, czy może jest znana pani jakaś historia, czy komuś tam na przykład narzeczona zginęła, czy narzeczony zginął w czasie tego wybuchu?
Wiem, że jeżeli chodzi o „Wigry”, to nikt nie zginął w tym akurat. Nie poszli podziwiać tego czołgu, więc szczęśliwie nie. To było na Kilińskiego, a tam niedaleko było – jak mówiłam – miejsce postoju dziewczyn, to część osób było nawet poszkodowanych, ale odłamkami, już w najbliższym sąsiedztwie tego czołgu. Więc o nikim [ze znajomych] nie słyszałam, ale oczywiście całą historię tak.
- Jak nastąpiła ewakuacja szpitala na pocztę, to pani już była ze swoim narzeczonym?
Tak.
- Jak doszło do kapitulacji, jak pani pamięta ten dzień?
Myśmy się zdecydowały, że nie pójdziemy do niewoli. Po pierwsze, chciałyśmy się dowiedzieć, co z moją matką, i Adam też chciał się dowiedzieć, co z jego matką, która była na Żoliborzu. Przypuszczaliśmy, że to już długo nie potrwa, widać już było, że właściwie Niemcy przegrywają wojnę. Jednym słowem, woleliśmy jeszcze zostać tutaj. Z tym że trzeba było jakoś przejść przez obóz pruszkowski i to nam się udało szczęśliwie. Nie dojechaliśmy gdzieś do obozu koncentracyjnego, tylko do Jędrzejowa, więc byliśmy na miejscu.
- To znaczy była pani, siostra i pani narzeczony?
I jeszcze jeden kolega, ale już od „Harnasia” – dwie pary.
- A ten kolega jak się nazywał?
Kolega nazywał się Zbigniew Koronkiewicz. Był także w „Genowefie”. Potem wzięli go do wojska polskiego, już jak się wojna skończyła, i dosłużył się [stopnia pułkownika], ale nie był w partii nigdy.
- Ale i tak mieliście dużo szczęścia w obozie w Pruszkowie, że was nie rozdzielili.
Tak jest, ale właśnie się okazało, że brat Zbyszka był tam – nie wiem jak by to powiedzieć – pilnującym porządku, jednym słowem, i on nam dał swoją opaskę (mieli opaski funkcyjne) i jeszcze namówił jedną koleżankę. Przy pomocy tych opasek, z pawilonu ogólnego, gdzie siedzieli i czekali co dalej, ci wszyscy, którzy wyszli z Warszawy, to przeszliśmy na pawilon dla chorych – nie byliśmy chorzy, aleśmy przeszli – i potem stamtąd już załadowali nas do wagonów towarowych i wywieźli do Jędrzejowa. Jeszcze omalże mojej siostry w ostatniej chwili nie wysłali na roboty do Niemiec. Ale dzięki Zbyszkowi właśnie jakoś się udało – zaczarował któregoś z Niemców. Tylko ja z moim chłopakiem byłam w jednym wagonie, a siostra ze Zbyszkiem byli w innym wagonie i nic o sobie nie wiedzieliśmy, że my jedziemy razem dalej, bośmy się rozstali w Pruszkowie. Byłam przekonana, że moją siostrę jednak zabrali i wywieźli do Niemiec, i ryczałam przez cały czas, a dopiero żeśmy się w Jędrzejowie wyładowali i spotkali. Mieliśmy szczęście po prostu.
- Kiedy się pani z mamą spotkała?
Moja mama, okazało się, niedługo – może tydzień – była u wizytek, i potem wszystkim kazali wychodzić z Warszawy. Dziadek omalże nie stracił ręki, a może tylko palca, bo byli „własowcy” po drodze i koniecznie chcieli mu obrączkę ściągnąć z palca, tylko nasza gosposia dała im swój zegarek i się udało. Wyszli i byli potem gdzieś pod Skierniewicami, w jakimś majątku przebiedowali jakiś czas. Mama wychodziła na dworzec kolejowy, bo przychodziły jednak z kierunku warszawskiego pociągi. Spotkała naszego znajomego, który się z nami w czasie Powstania widział, dowiedziała się, żeśmy przeżyły Powstanie, więc tu już była spokojna. A jak byłyśmy w Jędrzejowie, tośmy się dowiedziały przez rodzinę w Radomiu, że mama jest w Krakowie, i spotkałyśmy się już Krakowie szczęśliwie po tylu przejściach.
- Pani mąż jaki miał pseudonim?
„Lubicz”.
„Magda”.
Nie, zmarła sześć lat temu już.
- A pani miała pseudonim „Wrona”, dlaczego taki pseudonim pani przyjęła?
Bo byłam zapaloną szybowniczką, ale teoretycznie tylko, i wiem, że był taki typ szybowca, który się nazywał „Wrona”, i dlatego sobie taki pseudonim wybrałam. Jak miałam piętnaście lat, to skończyłam teoretyczny kurs szybowcowy i koniecznie się wybierałam na praktyczny, ale nie mogłam, bo trzeba było mieć szesnaście lat, żeby się dostać. W końcu jednak zrezygnowałam. Młodym ludziom to się zmienia często. Ale jednak zawsze miałam słabość do latania, do lotnictwa, do samolotów i do szybowców, i dlatego taki sobie wybrałam pseudonim.
- Jak wybuchło Powstanie, miała pani dwadzieścia trzy lata. Jak by znowu pani miała dwadzieścia trzy lata, czy poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?
Tak, na pewno.
Warszawa, 23 lutego 2010 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama