Zaczęło się [od zaangażowania nas – mnie i mojej siostry Marii – przez „Hanię” Hannę Malewską, która spotkała [jedną z pań, kierujących nami w czasie obrony Warszawy we wrześniu 1939 roku. Tak zaczęła się nasza praca konspiracyjna]. To były panie Nieniewska i Białokurowa – i w ogóle przyszła do SZP, Służba Zwycięstwu Polski. Potem już [pracowała] jako szyfrantka. [„Hania”] nauczyła się tam [szyfrów, a następnie], nauczyła mnie i siostrę i byłyśmy najpierw we dwie pierwsze szyfrantki, ona była naszą kierowniczką. Główną [naszą szefową] była „Bronka”, jej nazwisko prawdziwe Janina Karasiówna. I tak się zaczęło, od 6 grudnia, dlatego pamiętam datę, [ponieważ] pracowałam przed wojną w kuratorium i Niemcy kazali nam po zdobyciu Warszawy wrócić na miejsce pracy; chodziłam do tego kuratorium, oczywiście nic nie było do roboty, bo szkoły były zamknięte. [W końcu 6 grudnia Niemcy nas rozwiązali, całe kuratorium. Wszystkich zwolnili prócz dwudziestu osób i to takich, których kurator wybrał, bo jego zwolnili. Wybrał albo starszych, albo [dotkniętych] jakąś chorobą, a młodsze sobie poradzą, to zwolnił, bo musiał. Tego samego dnia „Hania” przyszła do nas – wtedy mieszkałam na Karłowicza – i spytała się, czy chcę dalej pracować dla Polski. No oczywiście! Paliliśmy się do tego, tylko nie było kontaktu z nikim. To jeszcze było, pamiętam, na Karłowicza – „Bronka” przychodziła do nas i tam nas zaprzysiężyła. Zimno tam było, nie było czym palić, siedziałyśmy w spodniach narciarskich, w butach narciarskich i w czapce, a dopiero [do spania] człowiek ubierał się [w różne ciepłości]. Potem jak się tutaj [na Zakopiańskiej 23] zwolniło mieszkanie, to [przeprowadziliśmy się] i chałupa nasza stała się [naszym głównym] miejscem pracy. [Komórka nasza nazywała się najpierw „Szwaczki” a na koniec „Karolinki”. Koleżanki zaś określały nas jako: „dziewczynki” albo „Halinki”.
Tu na Saskiej Kępie. Szyfrowałyśmy z siostrą cały czas.
Na Zakopiańskiej, [w naszej szafce zrobiono] skrytkę, gdzie chowałyśmy zawsze na noc klucz, [czyli kod] jak skończyłyśmy pracę. Ciężka [to była] praca – szyfrowanie [trwało].
[Właściwie to zapomniałam, dokładnie nie mogę tego przedstawić. Podaję ten proces bardzo pobieżnie. Naprawdę nie pamiętam tego szyfru, który nazywał się „HAKA”. Dostaje się albo maszynopis, albo tak zwany kler, czyli pismo, i trzeba było to zaszyfrować, [czyli zamienić w odpowiednie cyfry według podanego klucza]. Szyfr zmieniał się każdego dnia – czasem przez telefon, czasem łączniczka przyniosła. Przeważnie przez telefon podawaliśmy w różny sposób. Najczęściej koleżanka dzwoni i podaje cyfry, to myśmy udawały, że to jest robota na drutach: trzeba wziąć dwa oczka w lewo, jedno prosto, potem w prawo, potem znowu trzy oczka tam tego – i w ten sposób trzeba było dziesięć cyfr podać, tylko nie po kolei oczywiście. Potem trzeba było ten kler, czyli pismo, przerobić na cyfry; każdą literę zastępowało się trzycyfrową liczbą. To trudno wytłumaczyć. Najpierw to było łatwe, bo kluczem był jakiś wiersz z „Pana Tadeusza”; podali nam stronę, który wiersz – i to był klucz. Dostawałyśmy kartkę, ileś tam kratek, w każdej kratce na górze cyfry, w pionie litery. Siostra moja dyktowała mi.. Żeby nie pomylić liter, to zawsze mówiło się: A to A, ale B to był [już] bąk, a C to był cap, jak najk[rócej]. Dom – mysz – tur na przykład. Ja miałam znów z drugiej strony cyfry i pisałam to od razu cyframi. To szło do fotografa potem [gotowy szyfr] łączniczka brała, a raz ja byłam u fotografa –, on fotografował całą tą stronę cyfr i robił z tego zmniejszenie wielkości mniej więcej pudełka od zapałek, żeby łatwo było kurierowi przewieźć i schować; gdzieś to sobie wszywał. To już załatwiała „Marcysia” [Emilia Malessa, kierownicza komórki „Załoga” („Zagroda”, „Łza”, „Zenobia”). Ten materiał kurier przewoził do Londynu do naszej Komendy Głównej, gdy szyfr był krótki podawał go [niezrozumiałe] alfabetem Morse’a lub dyktował cyfry]. […] Myśmy otrzymywały [z Londynu] liczby, trzycyfrowe zawsze były, i z tego dopiero robiło się przeważnie depeszę, [pełny maszynopis, który szedł do Komendy Głównej].
[Zwykle były to wiadomości o zrzutach (miejsce i data), czasem większe zawierające dane o sytuacji Niemiec, staraniach wodza o pomoc dla Powstania i tym podobne, najwięcej pytania o sytuacji w kraju lub położeniu wojsk niemieckich]. Miałyśmy dobre warunki pracy w domu, bo nie było nikogo obcego, tylko swoi i była para: ja i siostra, nie potrzebowałam mieć kontaktu, więc myśmy miały zawsze robotę, bo nam przynosili duże sprawozdania, na przykład, jaka jest opinia społeczeństwa, jak społeczeństwo żyje – to bardzo interesowało zagranicę. Najgorsze nudy na pudy, jak myśmy to nazywały, to były, jak [dotyczyły] o ruchu wojsk. To trzeba było strasznie uważać, bo myśmy musiały skracać trochę, a w tym wypadku jak ruchy wojsk, jakaś kompania, IV dywizja czy coś (IV rzymskie), to „IV dyw” i coś tam takiego i same takie… O [tym], gdzie pułk jakiś, gdzie [idzie]… Prawie nie było słów, tylko takie kody ichnie. To było bardzo trudne i nudne, ale dużo tego było. Potem czasem przychodziła łączniczka i zabierała to, na przykład, w wałku do wałkowania ciasta, to w środek rulon maszynopisu się wkładało i ona to zanosiła do naszej komórki i stamtąd szło to znowu inną łączniczką do fotografa. To był taki (państwo na pewno nie słyszeli o nim) Janusz Podlewski, malarz, który robił portret Bieruta i tak się [ustawił, że] jego nie capnęli za AK, bo mnie to wylewali i trzy razy musiałam zmieniać pracę.
I tak całe te lata pracowałyśmy jako szyfrantki. Potem było coraz więcej roboty, myśmy po nocach pisały nieraz, przy karbidówce, bo nie było światła. Elektryczność jak była, to tak wolno było palić: jedna strona ulicy była w parzyste dni, a w nieparzyste druga strona, więc w te dni, kiedy u nas było ciemno, to się pracowało w nocy przy karbidówce. A karbidówka, wie pani, co to było – migała, syczała, a najważniejsze było, że jak już przygasała, to zapach był bardzo nieprzyjemny i myśmy [ją] zawsze wynosiły na schody i wtedy kładłyśmy się spać.
Kiedyś miałyśmy taką przygodę, że skończyłyśmy pracę – duża była, bardzo pilna i wszystko miałam nawet sama odnieść do naszej komórki bez łączniczki, rano – i dwa dni i trzy noce nie spałyśmy, tylko pisałyśmy to i pisałyśmy. Już wreszcie wszystko skończone, my myślimy, że już możemy to zapakować, pakujemy, a tutaj zajeżdża samochód w nocy, to już wiadomo, że gestapo. To było przed Powstaniem. Bałyśmy się, że do nas. Marysia prędko maszynę do pisania chowa w tapczan, ja składam to w jakiś rulon i zastanawiam się, co z tym zrobić. Najlepiej to byłoby spuścić w muszli klozetowej, więc umawiam się: „Ty, oni zaraz będą bębnić tu, to ty idź, wołaj, że pomału”. (Wtedy drzwi zamykałyśmy na dole, tak jak teraz). „Pójdziesz otwierać, a ja będę w łazience topić to, bo co innego zrobić”. Ale szkoda nam – taka praca! Więc stoję nad kiblem, a tymczasem oni podjechali i już bębnili w drzwi, ale zorientowali się i ja słyszę, że [oni mówią] po niemiecku: „To nie tu. Pomyłka”. Obok była bimbrownia, bimber pędzili. [Niemcy] mieli cynk, że tu jest bimber i złapali tego bimbrarza. Na szczęście nie utopiłam tej pracy i raniutko zaniosłam, gdzie trzeba.
Jeszcze też miałam [inną] przygodę, [wtedy w walizeczce niedużej, która] miała podwójne dno, tylko że tego maszynopisu było grubo i to dno się wypuczyło, że właściwie jakby ktoś otworzył i miał dobre oko, toby mnie złapał. […] [Żeby to ukryć] położyłam sobie książkę z biblioteki – zresztą naprawdę tam brałam do czytania – taką grubszą, oprawioną w papier i idę sobie spokojnie z tą walizeczką. Zawsze patrzę na drugą stronę; wtedy już chodziłam w okularach, żeby lepiej widzieć. Dochodzę do rogu Wspólnej i z rogu akurat wychodzą gestapowcy. Stop! – do mnie – Aufmachen! – i na tą walizeczkę. Ja spokojnie, bo już co mam robić, podaję, a oni łaps! za książkę i papier oglądają, patrzą, przewracają kartki, trzepią, czy tam co nie wyleci, a ja stoję i pocę się ze strachu. Położył książkę, powiedział Geh raus, no to poszłam. Wie pani, że wtedy dowiedziałam, co to jest, jak włosy dęba stają na głowie ze strachu. Cała się spociłam, a mrówki tak mi szły po głowie. Myślę sobie: „To prawda jest, że włosy dęba stają ze strachu!”. Stałam chwilę przy wystawie i dopiero poszłam na lokal. Jak mi otworzyli drzwi, to ja z tą walizeczką: „Walizeczka zdała egzamin!”, taka byłam szczęśliwa wtedy. Bo wie pani: strach. Mam dowód, bo jakbym nie miała dowodu, że gdzieś pracuję, toby mi łapanka groziła i wywóz do Niemiec, więc człowiek zawsze o jakiś się tam dowód postarał, że pracuje. Więc adres dostaną, nawet gdybym chciała okłamać, to znajdą mi ten adres, a tu Marysia została jeszcze z tymi papierami, jeszcze miałyśmy pracę, tylko już nie taką pilną i ona […] sobie pomalutku szyfrowała, a ja z tą pracą szłam [do lokalu]. Mówię wam, pierwszy raz tak się bałam. O dom się bałam, że przyjdą tutaj zaraz, ją złapią nad papierami i wpadniemy. Mama będzie się musiała jakoś wykłamywać, brat – on w partyzantce był zatrudniony i czasem wyjeżdżał na parę dni na ćwiczenia. No ale jakoś przeszło.
Tak do Powstania dobiłam. Już na dwa dni przed wybuchem Powstania musiałyśmy nocować w lokalu; u mojej kuzynki. Ona miała dobry lokal, bo była kosmetyczką, miała gabinet kosmetyczny, więc to był taki lokal przechodni. Zresztą też siedziała na Pawiaku, bo miała niektórych kurierów, przychodzili do niej, [hasłem] było [na przykład], że przyszedł od żony po jakiś tam krem do twarzy i ona mówiła: „A, zaraz zobaczę, czy taki mam”, wpuszczała go i dawała [materiały, które szły na prowincję. Wtedy już] pracowała w naszej komórce.
To było na Wspólnej, [w Śródmieściu]. Ona miała ten gabinet Wspólna 10, pamiętam. Już nie żyje od dawna. [Po Powstaniu] przydała mi się ta Hela (też się nazywała Jarnuszkiewicz), bo jak mnie chcieli wyrzucić z Polskiej Akademii Nauk, to ponieważ mi się podobała, [praca zaproponowana w]. [Chcieli mnie zwolnić], to sobie myślę: „Nie, ja już się nie dam wyrzucić”. Z CUP-u wyrzucili mnie, z PKPG też, bo zwolnili i do PKPG przeszłam, tam zatrudnili mnie jako sekretarkę Komitetu Ekonomicznego Rady Ministrów, więc wszystkie projekty ustaw i rozporządzeń przechodziły przez moje ręce. Jak się zaczęła ta czystka na początku lat pięćdziesiątych, 1949-1950 rok, to personalny w pierwszym rzędzie został zwolniony i przysłali oczywiście odpowiednią osobę – była taka pani, Rosjanka z pochodzenia. Jak ona mnie maglowała, to ja jej powiedziałam, że byłam w AK. Wszyscy byli w AK, bo każdy, kto był zdrów i mógł, to pracował; trzeba było pracować w AK czy w innej organizacji, w AL-u na przykład czy w Batalionach Chłopskich, wszystko to pracowało. „Jak się nazywała organizacja? Jak się nazywała?”. Akurat trafiłam najpierw do SZP, a potem przeszłam do AK; ZWZ jeszcze było w międzyczasie.
[Byłam częściowo zakwaterowana]. W Powstaniu byłam [w parze] z Hanią Malewską. Takie pary były: „Marysia” z „Danusią” były na Dzikiej, ja z „Hanią” przy Komendzie Głównej. W ogóle [już] całe to biuro szyfrów [z zagranicą pracowało przy Komendzie Głównej].
To już w czasie Powstania. Biuro szyfrów było w czasie Powstania w Komendzie. Myśmy nawet nie wiedziały, jak się nazywamy. Nasza komórka, [której kryptonimy najpierw „Szwaczki”, „Karolinki” były] specjalnie chronione, nikt do nas obcy nie przychodził, myśmy były zakonspirowane, tak że tylko KG, Komenda Główna, wiedziała o naszym istnieniu – najpierw Rowecki [przed Powstaniem], potem „Bór” Komorowski. Z „Borem” Komorowskim cały czas na Woli, potem w fabryce Kamlera też na Woli. […] Chodziłyśmy do okopów, do ostatnich placówek obrońców Warszawy. Zabierałyśmy z lokalu – jak były na początku – papierosy, czekoladę, jakieś owoce i to się nosiło żołnierzom. Oni się pytali: „Co w Warszawie? A gdzie się co pali? A czy Zamek się pali?”. Wie pani, ten kontakt był i myśmy zobaczyły, że jesteśmy potrzebne. Bo z początku krepowałyśmy się: po co nas tam posyłają?
To była obrona Warszawy.
Tak. Cały czas do upadku Warszawy chodziłyśmy: Wola, Szczęśliwice, Puławska, tamta strona. W Powstaniu byłam [wraz z siostrą i koleżanka Hanią Malewską. To było uwieńczeniem naszej pracy w konspiracji – jako szyfrantki z Biura Szyfrów Komendy Głównej AK].
Na Woli bardzo ciekawy był pierwszy dzień Powstania, jak wybuchło. O piątej punktualnie usłyszałyśmy strzały. Już wiedziałyśmy, że to ma być o piątej „Burza”.
Na Woli. Strzelanina, patrzymy przez okno, wyjeżdża na ulicę czołg – myśmy były wtedy na Żytniej róg Młynarskiej, Wolską było widać – na czołgu Niemcy. Oj, [my] w strachu, że zaraz będą tutaj strzelać po tych domach, a tu raptem wylatuje z bramy chłopaczek nieduży, harcerzyk, z butelką benzyny i ciach! w czołg. Wycelował, zapaliło się i Niemcy z rękoma do góry wylatują z tego czołgu, a wszyscy ludzie wyłażą zaraz z domów. Wrzask, radości, że czołg zdobyty, że nasi chłopcy, brawo, my też pełne entuzjazmu. To była pierwsza radosna i chyba jedyna taka wesoła [chwila] poza rozmowami między sobą, ale taka widokowa.
Tak, na Woli byliśmy tylko parę dni. Zgrupowanie niemieckie było bardzo silne i zależało im na Wolskiej, ponieważ [przez ulicę Wolską] było otwarte na zewnątrz, [a] oni wojsko sprowadzali z Niemiec i w ogóle ruch szedł od Łodzi. Kiedyś przychodzimy do nich, a tam akurat natarcie. Ich barykady były na cmentarzu, na Woli ten cmentarz Wolski, […] tam nawet jest grób usypany wymordowanych mieszkańców Woli. Pierwszy raz w życiu zobaczyłam, jak się odbywa natarcie. Całe pole cmentarza prawie gołe, bo już drzewa sobie wycięli, żeby mieć widok dobry, leci sznur żołnierzy i jeszcze krzyczą na nas, żebyśmy się kryły. Gdzie tu się kryć, jak nie ma ani drzewka, ani nic? Myśmy kucnęły przy jakimś grobku, Hania Malewska – wysoka była, najwyższa z nas […] – obok za krzaczkiem siedzi i myśli, że ją to ochroni, a my za krzyżykiem i śmiałyśmy się, no bo co robić.
Tylko my trzy.
Myśmy już oddały, co miałyśmy, i miałyśmy wracać, bo nas wyrzucili żołnierze; mówią: „Wracajcie, bo zaraz będzie natarcie”, ale zanim się wygrzebałyśmy z tego cmentarza, to oni już mieli to natarcie, bo Niemcy nacierali pierwsi, więc myśmy musiały się wycofać. Potem na drugi dzień przychodzimy – okropność, bo wtedy Niemcy zwyciężyli i wyszli sobie od Woli. Dlaczego zwyciężyli? Pędzili przed sobą mieszkańców-bieżeńców z Łodzi i myśmy przechodziły przez pole bitwy. To był okropny widok. Zabitych już tam nie było, bo idąc, spotkałyśmy wozy żołnierskie zrobione z desek i na kółkach, takie trzęsące, pełne trupów. Jednemu – to pamiętam, mam w oczach dzisiaj – ręka wisiała i dyndała z tyłu po bruku; to był okropny widok.
A pole bitwy – wózki dziecinne, walizki już wygrzebane, puste, bo oczywiście szabrownicy zaraz przyszli, pełno much, smród z tych ciał. Jedna mucha ugryzła mnie tutaj [w lewe przedramię] i nawet nie poczułam, tylko coś mnie gryzie, patrzę – takie wstrętne muszysko – i potem miałam czyraka; spuchła ręka cała i wiedziałam, że to od tej muchy z jadem trupim. Takie przygody były.
[W czasie Powstania, na początku miałyśmy kwaterę w wynajętym pokoju] przy rodzinie. Tam stał tapczan, ale myśmy nie mogły spać; kto by tam spał, rozbierał się. Tylko jedzenie nam przynosili, jeszcze wtedy było. Pamiętam jakieś kluchy z sosem, jakąś kaszę polaną czy zupę – o, takie rzeczy, ale tylko raz na dzień się jadło. Nie czuło się głodno.
My wtedy czekałyśmy na wiadomości z Londynu i „Bór” przesyłał nam na przykład [wiadomości do Londynu], że już Powstanie rozpoczęte, że zdobyte tam to i to, i to, że Niemcy przewidzieli i nie udało się ich zaskoczyć, bo powinno być albo wcześniej, albo wcale. [Te informacje z Londynu przychodziły najpierw do nas. Myśmy musiały je odszyfrowywać i dostarczyć „Borowi”].
To tak, wie pani, wtedy już pierwszego dnia Powstania to wszyscy niżsi, szeregowi ludzie byli zachwyceni: że wreszcie swoboda jest, że tutaj flagi wiszą, że wszyscy się garną do tej pracy, a tu okopy kopią, a tutaj barykady robią, a wozy przeciwlotnicze… Był entuzjazm wśród ludzi. Natomiast dowództwo wiedziało, że jest ciężka sytuacja, bo wojsko nie ma broni i za mało amunicji.
Nie. Bezpośrednio to dopiero na Starówce, a na Woli to nie, bo on [„Bór” Komorowski] w innym miejscu mieszkał – to znaczy miał kwaterę! – a na Starówce byliśmy w jednym domu, tylko on na pierwszym piętrze, a my na trzecim.
[Z Komendy Głównej przysyłano do nas] karteczkę z zapisem, co mamy zaszyfrować, myśmy szyfrowały, oddawały i to szło. Raz nawet same zaniosłyśmy [materiał] do radiotów tak zwanych, żeby nadali szybko depeszę, to już bez łączniczki, tylko od razu osobiście szłam, to siedział taki [radiotelegrafista], stukał i wywoływał Londyn: „Londyn, Londyn”, a jak [sygnał szedł] do niego, to podawał cyfry: „123 541” – ileś tam, monotonnym głosem. Ale to musiała być krótka [informacja], jak była depesza, na przykład, że prosimy o amunicję, to trzeba było skrócić trochę. Nigdy się nie podpisywał całym „Bór”, tylko on miał kilka takich [pseudonimów]: raz „Bór”, raz już nie pamiętam dobrze jaki, ale w każdym razie to było zaszyfrowane. Potem myśmy odczytywali ich. Wtedy już Sikorskiego nie było, jego miejsce zajął Sosnkowski i od Sosnkowskiego taka depesza przychodzi, a my ją rozszyfrowujemy: „Robię, co mogę, żeby wysłać spadochroniarzy, ale zdaje się, że mi się nie uda”. Albo taka depesza w końcu przyszła: „Nie liczcie na większą pomoc”. Ręce opadają, a to tajne przecież, nie możemy powiedzieć nikomu, tylko człowiek kryje to w sobie i robi dobrą minę, a wie, że już właściwie sprawa przegrana, bo bez pomocy nic, albo że na przykład wojsko rosyjskie stanęło tutaj na Pradze i czekali, patrząc, jak się Warszawa pali. Oni zdobyli przecież Pragę gdzieś na początku września, 17 września już chyba byli [na Pradze].
Stali i czekali. Dopiero ruszyli 17 stycznia i chwalili się, że zdobyli Warszawę. Co tam mieli do zdobycia? Wypalone miasto, ruiny. Niemcy się wycofali, a oni sobie weszli.
Potem przeszłyśmy na Starówkę z Woli przez getto. Getto było już spalone, zniszczone, więc właściwie po gruzach się szło.
To było [chyba] 6–9 sierpnia, [dobrze nie pamietam]. Doszliśmy najpierw na Barokową – [gdzie] nas skierowali – i tam już „Bora” widziałam, Pełczyńskiego i całe dowództwo. Na Barokowej myśmy były zachwycone, dostałyśmy pokój, lokal był w szkole, w szkole przygotowane [dla] żołnierzy czy na szpital, wszędzie łóżka zaścielone, czyste prześcieradła, czysta pościel i każda dostała łóżko, więc [byłyśmy] zachwycone. Ale nie rozbieramy się – może trzeba będzie wstawać, na pewno będzie nalot. Nie wiem skąd, widać Niemcy mieli dobrych szpiegów, bo ile razy przeszliśmy i byliśmy blisko „Bora”, zawsze nas ostrzeliwali, tylko że szczęśliwie nie trafili, ale bardzo często to się zdarzało. Wtedy ja ledwo zasypiam, tylko buty zdjęłam na szczęście, więcej nic, a jedna koleżanka – „Anna” miała pseudonim – miała nową koszulę nocną, którą sobie kupiła i powiedziała: „Jak mam w łóżku zginąć, to zginę przynajmniej w nowej koszuli”. Taka różowiutka koszula, długa. Ona w tej koszuli się położyła, a tutaj rąbnęło, „krowa” czy „szafa” – myśmy [to] nazywały szafą, a Śródmieście krową. Jak nastawiali, to skrzypiało, jakby stara szafa skrzypiała; siedem takich skrzypów, a ósmy to już leciała bomba zapalająca. Usłyszałyśmy to, samoloty, z góry bomby na Barokową – już wiedzieli, że tam jest „Bór” Komorowski. My oczywiście [musiałyśmy] opróżnić lokal, bo akurat okna nasze wychodziły na ulicę czy tam na ogród Krasińskich, z tamtej strony był ostrzał i całe szkło z szyb – wyjątkowo jeszcze tam były szyby – wszystko to na nas poleciało. Tak że po szkle, ale ja buty w rękach i w skarpetach i leciałam stamtąd, a ta biedna „Anna” w swoich różowościach, na bosaczka, z walizeczką w jednym ręku, w drugim ze swoim ubraniem czy z maszyną do pisania (bo miałyśmy takie małe maszyny portable) biegła przez tę salę; to bardzo śmiesznie wyglądało, ale i strasznie; „Anna” w różowościach mknęła.
Stamtąd przenieśliśmy się na Długą. Wtedy „Bór” był już bardzo blisko [nas] i jak był nalot, on zawsze nas wyganiał do schronu, czyli do piwnicy, a ja nie cierpiałam wchodzić do piwnicy. Nie wiem, miałam jakiś lęk, że tam jak nas zasypią, to żywcem będzie człowiek pogrzebany, nie będzie mógł się wydostać i umrze, to już lepiej nagle. Zawsze ociągałyśmy się, nie tylko ja, ale i Hania, i Marysia też nie lubiła schodzić do piwnicy. Tutaj w domu, jak były naloty już potem, wojska ruskie z Niemcami walczyli, to nigdy do piwnicy nie poszłam, najwyżej stałyśmy w progu. Zawsze [uważałam], że jak będę w bramie, to jak walnie pocisk czy bomba w dom, to zdążę uciec na ulicę, a jak będę w piwnicy, to mnie zasypie i nie wyjdę, więc wolałyśmy stać w bramie.
To tylko tyle, że jak schodził, to nas wyganiał, mówił: „Schodźcie, schodźcie prędko do schronów!”. Dawał przykład, bo schodził.
Raz był taki wypadek, też mogę opowiedzieć; zaczęłam mówić o tej tankietce na Długiej, to było gdzieś 13 sierpnia, zdaje się. Myśmy szyfrowały, okno było otwarte, zresztą nie było już szyb chyba, a jeśli były, to niewiele, w każdym razie to było lato, więc okno było otwarte. My siedzimy przy stole, który był przystawiony blisko okna, i słyszę raptem radosne okrzyki, z ulicy dochodzą do nas jakieś wiwaty. Co się dzieje? Wyglądamy, a tu pełna ulica młodzieży, harcerzyków i w ogóle ludzi, bo chłopcy zdobyli czołg, mówią, a to była tankietka, mały czołg. Już z chorągiewką biało-czerwoną harcerzyk siedzi na tym czołgu i jedzie. Patrzymy, jak ta tankietka wjeżdża na barykadę – tam akurat była barykada – i jak wjechała na barykadę, […] to taki był straszny wybuch, zobaczyłam z okna morze ognia. Nic nie widziałam, tylko morze ognia, tak się momentalnie rozlał ten płyn. Była naładowana jakimś materiałem wybuchowym i zdalnie kierowana. To była pierwsza rzecz, jaką [nasi chłopcy] zobaczyli; potem już [wiedzieli] i szukali, żeby przeciąć przewód. Nawet widziałam [za tą tankietką]: taki wąż, sznurek jakby, przeciągał się po ulicy. Myślałam sobie: „Co to jest?”, a to pewno był kabel. [Wówczas] było pełno ofiar: wszyscy ci ludzie i oczywiście ten harcerzyk, co jechał na czołgu, to nawet go znaleźć nie można było. Trupy, tu ręce, tu ubranie, tu noga, tam znów głowa leży. To wszystko potem sanitariuszki znosiły na noszach i przenosiły na duże podwórko, którym myśmy przechodziły do stołówki.
Raz na dzień był tak zwany obiad, przeważnie krupnik. To też było okropne, na Starówce. Na Starówce zachorowałam na żołądek, tak że bardzo byłam biedna, bo nic nie mogłam przełknąć, o tyle, że i tak bym nie przełknęła. Nie chodziłam nawet do tej stołówki, bo bym nie mogła przejść przez to podwórko: [gdzie leżało] ciało koło ciała, ale nie całe, tylko poharatane. Tak leżały te biedactwa, aż [niektórych poznała] rodzina. Zanim pochowali wszystkich, to słońce, rozkład – zaduch był nieopisany. Do dziś jak poczuję zapach nieboszczyka, to już uciekam, nie mogę wytrzymać. To było okropne. Wtedy też właśnie zobaczyłam „Bora”, bo on dostał jakimś, nie wiem, odłamkiem z szyby czy czymś i miał ranę tutaj [nad brwią] na głowie, to bandażem mu zaraz opatrzyli ta ranę. Nieduża była, chodził i nawet nie zwracał uwagi, tylko tyle, że miał bandaż na głowie.
Potem nas przenieśli, to znaczy Marysia i ja dostałyśmy rozkaz, że przechodzimy ze Starówki na Żoliborz. Przedtem poszedł [generał Pełczyński z przewodnikiem i adiutantem]. To była pierwsza otwarta droga kanałowa ze Starówki na Żoliborz. Na Żoliborzu wtedy było jeszcze ciszej, tylko od czasu do czasu bomby przelatywały, tak że szyb nie było, ale w porównaniu do Starego Miasta to była sielanka.
Chyba 20 sierpnia. Dobrze nie pamiętam daty, ale gdzieś po 15 sierpnia, bo piętnastego było święto żołnierza, prawda? To wtedy jeszcze byłyśmy na Starówce, bo ksiądz Zieja odprawiał w jakiejś zniszczonej kapliczce mszę i wszystkim nam rozdawał komunię in articulo mortis, tak że bez spowiedzi każdy, kto był w tej kapliczce, dostał hostię. Jeszcze zdążyliśmy, bo pod koniec mszy – on miał takie ładne, długie kazanie – ledwo skończył mówić, gruchnęło w tą kaplicę, tak żeśmy uciekali co żywo, żeby nas nie przysypało.
Nie pamiętam, na jakiej ulicy to było, [gdzieś w gruzach] na Starówce. Nieduża kapliczka, nawet się wszyscy nie zmieścili, tylko stali na zewnątrz.
[Tak]. Byłyśmy na tej mszy, to wtedy wiem, że było 15 sierpnia, a potem chyba koło 20 sierpnia przyszła ze Śródmieścia kanałem na Stare Miasto „Bronka”, nasza główna szefowa, i przyniosła rozkaz, wyczytała nam. Dostałyśmy Krzyże Walecznych, stopień porucznika i rozkaz wyjścia kanałami, tak że nie miałyśmy nic do gadania: rozkaz to rozkaz, trzeba wyjść, to trzeba.
„Bronka” była potem w stopniu generała, skończyła Powstanie jako pułkownik. Nazywała się Janina Karasiówna. Była bardzo blisko „Bora” Komorowskiego w Komendzie Głównej. Ona była naszą najgłówniejszą szefową, bo drugą szefową była Hania Malewska, moja koleżanka i przyjaciółka ze szkoły jeszcze i z uniwerku.
[Jak] przechodziłyśmy [kanałami] też była przygoda. Szło tak: przewodnik (to był pracownik kanalizacji i wodociągów, więc znał ten kanał dobrze) ze swoją żoną, oni szli na przedzie, za nimi radiota z radiostacją, on miał pseudonim „Dziadek”, bo był już starszy, i dwóch podchorążych: „Grot” i „Sokół” [− jego pomocnicy], potem my dwie i za nami tak zwane ubezpieczenie z bronią – dwóch harcerzyków, żeby w razie czego nas bronili. Zejście do tego kanału było na placu Krasińskich, na środku placu i tam myśmy musiały przebiec parę kroków, niedużo, ale to było pod ostrzałem, bo jakiś Niemiec z dachu strzelał, jak tylko ktoś się pokazał; na szczęście miał złe oko i nie trafiał. Trzeba było prędko wejść do kanału. Moja siostra jak spojrzała tam i zobaczyła drabinkę, a w końcu tej drabinki jakąś maź, to mówi: „Co? W to mam wleźć?!”, a ja mówię: „Właź prędko, bo mnie [zastrzelą]!”. Potąd [mniej więcej powyżej kostki] była maź, tak że od razu do butów się nalało. To [były], no nie wiem, odchody? Co może być w takim kanale? Ciemno, nigdy takiej ciemności nie przeżyłam, jak w kanale. Nic, nawet swojego palca nie widziałam. Dali nam w jedną rękę jakiś patyk, a druga ręką musiałam trzymać poprzednika, który przede mną szedł, za pasek czy za ramię, w każdym razie żeby się nie pogubić w tej ciemności.
No i idziemy. To były wtedy [jeszcze] rynsztoki i od czasu do czasu [widać było] okienka do kanałów, gdzie woda ściekała, więc przy tych okienkach było dosyć niebezpiecznie. To było jedyne światełko, które co jakieś kilkadziesiąt kroków oświetlało, i pod tymi światełkami kazali nam w ogóle cicho być i prędko przechodzić, bo jak Niemcy usłyszą, to rzucą [na nas] granaty. Już zwiedzieli się, że jest łączność kanałowa, więc pilnowali, ale jakoś nam się [udało] przejść przez to. Raptem już mamy przejść przez takie właśnie miejsce trochę oświetlone, a przewodnik, który szedł pierwszy, zaordynował: „Stać! Ktoś jest w kanale”. Kto może być w kanale? Wszyscy mówią [i] ten przewodnik, [że] Niemcy są w kanale, więc strach i czy się wycofać? Mamy rozkaz iść, to jak się wycofać.
Czekamy, co będzie dalej. Marysia mówi: „Boję się”. Ja mówię: „Też się boję. Zmówmy »Pod Twoją obronę«”. Zmówiliśmy szeptem „Pod Twoją obronę” i ledwo skończyliśmy, ja, taki mądry głos, wykombinowałam: „Na pewno to nie Niemcy”, mówię głośno, a trzeba było być cicho. Marysia się pyta: „A kto może być?”. Ja mówię: „Nie wiem kto, ale na pewno nie Niemcy. Przecież by się bali wejść do kanału. Po co to im, jak mogą nas zastrzelić, jak będziemy wyłazić, no nie?”. Logika prosta. I rzeczywiście, okazało się, że oddział chyba ze dwadzieścia chłopa szedł na pomoc Starówce – uzbrojeni, z PM-ami (to takie karabiny, tutaj mają takie, o…). Trzeba było im miejsce zrobić, przytulić się do tego błota w kanale, żeby oni mogli przejść, ale myśmy odetchnęły, że to nie Niemcy. Myśmy [szli] z prądem, więc nam było łatwiej po tym błocie iść, a oni szli pod prąd, więc robili dużo szumu, a w kanale każdy szum czy szept to jest jakby grzmot, więc oni zrobili taki hałas, że nasz przewodnik, jak usłyszał [ich] pierwszy, pomyślał, że to Niemcy. No i po strachu; moment strachu był, a potem już spokój. Jeszcze zawołał: „Obrońcy z tyłu naprzód!”. To jeden poszedł, starszy, a ten młodszy został, bo się bał i, za przeproszeniem, nasiusiał mi na nogę ze strachu, raptem poczułam: coś ciepłego leci. Co biedak miał zrobić? Jak mu się zachciało, to lał.
Doszliśmy do placu Wilsona. Szło się cztery godziny, nawet z okładem, a nam się wydawało, że to całe wieki, bo to tak pomalutku się idzie i po ciemku, to się dłuży. Nawet na zegarek nie mogę spojrzeć, bo i tak nic nie zobaczę. Wreszcie już kanał się skończył i doszliśmy do tak zwanego burzowca, to tam różne kanały się łączą, a w burzowcu nawet ciężarówka mogłaby się zmieścić. Tam przewodnik pozwolił nam zapalić papierosa (ja w ogóle nie paliłam, to mnie to nie obchodziło, ale Marysia paliła, to sobie ulżyła) i nawet już można było porozmawiać, już wiedzieliśmy, że jesteśmy w obrębie Żoliborza. Jeszcze kawałek się szło, ale już nie tak schylone, bo kanał był większy, i doszliśmy do miejsca, gdzie znów była drabinka spuszczona i otwór, a w otworze głowy harcerzy, [którzy przyszli] po nas. „O, jesteście!”. Zaraz okrzyki radości, ręce się wyciągają, pomagają nam wyjść z kanału. Patrzymy, tutaj niebo widać, słońce, a na Starówce już były dymy tylko; oddychać jest czym, domy stoją, wszyscy uśmiechnięci, pełno zieleni – zupełnie co innego niż Stare Miasto. Na Starym Mieście w ogóle drzew nie było i przed wojną, i teraz nie ma, ale wtedy nie było widać zupełnie nieba, czy jest pogoda, czy niepogoda, szaro było. A tutaj niebo widać i my brudne musimy iść [zameldować] się do generała Pełczyńskiego, że już jesteśmy, bo tak nam kazali: „Jak przyjdziecie, to zaraz macie się iść zameldować do generała”.
Pytamy się tych łączników, gdzie on jest, przechodzimy, mijamy na Żoliborzu basenik i fontannę. Już za małe ciśnienie było i fontanna była nieczynna, ale woda była w [basenie], to przynajmniej sobie buty umyjemy z tego błota. Zdjęłam buty i umyłam je w środku i w ogóle, to potem nie mogłam włożyć na nogi przecież takich mokrych butów. Miałam takie buciki jeszcze, [co] po górach z nimi chodziłam, to za sznurowadła w jednym ręku i drugą ręką meldujemy się posłusznie panu generałowi. Jak spojrzał na nas, to kazał się nami zaopiekować, żeby nam dali przede wszystkim jeść, bo na Starówce już był głód [oraz] ubranie, co nam potrzeba i żebyśmy odpoczęły.
W kinie „Tęcza” na ulicy Suzina była radiostacja, a myśmy miały [kwaterę] w jakimś prywatnym domu, jakaś inna ulica, ale nie pamiętam już, jak ona się nazywała, a wtedy mnie to nie obchodziło, [pamietam tylko, że była niedaleko ulicy Suzina]. Tylko przychodził do nas, jak przyszła depesza i odebrali [ją], to [łącznik] przychodził do nas, czekał i sobie podsypiał, a myśmy odszyfrowywały. Jak skończyłyśmy, to on brał od nas i zanosił, [do kwatery pułkownika „Żywiciela”, dowódcy Żoliborza.
To przeważnie były krótkie depesze z Londynu, dotyczyły zrzutów, spadochroniarzy, samolotów, [zawiadomień o ewentualnej pomocy]. Sami [lotnicy z pułku spadochronowego] generała Sosabowskiego [chcieli lecieć], to myśmy myśleli – „Bór” i całe dowództwo – że przyślą nam tych spadochroniarzy, ale Anglicy się nie zgodzili, bo wiedzieli, że to na stracenie, a spadochroniarze im byli potrzebni do obrony Anglii, więc w ogóle pomoc była minimalna. [Miałyśmy] świadomość, że walczymy nie wiadomo po co, że to będzie przegrane… Ludzie tego nie wiedzieli, a myśmy już wszystko wiedziały z tych depesz. To było też [straszne i] nieprzyjemne, no ale trudno, [zniosło] się [to jakoś]…
Na Żoliborzu dostałyśmy, pamiętam, pierwsze jedzenie. Ja wtedy z żołądkiem wojowałam i zresztą mi się trochę lepiej zrobiło, ale jeszcze bałam się jeść [surowiznę]. Powiedziałam, że mnie brzuch bolał, to mnie przynieśli dużą miskę – taką jak psom się daje – pełną kaszy manny. Jak spojrzałam na tą porcję, myślę sobie: „No, jak ja to zjem, to już na pewno będę zdrowa!”. Wie pani, że zjadłam wszystko, co do kruszynki. A Marysia, jako zdrowa, dostała cały talerz, [pokrajanych pomidorów] – bo tam [były] ogródki, więc były jeszcze pomidory,– z cebulą i pajdę chleba do tego. Jak się tak najadłyśmy, poszłyśmy na swoją kwaterę, położyłyśmy się w przedpokoju na materacach ściągniętych z łóżek, [gdyż] mieszkańcy uciekli, [więc] wojsko zajęło [lokal] i nam przydzielili [ich] mieszkanie. Pamiętam, że tam była biblioteczka, wzięłam sobie „Wierną rzekę” Żeromskiego do czytania, a Marysia już nie pamiętam co, jakąś drugą książkę, ale nie było czasu, nic nie przeczytałam z tej książki i z powrotem ją [odłożyłam].
Ponieważ depesze często przychodziły i to przeważnie w nocy, [a] ten biedny „Grot” przynosił [je] do nas, budził nas, siedział [i czekał aż skończymy], nie spał i szedł z powrotem ulicą pod ostrzałem. To długo [trwało], więc orzekłyśmy, że musimy się przenieść do nich, bo oni [mięli] na kwaterze duży małżeński tapczan, więc się pomieścimy we czwórkę i tak na zmianę. Oni na zmianę mieli dyżury, a myśmy mogły się przespać przynajmniej, [podczas gdy oni] stukali na tej całej aparaturze; myśmy wtedy sobie drzemały. […]
[Tak]. Pod koniec Powstania – na Żoliborzu byłyśmy już do końca. Już wtedy kurier [z Komendy Głównej] przyszedł na piechotę, jakoś [dotarł] i dostaliśmy rozkaz, żeby się poddać. To było 30 września. Myśmy już były ranne (29 września). Jak się kończyło Powstanie, to nam kazali przejść do komendy obrony Żoliborza, do „Żywiciela” (pułkownik Mieczysław Niedzielski), pod jego komendę, bo kino „Tęcza” i te [pobliskie] uliczki już [były zdobywane przez Niemców], więc kazali radiotom się wynieść z radiostacją na ulicę Górskiego, a nas zabrali do komendy, na Mickiewicza, gdzie byli zgrupowani. Był „Żywiciel”, jego adiutanci, łącznicy i my, dwie szyfrantki. Właśnie [29 września] drzemałyśmy sobie trochę z Marysią, a tu „Żywiciel” krzyczy: „Łącznik do radiostacji!”. Nikt się nie zgłasza, bo łącznicy wszyscy albo zajęci, albo zabici. Drugi raz woła: „Łącznik do radiostacji!”. Nikt się nie zgłasza, to ja mówię do Marysi: „Ja się zgłaszam”. Jak trzeci raz on zawołał: „Łącznik do radiostacji!”, to ja wstałam i mówię, że ja pójdę, a Marysia ze mną: „Ja też!”.
Razem poszłyśmy i przed samą bramą tego domu, gdzie była radiostacja – w piwnicy mieli oni swój schron. Ja weszłam na tą uliczkę, a Marysia została na rogu, bo nie [wiedziałyśmy], czy dobrze idziemy, czy ten dom jest cały. Ja do niej macham, że właśnie tu; macham jedną ręką, a drugą pokazuję, że już tu, i w tym momencie dostałam. Jak ścięta padłam na ziemię i sobie wtedy pomyślałam: „Co to za głupie [twierdzenia], że człowiek jak jest ranny, to jeszcze parę kroków może przebiec!”. Ja kroku nie dałam, a już leżałam, tak mnie ścięło. Marysia podbiegła, żeby mnie ściągnąć z linii ostrzału, bo się bała, że zaraz dostanę jeszcze drugi raz, a nie myślała o sobie i dostała też w nogę, w stopę. Jakoś się przeczołgałyśmy za furtkę i wrzeszczymy do nich: „Na pomoc! Ratunku! »Ryś«!”, bo jeden z tych radiotów miał pseudonim „Ryś”. „»Dziadziu«! »Ryś«! »Grot«!” wołamy, a oni nie słyszą, bo taki ostrzał, taki hałas, że w ogóle myśmy siebie nie słyszały. Wreszcie jakoś cudem, naprawdę cudem, „Ryś” usłyszał, że coś się dzieje, że ktoś woła i wyjrzał okienkiem od piwnicy, zobaczył nas i wciągnął nas przez to okienko. Myśmy oddały im depeszę [od „Żywiciela” do wysłania, a resztę], miałyśmy na gębę im powiedzieć, co mają robić. Najważniejsze było, [by wysłali] do ruskich [podając cele], gdzie mają strzelać, bo strzelali zamiast do Niemców, to do nas, [nic dziwnego, przecież] zmieniały się pozycje żołnierskie. Co pół godziny, co godzinę już była zdobyta jakaś barykada i uliczka po uliczce dostawała się w ręce Niemców, a [Rosjanie] jak sobie nastawili armaty, to walili i nie wszystko szło do Niemców, tylko do naszych; to [była] bardzo [pilna depesza]. Drugie polecenie też pilne, żeby radiostacja się zwinęła z tego lokalu i przeszła do lokalu dowództwa, żeby mieli [ją] pod ręką.
Myśmy miały wrócić [razem z nimi. W piwnicy] leżał już [jeden] ranny, jakiś młody chłopak, młodszy dużo od nas, ranny w biodro. Położyli nas na stole, na jakiejś słomie czy czymś, leżymy i czekamy. [Dowiedziałyśmy] się, że po tego chłopca mają przyjść sanitariuszki z noszami. Oni się wynieśli z radiostacją, a myśmy we trójkę zostali i tak sobie myślimy, kto będzie pierwszy: sanitariuszki z noszami czy Niemcy z granatami. Przyszły [dwie] sanitariuszki z jednymi noszami, bo nie wiedziały, że jeszcze my dwie jesteśmy ranne. [Pytają] kogo mają zabrać? No tego chłopaka, przecież wiadomo, że on pierwszy został ranny, to jego najpierw trzeba zabrać, więc zabrały chłopaka i powiedziały, że zaraz po nas przyjdą. Ale to „zaraz” to kawałek, zanim go donieśli do szpitala; to było [na ulicy] Górskiego, a szpital był w fortach Cytadeli, bardzo dobrze umieszczony, bo Cytadela – grube mury, solidne, tak że nawet jak bomba tam spadła blisko, to nic nie zrobiła. Po jakiejś dłuższej chwili – nam się wydało, wieki – przyszły cztery sanitariuszki z noszami i jedna para wzięła Marysię, druga wzięła mnie. Niosły nas, a zaraz blisko był okop wykopany, w tym okopie było bezpiecznie; groziły nam tylko z lotnictwa bomby, ale ostrzał już nie sięgał [tak] nisko [przy] ziemi. Tylko że wąsko było na nosze i te biedne sanitariuszki strasznie się męczyły, żeby nas przenieść: nosze ciężkie i my jeszcze w dodatku. Każda z nas miała chlebak naładowany najpotrzebniejszymi rzeczami: jakaś zmiana bielizny, szczotka do zębów, grzebień, mydło, ręcznik, jakaś łyżka czy nożyk, coś takiego każda z nas miała, zostawiłyśmy to na stracenie; co mają dźwigać nas i jeszcze chlebaki. Marysia straciła jeden but, ja desusy i spódnicę, bo wszystko było postrzępione i zakrwawione.
Przynieśli nas na kwaterę. „Żywiciel” był ranny w rękę, miał bandaż i temblak założony. On spał na jednym łóżku, a obok był tapczan, to położyli nas na waleta, Marysię i mnie, bo już noc, ciemno i było za późno po wertepach z noszami nieść nas do szpitala do Cytadeli. Obiecały, że rano skoro świt przyjdą, nas zabiorą i zaniosą do szpitala. Jakoś przetrwałyśmy noc i rano one przyszły rzeczywiście, tylko inne, jedna para dziewczyny, a druga – z noszami mężczyźni. Jak był nalot, [a] byłyśmy na prostej drodze, która prowadziła do szpitala i tam nie było [żadne j] osłony, a ci lotnicy jak zobaczyli, że ktoś tam jest [i] porusza się na ziemi, to walili, może trafią. Nie obrażę pana, jeśli powiem, że Marysię ci mężczyźni postawili na środku drogi [a] sami zwiali do bramy jakiejś czy w ruiny, a te moje przykucnęły przy moich noszach i ani się na krok [nie] ruszyły, tylko przez cały nalot siedziały. Jak się nalot skończył, to panowie, bohaterzy, przyszli po Marysię. Dobrze, że przyszli, bo mogli nawiać i donieśli nas do tego szpitalika. Położyli nas na ziemi, bo nosze potrzebne dla innych rannych. […]
Tutaj rannych tyle koło nas, trupy takich, co już nie przeżyli, też koło nas leży − to wszystko razem. Szpital zatkany, lekarze po uszy zajęci. Zanim wzięli nas – najpierw Marysię, bo uważałam, że ona jest ciężej ranna… Poza tym wyrzucałam sobie, że się zgłosiłam, a mogłam się nie zgłosić, bo miałyśmy polecenie nie narażać się na niebezpieczeństwo, bo wyuczonych szyfrantek jest mało. Miałyśmy taki rozkaz, tak że mogłam się nie zgłaszać, ale jak nie zgłosić się, jak jest potrzeba! Zgłosiłam się, a Marysia za mną, nie puściłaby mnie samej.
Potem, już był koniec Powstania. Przyszedł [do nas] od „Żywiciela” adiutant i powiedział nam, że niestety nie mogą nas zabrać, bo mamy nogi ranne, a oni się wycofywali część do Kampinosu, a część wpław do Berlinga przez Wisłę. Ci co umieli pływać, to przeszli do niego, a część wycofała się do Kampinosu i jeszcze tam się bronili. Myśmy zostały na łaskę i niełaskę. Niemcy zaraz zabrali lekarzy, pewno ich zabili, pielęgniarki się ulotniły, tak że nikogo nie było, tylko chorzy sami. Litościwe [panie] z okolicy, mieszkanki, przychodziły do nas i nam przynosiły coś do picia; wody nie było. Była zupa, kartoflana się nazywała. To była brudna woda i kartofle [w obierkach], żeby było więcej porcji, pokrajane razem. Człowiek nawet nie mógł tego zjeść, bo ziemia w zębach zgrzytała. Ja [nic] nie jadłam. Ja w ogóle mogłam nie jeść cały miesiąc i nic mi nie było; jak miałam te sensacje brzuchowe [na Starówce], to w ogóle nie jadłam. Te panie powiedziały [nam], że słyszały, że rannych mają wywieźć gdzieś do szpitala, więc musimy poczekać. Ile to było dni, to już wam nie powiem, bo nie pamiętam, czy tydzień, czy dziesięć dni, w każdym razie sporo.
W końcu przyszli Niemcy z dwiema ciężarówkami, takie budy. Dwóch przychodzi i nas, tych rannych, za nogi, za ręce i buch! na ciężarówkę jak worek kartofli. Oczywiście ranni krzyczeli, bo ich bolało, wrzeszczeli, klęli Niemców i w ogóle płakali. Zależy: mężczyźni to raczej się stawiali, a kobiety płakały i jęczały. Marysia, moja dzielna siostrzyczka, powiedziała do [rannych]: „My nie [wydamy] żadnego jęku. Zaciskamy zęby, niech nie mają Niemcy przyjemności, że nas męczą”. No i rzeczywiście w ciszy nas zarzucili do tych [leżących już] rannych i uciszyła się cała [nasza] ciężarówka. Potem zamknęli budę i wywieźli nas nie wiadomo dokąd. Nie wiedziałyśmy, dokąd jedziemy, gdzie nas wiozą, po co nas wiozą. Po wertepach trzęsło, bo przecież [same] gruzy, Starówka była rozbita, a my z Żoliborza. Nie wiem, jaką drogą nas wieźli, ale w każdym razie trwało to wieki, przynajmniej tak nam się wydawało. Potem otworzyli budę i okazało się, że jesteśmy w Pruszkowie. Też na ziemię nas wyrzucili, [ale] już tam były siostry Czerwonego Krzyża, [które] delikatnie [obchodziły] się z nami, [przenosiły] tych rannych, którzy sami nie mogli stanąć na nogi i do sali.
[Była to] wielka hala fabryczna Pruszkowa pełna rannych, [poza tym] wygnańców, zdrowych ludzi, chodzących. Ścisk był i Niemcy musieli to jakoś opróżnić dla innych bieżeńców, to wybierali tak: młodych i zdrowych na roboty [do Niemiec], a rannych niechodzących i starych [do szpitali]. Wszystko z Warszawy uciekało, z dziećmi, starsi, młodych [brali] na roboty. Kto zdrów, to ganiali, żeby sobie szedł, gdzie [chce]. Przeważnie ludzie pomagali i na linii Pruszków–Grodzisk–Brwinów–Podkowa [Leśna] jakoś się ulokowali. Tam były zorganizowane szpitale w mieszkaniach i do tych szpitalików zanosili rannych. Aha, jeszcze strachu miałam wtedy, bo powiedzieli, że przyjechał pociąg ze Skierniewic i zabierają rannych, żeby opróżnić Pruszków. Przyszli Niemcy z noszami i zabierali po kolei rannych. Jak po nas mieli przyjść, ja sobie uprzytomniłam, że się pogubię z siostrą, to podniosłam wrzask, taki histeryczny, nigdy w ogóle tak nie wrzeszczałam: że nie, że musimy być razem, niech oni sobie idą i innych zabierają, a nas nie, bo my musimy być razem! Niemiec nie zrozumiał, o co chodzi; widzi, że baba wrzeszczy i płacze, to myśli: „Jakaś wariatka”. Machnął ręką i poszedł sobie, a myśmy zostały.
Na drugi dzień przyjechały furmanki, wozy chłopskie, i na taki wóz nas władowali już we dwie i jeszcze trzy osoby ranne [chodzące]: [jeden] z głową, [drugi] z ręką, [trzeci] tam też z czymś, w każdym razie nogi mieli zdrowe i mogli wleźć sami na wóz. Pojechaliśmy na linię najpierw do Otrębusów; tam okazało się, że szpital pęka w szwach i nie mają miejsca, więc do Leśnej Podkowy. Tam, ponieważ [szpital był] dalej od drogi, gdzieśmy jechali, to poszły najpierw pielęgniarki zobaczyć, czy nas przyjmą. Okazało się, że też nie ma miejsca. Tak [więc] leżymy w Leśnej Podkowie na stacji, [na ziemi]. Naprawdę, wtedy jakieś cuda się działy! Jeszcze chodziła kolejka EKD. Wyskakuje z [niej] parę osób, między nimi siostra Czerwonego Krzyża. Zobaczyła Marysię i jak do niej nie przyleci! „Pani Mario, co pani potrzeba? Wszystko zrobię!”. Okazuje się, jej uczennica. Z Plater-Zyberkówny, [gdzie Marysia] prowadziła gimnastykę, CIWF skończyła (Centralny Instytut Wychowania Fizycznego to się wtedy nazywało; dzisiaj jest [to] Akademia Wychowania Fizycznego na Bielanach). Marysia do niej mówi: „A wywieziesz nas do Grodziska?”. „A zrobię to!”. Tam dyrektorem szpitala powiatowego jest mąż koleżanki Marysi z CIWF-u, zresztą nasz dobry znajomy, doktór [Jan] Czerkas-Chodosowski. Zaraz poleciała [po] konduktorów, [którzy] nas przenieśli [do wagonu]. Z nami poszli [chodzący], co jechali razem wozem.
Kolejka ruszyła i wysadzili nas nie najbliżej do stacji Grodzisko, tylko najbliżej szpitala, [mogli] się łatwiej dostać z jakąś pomocą, ale tam [położyli nas] na trawkę, na nasypie, a ona poszła do szpitala z kartką od Marysi, dowiedzieć się, czy nas przyjmą, ale [jesteśmy ranne] więc żeby nam jakieś podwody [zorganizowali]. Po jakimś czasie przyjeżdża wóz z tą uczennicą na czele. Ona spotkała chłopa, który wiózł pełen wóz kartofli, kazała mu te kartofle wysypać na pobocze i zabrać rannych [do szpitala] do Grodziska. Janek, ten doktór, oczywiście nie mógł sam po nas przyjść ani nikogo posłać, bo akurat robił operację i tylko przez drzwi mu dali znać, że [są znajome ranne]. Kazał tej uczennicy przywieźć nas, a on chętnie nas przyjmie.
Przyjeżdżamy do szpitala, a tam na schodkach czeka już na nas jego żona – widać jej dał znać, że nas przywiozą – z ręcznikiem, ze szczoteczkami do zębów, z grzebieniem z mydłem. Już wiedziała, w jakim stanie są ci z Powstania, tak że nas zaopatrzyła, w co mogła, i jeszcze do żarcia coś przyniosła, a my brudne po tym szpitalu, zawszone, w ogóle nędza! A czym umyć [się] jak wody ? Jeszcze była woda z miejscowej studni. Jak światło było, to tam jakoś sprowadzali, że szpital miał wodę. Jak światła nie było, to i wody nie było. Wtedy jakoś światło było i woda była, ale trzeba było [ją] oszczędzać, więc pielęgniarka, która nas myła, mówi tak: „Dotąd [do nadgarstków]. Pani dalej rąk nie myje, tylko dotąd, bo nie wystarczy wody” i „Rano domyjemy więcej”. Nam chodziło przede wszystkim o głowy, więc umyła głowę, ale na wszelki wypadek, żeby pozbyć się już tych wszy, posmarowała nas naftą, bo nic innego nie było. Boże, jak to piekło! Marysia miała bąble na szyi [i] pod włosami [od] tej nafty. Ja widać mam grubszą skórę, bo nie miałam żadnych bąbli, ale piekło cholernie. Szczęśliwe, czyste prześcieradło, czysta pościel i my do tych łóżek. Każda z nas dostała łóżko, dali pokój dwuosobowy, przeznaczony w ogóle dla kobiet rodzących – tak zwana porodówka, więc na tej porodówce nas położyli, bo akurat nikt nie rodził. Zasnęłyśmy najpierw bardzo prędko, ale obudziłyśmy się obie, bo nie można spać: swędzi, drapie. Patrzymy – pluskwy nas opadły! One widać głodne były. Szpital miał ściany wyłożone boazerią i w tej boazerii było siedlisko pluskiew. Potem pielęgniarki nas odsunęły od ścian, ale robactwo takie zmyślne: właziły na sufit i jak spadochroniarki – cyk! i już leży na poduszce i już lezie. Ja miałam dobry węch i jak tylko pluskwa padła gdzieś w pobliżu, ja ją wyczułam. Męczyłyśmy się kilka nocy z tymi pluskwami, ale w końcu jakoś wytępiłyśmy je.
Potem znalazł nas brat, to też była uciecha. On był w Tworkach, tam był [zorganizowany] szpital. On został ranny w rękę, więc miał nogi zdrowe. W [lewą rękę] dostał jakimś dużym odłamkiem, tak że owało mu w jednej kości pięć centymetrów, a druga kość była cała. Miał rękę na temblaku, ale chodzić mógł i jakoś dostał się do nas. Dostał przepustkę, że jest niezdolny do pracy, ale może chodzić, więc jest wypuszczony ze szpitala, taka przepustka była [potrzebna], żeby go nie wzięli na roboty, bo tylko zobaczyli, że ktoś idzie zdrowy, to [łapali go] i na roboty do Niemiec.
Wreszcie [zbliżał się] koniec wojny, bolszewicy zwyciężyli Niemców − spokój, nie będzie nalotów żadnych, a pierwsze ruszyła cała kawalkada wojska rosyjskiego z Pragi do Warszawy – wybudowali sobie mosty pontonowe, zostawili [je] potem [można było przejść do Warszawy. Ale nasza podróż z Grodziska na Saską Kępę to też wymaga opowiadania. [Koniec wojny 9 maja 1945 roku zastał nas już w domu na Saskiej Kępie.
Nas znalazła [już we wrześniu] łączniczka. Zdrowe osoby, akowcy, przeważnie kobiety, mieli polecenie pochodzić po szpitalach, znaleźć rannych akowców i im pomóc, co potrzeba, tak że myśmy dostały trochę pieniędzy.
Zaraz pod koniec września, myśmy się dostały po tych całych przygodach chyba gdzieś w połowie października i gdzieś po paru dniach [przyszła] do nas taka młoda Ewa i mówi, że jest właśnie z polecenia Komendy Głównej. Co nam potrzeba? My mówimy, że wszystkiego nam potrzeba, bo właściwie nic nie mamy. Przede wszystkim ja nie mam spódnicy i nie mam, za przeproszeniem, majtek, więc żeby mi to jakoś skombinowała, a Marysia butów nie ma, bo jak – w jednym bucie będzie [chodzić]? Ten drugi zdjęła też i w ogóle nie miała butów. A to mróz, przecież był potem 17 stycznia [1945 roku]. Po wojnie mogłyśmy do Warszawy się dostać i ciągle się liczyłyśmy z tym, żeby mieć jakieś ubranie. Więc jak [wojska rosyjskie przeszły już przez Grodzisk, mogliśmy pomyśleć o powrocie do Warszawy]. Wtedy już na drugi dzień [to jest 20 stycznia 1945 roku brat razem ze znajomym] Władkiem pomaszerowali na piechotę do Warszawy. Brat [miał] sprawdzić, czy nasz domek stoi, ten właśnie, czy mama żyje, czy piesek nasz ukochany jest i czy w ogóle mamy gdzie wracać. Bo jeżeli nie ma domu, nie ma mamy, coś się stało, to wtedy nie mamy po co wracać na Kępę i będziemy się starać o jakieś zajęcie, gdzieś się ulokować w Grodzisku albo w sąsiednich miejscowościach.
Ja już byłam chodząca (Marysia jeszcze nie), tak że mogłam się poruszać, ale brat miał nogi zupełnie zdrowe, więc poszedł z tym Władkiem. Trochę ich podwiozła ciężarówka radziecka, która jechała do Warszawy, tak że w ciągu dnia [Władek] się urwał już koło Marszałkowskiej, bo na Mokotowie miał swoją rodzinę. Brat przez most, jeszcze wtedy puszczali, bo jeszcze było mało wojska; pierwsza nawała poszła, a druga dopiero potem przechodziła Wisłę. Akurat zaczęły się mrozy, Wisła stała zamarznięta. Brat poszedł jeszcze przez most, mama się oczywiście ucieszyła [z wiadomości], że żyjemy. On tylko przenocował w domu i na drugi dzień, chociaż mama chciała go zatrzymać jeszcze, żeby odpoczął, mówi: „Nie, bo mogą zamknąć mosty i ja się nie przedostanę”, a my tam będziemy niecierpliwie czekać. Myśmy dały mu kilka dni czasu, bo myślałyśmy, że jeżeli dom na przykład spalony, a mama żyje, to [mogła] się [przedostać] do Sulejówka, gdzie miała kuzynkę – [naszą ciotkę], więc do tej cioci by poszedł, [zawiadomił], że my żyjemy, tylko że jesteśmy ranne [i do tego w nogi].
Drugiego dnia wieczorkiem, już późno … Ciemno było, światła nie było wtedy ani wody, a pełno rannych w szpitalu, bo ruskie są takie naprawdę ciemne ludzie, że tak powiem. Jak zajmowało Grodzisk lotnictwo rosyjskie, to wydawało im się, jak zobaczyli na rynku pełno ludzi – to był dzień targowy, więc dużo było ludzi i wszystko to się zgrupowało na rynku – to wtedy w ten rynek oni walili bombami, bo myśleli, że tam Niemcy są czy w każdym razie ktoś się ruszał. Pełno tych rannych przyniesiono do szpitala, tak że wtedy brat musiał już ustąpić swoje łóżko rannej kobiecie. W brzuch była ranna, umarła zresztą przy nas. Myśmy zsunęły nasze łóżka i we trójkę takeśmy spali na tych dwóch łóżkach. I tak nam było wygodnie, a ta chora biedna? Młoda osoba, taka biedna i córka mała jeszcze. Miała ze dwanaście lat, przychodziła do niej i nad ta matką płakała, no i mama umarła. Jak mama umarła, to przynieśli drugą osobę, która nie była ranna, tylko miała rodzić, więc ją przynieśli i ona leżała z nami. Wtedy, kiedy brata nie było, w tą noc. Nie było [jego tylko] jednej nocy, na drugi dzień już wrócił. Pytamy się, czy mama żyje, czy piesek żyje. Mówi: „Mama o połowę chudsza”. Z nerwów, i nie miała co jeść właściwie, bo zamiast zjadać to, cośmy zgromadzili przed Powstaniem, to chowała wszystko, że [jak] my wrócimy, to musi mieć jedzenie.
Jak brat wrócił, to ponieważ miałyśmy trochę pieniędzy, chcieliśmy wynająć jakąś dorożkę czy wóz, bo Marysia nie przejdzie jeszcze; dopiero wstawała i [stawiała] pierwsze kroki. Mnie z tą moją nogą też ciężko będzie na piechotę, jednego dnia nie dojdę, a po drodze gdzieś nocować, we Włochach czy gdzie? Więc koniecznie [trzeba] coś wynaleźć. Też tak się trafiło: ledwo [wyszliśmy] ze szpitala, drynda jedzie, no to tą dryndę zatrzymaliśmy i pytam: „Pojedzie pan do Warszawy?”. – „Pojadę”. – „A za ile?”. – „Za tyle” – powiedział ileś tam tysięcy, [już nie pamiętam ile]. Akurat mieliśmy, tyle nam zostało i jeszcze trochę zostanie, bo sporo nam dali, ale ja sobie płaszcz kupiłam, bo inaczej bym nie mogła wyjść; mróz, a ja nic nie mam, [a Marysi zorganizowałam szewca, który zrobił jej buty].
To już był styczeń. To było po 20 stycznia. […] 21 stycznia brat poszedł, 22 wrócił, to jakiś 23–24 stycznia musiał być. Brat jeszcze przywiózł płaszcz Marysi [i kule], a ja już miałam kupiony jakiś płaszcz, co mi się akurat [trafił]. Buty Marysia miała, bo jak wychodziłam, to umówiłam szewca, żeby przyszedł do niej, zmierzył jej nogi i [zrobił] na zamówienie buty. Miałyśmy pieniądze z AK, więc mogłyśmy sobie pozwolić na taki wydatek, inaczej to nie wiem, jak by było [z powrotem]. Marysi buty szewc uszył, brat przywiózł jej płaszcz. Po drodze wstąpił do Brwinowa, tam miałyśmy kuzynki dwie i taką ciocię, której mówiliśmy po imieniu, bo była jeszcze [bardzo] młoda, Krystyna Gajęcka; miała dwie córki bliźniaczki w wieku czternastu lat chyba wtedy. Wstąpił do nich i ona miała laskę po mężu, to dała dla Marysi, a ja miałam [już laskę]. Znalazł nas kuzyn – oni mieszkali w Leśnej Podkowie, mieli tam willę – i on mi sam zrobił laskę z drzewa wiśniowego, z jednego kawałka była dobra laseczka do oparcia. Tak że miałam laskę, Marysia też miała i mogłyśmy wyruszyć.
Jechałyśmy ta dryndą. Mróz, zimno, furman nastawił budę, żeby nam cieplej było. Brat siadł najpierw na ławeczce, a my tu, ale my chude, on też chudy, więc się zmieścił z nami i było nam cieplej. Miałyśmy zdobyczną – w tym szpitalu dali nam – poduszkę i kołdrę watowaną, od sąsiadów czy ktoś przyniósł, dość, że dali nam tą kołdrę, żeby się przykryć. Tą kołdrą i poduszką opatuliłyśmy sobie nogi, bo obie ranne w nogi, to wie pani, marzną strasznie szybko, jeszcze krążenie; zwłaszcza o Marysię się bałam, żeby nie odmroziła sobie nóg. Tak żeśmy się obtulili we trójkę i dojechaliśmy do Włoch. We Włochach zrobiliśmy przerwę, bo koń się zmęczył. Jakaś tam była knajpa czy prywatne mieszkanie, w każdym razie [znajomi naszego] furmana. Dostałyśmy gorącej herbaty, a ze szpitala dali nam wałówę, żebyśmy mieli coś na drogę. Z tych nerwów nie jadłyśmy nic, i całe szczęście, bo mama nic nie miała, więc dobrze, że przywiozłyśmy jakąś pajdę chleba czy coś tam jeszcze. Potem jak koń odpoczął, to pojechaliśmy dalej. Pod most Poniatowskiego przyjeżdżamy; jeszcze brat przeszedł przez most, a już [go] zamknęli i nie puszczają nikogo, bo wojsko szło. Rzeczywiście. Stał taki z wachą i do nas z bagnetem: „Nie ma przejścia!”. Mówi: „Nie, nie i nie!”. No to furman mówi: „Nie ma rady, to ja was zawiozę pod Siekierki, tam ludzie już przechodzą”. Szabrownicy przechodzili z Pragi do ruin Warszawy, tam sobie myszkowali po domach, po piwnicach i coś tam kradli.
U nas zresztą też byli, ale wcześniej, za Niemców. Jak wygonili mamę, to jednej nocy nas okradli i przygotowali sobie walizki, nasze zresztą, na drugi dzień [mieli przyjść i zabrać]. Ale mama przegoniła ich, [bo już] z Zulą wróciła. Musiała wyjść, bo [ją] wygonili Rosjanie, [mówiąc], że tu teraz jest front, to nie może być nikogo z mieszkańców. Jak Niemcy wyganiali, to mama, ponieważ znała dobrze niemiecki, po niemiecku rozmawiała z tym, co wyganiał, jakoś doszła do porozumienia i została. Jak ruskie chcieli wyrzucić, to mama znowu po rosyjsku z [nimi], bo też znała, że ona tu może być, bo jak będzie pożar czy coś to ugasi, [upilnuje] wszystko. Ale on stał z bagnetem, „Nie, nie, wynocha i wynocha”. To mama już zabrała co mogła i psa na smyczy, wyszła z tym tłumem i zatrzymała się w Marysinie Wawerskim, tam ich zostawili. I wtedy mama uciekła.
To był chyba 25−26 stycznia 1945.
Mama tutaj była cały czas, tylko była [raz] wygoniona przez ruskich żandarmów – czy jak tam ich nazwać – do tego Marysina, ale na drugi dzień mama sobie pomyślała (opowiadała nam): „Co ja zostawiam cały dom na zagładę i wszystko, co moje dzieci zapracowały, ma być na zagładę? Nie!”. Zabrała psa i z powrotem, i to już sama, bez żadnego towarzystwa, przez puste pola na przełaj na Kępę wróciła. Zamknęła się w piwnicy i cichutko siedziała, nie wychodziła wcale. W nocy tylko paliła sobie piecyk, żeby zagrzać herbatę, coś do picia i czekała na nas.
Wróciliśmy do domu i wszyscy sąsiedzi wyleźli na nasz widok, bo pies zrobił taki alarm z radości, że nas widzi. Niedużo osób było przed nami, zaludniała się Kępa powoli. Tak się skończyła [nasza] wojna. A mama była bardzo dzielna. Nie dość, że upilnowała domek, to przecież jak szyb nie było, wynalazła [jednak] szklarza – już prywatni chłopcy zabrali się za [szklarnie] – i zreperowali to okno, zabili dyktą cały balkon, na tym mama postawiła swoją szafę. W ogóle znalazła zduna do kozy – tak się nazywał taki wsadzony [do normalnego pieca] piecyk. Nie było przecież węgla. Myśmy miały trochę, bo przedtem się sprowadziło, ale nie tak dużo, żeby ogrzać cały dom; zresztą po co, jak tam był i tak [lokal nieczynny]. Tylko kuchnia była czynna, ten pokój łazienka i przedpokój. Wiecie, że do nas przychodziło nieraz spać [kilkanaście osób]. Wróciła z Rumunii ciotka wywieziona normalnie [przed wojna] przez naszych, bo jej mąż był dyrektorem Spały, [za czasów Mościckiego, który wyjechał do Rumunii]. Nie mieli gdzie wracać, to wrócili tu i u nas [zamieszkali]. Ciotka [spała] na kanapie, wuj w kuchni na materacu z bratem, a my tutaj we trzy na dwóch tapczanach, złączonych na tej ścianie tak, żeby się wygodnie trzy osoby zmieściły. Kiedyś u nas dwadzieścia osób nocowało. Do dziś nie mogę sobie skombinować, jak oni się pomieścili. Warunek był tylko jeden: bieżeniec, który tu przyszedł, musiał wody nanieść do mycia, jeżeli się chciał umyć, i do herbaty, bo wody [już] nie było. Najpierw była na Wąchockiej nie studnia, tylko kran z ziemi sterczał i tam woda najpierw płynęła dobrze, potem [ledwie] kapała.
Jak myśmy wrócili, to ja z bratem na saneczki braliśmy taki olbrzymi kocioł, [w którym] bieliznę się gotowało, ten kocioł na saneczkach pełen wody i wieźliśmy. On ciągnął jedną ręką, bo drugą miał na temblaku, ja tutaj z laseczką, a ręką trzymam ten garnek, żeby się nie zsunął z sanek, bo droga była trochę wyboista. Potem jak [nastała] wiosna i zaczęło się nam lać na głowy, to wlazłam na dach z tą swoją nieruchawą nogą, brat mnie trzymał na sznurku od bielizny ściągniętym ze strychu, jakby to [było jakieś zabezpieczenie]. […] Na górze nie było jeszcze tej przybudówki, co jest teraz, tylko dach i świetlik, więc on stał w tym świetliku i trzymał mnie jedną ręką na sznurku, a ja z łopatą śnieg zgarniałam z całego dachu, żeby nam się nie lało. Zgarnęłam.
No, już chyba dość nagadałam się.
Tak. Potem już było coraz lepiej. Tyle że mi się noga odnowiła, bo okazało się, że mam kość nadszarpniętą i żeby nie profesor Gruca, tobym pewnie straciła nogę, bo mi się robiły flegmony jedna za drugą. Flegmona to jest taki wrzód, naciek po polsku się nazywa, że sam nie pęknie, tylko trzeba go naciąć, bo ropa jest w mięśniach, od kości; wszystko. Bolało cholernie, jak się robił ten wrzód; zupełnie jakbym leżała na żyletce i ona się wrzyna pomalutku, to taki był ból. [Od września 1946 roku mogłam już pracować].
Tak. Już dosyć.