Jadwiga Alicja Modzelewska-Grzelak
[Nazywam się] Jadwiga Alicja Modzelewska-Grzelak, urodzona w Warszawie 22 grudnia 1931 roku w szpitalu na Karowej.
- Ale wychowała się pani na Mokotowie.
Przepraszam, jak się rodziłam, to była ulica Piusa, która obecnie nazywa się ulicą Piękną, a później stamtąd [przenieśliśmy się] na Mokotów. Oprócz Lewickiej to jeszcze mieszkałam gdzieś na Czerniakowie, tego nie pamiętam. Jakoś może pięcioletnie dziecko…
- A jak pani zapamiętała dom rodzinny sprzed wojny?
Ja wychowałam się przez mamę, ojca nie miałam, miałam brata. Mój brat urodził się jakieś cztery czy trzy miesiące po śmierci ojca. Tak że tylko miałam ukochaną swoją mamę, która cały czas nas wychowywała.
- Czyli była zarówno i żywicielem, i wychowawcą.
Tak jest, tak. Była kochana. Zresztą…
Mama była też gospodynią, wynajmowała mieszkanie dla studentów, czyli na stancjach przyjmowała. Też w ten sposób zarabiała na dom, bo miała większe mieszkanie i mogła jakiś pokój czy dwa [wynająć], to już mam z opowiadania ciotki. Tak że tego nie pamiętam.
- Z tego jak sobie kalkuluję, rok 1939 był chyba początkiem pani szkoły, przynajmniej miał być.
Tak, bo wiem, że wujek, który zginął pod Bzurą, kapitan Piotr Konieczny, mnie odprowadzał do szkoły, z czego byłam strasznie dumna, że mam takiego wujka, takiego dużego i wojskowego. To była szkoła na Kazimierzowskiej róg Narbutta. Stoi w dalszym ciągu, piękna, wielka szkoła. To pamiętam. To była pierwsza klasa chyba.
- To były początki, więc ciężko mi trochę pytać o jakichś kolegów z czasów szkolnych.
O, nie. Bo później, w czasie okupacji, to te szkoły się zmieniały. Była później stamtąd [przeniesiona], bo Niemcy tam zajęli, bo tam było i boisko, byliśmy też w szkole przy ulicy Narbutta, tylko nie pamiętam numeru. Jest ta szkoła [obecnie]. Później byliśmy gdzieś w parku Giżyckiego, czyli tam na Mokotowie, gdzie jest muzeum Dunikowskiego teraz. To też tam. Po kryjomu, to były takie… Nie uczyliśmy się normalnie, tylko chowaliśmy się jak gdyby. Nie wiem, jak to nazwać.
Komplety tak zwane, tak. Nawet takie małe dzieci. Komplety to zawsze rozumiem te dorosłe czy studenci, czy licealna młodzież. Ale my, jako dzieci, też tak troszeczkę zmienialiśmy miejsca.
- Mówiła pani przed chwilą o zajęciu tych budynków przez Niemców. Jak pani zapamiętała pierwszy kontakt z okupantem?
Oj, to było straszne. Ja ich też widziałam przede wszystkim w alejach Niepodległości, tylko właśnie nie wiem, czy jak wjeżdżali na motorach do Warszawy, nie wiem, czy to mi się… Ale w każdym razie mam zamglenia, że gdzieś właśnie widziałam, że jechali, wojsko na motocyklach.
- I jak wtedy reagowała otaczająca ludność cywilna?
Starsi orientowali się, co [się dzieje], dzieci to specjalnie nie. Byłam świadkiem bardzo nieprzyjemnych sytuacji jeszcze przed Powstaniem. Byłam świadkiem rozstrzelania ludzi w alei Niepodległości. To było pierwsze w Warszawie rozstrzelanie. Bo pierwsze to było w Wawrze, za Warszawą wtedy. A pierwsze to byłam też, mama mnie wysłała, prosiła, żebym coś kupowała. Na wózkach ludzie sprzedawali owoce. Pamiętam, że kupowałam gruszki i w pewnym momencie – zawsze przed rozstrzelaniem jechały samochody z tubą i żeby nikogo nie było, wszyscy chować się i tak dalej. I wtedy rozstrzelali. To było miedzy aleją Niepodległości,
vis-à-vis ulicy Madalińskiego. Tam było pusto, pole, a po stronie Madalińskiego były domy, gdzie były szpitale niemieckie. Była służba niemiecka w tych wielkich budynkach. Na tych polach rozstrzelali właśnie ludzi. Pamiętam, że było tam dwadzieścia osób, zdaje się, w tym jedna dziewczyna, czyli dziewiętnastu chłopców. Jak Niemcy odjeżdżali, to od razu ludzie z kwiatami na… To sama też tam biegłam. Ale Niemcy zawiadamiali z tego budynku i za chwilę znów jakieś budy przyjeżdżały, ludzie się chowali. To była bardzo nieciekawa historia. To było pierwsze. Tak że nie wolno było chodzić po...
Jak na Kazimierzowskiej róg Narbutta była pierwsza moja klasa, moje pierwsze kroki do szkoły, to tam nie wolno było chodzić po stronie, gdzie byli Niemcy; nie wolno było chodzić Polakom. Dzieci nieraz się myliły, dlatego na przykład mój brat młodszy został kopnięty w kość ogonową, która go bardzo, bardzo bolała. Całe szczęście, że nie było żadnych poważnych komplikacji, ale już jako młodzieniec, po wyzwoleniu tak zwanym, jeszcze odczuwał ból tej kości. Tak że przeżywało się. Mój brat handlował gazetami, gazeciarze tak zwani byli. A Niemcy budowali baseny, na przykład był basen wodny róg Rakowieckiej i alei Niepodległości 1. Nie wiem, czy na placu Unii Lubelskiej, czy na placu Zbawiciela. Wiem, że Niemiec w pewnym momencie mojego brata do tego basenu, ale jakoś, dzięki Bogu… Z gazetami go wrzucił, ale brat jakoś wyżył.
- Wiadomo, że dziecko nie zawsze słucha zakazów.
Tak jest.
- Trochę biega sobie po mieście, szukając zabawy.
To nie zabawa, bo gazetami handlował. Był gazeciarzem.
- Jak pani, jako dziecko, zapamiętała okupację? Zabawy z rówieśnikami?
Żadnych zabaw. Nie, myśmy mieli bardzo nieciekawe dzieciństwo. Zabaw nie było. Byliśmy chowani, godzina policyjna... Nie, nie, nie, żadnych takich. W domu, co mieszkałam, to znałam troszkę młodzieży, ale raczej nie było takich małych dzieci tam gdzie ja, przy ulicy Lewickiej. A później w czasie Powstania to tylko pod ziemią przechodziło się z Lewickiej na Różaną i dalej Madalińskiego. Nie było nic takiego, żeby dzieci się mogły bawić.
- A jak pani mama utrzymywała dom rodzinny podczas okupacji?
Mama moja była w „Baszcie”, znaczy była w tym, tam pomagała. Wiem, że bandaże prała, robiła różne, opatrywała, chociaż nie była żadną pielęgniarką, ale pomagała bardzo. Bardzo, bardzo pomagała. Pierwsze moje takie [wspomnienie]: w dniu Powstania mama była na Odolańskiej, tam miała swoją pracę i podziemne prace. W każdym bądź razie byłam sama w domu, mój brat też gdzieś tam w terenie. I były pierwsze strzały. Jeszcze nie wiedziałam, co to jest, co to będzie, a mojej mamy nie ma. Strasznie zawsze bałam się, żeby moja mama żyła, żebyśmy nie zostali sami. Dosyć długo jej nie było, a strzały już były duże. To było takie Powstanie moje.
Cały czas. Później były ucieczki. Mama moja jak mogła, to chodziła, na polu Mokotowskim były działki, więc żeby przynosić coś do jedzenia, jakieś pomidory, nie pomidory. Dużo ludzi tam zginęło, bo strzelali do tych, którzy chodzili na działki, żeby coś do jedzenia przynieść. To co jeszcze chciałam powiedzieć, bo właśnie już mam klapki starości, to już nie wiem… Ludzie też na trawnikach robili takie ogródki jak mamy w tej chwili – żeby pomidory czy inne kartofelki sadzić, więc takie było nasze jedzenie, żywność. Później, zdaje się, że Powstanie najwcześniej się skończyło na Mokotowie. Aha, moja mama jeszcze jak było getto, to też pomagała, nosiła tam żywność do getta. Później powiedziano tam, gdzie należała, żeby „Ma pani, pani Gieniu dwoje małych dzieci. Musi pani zaprzestać”. Bo było już bardzo niebezpiecznie. Tak że moja mama bardzo się udzielała i bardzo pomagała. Później nas, jak… Chyba Mokotów, zdaje się, wcześniej, [...] bo nie pamiętam właśnie czy Mokotów. Nas już później z Lewickiej wyprowadzili na Kazimierzowską róg Rakowieckiej. Tam [byliśmy] w budynku, gdzie nas pilnowali Niemcy, a później stamtąd po jakimś czasie wędrowaliśmy (tu niedaleko) drogą do Pruszkowa, piechotą przez Wolę, która była strasznie… Już bardzo dużo było ludzi pomordowanych i mama nas z bratem prosiła, żebyśmy nie patrzyli, żebyśmy byli odwróceni, jak nas pędzili. To były tragiczne widoki dla dzieci.
- Nie pamięta pani, którego to było dnia?
Tak się właśnie zastanawiam. Brat to by na pewno pamiętał – właśnie kiedy padło Powstanie na Mokotowie. Myślę, że chyba ono najpierwsze. Dlatego to ludność z Mokotowa szła do Pruszkowa. A kiedy właśnie były te straszne zabicia na Woli?
- Początek. Na samym początku. Pierwszy tydzień.
Sierpnia? Nie, to myśmy byli dosyć długo. Wiem, że myśmy chyba pod koniec albo w środku września byli na wsi już.
- W takim razie czy pani pamięta, co na wsi mówiło się o Powstaniu?
Tam było bardzo nieciekawie. Moja mama była bardzo pracowitym człowiekiem, więc nauczyła… Na przykład Niemcy przekazali gospodarzom, żeby przygotowali drzewo na zimę. Rzeczywiście chłopi to drzewo przywieźli, te wielkie… Ale trzeba, myśleli o tym, żeby je przeżynać, żeby były jakieś mniejsze kawałki. Mama nas nauczyła z bratem piłą i myśmy to robili, też tak przygotowywaliśmy. I moja mama też pracowała, pomagała, wróżyła. Mama bardzo dobrze karty stawiała. Ja mamę namówiłam i te panie gospodynie wszystkie bardzo się rzucały na te karty, więc przepowiadała im różne rzeczy. Różne były sprawy. A myśmy z bratem też nawet w polu kopali kartofle, też się nauczyłam.
- A czy zatrzymali się państwo na wsi u jakiejś rodziny?
Nie, broń Boże. Nie mam żadnej i nie miałam w życiu rodziny [na wsi]. To Niemcy nas tak… To była kolonia. Nie była wieś tylko kolonia, bo już była za wsią. Tak że jak później Niemcy na przykład przechodzili do głównych dróg w Polsce, gdzie uciekali, to właśnie to było najbardziej niebezpieczne miejsce, ta kolonia. To tak się nazywało, to gdzieś było w Opoczyńskiem. Wiem, że kiedyś byłam w mieście Paradyż, w kościele na jarmarku, jeszcze w Kieleckiem. Bo to było dawniejsze Kieleckie. I chłopi to różnie. Że myśmy tam pracowali, tak że mieliśmy dobrze, nie głodowaliśmy absolutnie. Ale były rodziny warszawskie bardzo nieciekawie traktowane. Przeżywaliśmy tam drugie Powstanie, bo Kozacy byli o trzy kilometry dalej, a nie wiadomo czy w partyzantce, która przyszła do nas, był jakiś człowiek niebezpieczny, że dał strzał czy niechcący, jak czyścił broń. Kozacy na koniach przylecieli do naszej kolonii. Sporo ludzi zabili po drodze, bo na przykład gospodarstwo, gospodarz z synem w oknie, to od razu oczywiście zostali zastrzeleni. Nauczyciel z Łodzi, który uciekał, bał się, też zabity, bo tam nie tylko Warszawa była, ale i z Łodzi też przecież wypędzeni. A nas wzięli po błocie niesamowitym trzy kilometry do wsi, która była już pusta, zgwałcona, pomordowana. Później nas rano wypuścili, wracaliśmy. Pamiętam, że nocowałam w budynku gospodarskim, gdzie właśnie ten nauczyciel był zabity.
Moja mama bardzo wcześnie wróciła, kiedy było wyzwolenie, wiem, że w lutym już byliśmy w Warszawie na początku. Też Rosjanie nas wieźli przez tydzień czasu w wagonach jak w tamtą stronę, otwartych, po węglu, straszne.
Ale jeszcze [wcześniej] był Pruszków. Tam w Pruszkowie (też, nie pamiętam, jak długo byliśmy) mama się postarała gdzieś o jakieś deski, żeby dzieci nie spały prosto na betonie. Mama nas nigdy nie puszczała, jak były rozdawane jedzenia przez Niemców. Niemcy, to znaczy chłopi, na furmankach w wielkich garach jakąś zupę czy coś takiego, więc ludzie się rzucali, a mama zawsze nas trzymała, żeby nas nie fotografowano. Tak że tam przeżywaliśmy też.
- Jak pani wspomina okres zburzonej Warszawy?
Tragicznie. Wracaliśmy przez… Wracałam w drewniakach, pamiętam, przez most. Pontonowy się nazywał czy jakoś podobnie. Jakoś wylądowaliśmy na Marszałkowskiej. Jeszcze był swąd palenia ciał, więc jeszcze było bardzo, bardzo nieciekawie. Gdzieś przy jakimś miejscu harcerskim, bo tam właśnie mama mówiła, że tutaj była komenda harcerska i tam właśnie to wszystko popalone. Tragicznie! Tragicznie! Stare Miasto, to wszystko. Wróciliśmy, to mieszkania nasze były zniszczone, spalone, ale poszliśmy na Wiśniową do ciotki mojej, która była w Ravensbrück, bo była bardzo aktywna w AK i była w obozie (nawet właśnie mówiłam z panią Zofią Kossak-Szczucką, aktorką). W każdym bądź razie wróciliśmy, rzeczywiście jej mieszkanie ocalało na Wiśniowej, to niedaleko szpitala Madalińskiego, ale już tam byli jacyś ludzie, którzy przyjechali ze wsi czy skądś tam. Pozajmowali. Tak że jeszcze mam tylko krzesło mojej ciotki, bo babka mojej mamie mówi: „To może pani wziąć”. To mama wzięła krzesło, pamiątkowe mamy, mojej cioci. Później mieszkaliśmy w alei Niepodległości w takim kołchozie, gdzie szesnaście rodzin do kuchni, więc tragicznie było. Trzynaście lat tam mieszkałam z różnymi ludźmi, ze złodziejem, z różnymi innymi, nie mówiąc już o kobietach. Tak że było bardzo ciężko. Jakoś to wszystko [przeżyłam], później szkoła... Mój brat też był jako dziecko, były też takie wypadki, że ze szkół Konarskiego i Batorego zabierali. Tak że mój brat jako czternastolatek czy piętnastolatek był więziony. Był nawet… W tej chwili dostaje grosze za to, że później był w wojsku w Mysłowicach. Mysłowice, tak? W Mysłowicach był w wojsku karnym, jako że był w organizacji wyzwoleńczej. Takie dzieciaki, to przecież czternasto-, piętnasto-, szesnastolatki. Tak że nie miał wejścia, żeby dalej się uczyć czy coś takiego. Ale wszyscy jakoś przeżyliśmy.
- A już w życiu powoli dorosłym, wiadomo, że to było zakazane, ale na pewno mówiło się po domach o tym, co spotkało Warszawę.
Tak, takie domy, ale nie wszystkie. Tu w Warszawie jest mało takich prawdziwych warszawiaków, gdzie można sobie porozmawiać. Nie, nie. Ci, co poprzyjeżdżali… Myśmy na przykład słyszeli też, że Kraków nas nie chciał, w Warszawie, jak Niemcy nas wywozili. Kraków, ale jeszcze bardziej Poznań nas nie chciał, poznaniacy bardzo nas nie lubili, tej tragedii, bo – po co myśmy to robili w Warszawie. Więc też takie były przykre sprawy.
Raczej zawsze byłam z mamą. Moja mama bardzo była patriotyczna, rodzina, braci miała trzech czy czterech, to wszystko w legionach. Sama też walczyła jako osiemnasto-, siedemnastolatka w rewolucji październikowej. W każdym bądź razie była czynna, więc dom mój był zawsze mocno patriotyczny. Tak że na uczelni też miałam troszeczkę kłopotów, bo się do żadnego ZMP, ani w szkole nie zapisywałam, broń Boże, zresztą nie chciałam. I później na uczelni nawet myślałam bardzo nieładnie o nich, nie brzydkimi wyrazami, tylko do okupanta podobnymi. Tak że wyrzucono, właściwie sama zrezygnowałam, tak że nic nie skończyłam oprócz matury. Matura, wszechnica, różne kursy sobie robiłam, chodziłam, tak.
- Wracając jeszcze do 1945 roku. Pierwszy kontakt z niby sojusznikiem rosyjskim.
Oj, to było tragicznie, dlatego że mama moja pracowała w SPP, to była taka odbudowa Warszawy, i były głosowania tam. Mama mówiła oczywiście nie po ich myśli i wyrzucili ją, mimo że miała nieletnie dzieci. Myśmy jeszcze z moim bratem... Tak że takie były historie, tak że byłam zawsze nastawiona. Moja mama znała bardzo dobrze czasy bolszewickie, więc myśmy byli tak nauczeni, inaczej zupełnie. Maturę to też bym przez taką… Bo przyszła pani nauczycielka z dzielnicy, która uczyła o Polsce współczesnej, była taka lekcja. Coś mówiła o wypadku w Warszawie, że to Armia Ludowa napadła właśnie na Niemców, a ja wiedziałam, że to akowcy napadli i się tam troszeczkę wypięłam. Powiedziałam, że to jest nieprawda. I baba chciała mnie wyrzucić ze szkoły, ale jakoś, dzięki Bogu, dyrektor, widocznie, ktoś tam mi pomógł, że nie wyrzucono mnie. Tak że były takie przypadki, nie tylko ze mną ale i z innymi, z inną młodzieżą też. Co mogliśmy zrobić? Żadnych przyjaciół nie mieliśmy i nie mamy. I co jeszcze?
- W tym momencie już przeszliśmy okres wspomnień od początku do końca.
Tak. Może troszeczkę nieskładnie wszystko mi wychodzi, co? Moi chłopcy też wychowani są bardzo [patriotycznie]. Syn mi zginął, czterdziestojednoletni, w wypadku samochodowym dziewięć lat temu, a mój Marcin jest w Szwajcarii. Jest profesorem, ma dzieci i one też cudownie mówią po polsku. Jak tu przyjeżdżają, to wszyscy są zachwyceni, że tak pięknie to wszystko, polszczyzna jak najbardziej. Są bardzo katoliccy, choć tam na zachodzie to jest bardzo różnie z tym. Ale rodziny polskie są, które się fajnie trzymają i myślą o Polsce.
- A spojrzenie po latach domu rodzinnego i refleksja podsumowująca? Czas buntu i…
Oj, Boże kochany. Co tu, Boże, już nie pamiętam. W każdym bądź razie moja… Dom miałam cudowny, miałam cudownego męża, który też straszne przeżył rzeczy.
- Jakie jest pani zdanie o sensowności czynu, jakim było Powstanie?
Uważam, że jak najbardziej, jak najbardziej. A co mielibyśmy robić? Tylu ludzi ginęło, tyle było młodych ludzi, przepięknej młodzieży. Byłam zawsze zachwycona. Powiedziałam, że nigdy nie ma takich pięknych chłopców, jak byli przedtem. Miałabym cudowne…Pokazałabym panom, miałam piękną książkę od umierającego powstańca – i „Nabożeństwo”, to jest tysiąc osiemset któryś. Piękna książka, zakrwawiona nawet, to mi dał na pamiątkę. Nie, to w ogóle nie można tak mówić. Ludzie, którzy tak mówią, to nie są patrioci, to są tylko ludzie, którzy czekają na majątki, na różne inne rzeczy, a nie na patriotyzm. Właśnie z patriotyzmem teraz jest bardzo nieciekawie. Jeszcze jest dobrze, troszeczkę młodzieży naszej polskiej, która myśli trochę inaczej niż ci, co się tak dorabiają. Nie niszczą. Teraz jest bardzo nieciekawie.
Warszawa, 24 listopada 2009 roku
Rozmowę prowadził Błażej Szulc