Helena Wartalska „Hanka”
Nazywam się Helena Maria Binoma-Wartalska, z domu Robakowska, urodzona 17 lutego 1922 roku we Lwowie.
- Proszę nam powiedzieć, co pani robiła przed 1 września 1939 roku? W jakiej rodzinie się pani wychowała, gdzie się pani urodziła, jaki wpływ na panią miała szkoła?
Urodziłam się w rodzinie inteligenckiej. Mój ojciec był sędzią okręgowym w Stryju i tam chodziłam do gimnazjum. Przed wojną ukończyłam pierwszą licealną, czyli rok owało mi do zdania matury. Ponieważ wybuchła wojna, moja mama postawiła warunek, że dopóki nas nie wywożą, musimy się uczyć. Zrobiłam maturę w dziesiątej klasie, bo taki był system rosyjski. Przed wojną chodziłam do prywatnego gimnazjum, jednego z dwóch, które były w Stryju, uważam, że poziom był bardzo wysoki, najlepszy dowód, że część naszych profesorów, z których wielu miała doktoraty, znalazła się na uczelniach wyższych, w stopniach nie profesorów zwyczajnych, tylko przypuszczalnie docentów czy asystentów. Szkoły wspominam bardzo dobrze. To były szkoły, które ustawiały nas patriotycznie i bardzo przestrzegano u nas wszelkich zasad szanowania państwowości.
Tego żeśmy po I wojnie światowej tyle uzyskali, doprowadziliśmy Polskę do takiego stanu, chociaż czy u nas wtedy mówiono o sprawach polsko-ukraińskich, które potem tak strasznie nabrzmiały? Nie pamiętam, żeby u nas mówiono o Żydach. Do szkoły podstawowej to rzeczywiście chodziłam do szkoły powszechnej, w której były Żydówki, były Rusinki, Ukraińców wtedy u nas jeszcze nie było, to późniejsza nazwa, i dużo Niemek było. Potem poszłam do gimnazjum, w gimnazjum w naszej klasie była tylko jedna Żydówka, ale poza tym były Rusinki, Polki i chyba było nas dwadzieścia osiem uczennic, w tym siedem Niemek, z jedną z nich się serdecznie przyjaźniłam.
- Nauka była oczywiście w języku polskim?
Nauka, oczywiście, że była w języku polskim, z tym że jedna godzina, nie pamiętam, ile razy w tygodniu, mieliśmy język ruski, ale to było województwo stanisławowskie, lwowskie już nie miało tego przepisu. To było w ramach postanowień konwencji paryskiej, gdzie uznano, że mniejszości muszą mieć, szczególnie jeśli chodziło o Rusinów, lekcje w swoim języku. Oprócz tego w Stryju było gimnazjum czysto ukraińskie dla dziewcząt oraz dla chłopców.
- Proszę panią, proszę powiedzieć, jak pani zapamiętała wybuch wojny, jak to u państwa wyglądało?
Wróciliśmy z wakacji chyba tydzień przed rozpoczęciem wojny. Ale ciekawe, bo mój przyszły teść, który był dyrektorem takich wielkich, wielkich warsztatów kolejowych, inżynier Wartalski, właśnie wrócił z Niemiec. Nie pamiętam z jakiej fabryki, gdzie odbierał dwie lokomotywy polskie, zamówione właśnie w Niemczech. Oczywiście, wszyscy panowie rozpytywali gorączkowo, co tam słychać, i sądzę, że mój teść jakiś specjalnie przerażających wiadomości nie przywiózł, w każdym razie on chyba wrócił dwa tygodnie przed rozpoczęciem wojny, a na tydzień przed, raptem, zaczęła się panika.
Myśmy mieli niedaleko do Stryja, nie pamiętam, ile kilometrów, ale przyjechali wtedy na wakacje, które spędzaliśmy razem z moim wujostwem. Przyjechali z Warszawy i wtedy był straszny problem, jak ich wyprawić do Warszawy, wujostwo byli z małym dzieckiem i z opiekunką tego dziecka. Pamiętam, że musiałam z wujem jechać do początkowej stacji, nie wiem dlaczego, w każdym razie jechaliśmy do Morszyna, bo tam można było, a Morszyn dwanaście kilometrów od Stryja. Łatwiej było wsiąść do pociągu i zająć miejsce, ponieważ pociągi były tak strasznie zatłoczone, że ci nasi Warszawiacy mogli nie wsiąść do pociągu jadącego do Warszawy, tak było. Ja z [wujem] zajęliśmy miejsca w Morszynie, dojechaliśmy do Stryja i tam jeszcze mój tata wpychał ciocię, dzieciaka i tą opiekunkę do wagonu, i oni szczęśliwie dojechali do Warszawy. Wiemy że, wkrótce zaczęła się wojna, zbombardowano Warszawę, ale oni na Żoliborzu przetrwali.
- Dobrze, a państwo w Stryju?
A myśmy w Stryju...
- Kiedy wojna dotarła do Stryja?
Najpierw wkroczyli Niemcy, więc wtedy była euforia tych naszych Rusinów, Ukraińców, szaleli z radości, że wreszcie będą mieli wolną Ukrainę i i zaczęły się te marsze:
Smert, smert, lacham smert ta moskowsko-żydowskij komuni – to oddziały młodzieży ukraińskiej ćwiczyły.
- Proszę nam powiedzieć, co to znaczy po polsku.
„Śmierć, śmierć Polakom i żydowskiej komunie. Wszystkich panów do jednej jamy damy, będziemy bić, będziemy mordować”. Chodziły takie oddziały z karabinkami i ćwiczyli tymi czwórkami, maszerowali. Myśmy za miastem mieszkali, to wszystko było widać.
Potem nastąpiła ugoda Niemców z Rosjanami, Niemcy się wycofali i weszli Rosjanie. Rosjanie weszli 17 września do Polski. Wkrótce, daty dokładnie nie pamiętam, ale chyba 7 października albo nawet wcześniej (we wrześniu) zaczęły się masowe aresztowania inteligencji, oczywiście policji – leśników i socjalistów przedwojennych też aresztowali. Najpierw trzymali w więzieniu stryjskim.
Ojca skazano wyrokiem, jakiś tam paragraf, bo ojciec mój prowadził sprawy niepolityczne, ale w którejś tam rozprawie był potrzebny, jakoś dokooptowali do tej ławy, która osądzała, w każdym razie na wyroku jakiś Ukraińców – nie, to musieli być bolszewicy – był ojca podpis jako sędziego. Więc ojca aresztowali.
Mojego teścia, który był dyrektorem tych wielkich zakładów naprawczych, ponieważ Stryj był pod stacją węzłową, ponieważ teść był człowiekiem z głową, to były duże zakłady, które zatrudniały ponad 800 pracowników, ślusarzy, jakiś spawaczy i różnych innych. Jego aresztowali z kolei pod zarzutem, że kiedyś kolejarze zrobili strajk i przyszła policja. Co prawda inżynier Wartalski nie wpuścił ich do środka, ale niemniej strajk był, dlatego go aresztowano. Zresztą oni zawsze potrafili sfabrykować zarzuty. Wtedy wszystkich naszych profesorów gimnazjalnych też wywieźli.
- Gdzie wywieźli pani ojca?
Najpierw siedzieli w Stryju, potem ileś tam czasu jechali transportem, w rezultacie ojciec wylądował aż na Syberii, to był Rudnik Temirtau, tylko nie pamiętam, jaka to była
obłast, gdzieś na Syberii. To był gułag, ojciec przy wyrębie lasów, [pracował] potem zaczęła się umowa Majski-Sikorski i wypuszczono ich z tych gułagów, oczywiście, ani pieniędzy, ani nic, więc ojciec znów wędrował „X” miesięcy, jak sam mówił, gdzieś popracował, tam ukradł i doszedł do Buzułuku. Mój ojciec w czasie pierwszej wojny był też w niewoli rosyjskiej i wtedy do Murmańska się dostał, więc już trochę się orientował, w każdym razie, był bardzo mocny duchem. Doszedł do Buzułuku, gdzie gromadziła się ta armia Andersa, i tam rozchorował się na tyfus, który dzięki Bogu przeżył i wtedy poszedł się zameldować do jakiegoś dowództwa, że chce być w wojsku, ponieważ w czasie pierwszej wojny był kapitanem, gdyż z Murmańska dostał się do Francji i z armią Hallera wrócił do Polski, a potem przeszedł do cywila. Jak na ojca popatrzyli, że w ogóle się nie trzyma na nogach, że to jest człowiek, który ledwie się rusza, powiedzieli mu, że do wojska się nie nadaje. „Jaki pan ma zawód?”. – „Jestem prawnikiem”. – „Niech pan wejdzie tam na górę, tam rejestrują prawników”.
Potem mówiła mi koleżanka, która też tam się znalazła, która poznała ojca, który był rzeczywiście zupełnym wrakiem człowieka, ojciec wyszedł, rozejrzał się naokoło, czy nikt nie patrzy i na czworakach wszedł na to piętro, ojca zarejestrowali tam jako sędziego, i potem ojciec rzeczywiście jako sędzia tam chyba rejestrował tych zgłaszających się, tych biednych, wywiezionych Polaków. Zdarzyło się tak, że mój mąż, również akowiec, który później dużo w AK pracował, po wojnie, tutaj w Warszawie… Do niego się zgłaszał szereg dawnych kolegów z AK, to była 27. Karpacka Dywizja i jeden z nich pokazywał takie zaświadczenie, że wyszedł z tego gułagu i był podpis mojego ojca, czyli właśnie przeszedł też dalej.
Potem ojciec się znalazł w Anglii, gdzie w międzyczasie moja siostra, która była wywieziona po Powstaniu do Niemiec i tam w fabryce pracowała, po różnych przygodach znalazła się także w Anglii; w Anglii wyszła za mąż za Polaka. Oni wyjechali najpierw do Ameryki, potem sprowadzili także ojca do Stanów Zjednoczonych, najpierw mieszkali w Detroit, potem w Kalamazoo i ojciec umarł tam w 1972 roku.
- A co się działo z panią, pani matką i pani rodzeństwem w czasie, kiedy zabrano ojca?
Po zabraniu ojca były stałe wywózki mieszkańców, tam gdzie można było jeszcze kraść, a ponieważ nas wyrzucono z mieszkania i myśmy nic nie miały, dopiero do sąsiadów się przytuliłyśmy, to nas sobie zostawiano na deser. Jak wszystkich, których można okraść, wywiozą, to potem wezmą się za te resztki. Przygotowali wielki transport na czerwiec 1941 roku, myśmy już wiedziały, nawet moja mama powiedziała: „Wiecie, do nikogo nie pójdziemy, bo jak do kogoś pójdziemy, to tamci też będą odpowiadać”. Wszędzie była odpowiedzialność zbiorowa. Tymczasem akurat wtedy Niemcy nas zbawili, bo zaczęły się bombardowania, Rosjanie zaczęli masowo uciekać i wsiedli do tego transportu, którym mieli nas wieźć, podobno Niemcy zbombardowali te jadące wagony, to nas uratowało. Najpierw ja zaczęłam pracować na kolei, w rachubie pracowałam, w Stryju. Wujostwo alarmowali, żeby już do Warszawy przyjechać, zresztą Ukraińcy już się zaczęli ruszać. My mieszkaliśmy w takim domku, w ogrodzie na skraju miasta i ponieważ w pobliżu Ukraińcy zamordowali jakąś rodzinę, więc zdecydowaliśmy z mamą, siostrą, jedziemy do Warszawy, tym bardziej że wujostwo ciągle naglili. Zdążyłyśmy wyjechać pod koniec 1942 roku, już nie pamiętam, czy to był listopad, czy grudzień.
- Znalazła się pani w Warszawie?
Znalazłam się w Warszawie u wujostwa i od razu w 1943 roku zaczęłam pracować w rachubie na EKD, w dyrekcji, która była na rogu Marszałkowskiej i Nowogrodzkiej. Po przeciwnej stronie, już tam dalej była ostatnia stacja kolejki EKD, wtedy przed Powstaniem. Do konspiracji wstąpiłam na przełomie 1943/1944 roku i złożyłam przysięgę przed „Margeritą”, to była moja wprowadzająca i komendantka.
- Czy pamięta pani, jak ona się nazywała?
Maria Jankowska.
- I co w konspiracji było, jaką drogę pani przeszła?
W konspiracji w rezultacie byłam bardzo krótko i byłam człowiekiem nowym, więc chyba tylko dwa czy trzy razy dostałam jakieś polecenia, żeby komuś zawieźć jakieś listy. Poza tym niczym się nie mogę tutaj wykazać, z tym że miałam się zjawić jako sanitariuszka.
W Stryju przeszłam szkolenie i praktykę szpitalną. Jechałam z pracy, jeszcze na plac Wilsona...
- Wtedy pani wiedziała, że ma się zgłosić na Woli?
Tak wiedziałam, ale pod jakim adresem nie pamiętam.
- To był 1 sierpnia czy wcześniej?
To był 1 sierpnia. Jechałam po moją torbę sanitarną do domu, bo wyliczyłam, że zdążę, dlatego że tutaj miałam plac Wilsona prosto, ale zatrzymali wtedy tramwaj:
Alle raus! – wiedząc że „Margerita” mieszka u Jana Bożego (zresztą doktór Halinę też znałam) i tam od razu pobiegłam, zameldowałam się. Myślałam w swojej naiwności, że nie będzie tak trudno się tam dostać, oczywiście byłam strasznie naiwna.
Bardzo szybko zaczęli przywozić rannych. Pamiętam, przywieźli takiego chłopca, on był ciężko ranny i cały czas mówił: „Jak chodziłem na wypady i byłem na dobrym gazie, to nic mi się nie stało, a ponieważ dzisiaj byłem całkiem trzeźwy, to od razu mnie ustrzelili”. Chyba mu nogi przestrzelili. To było straszne, bo się okazało, że ci wszyscy chłopcy, którzy byli ranni, na ulicach, brudnych przez konie, na pewno rano było tam sprzątane, bardzo dużo z nich chorowało i umierało. Nie pamiętam, jak to się nazywało, to było coś w rodzaju tężca, tylko zarażenie od tych odpadów końskich. To było straszne, jeszcze w tym szpitalu.
Szpital był całkowicie przygotowany, to było zdumiewające; główny gmach był przygotowany już na Powstanie, była zrobiona sala operacyjna, były łóżka, było zaopatrzenie lekarskie i byli przygotowani lekarze do operacji, do zaopiekowania się rannymi, też chyba sobie tego tak strasznie nie wyobrażali.
Już zaczęli bombardować, na torach gdańskich stały lory, a na nich stały miotacze elektryczne, to się nazywało „krowy” albo „szafy”, bo było słychać takie naciągania, a potem wybuch. To było okropne. Tym właśnie bombardowali Stare Miasto, a ponieważ zaraz wywiesili chorągiew na szpitalu z wielkim czerwonym krzyżem, to mieli doskonały namiar, gdzie grzmocić, i walili w ten szpital, i wtedy pamiętam, że ta sala szpitalna, operacyjna została zniszczona. Co było straszne, trafili w ogród, gdzie były pawilony z tymi wariatami, z tymi pomylonymi, to było straszne, ja jeszcze dzisiaj to widzę. Rozwalili ten dom, ci którzy mogli, uciekli, i ten krzyczący tłum, całkiem biały, bo oni byli zasypani tym pyłem, zupełnie jak z jakiegoś koszmarnego filmu, biegnący, jakieś strasznie ruchy wykonujący. Wielu z nich było rannych, więc po tych popielatych postaciach spływała krew. Nie pamiętam, ale potem jak byłam na Długiej, to widziałam jakąś taką jedną postać, więc oni się rozbiegli po okolicy. Jak zaczęło się to bombardowanie, trzeba było znieść [chorych] do piwnic.
- Czy panięta pani, która to była doba Powstania, który to był dzień?
Tak mi się plącze siódmy, ale nie jestem pewna. […] Trzeba było znieść do piwnicy, ponieważ rury gazowe były uszkodzone, napuszczono nam wody, już nie pamiętam dlaczego. Kogo można było, to zanosiło się na Długą, były wykopane wszędzie rowy i takimi rowami w cztery sanitariuszki (taki bezwładny człowiek jest bardzo ciężki), trochę podbiegając, trochę kucając, na tą Długą 7 się zanosiło, zanosili na dół i znowu wracało się tutaj po kolejnych. Doktór Jankowska powiedziała, że ona zostanie z tymi, których się nie da przenieść. Została z nimi i zresztą zginęła tam, bo zasypali ich, tłukli do końca tymi „szafami”, aż całkiem ten szpital był w gruzach. Nie wiem, ilu ich tam poległo.
W rezultacie prowadziło się tych, którzy mogli jeszcze jakoś kuśtykać, z dwóch stron brało się pod ramie i jakoś przeciągało przez te rowy. Nie pamiętam, ile osób uratowałyśmy, ale część osób się uratowało. Jak przypomnę sobie tych obłąkanych, te szare postacie, biegnące, lamentujące, trzymające się za głowę, rękę, oni byli też ranni, przerażeni. Zdaje mi się, że chyba dwudziestego któregoś tutaj był już całkowity koniec i znaleźliśmy się na Długiej 7, i na Długiej spotkałam tego narzeczonego mojej siostry.
Nazywał się Kazimierz Paprocki. Całe szczęście, że on mnie spotkał, ponieważ on był portrecistą, a tutaj przyjechał, ponieważ myśmy tutaj były, przyjechał za siostrą, mieszkał chyba w jakimś hotelu. Zaczął malować portrety, tym zarabiał, był bardzo zdolny. Malował też żołnierzy niemieckich i oni mu dawali kartki żywnościowe. Jak zbombardowali ten hotel, gdzie on był, on też pracował przy polewaniu dachu, dlatego że tam się zaczęło palić, dostał postrzał w obojczyk i jak zakładali mu opatrunek, to zobaczyli u niego te kartki żywnościowe, niemieckie, „Skąd ty masz niemieckie kartki żywnościowe?”. „Bo malowałem i dostałem jako zapłatę”. „A dowód twój?”. No tak, bo my wszyscy mieliśmy dowody. Zameldowany w Stryju nie w Warszawie, już jakaś podejrzana postać, i już go prowadzili nasi żołnierze akowscy na sąd i to mogło skończyć się tragicznie. Ja akurat przechodziłam i mówię: „Kazik, a co ty tutaj robisz?”. Z kolei jeden z tych żołnierzy prowadzących był kolegą mojego kuzyna i mnie znał, pyta się: „Ty go znasz?”. – Ja mówię: „No tak, doskonale go znam”. „Ręczysz za niego?”. – „Ręczę”. – „To zabieraj go”. Więc został w naszym szpitalu.
Potem przyszli „własowcy”, wyprowadzili nas i tych chorych, którzy wyszli, i proszę sobie wyobrazić, ponieważ wszyscy uważaliśmy, że rozstrzelają nas, ten cały personel medyczny, to każdy z tych rannych, który stał, chciał się jakoś schować, ten Kazik dał zegarek jednemu „własowcowi”, żeby pozwolił mu się tam schować, ale ten go i tak wyrzucił stamtąd, i całe szczęście. Co prawda wyprowadzili nas i ustawili karabin maszynowy przed nami, więc staliśmy i czekaliśmy, że nas rozwalą...
- Czy pamięta pani dzień, kiedy to było?
To chyba było 31 sierpnia, to był koniec Powstania, jak Stare Miasto upadło. Sam ten pobyt, jak byłam w tym szpitalu, to było chyba dziesięć dni, to było straszne, ta piwnica, w której tylko świeczki się świeciły, ci ranni, mieliśmy tylko do opatrunku rivanol.
Jeden chłopak był ranny w nogę i leżał, silny, młody, przystojny chłopak, blondyn, taki typ sportowca, i po tym jak ja po kilku godzinach na niego spojrzałam, on był zupełnie biały, okazało się, że cały czas krwawił i był taki silny upływ krwi, że on nawet nie miał siły wstać na nogi, na pewno biedaczysko tam zginął. Przychodził do nas ksiądz, zresztą na Długiej też przychodził, wtedy się wszyscy wspólnie modlili i śpiewali. I tu też przychodził ksiądz, o ile mi się zdaje, to on się nazywał Rostworowski, tak jak ten nasz literat.
- Powiedziała pani: „I tu przychodził ksiądz...”. Miała pani na myśli?
Bożego Jana, ale czy to był ten sam, to już nie pamiętam. Te straszne sienniki, na których spało po dwóch, leżało, tych chorych. „Siostro to, siostro tamto”. Nie było w ogóle czegoś takiego jak baseny, proszę sobie wyobrazić, jaki to był problem, te straszne rany, w ogóle nie było jak pomóc, to było okropne. […]
Więc wyprowadzili nas, tego mojego portrecistę (którego mimo zabranego zegarka wyrzucili) i staliśmy razem, cały czas się mnie trzymał; i [stali] ci ranni, którzy musieli wyjść, mimo że się obracali i chcieli tam zostać. Wszystkich nas ustawili na podwórzu i cały czas jechali tym karabinem maszynowym, tak żeby nas nastraszyć. Byliśmy pewni, że nas rozstrzelają, nas wyprowadzono, prowadzono długimi ulicami. Tylko jedno, co mi utkwiło w pamięci – Niemcy chyba tendencyjnie postawili na którymś balkonie, jak szliśmy, a ja jeszcze wuja spotkałam, tutaj na tej Długiej, który miał tą głowę obandażowaną...
- Czy to był ten wuj, u którego byliście na Żoliborzu?
Nie, to był inny, ja miałam bardzo dużą rodzinę w Warszawie. […] I ten wuj, który biegał też jak obłąkany, bo szukał żony i dwojga małych dzieci. No więc, ja tak z nimi dwoma szłam w tym tłumie, koło nas szli ci różni utykający, a Niemcy złośliwie postawili na balkonie gramofon, który głośno ryczał na cały głos, taką piosenkę niemiecką Es geht alles vorüber, es geht alles vorbei – „Wszystko przychodzi, wszystko przemija”. Chyba chodziło o złośliwość, że – wam się zdawało, że się wam uda, a tutaj się wam nic nie udało.
Doprowadzili nas do Pruszkowa. Ci dwaj moi chorzy poszli gdzieś, to znaczy oni poszli do lekarza. To były hale, to były chyba parowozownie, ponieważ tam były wielkie dół i szyny, czyli tam widocznie zajeżdżały lokomotywy, które trzeba było od spodu reperować, a między tym były [sienniki], na których leżeli ludzie. Ponieważ my, ja i druga sanitariuszka, byłyśmy w tych białych kitlach, byłyśmy jakoś blisko bramy, której nie bardzo pilnowali, to znaczy nie mogłyśmy wyjść na zewnątrz, tylko mogłyśmy wyjść na takie poletko, które było między tymi torami, tam były pomidory, myśmy je zrywały i dawałyśmy ludziom, ludzie chcieli pić, nic nie było, dzieci płakały. Potem nas z tego Pruszkowa załadowali, nie pamiętam którego, w wagony i wieźli. Stawaliśmy długo na drodze, więc pamiętam, że gdzieś, na którymś postoju, na takiej małej stacyjce, kolejarze zrobili wielką taką popijawę dla tych Niemców, żeby międzyczasie nam podawać jakieś jedzenie.
- Tą popijawę dla Niemców, to jedzenie organizowali Polacy, którzy tam pracowali, kolejarze?
Tak kolejarze. Chcieli odwrócić uwagę, nawet mówili: „Kto może, to niech wieje”. Ale staliśmy w gołym polu, ja wyskakiwać nie mogłam, tutaj było kilku rannych i ten mój portrecista, i mój wuj, przecież nie mogłam ich zostawić rannych. Dowieźli nas do Opoczna, gdzie przesiedzieliśmy cały dzień, dziwiłyśmy się, że może słońce świecić, że może być jasny, normalny dzień, luzie normalnie chodzą, to chyba był dzień targowy, bo było mnóstwo ludzi, ludzie kupowali różne rzeczy.
Ja pamiętam, z tą drugą sanitariuszką Staszką, ona nie była na Długiej 7, tylko ona była albo u Świętego Jacka, gdzie też był taki szpitalik, albo był w takiej restauracji, która miała taką nazwę „Pod Krzywą Latarnią”, i ta Staszka...
- A jak ona się nazywała, pamięta ani?
Ona nazywała się Staszka Rynkiewicz. Kupiłyśmy [chleb], razem uzbierawszy te miedziaki, które miałyśmy, bo myśmy przecież były bez torebek, bez niczego, tylko ja miałam zeszyt, bo miałam taką sukienkę, nawiasem mówiąc z parawanu mi mama uszyła, bo przecież niczego nie miałyśmy, raz się straciło w Stryju wszystko, a drugi raz co się miało, to wszystko w czasie Powstania [straciliśmy], tylko zdjęłam złoty pierścionek i zegareczek, i to włożyłam do kieszonki i zapięłam agrafką, i to mi zostało.
Myśmy kupiły bochenek czarnego chleba, jeszcze ciepły, i myśmy po połowie ten chleb zjadły. Że myśmy po takiej głodówce, bo przecież to była głodówka, ten miesiąc, że nie dostałyśmy skrętu kiszek, to zdumiewające. W szpitalu nam podziękowano, powiedziano: „Moje panie, tutaj już jest fachowa opieka, bo szpital jest przygotowany, a poza tym tutaj jest kilku lekarzy z waszej grupy, więc wam dziękujemy. Was gdzieś umieszczą”.
Potem ja z tą Staszką dostałyśmy się do takiej babci, która miała blisko kościoła taką chałupkę, jestem pewna, że to było pożydowskie mieszkanie i tam byłam chyba dwa miesiące. Ponieważ przez państwa Zaborskich skomunikowałam się, gdzie jestem, przyjechała po mnie mama.
- Ale to już była miejscowość, nie Opoczno tylko…
To już była Przysucha. Przyjechała po mnie mama i akurat tego dnia jak mama przyjechała i ta gospodyni dała mamie coś gorącego do picia, zaczęli się dobijać Niemcy. Ale jeszcze nie powiedziałam, że nasz domek był blisko kościoła i blisko posterunku policyjnego i w nocy któregoś tam dnia, zaraz po naszym ulokowaniu się (a u tej babci mieszkała jej córka z synkiem, którzy też z Warszawy przyjechali) zaczęła się strzelanina, bo okazało się, że chłopcy z lasu przyszli i zaatakowali ten posterunek i wtedy córka tej gospodyni do nas powiedziała: „Uciekamy!”. Przez uliczkę i przez te kościelne ogrody poprowadziła nas, ona sama z dzieckiem i my dwie biegłyśmy, bo ona z kolei miała ciotkę w sąsiedniej wsi, przeczekałyśmy tam dwa dni.
Od tego czasu w Przysusze zaczęły się bombardowania okolicznych lasów, bo chłopcy atakując ten posterunek, zdradzili się, że są blisko, i zaczęło się wtedy masowe bombardowanie lasów okolicznych. Jak mama po mnie przyjechała, jakieś dwa miesiące później, to musiał być październik, przyszli, zaczęli się dobijać Niemcy. Ja i koleżanka schowałyśmy się pod łóżko, córka gospodyni także, tylko ta moja mama, starsza osoba i ta babcia staruszka były i wpuściły Niemców. „Chodźcie kopać rowy”. – „Ale tu młodych ludzi nie ma”. Jeszcze moja mama zarzuciła na nas jakąś zwisającą pierzynę, żeby nie było widać, że my tam siedzimy, i tą jedną moją mamę wtedy zabrali na kopanie tych rowów.
Muszę powiedzieć, że ta babuszka była bardzo dobra, bo jak ta moja mama wróciła taka zziębnięta, był śnieg wtedy, dała mojej mamie jakąś zalewajkę do wypicia, żeby się rozgrzała i ceberek z gorącą wodą, żeby wymoczyła nogi, to była bardzo dobra babcia. Babcia potem siadła i powiedziała tak: „Pani, ja już dwie tu żywię, trzeciej nie mogę żywić. Nie możecie tu zostać”. Mama powiedziała do mnie: „To wracamy do Podkowy Leśnej”. Staszka została u tej babci, potem oczywiście spotkałyśmy się z mamą, to była straszna podróż, nie wiem, gdzieś jechałyśmy jakąś kolejką, jakieś Odrzywoły po drodze były, jednym słowem, potem dojechałyśmy kolejką, nie wiem do jakiej miejscowości, ale trzeba było biec przez ostrzeliwane pole, gdzieś z Raszyna strzelali, ja nie miałam sił po tych kilku miesiącach zalewajek (i w ogóle podczas Powstania się nic nie jadło), byłam strasznie słaba, nie mogłam biec, mówiłam: „Mamusia, idź, a ja tu zostanę”. Mama mnie prosiła: „Chodź, bo jak biegniemy za innymi, to trafimy, a tak to ja nie trafię nigdzie”. Tu już dobiegłyśmy do którejś stacji EKD, ale jaka to mogła być stacja, już nie pamiętam, ale do którejś stacji, oczywiście nie początkowej, czyli to była chyba jakaś czwarta od początku, bo już spokojnie można było wsiąść w kolejkę. Zajechałyśmy do Podkowy, gdzie już było bardzo dużo warszawiaków i oni nawet powiedzieli: „Już tu, proszę państwa, nie ma miejsca”. To była willa mojego wuja, niedokończona, ale tam już była moja ciocia, przed nami się dostała, która też przez Pruszków przeszła, też jej nie chcieli wpuścić, ci biedni warszawiacy, którzy tam byli, ale ciocia powiedziała: „Proszę państwa, ale to jest jednak mój dom”, więc wpuścili ciotkę. Myśmy tam zostały. Zaraz na drugi dzień poszłam, zameldowałam się do EKD, które dyrekcję ulokowało w Podkowie, bo tu mieszkał naczelny dyrektor, miał swoją willę, zresztą trzech dyrektorów było i wszyscy tu mieszkali.
- Czy to byli Polacy, czy Niemcy?
To byli Polacy. EKD było przed wojną spółką belgijsko-polską, jeździły pociągi, wszystkie belgijskie.
- Proszę powiedzieć pełną nazwę EKD.
Elektryczne Koleje Dojazdowe.
- Zanim będziemy kontynuowały, mam jeszcze prośbę, żebyśmy wróciły do Powstania. Mówiła pani o głodzie. Proszę powiedzieć, jak państwo organizowaliście w szpitalach żywność? Tych pacjentów jakoś karmiliście, skąd to jedzenie mieliście czy picie, jak to było zorganizowane?
Jeżeli chodzi o Bożego Jana to było wszystko przygotowane.
- Czy pamięta pani, przy jakiej ulicy był szpital Jana Bożego?
Na Muranowskiej.
- Czyli tam było wszystko przygotowane wcześniej.
Było znakomicie wszystko przygotowane, ale za wcześnie zaczęli ostrzeliwać. O ile pamiętam, to pierwszy ostrzał i zbombardowanie tych biednych obłąkanych, to był 7 sierpnia.
- A na Długiej jak było z żywnością? Wiemy, że leków nie było żadnych.
Tam było już strasznie. Trochę ludność przynosiła, ale potem ta ludność, przecież Stare Miasto było cały czas bombardowane przez te „krowy”, te elektryczne miotacze min. Pamiętam taką młodą osobę, która nam przynosiła jakieś gorące zupki dla tych chorych, jakieś rosołki, przez kilka dni, a po kilku dniach ją przyniesiono, ona była tak strasznie poparzona, bo te miotacze od razu miotały ogniem, ona była tak strasznie poparzona. Wtedy to już było rzeczywiście okropnie.
Z wodą były straszne problemy, nie było dla chorych. O tym się nawet myśleć nie chce i człowiek stara się zapominać te okropności. Najtragiczniejsze było to, że ci, którzy nie wyszli, bo nie mogli, myśmy nie mogli ich wynosić, jak nas wypędzano, więc ci, którzy musieli leżeć lub ci którzy się ukryli, bo myśleli, że się uratują, wszyscy zostali zastrzeleni.
- Czy wśród tej ludności cywilnej, która was wspierała w czasie Powstania, były też jakieś inne narodowości, nie tylko Polacy, czy zetknęła się pani z jakimiś?
Pamiętam, że jak byłam u Bożego Jana, to zobaczyliśmy w pewnej chwili biegnących w naszym kierunku, w pasiakach – „O, więźniowie wracają”. A ktoś potem powiedział: „To są Żydzi z Getta”. Potem, nie przypominam sobie, czy oni zostali przebrani w szpitalne ubrania, tego nie pamiętam. Tylko mówili, że to są z „Gęsiówki”.
- A w czasie Powstania miała pani jakiś kontakt z najbliższymi?
Nie.
- Proszę, teraz kontynuujemy pani pobyt w Podkowie Leśnej. Jak się pani zgłosiła do EKD do pracy? Czy pamięta pani, jaki to był rok i miesiąc?
To był 1944 rok, czyli to musiał być październik czy listopad. Mimo że nie byłam długoletnim pracownikiem EKD przedtem, bo zaczęłam pracować tam w 1943 roku, bardzo serdecznie, co prawda taka młodzież trochę ze mnie pokpiwała, zresztą od początku trochę ze mnie pokpiwali, bo ja miałam ten lwowski akcent, a poza tym na tych „wasserzupkach”, które nam z litości dawano, ja okrutnie spuchłam, takie miałam straszne brzuszysko, a przecież nie miałam się w co ubrać, więc ktoś mi dał jakąś spódnicę i sweterek, więc ja rzeczywiście wyglądałam jak w pończosze, jak piłka w pończosze. Ponieważ znalazłam się w tym domu mojej cioci, choć to była niewykończona willa, i mieszkało tam bardzo dużo osób, ta wygódka w ogrodzie była wiecznie zapchana. Mieszkałam w takim lasku, więc kawałek było do tego EKD, które w kilku willach się rozmieściło, w jednej z bocznych ja pracowałam do 1947 roku, kiedy wyjechałam do Wrocławia od wujostwa do stryjostwa. Tam od razu też miałam pracę.
- I co dalej? Do Wrocławia się pani udała?
Tak, zostałam przyjęta na pierwszy rok anglistyki, dostałam nawet nieduże stypendium, nie pamiętam, w jakiej kwocie, od razu dostałam też pracę. Pracowałam w takiej firmie, która się nazywała „Budowa Pieców Przemysłowych”. To były te wielkie kominy i tam pracowali ci specjaliści.
- A gdzie panią zastał koniec wojny, czyli maj 1945 roku?
Pamiętam. Mieszkając w [Młochówku], w tej Podkowie Leśnej, na takiej krawędzi lasu, widzieliśmy przez okna na koniach jadących Rosjan. Jeszcze nie był ogłoszony koniec wojny, zaraz kiedy oni weszli do Warszawy?
- Warszawa została wyzwolona 17 stycznia.
Tak, i właśnie ci jechali na koniach i pytali: „Czy widzieliście tu Niemców?”.
To była zima, to było jeszcze przed tą Warszawą, a godzinę przed nimi uciekali na motorach jacyś Niemcy, też o coś pytali, o jakąś drogę. Więc to byli ci Rosjanie, było słychać walki, strzelanina. Potem mój kuzyn, syn tej ciotki – to był chłopak gimnazjalny, miał jakieś 17 lat – powiedział mi: „Chodź pójdziemy, zobaczymy, jak to wygląda”. Jak zawsze trochę bezmyślnie młodzież, powędrowaliśmy z Podkowy do Brwinowa, pamiętam śnieg i te wszędzie leżące Panzerfausty, jakieś trupy, dużo sprzętu wojennego. Doszliśmy do Brwinowa, szybko wracaliśmy, bo szybko się robiło ciemno, żeby po ciemku nie iść, mimo wszystko było niebezpiecznie. Niemcy się jeszcze włóczyli i Rosjanie. Wróciliśmy z Brwinowa, wiecznie była strzelanina, w pewnym momencie cały firmament zrobił się czerwony, okazało się, że w Karolinie Niemcy mieli składy amunicji i to wysadzili, to było okropne. W międzyczasie, zaraz po Powstaniu, jeszcze Rosjan nie było i mój wuj zapłacił jakimś Niemcom, nie wiem ile, ale dużo im zapłacił, żeby zawieźli go na Nowogrodzką, gdzie mieszkali, gdzie mój wuj lekarz...
Tak po Powstaniu, to jest 1944 rok. [...] Wuj miał w piwnicy zamurowaną całą aparaturę medyczną, aparaty rentgenowskie i inne. Jak przyjechał, to już było splądrowane, czyli wcześniej musieli tam być jacyś Polacy przed wujem. A samo mieszkanie – bomba wpadła do mieszkania, to była Nowogrodzka 12 i ta bomba nie wybuchła, tkwiła w suficie, owinięta w szlafrok mojej cioci; to właśnie jest historia rodzinna, że właśnie była w tym szlafroku i nie wybuchła, ale też było już rozszabrowane mieszkanie, tylko zdjęcia porozrzucane po podłodze, chyba tam nawet na podłodze palili ognisko.
- A jeszcze wracając do Powstania, jakie były nastroje ludności, pani była w szpitalach, czyli tam gdzie Powstańcy ranni, ludność cywilna ranna, a jak otoczenie reagowało na Powstanie?
Będąc na Długiej, to się tak nie spotykałam z tym, ale tutaj jak już byłam na tej kolejnej, to rzeczywiście, czy trzeba było przynieść wodę jakąś, czy coś użebrać do jedzenia, a byłyśmy w tych białych kitlach i widziałyśmy tych ludzi siedzących z dziećmi, domy zniszczone, to muszę przyznać, że wiele nieprzyjemnych opinii się słyszało: „Chciało wam się zabawić, to macie. Całe miasto zniszczyliście”. Wtedy to się słyszało, ale nie powiem, żeby dużo tego było, ale niestety to się pamięta.
- Teraz zakończenie wojny, kiedy pani wyjechała do Wrocławia?
W 1947 roku.
- Aha, a w czasie zakończenia wojny była pani w Podkowie Leśnej.
W Podkowie. Przypominam sobie ogłoszenie w maju. Ktoś wpadł do naszego biura, ktoś z konduktorów, bo kolejka jeździła, dojeżdżała wtedy do Opaczy, i powiedział: „Ogłosili koniec wojny!”. Wszyscy szczęśliwi, wobec tego myśmy, byłyśmy bądź co bądź młodymi osobami, też tam pracowały takie koleżanki młode, wszystkie, czym prędzej wyszłyśmy z tego biura. Pamiętam, poszłyśmy do lasku, usiadłyśmy i zaczęłyśmy sobie opowiadać, co teraz będzie można zrobić, jak urządzić się, jak ułożyć sobie życie i przede wszystkim, gdzie są wszyscy nasi najbliżsi, ja, że może mój ojciec się znajdzie, że siostra się znajdzie.
Jedną siostrę i jednego brata.
- Aha, bo mówiła pani, że z siostrą była pani w Warszawie.
Tak, a brat nie chciał się ruszyć ze Stryja, bo powiedział, że tam ma placówkę i tam musi być.
Brat potem, ponieważ dali mu znać, on został w naszym mieszkaniu ze swoim kolegą, a to były bliźniacze domki, w sąsiednim mieszkaniu mieszkali Ukraińcy, to zresztą był przedtem niemiecki domek, bo u nas w okolicy dużo Niemców mieszkało, tam było bardzo dużo kolonii niemieckich, w ogóle dookoła Stryja były wsie takie jak Wenseldorf [?], jakieś inne, po prostu czysto niemieckie, w Stryju była czysto niemiecka szkoła, we Lwowie było gimnazjum czysto niemieckie, a w naszej klasie, tak jak mówiłam, było siedem Niemek, moja serdeczna przyjaciółka to była Wilma Gertz, tak to się stało.
Tak. Dali bratu znać, że ci Ukraińcy mówili między sobą, że jutro tych Robakowskich weźmiemy. Tymczasem jak myśmy wyjechali, to do naszego mieszkania sprowadziła się moja koleżanka z kolejarskiej rodziny, której mama była z pochodzenia Rusinką, z takiej dobrej, szanującej się ruskiej rodziny, a myśmy mieszkali na skraju miasta. Jak to powiedzieli, to mój brat z kolegą na piechotę przez pola uciekli. Do Lwowa było siedemdziesiąt kilometrów, czyli do Mikołajowa było jakieś trzydzieści kilometrów, nie pamiętam. Poszli na piechotę, tam w tym Mikołajowie był zerwany, wysadzony most, tam w Mikołajowie znali sędziego Wyłyczkę, który był starorusinem. Starorusini to są ci, którzy nie chcieli Ukrainy, tej mordowanej Ukrainy i oni u tego sędziego Wyłyczki, ponieważ mieli [starte] nogi, w stodole na sianie kilka dni przeleżeli. Już nie pamiętam, jak oni się potem przeprawili przez ten zerwany most, czy przepłynęli jakąś łódką, nie pamiętam.
Trafili do Lwowa, do moich ciotek, które potem były deportowane na tą stronę. Ponieważ już wiedzieli, że mają, a mieli paszporty (jako rodzina podejrzanych, wszyscy musieli za czasów rosyjskich mieć przy sobie paszport, a myśmy w paszporcie mieli wpisany taki paragraf, który podawał, że myśmy byli podejrzani politycznie i nam nie wolno było się ruszyć, nie wolno było do Lwowa jeździć), więc oni doszli do wniosku, akurat formował się ten oddział „kościuszkowców” i oni się zgłosili i poszli do szkoły w Zamościu lub Lublinie, nie pamiętam. Potem po tej szkole, chyba rok trwała, a potem były te nasze oddziały, które dzisiaj mają niesławną pamięć, że biednych Ukraińców prześladowali na terenach południowych, z tym że on mówił, że owszem, oni się chowali przed jakimś, gdzieś w jakimś dworze, gdzie cała ludność polska chowała się i ci właśnie żołnierze barykadowali się na noc przed Ukraińcam – były straszne mordy.
Brat się uratował. Bardzo szybko, ponieważ wojna się skończyła, on się zgłosił, że chce iść na uczelnię i rzeczywiście tych, którzy chcieli iść na uczelnię, wypuszczali, i szczęśliwie brata zwolniono...
- I przyjechał do Warszawy?
Nie, do Wrocławia. Poszedł na politechnikę, skończył, został magistrem inżynierem.
- Proszę nam powiedzieć, pani pojechała do Wrocławia, i tak króciutko jeszcze pani losy i powrót do Warszawy.
Pojechałam do Wrocławia...
- Dlaczego pani pojechała do Wrocławia?
Dlatego że po prostu myślałam, że tam łatwiej dostanę samodzielne mieszkanie, a tutaj bądź co bądź siedziałam wujostwu na głowie, jeszcze do tego na Nowogrodzkiej mieli mieszkanie zniszczone, mieszkali w Podkowie w niewykończonej willi, zresztą bardzo przeludnionej, bo jeszcze bardzo dużo ludzi było. Wszyscy mówili o tym, że we Wrocławiu bardzo łatwo o mieszkanie, a ponieważ we Wrocławiu także kolejny wuj był i pracował, on był inżynierem na kolei i też mówił: „Przyjeżdżaj, to tutaj dostaniesz pracę”.
Z kolei moje stryjostwo, stryj, który był adwokatem, dostali poniemieckie mieszkanie, bardzo skromne, ale wielopokojowe, bo z kolei (ja może tak nieskładnie opowiadam) jak się kończyła wojna, Niemcy postanowili zrobić lotnisko we Wrocławiu, wyburzyli cały plac Grunwaldzki i ta pędzona ludność, o której teraz Niemcy piszą, że Polacy ich wyrzucili, to Niemcy sami kazali im opuścić te tereny, ale w części pobudowali takie baraki obok Hali Stulecia, to była Aleja Zwycięstwa czy jak ją nazwali (po niemiecku to była Möwenweg, bardzo ładnie – droga mew) i tam mieszkał jakiś profesor, było widać, że on był wysiedlony, pewnie z tego placu Grunwaldzkiego. Tam było bardzo ubogo, ale książek było mnóstwo, widać było, że to profesor. W mieszkaniu wujostwa było chyba pięć pokoi, córka wychodziła za mąż i opuszczała to mieszkanie, więc wujostwo powiedzieli: „Zostańcie u nas, ochronicie mieszkanie, bo trzy dodatkowe osoby”.
Ja, mama, siostra moja, gdzieś w Niemczech, no i brat. Także my zamieszkaliśmy tam naprzeciwko stadionu, a naprzeciw mieszkała pani Krzyżanowska, matka Wilka.
Dostałam pracę najpierw w tych piecach wysokościowych i tam pracowałam w rachubie i równocześnie studiowałam anglistykę i historię sztuki, potem ich nie skończyłam, dlatego że w 1950 roku wyszłam za mąż, mój mąż chemik mieszkał w Gliwicach, więc pojechałam do niego, po roku była córeczka, mój poprzedni temat pracy magisterskiej został unieważniony przez nowego profesora, pamiętam, że przyszedł profesor Grzebieniowski z Łodzi i nam pozmieniał tematy, dla mnie było już niemożliwością, nie miałam żadnych materiałów, biblioteki wszystkie były we Wrocławiu, miałam maleńkie dziecko, tak że nie zrobiłam dyplomu, mimo że byłam bardzo blisko. W Gliwicach mieszkaliśmy do 1957 roku, w 1956 urodził się mój synek i w 1957 już mąż dostał to służbowe mieszkanie w Warszawie. Zresztą już wcześniej wyjechał tutaj, tylko mieli takie hotelowe mieszkanie ci inżynierowie z Gliwic.
- Czyli mąż służbowo znalazł się w Warszawie, żeby uruchomić zakłady?
Tak, służbowo. Pracował w przemyśle nieorganicznym, był nieorganikiem w Zjednoczeniu Przemysłu Nieorganicznego. Mieszkałam najpierw na Bielanach do roku 1970 i w 1970 tu przenieśliśmy się, czyli tu mieszkam czterdzieści lat.
- Jeszcze jedno pytanie. Czy pani była represjonowana, czy pani odczuła jakieś skutki swojego udziału w Powstaniu, już po wyzwoleniu mieszkając w naszym kraju?
Właściwie nie. Jeżeli mi nawet proponowano w pracy, bo ja cały czas pracowałam zawodowo, [odpowiadałam]: „Nie, nie” – cały czas, bo były maleńkie dzieci. Powiedzmy, nieśmiało proponowano zapisanie się do partii czy tych młodzieżowych [organizacji], to ja zawsze odpowiadałam: „Nie, bo ja nie mam czasu”.
- Czy chciałaby nam pani na zakończenie powiedzieć coś o Powstaniu, czego wcześniej pani nie mówiła, czy coś, co leży pani na sercu i chciałaby pani się tym podzielić?
Rzeczywiście byłam zdumiona tym całym bohaterstwem, ale dużo osób i z rodziny, i z tych moich koleżanek, krótko znanych zresztą, zostało tutaj w tym szpitalu na Długiej. Potem przychodziły do mnie różne mamy, które dowiedziały się, że ja byłam na Długiej, pytały o swoje córki, ale to też były imiona tylko, nie znało się nazwisk. Nikomu nie mogłam pomóc.
Żal było miasta, ale potem też widziałam Wrocław bardzo zniszczony, to była wojna i tak sobie tłumaczyłam. Dziękowałam Bogu, że wyszłam obronną ręką. Po Powstaniu długi czas miałam klaustrofobie i chyba do dzisiaj to mam, bo pamiętam, że jak byłam na Długiej i wyszłam na chwilę, żeby odetchnąć świeżym powietrzem, akurat leciał samolot niemiecki, zniżył się tak, że było widać siedzącego lotnika i ktoś mnie natychmiast wciągnął za fartuch, powiedział: „Idiotko, stoisz na środku, a on mierzy, jak widzi taki cel”.
To długo miałam i chyba mi to jeszcze zostało w pewnej mierze. Rozpacz była tak jak u wszystkich, rozpacz po bliskich, po tych tysiącach młodzieży, przecież najbardziej pozytywna młodzież zginęła, mój bliski kuzyn był w Batalionie „Kuba”, ich dowódca wysłał ich z rewolwerami na fort, gdzie siedzieli Niemcy, oczywiście wszystkich zabili, strzelali jak do kaczek.
Dwadzieścia cztery. Na politechnice studiował, bardzo zdolny chłopak i ci jego koledzy, których też znałam, leżą w kwaterze „Kuby”. Leży Świderski, Koziebracki, Glinka i inne nazwiska, wszystkich tych chłopców znałam.
Ale potem się wszyscy wzięli do pracy i to było budujące, jak człowiek widział, że miasto może żyć, były sprzeczki, czy stolica będzie przeniesiona do Łodzi, przecież niemożliwe, żeby tutaj na tych gruzach coś odbudowano, a Łódź jest cała. Jakoś się układało, chodziliśmy odgruzowywać, powstały szkoły, te szkoły pierwsze, to też pamiętam, jak we Wrocławiu było, ale i tutaj w Warszawie; ławek nie było, były zbite szyby, jeżeli w ogóle coś zostało, przynosili ze sobą jakieś siedzonka. Nauczyciele bardzo dużo robili, koniecznie, żeby tą młodzież podciągnąć, zresztą robili to też w czasie okupacji.
- Bardzo pani dziękuję za te wspomnienia.
Przykro mi, bo niewiele umiałam powiedzieć ciekawego i chyba trochę plątałam wszystko, ale powiem szczerze, staram się zapomnieć o tym, ciągle widzę tych biednych obłąkanych, tych szarych ludzików biegających z tymi czarnymi ranami, bo krew zmieszana z tym kurzem była całkiem czarna. Widzę tych moich biednych, którzy tam zostali i rozstrzelano ich wszystkich. Zabito ich wszystkich.
- Bardzo dziękujemy. Wiemy, że dla pani są to bardzo trudne rozmowy.
Trudne, muszę powiedzieć, że nie wiem, opieka boska, uniknęłam tego wywozu do Rosji, które wiecie z lektury, jakie straszne było. Ja to wiem od rodziny, od taty, który potem przyjeżdżał do Polski, już w 1945 roku była aresztowana moja szwagierka Zosia Wartalska z mamą, one zostały w Stryju i Zosia pracowała przy stacji nadawczej i tam ją namierzyli, też siedziała najpierw w więzieniu, aresztowana przez NKWD, gdzie przeszła ciężkie zapalenie płuc, była rok młodsza ode mnie, czyli wtedy miała 21 lat.
Potem była z gułagu do gułagu przerzucana, do Polski z matką wróciły w 1956 roku, matka bardzo szybko umarła, a była za kołem polarnym w Ust-Port, to było ujście Jeniseju. Jak już dostała ułaskawienie i mogła wracać, to nie mogła się dostać do Rosji centralnej, tylko trzeba było (bo Jenisej w ogóle zamarza i tylko przez miesiąc kursują statki, żadnych samolotów nie było) dostać się na te statki, kiedy koczowały całe tłumy wzdłuż wybrzeży, było bardzo trudne, więc matka zgłosiła się do opieki, do takiego
rebionka u takich Rosjan, którzy przyjeżdżali tam na roczne kontrakty, bardzo dobrze im płacono, przyjeżdżali, żeby zarobić i wytrzymywali tam tylko rok i jako opiekunka tego dziecka dostała się na statek z nimi, zresztą też z przygodami, dostała się do Moskwy. Ci Rosjanie koniecznie chcieli, żeby została: „Babuszka, zostań z nami”. Ten syn bardzo ją polubił, a obydwoje byli inżynierami i pracowali...
Udało jej się skontaktować z córką, Zosia w międzyczasie już dotarła do Lwowa, taka schorowana, zaczęła pracować w fabryce gumianych kaloszy, nic nie miała ciepłego, były te straszne mrozy. Dowiedziałyśmy się, że znajomy naszych znajomych dostał zgodę na wyjazd do Stryja. Daliśmy jakieś pieniądze, żeby Zosia kupiła sobie tam jakieś palto czy też Zosia wiozła, w każdym razie [pieniądze] na palto, żeby miała coś ciepłego. Jak wracała (chyba na nocne zmiany pracowała) z pracy, było jeszcze ciemno, rozebrali ją, zabrali jej ten płaszcz i w sukience poszła na swoją kwaterę. Potem dostała się do Stryja. Na wszystko trzeba było mieć zezwolenie, na przejazd koleją.
- W którym roku wróciły do kraju?
W 1956, bardzo chore i matka zaraz umarła, a Zosia była bardzo dzielna i była bardzo religijna, i to jej pomogło, biedaczka zmarła pięć lat temu na nowotwór, mieszkała w Gliwicach.
Warszawa, 28 października 2009 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna