Tadeusz Miller „Tygrys”
Tadeusz Miller.
- Ile pan miał lat w czasie Powstania?
Szesnaście.
Na Woli. Ulica Długosza, Młynarska, cmentarz ewangelicki, Karolkowa. No później wycofaliśmy się aż na Senatorską do galerii Luksemburga. Tam nas Niemcy okrążyli.
- Czy pan pamięta wybuch II wojny światowej?
No naturalnie, tak.
- Jak pan zapamiętał 1 września?
Naloty. Akurat 1 września babci sklep zbombardowali, spalił się.
Na [Wolność] w Warszawie. Nie było wesoło. Dużo ludzi było rannych, spaliło się dużo domów, a Niemcy bez przerwy bombardowali Warszawę.
- Czy pan przed wojną zdążył nasiąknąć taką atmosferą odzyskania wolności?
Tak, przed wojną należałem do harcerstwa, od 1927 roku, do „setki”, to była szkoła na Lesznie.
- Na Lesznie, w którym miejscu?
Róg Leszna i Wroniej, bo to tak w narożniku.
- W harcerstwie mówiło się coś o obowiązku służenia ojczyźnie?
Ależ naturalnie. Nasze nauczycielki to Boże kochany, uczyły dziewcząt od razu pierwszej pomocy, zastrzyki.
- Jeszcze przed wojną, w podstawowej szkole, tak?
Tak. W podstawowej szkole. Taka pani Górnicka była, patriotka, po wojnie ją aresztowali, siedziała w więzieniu, już nie żyje.
- Czy pan sądzi, że właśnie takie wychowanie w domu, w szkole, wpłynęło potem na decyzję?
Szkoła tak, szkoła wpływała na to, tak.
- Czy w czasie okupacji chodził pan również do szkoły?
Tak, chodziłem do szkoły [zawodowej przy ulicy Brackiej 18, jubilersko-grawerskiej], a w 1942 roku już zawiązało się harcerstwo, takie potajemne, do którego już należałem w 1942 roku. [Pracowałem z zawodzie brązownictwo-cyzelerstwo w Warszawie przy ulicy Tyszkiewicza].
- Jak to się stało, że pan się dowiedział i wstąpił do harcerstwa?
Koledzy mnie wciągnęli po prostu. Już ta komórka powstała, zaczęła się organizować, zaczęło coraz więcej kolegów przybywać.
- To byli ci sami koledzy, którzy byli z panem w harcerstwie przed wojną?
Nie, część ich była. Część, dlatego że Niemcy zabrali tą szkołę, w której żeśmy się uczyli, zajęli ją, a nas przenieśli na Młynarską do szkoły. To już była inna szkoła i przybyło kolegów z innych dzielnic Warszawy.
- Pan mieszkał na Woli, tak?
Tak.
Najpierw mieszkałem na Wroniej, ale po śmierci mamy przenieśliśmy się z bratem do babci na Długosza. Na Długosza mieszkaliśmy już do końca, do Powstania.
- Czy pan odczuł różnicę w warunkach życiowych między przed wojną, okresem…
No naturalnie. Po pierwsze nic nie było. Sklepy pozamykane, pieczywa piekarze nie piekli, bo nie było mąki. Dopiero za jakiś czas, rok chyba minął, zaczym się już zaczął szmugiel, ze wsi przywozili jajka, słoninę, zrobił się ten ruch taki, ale początkowo to w ogóle nic nie było.
- To z czego pana rodzina się utrzymywała?
Myśmy mieli trochę zapasów żywności ze względu na to, że z tego sklepu… Babcia przywiozła do nas mąkę, oleje, jakieś inne rzeczy, a resztę to mieliśmy następnego dnia opróżnić ten sklep, ale już nie zdążyliśmy, bo został zbombardowany. Tak że na jakiś czas byliśmy zaopatrzeni.
Na początku, tak.
- Jak wyglądało to konspiracyjne harcerstwo? Jakie zajęcia były?
Przede wszystkim szkolenia. Szkolenia, szkolenia, szkolenia. Oprócz szkoleń były i inne zadania, taka akcja „Vis”, akcja „Wilanów”, gdzieśmy stali rozstawieni w Wilanowie. W razie gdyby jechali Niemcy, to się zdejmowało czapkę, koniec akcji, zdejmowało się, machało się w prawo, w lewo, i każdy w swoją stronę uciekał. Poza tym szkolenia po lasach to bez przerwy. Część takich szkleń odbywało się u mnie w domu.
- Dlaczego akurat u pana w domu?
Dlaczego? Dlatego że on stał w połowie w ogrodzie, a połowa na zewnątrz. Tak w cichym miejscu, oddalony od budynków, w ogrodach takich. Tak że łatwo tam było wejść, że nikt nie widział, i te lekcje tam się odbywały. Zawsze jeden z kolegów stał w ostatnim pokoju. W sypialni było okno, które wychodziło na Tyszkiewicza i Długosza, i tam zawsze jeden stał i patrzył, czy przypadkiem Niemcy nie jadą. No i raz przyjechali, dwa samochody Niemców. Zaczęli walić kolbami w drzwi, aleśmy otworzyli, już mieliśmy przygotowaną taką ścieżkę ucieczki. Otworzyliśmy okno do ogrodu, między krzakami, przeskoczyliśmy przez parkan, i do Młynarskiej ogrodami, bo tam same ogrody naokoło były. Strzeleckich, Bortnowskich ogrody. Okazało się, że się Niemcy pomylili i do innego domu zajechali, a szukali takiego studenta, który tam zdjęcia robił, jego akurat nie było, w drugim budynku takim.
- Było ćwiczenie z ewakuacji.
Tak, przy okazji.
- Na czym polegała akcja „Vis”?
[Polegała na obliczeniu opuszczających Warszawę Niemców]. Myśmy tylko stali w obstawie takiej, że jakby Niemcy jechali, to trzeba było dać znać, żeby oni mogli wycofać się.
- To były szkolenia z bronią? Czego tam was uczono?
Uczono alfabetu, spostrzegawczości, takie podstawowe rzeczy. Mieliśmy dużo roboty w terenie. Mapy robiliśmy takie dokładne, gdzie kamyk, gdzie krzyż jakiś, bardzo dokładne mapy okolicy Warszawy, to też zajęło dłuższy czas. Szereg różnych rzeczy. W tej chwili opowiadać to byśmy musieli z pół godziny o tych różnych takich naszych wyjazdach do lasów i szkoleniach. Na linii otwockiej, na linii komorowskiej tu żeśmy też jeździli. Pod Wyszków żeśmy jeździli.
- Ile osób zwykle na takie szkolenie jeździło?
A to różnie, dziesięciu, dwudziestu, nie więcej, bo same dojazdy ciuchciami to jak nas jechało kiedyś dwudziestu, to chłopaki wisieli na stopniach, to było niebezpieczne bardzo. Niemcy powinni się zainteresować taką dużą grupą młodzieży, no, ale…
- Nocowaliście też gdzieś czy to było na jeden dzień?
Nie, na jeden dzień tylko.
- Uczył się pan strzelać, miał pan broń w czasie takich szkoleń?
Przywozili nam broń, ale nie strzelaliśmy z tej broni, tylko po prostu znajomość broni, rozkładać, złożyć, nasmarować, takie podstawowe rzeczy.
A tak, naturalnie, tak. W Powstaniu były jako sanitariuszki. Bardzo dużo dziewczyn zginęło w szpitalach, bo Niemcy personel wypędzali ze szpitali i rozstrzeliwali, a one były w personelu pomocniczym.
- Jak pan sądził, po co się pan szkolił? Czy było jasno powiedziane, jaki jest cel tego waszego szkolenia?
No tak, przecież szykowali nas, że Powstanie wybuchnie, tylko że nie wiedzieliśmy kiedy. I tak się ułożyło, że zła ta komunikacja była, bo Powstanie wybuchło, a myśmy nie wiedzieli wcale. Tak że nie było to tak dobrze zorganizowane.
Tak, ale to w 1941 roku, na początku jeszcze.
- Jak to wyglądało, czy pan to pamięta?
Tak. Był sztandar, i do tego sztandaru harcerskiego…
Nie, na zewnątrz w Michalinie to było. Ciuchcią żeśmy tam dojeżdżali.
- Czy pamięta pan nazwiska swoich zwierzchników czy pseudonimy?
No tak, naturalnie. Dowódcą naszym był, jak on się nazywał… Za chwilę sobie przypomnę. W każdym bądź razie mieliśmy takich zwierzchników, którzy przychodzili nawet na te zebrania, przychodzili tam, kierunek nadawali, co mamy robić i tak dalej. [Tadeusz Szczęsny „Pilot”, Marian Chudoba „Jur”, Janek Zalewski „Babicz”, Stefan Rzepczak „Bursztyn”, Andrzej Narkiewicz „Bambolo”. Drużynowy Jerzy Zboja „Chowłamp”, Andrzej Wojciechowski „Czarny”, Henryk Ryćko „Babicz”].
- Można powiedzieć, że pan czekał na wybuch Powstania?
Wszyscy żeśmy czekali na wybuch Powstania, tak.
- A co pana rodzina mówiła na pana zaangażowanie?
Nie wiedziała w ogóle. Zebrania się odbywały, jak nikogo nie było. Babcia otworzyła skład kupna i sprzedaży metali kolorowych, tak że cały dzień była tam, a mieszkanie było puste, nikogo nie było. Tak że to było dobre do czasu tego przypadku. Już później żeśmy się tam u mnie nie spotykali, już w innych miejscach.
- A lipiec 1944 czy druga połowa lipca? Czy wtedy czuł pan, że coś się dzieje, że to się już zbliża ten okres Powstania?
Tak, dlatego że już w Warszawie takie były wypadki, że tam gdzieś rozbroili Niemca, zastrzelili Niemca. Ja też byłem raz świadkiem na ulicy Wolskiej, róg Karolkowej, takich dwóch facetów stało starszych, w płaszczach, ale widać było, że mają broń pod płaszczami. I akurat szli, żandarmeria, trzech żandarmów szło, i oni tych żandarmów zastrzelili, zabrali broń i uciekli. Uciekli Karolkową w stronę za kościół tam jeszcze dalej, tam była taka remiza tramwajowa, i oni tam gdzieś urzędowali. Tak że było dużo wypadków w Warszawie przed Powstaniem. Już się tak zanosiło na Powstanie.
- Mieliście jakieś alarmy czy jakieś sygnały?
Tak, mieliśmy, nie… Koledzy tak, były rozdzielone, ale to nie zdało egzaminu.
- No właśnie, jak to się stało?
No tak się to stało, że część gdzieś chłopców było na wyjeździe, część porozchodzili się, porozjeżdżali do rodzin i nie można było nawiązać łączności w ogóle. Był taki punkt, w którym wiedzieliśmy, że w razie czego [idziemy na] plac Opolski (na Woli taki był) i tam mieliśmy się spotkać. Nikt z naszej drużyny nie był na tym placu Opolskim, bo ja tam byłem i czekałem.
Tak. Bardzo dużo chłopców szukających swoich oddziałów było na tym placu Opolskim, ale bardzo dużo. I nikt nie mógł nawiązać łączności, wszyscy się rozeszli i próbowali się do innych oddziałów dostać, aby się dostać gdzieś.
- A 1 sierpnia, jak pan zapamiętał ten dzień, jak to wyglądało? Kiedy się pan dowiedział, że Powstanie wybuchło, bez pana jakby?
Tak. No dowiedziałem się, już ludzie mówili, że Powstanie, Powstanie, jeszcze tego Powstania nie było, przed piątą. A o piątej już tu strzały, tam strzały, już wiedzieliśmy, już jeden drugiemu podawał, że Powstanie, Powstanie.
- I wtedy pan poszedł na ten plac Opolski?
Następnego dnia, nie tego. W środę, a Powstanie we wtorek, 1 sierpnia, w środę, cały dzień tam zmarnowałem, ale nic z tego nie wyszło. Ale ponieważ na ulicy Długosza 26, ostatni dom, w ogrodzie zajęli właśnie „Wigry” na stanowisko karabinu maszynowego… I to był wysunięty o jakieś trzysta metrów przed barykadą. A jeszcze zapomniałem powiedzieć, że barykady zaraz zaczęli ludzie budować.
Już pierwszego sierpnia.
- Pan też pomagał przy budowie?
Nie, bo ja szukałem, nawiązać chciałem łączność i cały czas…
- Ta barykada była na jakiej ulicy?
Na Długosza były dwie barykady. Jedna, potem zaraz druga. Tak że pomyślałem, że może się tam przydam. I akurat dobrze trafiłem, bo przyjęli mnie.
- Pan był w „Szarych Szeregach”, tak?
Tak.
- Czy pan wiedział, że ta organizacja, w której pan jest, nazywa się „Szare Szeregi”?
No, to myśmy wiedzieli.
- A czy pan wiedział, że przed wojną były animozje między ZHP a „Wigrami”, czy pan o tym coś słyszał?
Nie, tego się nie słyszało, wtedy jeszcze nie.
Powiedzieli: „Dobrze, przyda się kolega do obserwacji drugiej strony budynku, bo nie mamy obstawy, a od Koła mogą Niemcy zaatakować, i chodzi o to, żeby ktoś tam obserwował”. No i tak się obserwowało, raz tu, raz tu.
- Pan tak tam został już na stałe czy wracał pan do domu?
Nie, tam zostałem na stałe, tak.
- Jak pan był ubrany, kiedy pan wychodził do Powstania, miał pan jakąś broń?
Nie, ani broni nie mieliśmy, mieliśmy tylko opaski i normalne, cywilne ubrania.
- Opaskę dostał pan już tam na tym stanowisku, tak?
Tak.
- Czy pan pamięta nazwisko swojego dowódcy?
Wtedy nie wiedziałem, później, po wojnie się dowiedziałem, to „Wojnicz”, Jerzy Krygier nazwisko, a „Wojnicz” był pseudonim. Został ranny trzeciego dnia Powstania przez głupi przypadek. Dzieciaczek bawił się na skrzyżowaniu Długosza i Tyszkiewicza, na samym środku. Młody, ze trzy, cztery lata miał chłopiec. Akurat szedłem na dół po wodę i widzę, że coś tam… A na pierwszym piętrze, na samym rogu był sztab. I widzę, że na balkonie stoi i krzyczy tam do tego chłopca. Znaczy chłopca jeszcze nie widziałem, tylko gdzieś krzyczy i tak pokazuje ręką. Spojrzałem w tamtą stronę, patrzę, ten mały się tam bawi. A samoloty już poszły z Koła, już szły nad Wolską, na Wolskiej zawracały i zrzucały bomby.
Niemieckie, tak. Bez przerwy bombardowali, co chwilę. Pomyślałem, że dolecę, złapię go i wpadnę do bramy, ale za późno się zdecydowałem, bo to samo „Wojnicz” zrobił. Prędko zszedł na dół i też biegł, i miał krótszą drogę jak ja. Ten chłopiec się przestraszył, wpadł do bramy, bomba upadła, ja upadłem, a „Wojnicz” jeszcze leciał i dostał odłamkami. Jeden odłamek przebił mu płuco i tam gdzieś jeszcze, zaraz go prędko zabrali. Przez takie głupstwo…
No ratował, tak.
- Czy w tych pierwszych dniach były duże walki, czy duży ostrzał był, jak pan to zapamiętał?
Były walki duże, dlatego że Niemcy chcieli rozbić tę słynną barykadę na Wolskiej. Chcieli sobie otworzyć drogę na mosty. Ponieważ nie mogli tej barykady rozbić, chcieli (równolegle szła ulica Górczewska) na Górczewskiej rozbić tą barykadę i Lesznem pójść prosto, ominąć. No i tu się oszukali, bo tutaj cały pic polegał na tym naszym karabinie maszynowym, że jak oni ruszyli, a mieliśmy otwartą przestrzeń, całą Płocką do szpitala i Górczewską, skrzyżowanie z Płocką, wszystko jak na dłoni mieliśmy. I kiedy oni tam ruszyli, nie spodziewali się tego naszego ataku, szli normalnie z boku czołgów. Jak poszła jedna salwa, druga, trzecia, oni zaczęli uciekać, chować się z drugiej strony czołgów, i musieli się wycofać. I wycofali się, już tam nie próbowali, tylko już na Wolską z powrotem i tam tą barykadę. Najgorszy to był piąty dzień, kiedy oni już ruszyli Wolską i Górczewską, i Płocką, i Karolkową (bo doszli już do Karolkowej) i chcieli cmentarze zdobyć, to wtedy największa walka była, [5 sierpnia sobota].
- I ten punkt, w którym pan również był ostrzeliwany?
No tak. On był ostrzeliwany, bombardowany był, ale tak specjalnie nas nie mogli trafić, jakoś nic nam nie zrobili. Dopiero piątego żeśmy się wycofali. Taki był, nazywali go student, on nie był student, to znaczy pseudonimu nie miał „Student”, tylko go tak nazywali, bo czapkę nosił studencką. On był łącznikiem. [Student, pseudonim „Zaręba” Wojciech Blunhof].
Z czwartego na piątego sierpnia dostaliśmy zrzut broni. Jeden pojemnik spadł na Tyszkiewicza, „Wigry”, które go zarezerwowały i ściągnęły, a drugi spadł na Młynarskiej, gdzieś tam podobno koło cmentarza, ale dokładnie nie wiem, gdzie ten drugi spadł. Ten żeśmy przyciągnęli na środek, no i otwierali go.
- Jak wyglądał ten pojemnik?
Okrągły i długi taki.
Dobrze zamknięty, nie mogliśmy go otworzyć w ogóle. Tak że otworzyli go, ale ja już nie byłem, bo za długo to trwało, musiałem iść na posterunek, tak że nie byłem do końca, jak oni otwierali. Tylko „parasolarze” dowiedzieli się, że ten pojemnik spadł tutaj, przyszli, że to dla nich jest zrzut. I już między sobą krzywe kluski. No, ale jakoś doszli do porozumienia, że dali trochę tych rewolwerów i broń. Bo tak, w tamtym pojemniku była sama amunicja, na Młynarskiej, a tu znów sama broń.
- Trzeba było się podzielić.
Trzeba było się podzielić, więc się trochę podzielili. I dlaczego to mówię? Jeden ten rewolwer dostał student, ten łącznik. I biedny przez ten rewolwer zginął. Jak żeśmy się wycofywali, to on zaczął nas osłaniać, zza domu, zza takiego krzaka w tym ogrodzie zaczął strzelać. My go wołamy, żeby już, a on mówi: „Idźcie, idźcie, ja was dogonię”. I dostał w krtań. Dostał w krtań, jak się później dowiedziałem, siostra opatrunek mu zrobiła, bo on leżał i charczał, ona usłyszała. Zrobiła mu opatrunek i musiała się schować do piwnicy, bo Niemcy już tam chodzili. I dopiero po wojnie opowiadała mi jedna z pań, która tam mieszkała, że jak wrócili do Warszawy już po wyzwoleniu, to on tam leżał taki skulony jak sucharek, malutki taki, wysuszony i szczuplutki taki tam leżał. Tak że zginął przez tą broń, że został.
- Czy pan widział ten samolot brytyjski, który tego zrzutu dokonał?
Nie, nie widziałem.
- Ludność cywilna w tym budynku była?
W tym budynku nie, bo to był budynek przed wojną budowany, ale niewykończony. Bez podłóg, bez okien, bez drzwi, z czerwonej cegły, surowy, tak że nie było, myśmy tylko byli. Później, jak już wycofaliśmy się na cmentarz ewangelicki, to do tych piwnic w tym budynku cywilna ludność z tych okolicznych domów się zgromadziła, stamtąd Niemcy ich zabrali.
- Ale tego już pan nie widział?
Nie, tego nie widziałem. To tylko relacja powojenna od tych, co tam byli.
- Czyli właściwie przez pierwsze dni Powstania z ludnością cywilną pan nie miał styczności, nie wie pan, jak oni się tam zachowywali. A wy cieszyliście się, że Powstanie wybuchło?
Myśmy się cieszyli, ale żeśmy się martwili, bo nie było broni i nie był amunicji. My mieliśmy taki jeden dzień, gdzie zało nam amunicji do karabinu maszynowego, i „Wojnicz” poszedł, przychodzi, mówi: „Nie ma. Ale ja spod ziemi wykopię, a przyniosę wam”. I rzeczywiście, po godzinie przyniósł skrzynkę amunicji, pożyczył gdzieś. Pani sobie wyobrazi pożyczyć w czasie takiej zawieruchy skrzynkę amunicji? To cud. No, ale przyniósł i przydała się, bo do końca nam starczyła. Zało do wycofania się, to łącznik przyszedł z rozkazem wycofać się, ale myśmy już nie mieli amunicji, się wycofaliśmy. Ale za czym żeśmy się wycofali, to jeszcze to gniazdo karabinu maszynowego Niemcy chcieli zniszczyć. I puścili przez ogród takich kilkunastu żołnierzy, którzy mieli nas zaatakować właśnie od tyłu i zniszczyć ten karabin maszynowy. Ja zauważyłem ich, że między szklarniami dwoma coś mi tam się poruszyło. A oni przykucnęli, Niemcy, i czekali na moment taki, żeby dalej dojść do naszego budynku i nas załatwić. No to, co robić? Trzeba karabin maszynowy przenieść na dół, trzeba lecieć do sztabu, dawać, żeby przysłali posiłki. No i tak się stało, że ten łącznik właśnie, ten chłopiec, który zginął, ten „student”, poleciał po łączność taką, żeby nam dali obstawę. A ja akurat schodziłem na dół i natknąłem się na oddział inspekcyjny taki, przyszedł. Ale taki zbieg okoliczności, bo oni nigdy nie przychodzili. Akurat na ten moment przyszło kilkunastu tych chłopaków, pokazałem gdzie, poszliśmy na górę, gdzie oni są i tak dalej, oni zeszli na dół i tam gdzieś zajęli stanowiska i czekali na tych Niemców.
Mieli broń, tak, oni byli uzbrojeni. I ten jeden ich dowódca został ze mną na górze, a oni zeszli na dół. No i Niemcy w pewnym momencie ruszyli. Czterech Niemców wyskoczyło i lecą. No idą, idą, ale ten, co ze mną był na górze, denerwuje się, mówi: „Co oni nie strzelają do nich?”. A oni dobrze zrobili, bo oni ich podpuścili bliziutko i dopiero salwę. Zabili dwóch. Dwóch się odwróciło, zaczęli uciekać. Druga partia strzałów, i tych dwóch następnych zabili. A tamci, co byli miedzy szklarniami, wystraszyli się i zaczęli się wycofywać. No i z góry ten z tej „Błyskawicy”, ten oficerek strzelał do nich i oni się wycofali. I więcej już nie próbowali. Tak że odparliśmy taki atak, który na nas był tylko skierowany.
- Broń od tych zabitych się zabierało?
Tak. Od razu zabierali. Jeszcze tamci uciekali, jak ci już broń zabierali, lecieli, tak.
- A proszę powiedzieć, na czym konkretnie polegało pana zadanie?
Moje zadanie polegało w pierwszym rzędzie na obserwacji tyłu budynku, właśnie przed takim atakiem od strony Koła. To było pierwsze, a drugie to takie jak był wolny czas, nic się nie działo, to amunicję się nabijało w taśmy, przygotowywało się do karabinu maszynowego, żeby już były. Co dziesiąty świetlny pocisk się wstawiało.
Tak, chodziłem, bo niedaleko był mój dom zaraz, też w ogrodzie, dwie posesje dalej.
- Czy pan spotykał cywilów, ludność cywilną przez ten czas, jak pan tam był na Woli?
Przeważnie byli pochowani [ukryci], czasem mężczyźni wychodzili.
- Coś mówili do pana, pytali, jakie reakcje były?
Nie, nie było czasu, nie było kiedy.
- I potem, to był 6 czy 5 sierpnia?
Piąty.
- Wycofywaliście się gdzie?
Dostaliśmy rozkaz wycofania się na cmentarze, na cmentarz ewangelicki na Młynarskiej. Tam żeśmy tyłem, ogrodami się dostali do sióstr zakonnych, tam była willa sióstr zakonnych i tam też taki sztab był, jakiś oddział był, ale nie pamiętam, co to był za oddział.
- Ale to nie był sztab związany z „Wigrami”?
Nie. I też się szykował do przeskoczenia Młynarskiej na cmentarz. Tam żeśmy musieli poczekać, nie mogliśmy przeskoczyć, bo Niemcy już zabrali barykadę na Młynarskiej i tam ustawili karabin maszynowy, i całą Młynarską tak ostrzeliwali, że nie można było przeskoczyć. Więc musieliśmy poczekać. W międzyczasie ze Stawek na koniu przyjechał łącznik z rozkazem wycofania się, jeszcze dodatkowo. Potem za jakieś dwadzieścia minut drugi łącznik na koniu, chyba ze Starówki, nie wiem, ten drugi skąd przyjechał. Dostał odpowiedź i też odjechał. I zaraz żeśmy przeskakiwali na drugą stronę. Udało się, nikt nie zginął. Myśmy przeskoczyli, tamten oddział cały przeskoczył tych chłopaków, udało się. Ale później był atak na cmentarz, jak Niemcy już pozabierali Młynarską i tu Długosza, to wszystko było [zajęte], Niemcy już byli, to próbowali się dostać na cmentarz. Oblecieli cmentarz naokoło, ustawili Niemców z granatami, przez ten parkan najpierw rzucali granaty, a z moździerza ostrzeliwali cmentarz.
- To pan był jak w pułapce, tak?
No tak. Byliśmy jak w pułapce. Ale akurat miałem kolegów dwóch w „Parasolu”. Poszedłem tam, myślałem, że… Bo „Wigry” już miał rozpuścić wszystkich tych, którzy nie mają broni, chłopców, rozpuścić do domu albo na Starówkę, żeby się przebijali, a najlepiej żeby wyszli z Warszawy. No, ale wyjść z Warszawy, jak wyjść? Nie taka prosta sprawa. Więc chcieliśmy się dostać do innego oddziału.
- Nie myślał pan o tym, żeby wyjść, ani żeby wrócić do domu?
Nie. Ale nigdzie nie chcieli nas przyjąć, bo nie było broni. Jak zdobędziecie broń, proszę bardzo. Możecie chodzić z nami, ale nie przyjmiemy, bo nie macie broni. No i spotkałem kolegę jednego, co był w „Zośce”.
On się nazywał Karol Szajbuch. Jego też przypadkowo tylko przyjęli, też początkowo nie chcieli go przyjąć, ale ponieważ tam gdzieś skombinował karabin z I wojny światowej, jednostrzałowy, wyższy jeszcze od niego, z bagnetem, to go przyjęli. On się wstawił za nami i mieli nas szóstego rano przyjąć do „Zośki”. Ale jeszcze piątego na cmentarzu ewangelickim, jak Niemcy zaatakowali ten cmentarz, myśmy byli na cmentarzu już wtedy, chciałem się dostać do tych kolegów, porozmawiać jeszcze [z ludźmi] z „Parasola” i wyszedłem z cmentarza. Cmentarz miał wybite takie dziury, tam było przejście do domu starców na Karolkową do barykady, też takie było rozwalone miejsce. Spotkałem dwóch Powstańców z „Parasola”, zacząłem z nimi rozmawiać, a oni chwilę odpoczywali, postawili karabin maszynowy przed murem takim. Pytają się, ja im powiedziałem: „Wigry” – stąd żeśmy się odsunęli. „A tak, myśmy słyszeli, tam już nie ma posterunków, tylko tutaj, na cmentarzu”. No i naraz wpada łącznik przez tą dziurę w wybitym parkanie, że Niemcy atakują od Koła. No to te chłopaki za karabin maszynowy, ja złapałem za skrzynkę z amunicją, pomagam im, i polecieliśmy na ten cmentarz. Ustawili ten karabin na wprost bramy, a brama była otwarta zawsze. Jak myśmy lecieli, to widzieliśmy, jak ci Niemcy przelatują. No i za chwilę dwóch Niemców z dwóch stron wychyliło się i zaczęło strzelać. No i ci dali serię jedną, drugą, wykończyli tych Niemców. Następnych z karabinem maszynowym się rzuciło dwóch szwabów na środek tej bramy, jedna seria, jednego ten obsługujący karabin maszynowy na miejscu zastrzelili, a drugi był ranny. [Obsługi karabinu maszynowego nie udało się ustalić]. Dwóch Niemców wyskoczyło, złapało go, chciało go pociągnąć. Krótka salwa, puścili go, uciekł, i potem za chwilę jeden złapał go za cholewę (buty miał z cholewami, czarne), pociągnął go i zabrał. Ale granaty tak się rwały przed nami, że baliśmy się, że jesteśmy za blisko tego rzutu granatów zza parkanu. I oni mi dali znak, ci chłopcy, co mieli karabin maszynowy, żebym podskoczył do przodu. Podskoczyłem do przodu, odwracam się, myślałem, że oni chcą podciągnąć karabin maszynowy pod pomnik, bo tam na środku stał ścieżki, nieosłonięty, nic, a oni złapali ten karabin maszynowy i do tyłu się wycofali, nie do przodu. I tak fatalnie się wycofali, że za chwilę tam padł pocisk z moździerza i jednego z tych zabił chłopaków, a ten drugi w rękę był ranny, nic takiego. I taki pech. Żeby zostali w tym samym miejscu, to może… Ale ja podskoczyłem do przodu i jeszcze gorzej, bo granaty już zupełnie mi się nad głową rozrywały, obok. Tak że wystarczyło, żeby rzucił, akurat gdzie ja jestem, i do widzenia. I wyczekałem moment taki między jednym rzutem a drugim granatów, poderwałem się, podleciałem pod ten parkan, który tam był, ogrodzenie to, i tam się wcisnąłem w taki dołek. Za chwilę słyszę tupot nóg, Niemcy się wycofują. Wycofali się. Wycofali się, ale puścili samoloty zaraz. Jak Niemcy się wycofali, to zaczęli bombardować te miejsca, gdzie wiedzieli, gdzie karabin maszynowy był. Widocznie ci z samolotu porobili zdjęcia czy jak, czy dali znać gdzieś. W każdym bądź razie uderzyli w domek zarządcy cmentarza. Był taki budyneczek tam i ten budyneczek wykorzystywali jako… zbierali się tam i radzili, co robić, ci dowódcy oddziałów. Tak samo tam był w tym domku dowódca „Wigry”, kapitan Trzaska.
- Właśnie tam na cmentarzu był?
Tam na cmentarzu. I był w środku w tym budynku, bo tam jakaś…
- Ale to pan wiedział wtedy?
Wiedziałem, bo ja po tym, cośmy zastrzelili tych Niemców, co chcieli przez bramę się dostać, byłem na tym cmentarzu z drugiej strony, na wprost tego budynku, tam siedziałem, odpoczywałem. Widziałem, jak „Trzaska” przyszedł, wszedł do środka, inni tam byli, narada była. I przyszedł taki łącznik jakiś widocznie albo ja nie wiem, znajomy jego czy też może jakiś kapitan jakiegoś oddziału, i poprosił go, żeby wyszedł. On wyszedł, i oni przed tym domkiem chodzili i tam rozmawiali. No i ten nalot. Zrzucili bomby na ten domek. Zabitych trzech w środku co było, dwóch rannych, jednego to impet powietrza tak wyrzucił przez drzwi…
No tak. Wyrzucił go przez drzwi. I w ten sposób „Trzaska” się uratował, kapitan „Trzaska”, bo wyszedł na ten moment i uratował się. A tak to zginęli ci w tym pokoju.
- Proszę pana, sceneria taka, to straszne – cmentarz, te pomniki, rozwalające sie groby. Czy się myślało o tym, że to cmentarz, czy człowiek myślał, żeby życie ratować?
Życie ratować i tylko tak. Najgorzej było chować tych później rannych. W czterech kopaliśmy mogiłę taką, dla czterech Powstańców. To żeśmy to chyba z godzinę kopali, dlatego że kilka sztychów i już jest nalot, Niemcy już walą z broni pokładowej. Bo oni tak, lecieli, zrzucali bomby, a potem nawrót i strzelali z broni pokładowej po tych cmentarzach. I trzeba było się chować za jakiś kamienny cmentarz, żeby nie dostać tym pociskiem.
- Nie miał pan wrażenia, że to już ostatnie pana chwile?
Nie. I raz już taki byłem zmęczony tym skakaniem, tym kopaniem, że nie bardzo się tam nachyliłem. I jeden pocisk przeszedł tak nade mną, czułem, uderzył w pomnik i odbił się, i poszedł tam gdzieś w bok. Ale nawet takie odbicie, rykoszet taki to też zabiłby człowieka, to duże pociski. Tak że potem się już tak schylałem, taką szkołę dostałem, że coś okropnego.
- Znalazł pan tych swoich kolegów z „Wigier”?
Nie, już żeśmy się porozstawiali, dlatego że już powiedzieli, że kto może, niech idzie do rodziców, kto może, niech [idzie] za Warszawę, najlepiej wyjść z Warszawy.
- Czyli pan był znowu niezrzeszony, tak?
Dołączyłem tylko do „Zośki”, jak się wycofywaliśmy już z cmentarzy. Rano szóstego przyszedł ten rozkaz wycofać się, chyba piąta godzina była. I przeskakiwaliśmy Okopową na drugą stronę do Żytniej. Żytnią mieliśmy iść w kierunku… Bo to tak się stało, że się te oddziały podzieliły, to nie tak, że cały oddział szedł. Kto chciał, to mógł iść i sam, nawet indywidualnie, i spotkać się na Starówce, bo chodziło o Starówkę. Część oddziałów, przeważnie „parasolarze”, to poszli przez getto, przez gruzy getta, oni poszli tamtędy. Też się nadziali tam na Niemców, ale mały oddział był, tak że sobie dali radę. A inni – „Zośka” naszykowała się iść właśnie w stronę Saskiego Ogrodu i myśmy z nimi poszli w stronę Saskiego Ogrodu. O piątej rano chyba była ta pobudka i wyjście, opuszczenie stanowisk. Przeskoczyliśmy na Żytnią, Żytnią nie można było iść, bo „gołębiarze” strzelali i zabijali, trzech Powstańców zabili już jacyś „gołębiarze” na Żytniej. Więc poprzebijali dziury z budynku do budynku, z podwórka do podwórka, i tak się szło raz przez podwórza, raz przez piwnice, tak że nie Żytnią, tylko tymi wybitymi dziurami. Doszliśmy do Wroniej, skręciliśmy na prawo w Wronią, tam taka jakaś fabryczka była, zatrzymaliśmy się w tej fabryczce, bo dalej nie można było, bo Niemcy już zajęli plac Kercelego, tam ustawili karabiny maszynowe i w Leszno strzelali, w Ogrodową, no tak że nie można się było tam w ogóle pokazać. Czekaliśmy, jak się uspokoi to trochę, żeby można było przeskoczyć. Chyba z godzinę żeśmy tam czekali, Niemcy się coś zmęczyli, przestali strzelać. Przeskoczyliśmy Leszno do Wroniej, bo myśmy byli na Wroniej, ale trzeba było Leszno przeskoczyć, żeby dalej Wronią iść ten odcinek. Bo jeszcze był taki mały odcinek Wronia – Ogrodowa, i do tej Ogrodowej żeśmy doszli i tutaj znów nie możemy przeskoczyć, bo od Kercelaka w Ogrodową znów tutaj strzelają. Tak że dali nam za chwilę znać koledzy, którzy tam byli po drugiej stronie, bo oni widzieli te stanowiska, i jak tamci odeszli czy nie strzelali, czy tam gdzie indziej przełożyli ten karabin maszynowy, to oni nam dawali znać i myśmy przeskakiwali. Tam na rogu Wroniej i Ogrodowej stał moździerz.
Nie, polski. Z tego moździerza naszego ostrzeliwali ulicę Chłodną, bo już Niemcy Chłodną zajęli, już szli dalej w stronę Saskiego Ogrodu. Przeskoczyliśmy Ogrodową, minęliśmy Wronią i Ogrodową, żeśmy szli prosto do Żelaznej. I jest barykada, pierwsza taka, niezbyt duża (następna była duża, a ta mniejsza taka) i wchodziliśmy na górę, ja się potknąłem. Padł strzał i przede mną chłopak z „Zośki” dostał pocisk i trup na miejscu. Ale właśnie ten kolega, o którym mówiłem, że dostał ten karabin francuski taki, zauważył, z którego okienka padł strzał. I on, i jeszcze drugi z „Zośki” chłopak… Tam były akurat dwa wejścia. To był taki jednopiętrowy budynek ze strychem i na tym strychu były okienka. Jeden wpadł na jedną klatkę schodową, a ten mój kolega na drugą klatkę schodową, i złapał tego Niemca, który tam po cywilnemu był i strzelał. Mieli go rozwalić, ale zostawili go jakoś, odprowadzili go gdzieś, myśmy poszli, nawet nie wiem, co z nim zrobili. Początkowo tam chcieli go rozstrzelać, ale nie rozstrzelali go. Przeskoczyliśmy Żelazną i doszliśmy aż… Ogrodową, bo to już cały czas Ogrodową idziemy. Ogrodową doszliśmy aż do placu Bankowego tam, poprzeczna uliczka, jak ona się nazywała…
Tak. Orla, do Orlej, i Orlą do placu Bankowego. Też tam były wybite przejścia, bo żeśmy przechodzili. No i trzeba dostać się na plac Bankowy. Nie można, bo tu stoi barykada, tu stoi barykada, a z Hal Mirowskich, z kierunku Żabiej i tutaj gdzie myśmy właśnie byli, Niemcy też ogień już prowadzą, bo już zabrali Hale Mirowskie, już tak się daleko posunęli. Myśmy szli Ogrodową, a oni tam szli Chłodną, Niemcy już.
Tak. Za chwilę przeskoczył z placu Bankowego jeden z Powstańców i teraz narada. Bo teraz tak jest, można dojść na Stare Miasto, przeskoczyć trzeba Leszno, wejść w getto, przeskoczyć do ogrodu na Starówce, jak ten ogród tam się nazywał?
Krasińskich. Przeskoczyć na ten Krasińskich, i… To jedno przejście, gdzie można dostać się na Starówkę, a drugie na Senatorskiej. Oni się szykują na Senatorskiej, tam placem Bankowym gdzieś jakoś przejść. Więc znów się dzielą. „Zośka” się podzieliła na połowę i tak, jedni mówią, że pójdą tędy, drudzy idą na Senatorską. Więc ci poszli lewą stroną placu Bankowego, przeskoczyli Leszno, weszli w gruzy, jak się już później dowiedziałem po wojnie, natknęli się na Niemców, stoczyli tam walkę i przeskoczyli na wysokości tego teraz pałacu Mostowskich, tam przeskoczyli i dostali się na Starówkę. A myśmy poszli do galerii Luksemburga, kilka oddziałów tam było w piwnicach. Tam dwa piętra w dół i na każdym piętrze oddziały tam były już przyszykowane do wyjścia na Starówkę. Tam spędziliśmy chyba dwa dni do wyjścia stamtąd. Ale jak to się odbywało? Tam bardzo dobre zaopatrzenie było. Na śniadania mieliśmy chleb, taki jak wojskowy, z boczkiem. Obiad to jakaś tam zupka, na kolację dostawaliśmy też ten sam chleb, tylko z marmoladą. Tak że zaopatrzenie w żywność tam było. Bo na Woli nie było tej żywności.
- Na tym cmentarzu ktoś tam was karmił?
Nie. To znaczy panie gotowały zupę, ale tylko dostawali ci, my żeśmy dostali i ci z „Zośki”, którzy byli w piwnicach na tej [Karolkowej].
- Ale panie, to znaczy ludność cywilna, kobiety?
Cywilna, tak. Jak myśmy się stamtąd wycofywali, to te panie przyszły, płakały, żeby ich nie opuszczać, żeby zostać. No jak to zostać, jak rozkaz jest wycofać się.
- Czyli przychylna atmosfera była…
Przychylna, bardzo przychylna, tak. One właśnie gotowały zupę nam i przynosiły.
- A one były jak daleko? Bo to w innym budynku. Pan mówi, w tym budynku, gdzie byliście, nie było ludności cywilnej, one gdzieś obok były, tak?
To był rząd budynków na Karolkowej. W piwnicach była „Zośka”, te panie, to wszystko były na dole, a chodziły na górę do swoich mieszkań i tam gotowały gdzieś i nosiły. Tak że w mieszkaniach na górze nie były, były w tych piwnicach. Te piwnice były przez kilkanaście bloków, powybijane dziury, się szło [się piwnicami].
- A na cmentarzu dostawał pan jakieś jedzenie?
Nie, na cmentarzu nie. Na cmentarzu nie, i tam na Długosza jak byliśmy, to też nie, też żeśmy nie dostawali. Tam się w ogóle nie spało i nie jadło przez te pierwsze dni.
- Tak że odżywił się pan dopiero w tej Galerii Luksemburga?
Tak, dopiero tam. I tam próbowaliśmy usnąć dopiero.
- Ten budynek był w dobrym stanie jeszcze?
To było tak. Galeria została tam wybudowana, z drzewa dobudowana między dwoma blokami takimi, normalnymi blokami, murowanymi. W tym jednym były piwnice w dół, a galeria była z drzewa zrobiona, i tam właśnie Niemcy bez przerwy bombardowali zapalającymi bombami, tylko zapalającymi rzucali. Myśmy tę galerię co jakąś godzinę musieli ratować. I te bomby tak dziwnie upadały po trzy albo po dwie razem, nie pojedynczo, tylko jak upadły, leżały, to dwie. Tam żeśmy dopiero się odżywili i tam chcieliśmy się przespać, ale nic z tego nie wyszło, dlatego że te oddziały miały wszystkie na Starówkę przejść. Okazało się, że Niemcy tam zablokowali ulicę Bankową, że nie można się było na Starówkę przedostać, tylko kanałami. Kanałami poprowadziły takie młode dziewczyny, sanitariuszki. One później chodziły raz dziennie z meldunkami tymi kanałami.
- Tam gdzieś z Senatorskiej?
Z Senatorskiej. Na Senatorskiej zaraz był właz, tam schodziły i [szły] na Starówkę, i potem przychodziły wieczorem. Doszli do wniosku, że nie ma innego wyjścia, tylko trzeba kanałami na Starówkę iść. No i ustawiły się już te oddziały do włazu, do tego kanału, w nocy, już zaczęli wchodzić. To bardzo długo trwało, ten kanał wąski taki. A jeszcze zablokowali kanał, bo koledzy nie chcieli kolegów zostawić w Szpitalu Maltańskim (na Senatorskiej jest taki Szpital Maltański, stary, przedwojenny), więc zabrali tych ze szpitala, a to i poparzeni byli czy jak, że byli cali pobandażowani, tylko oczy im było widać.
I do tych kanałów. Zablokowali nimi ten kanał. A tu już się zaczęło rozwidniać, Niemcy zaczęli strzelać z placu Teatralnego, no i rozkaz: „Nie wchodzić do kanałów!”. Nie zezwolili już wchodzić, tylko łączyć się z cywilną ludnością, przebierać się, chować broń, golić się. A, i wyrzucać jakieś przedmioty z kieszeni, twarde. Bo Niemiec, tylko jak namaca, to strzela, nic nie wyciąga. Prędko chłopaki się porozchodzili, jedni kombinowali, żeby jakoś piwnicami przejść, ale to nic nie dawało, żadnego rezultatu, i w końcu jedno pomieszczenie na dole w piwnicy, w tych piwnicach na pierwszym piętrze, takie było osobne wejście i tam stały piece na holzgas. Za okupacji samochody niektóre były przerobione, miały taką banię i drzewem palili jakimś takim, i ten gaz, co się z tego drzewa wydobywał, to na tym gazie jechały samochody. I tam te piece stały. Wlazłem na ten piec i chłopaki mi podawali broń, i ja tą broń w te kotły chowałem, opaski i broń. Tak, żeby było wiadomo. Pierwszy rząd od ściany, drugi rząd z frontu, żebyśmy wiedzieli. Jeszcze liczyliśmy, że się może wróci, może się przydadzą.
- Ta broń przecież była taka cenna.
No tak. No i w końcu, dziurę tam mieliśmy taką przebitą równolegle z ulicą Senatorską, szła do kościoła. Aha, i co powiedzieli? Łączyć się z cywilną ludnością albo do kościoła, żeby się tam schować. No i my do tego kościoła, bo tam cywilnej ludności nie było wcale już w tym obrębie. Cywilna ludność poszła na Żabią i tam gdzieś w piwnicach na ulicy Żabiej byli i w kościele. No to my do tego kościoła. I uje nam taki kawałek, żeby się dostać do kościoła, jak stąd do tamtych drzwi. Jeden wyskoczył, chciał przeskoczyć, seria z karabinu maszynowego od strony Saskiego Ogrodu. Niemcy w ten prześwit, który był między kościołem a budyneczkami takimi, postawili karabin maszynowy. I teraz tak, ani do kościoła, ani się wycofać, co tu robić? I jakieś panie wyszły z piwnicy, się okazało, że myśmy nie zauważyli tej piwnicy, i [wołają]: „Panowie! Chodźcie do nas!”. Złapały nas i wciągnęły do tej piwnicy. A tam w tej piwnicy trochę cywilnej ludności, jakieś matki z dziećmi. Ale dwóch takich było, ja ich tak podpatrzyłem już dawno, razem chodzili wszędzie. Jakaś akcja, coś tego, oni już razem, dwóch takich kolegów. No i mówią: „My nie wyjdziemy z tej piwnicy”. Ja mówię: „No to chodźmy, zobaczymy, może jest drugie wyjście z tej piwnicy”. Poszliśmy, patrzymy, jest druga piwnica i trzecia piwnica. Zakratowane okienka, nie ma wyjścia, tylko to jedno jest wyjście. Ale w tej drugiej piwnicy o ścianę były oparte takie wielkie, kościelne, dębowe drzwi, wielkie takie. Ja mówię: „Wiecie co? Jak nie chcecie wyjść, to się schowajcie za te drzwi, musicie przyjąć granaty, bo będą rzucać tu granaty”. Bo Niemcy tak robili, najpierw ludność wypędzali, a potem wiązki granatów do piwnicy. Mówi: „Masz rację, to my tak zrobimy”. I tak chyba zrobili, bo ja cały czas uważałem, jak już Niemcy wypędzali nas z tej piwnicy, czy oni wyjdą, czy nie. Nie wyszli, zostali. A potem Niemcy wrzucili taką wiązkę granatów, ale cicho było. Tak że pewnie doczekali nocy, a w nocy wyszli, starali się gdzieś jakoś przejść, przez Ogród Saski niektórzy próbowali, tam się dostać.
No i wypędzili nas Niemcy, ale kto wychodził z tej piwnicy, to dostawał kolbą. Jak nie w głowę, to w rękę leli tymi kolbami. Ja tak przepuszczałem, przepuszczałem, mówię, zmęczą się, to jak uderzą, to chociaż nie połamią mnie, cholera. No i akurat szedłem, szła kobieta z dzieckiem, to dziecko się potknęło, ja złapałem tego dzieciaka do góry a drugą ręką chciałem się za poręcz złapać. I jak mnie trzasnął tą kolbą, tak mi odbił. Tak że co parę lat mi się tu odnawiało to, ropa schodziła tutaj. Co dziesięć lat, ciekawe co? Jak nadwyręży się, nosi się, coś robi, to powtarza się. Najpierw nas wypędzili Niemcy z tej piwnicy, ustawili na Senatorskiej pod ogrodzeniem.
Sporo.
- A dużo mężczyzn między tymi ludźmi?
Tak. Było sporo mężczyzn. Patrzę – pali się. Podpalili ten Szpital Maltański. I niech pani sobie wyobrazi, z pierwszego piętra, z łóżkiem takim metalowym, przywiązany jakimiś tam pewnie bandażami facet wyrzucany, wyrzucili go z pierwszego piętra, z tym łóżkiem na zewnątrz, bo tu się wszystko pali, parter.
Siostry, obsługa szpitala ratowała jeszcze tych rannych. Po wojnie się dowiedziałem, że Niemcy wstawili się za tymi siostrami, za lekarzami i ugasili ten pożar i wywieźli wszystkich za miasto, gdzieś tam ten szpital odtworzyli. Niemcy uratowali cały personel, bo byłby rozwalony, oni podpalili cały dół.
- A pan widział płonący szpital?
Ja widziałem płonący, a potem zaraz go ugasili. Popędzili nas do Ogrodu Saskiego i ustawili w dwa rzędy. Z Żabiej tych wszystkich ludzi, którzy tam się ukrywali, też wypędzili i dołączyli do tych rzędów i rewizja. Mężczyźni na lewo, kobiety prosto. Ale co jakiś czas któryś z mężczyzn ciach, do kolejki kobiet się przedostawał. W końcu mnie wypchnęli. Ja nie chciałem iść, chciałem zostać z nimi, nie, wypchnęli mnie. Idę, ale się oglądam i zwalniam, którego tam z tych znajomych moich kolegów wepchnął, który wskoczy tam. I pani sobie wyobrazi, że ja ostatnim byłem, którego wypchnęli z tego szeregu, bo Niemcy się zorientowali, że im mężczyzn ubywa i odsunęli mężczyzn dalej od tego szeregu kobiet, które szły, i postawili karabin maszynowy i już. To mówię – nie ma rady, trzeba ganiać. Ale tam były jeszcze dwie koleżanki moje takie.
- Koleżanki skąd, z oddziału?
Z oddziału, tak. Danka Dąbrowska i Szajbuchówna, siostra tego kolegi, Szajbucha.
- Co te koleżanki robiły w oddziale?
One miały być jako sanitariuszki przyjęte do „Zośki”, ale nie przyjęli nas. Znaczy chcieli może przyjąć, ale myśmy już, odwrót był, już wychodziliśmy stąd. Tak że one niestety nie były, nic nie robiły. Myślę tak: „Dogonię te dziewczyny, będę z nimi szedł, może uda mi się wyciągnąć ich stamtąd”. Znam całą Wolę, znam te [przejścia], a tędy wszystko przez Wolę pchali, tych wszystkich…
- Którędy właśnie popędzili?
Pędzili tak: koło Hal Mirowskich, koło kościoła Boromeusza na Chłodnej i do Wolskiej, Chłodną do Wolskiej, i Wolską już prosto do Włoch i na Włochach do wagonów, i wysyłali. Dogoniłem ich… Ale jeszcze przedtem… Za szybko powiedziałem. Bo jak już ostatni już tam szli i zobaczyłem, że nikt się nie urwie, ruszyłem do przodu, zacząłem wyprzedzać te kobiety. I wyprzedziłem wózek, na którym starsza pani leżała (jakaś chora widocznie staruszka) i dwie panie – jedna dziewczynka ze szesnaście, piętnaście lat, a druga starsza, mama jej pewnie – pchały wózek z tą staruszką. Ja ich wyprzedziłem, ledwo ich wyprzedziłem, padł strzał z moździerza chyba, bo się rozerwał tutaj przy Granicznej, jak myśmy szli. I słyszę za mną jak panie krzyczą: „Ojej! Ojej! Rękę jej urwało!”. Ja się odwracam, widzę, że ta dziewczynka młoda jest biała jak papier, i puściły ten wózek, ten wózek tak pomału [się przechylał], za chwilę ta staruszka wyleci. Ja podleciałem, jakaś pani podleciała, żeśmy ten wózek postawili. A inne kobiety zajęły się tą dziewczyną, nie widziałem, czy jej urwało, czy nie urwało. Ale pewnie urwało, skoro te panie krzyczały, że rękę urwało.
- Taka atmosfera była, że każdy pomagał sobie?
Tak, pomagały. Te kobiety od razu, tam się tyle tych kobiet znalazło.
- A jak Niemcy się zachowywali wobec tych wypędzanych ludzi?
A to zaraz powiem. Szukali najpierw takich, co jakąś może biżuterię mają, żeby urwać, zabrać. I właśnie tej koleżance jednej, tej… „Miałam od matki obrączkę”. Matka jej dała i ona tą obrączkę nosiła, nie zdejmowała, jak się okazało, palce spuchnięte, nie mogła tej obrączki zdjąć, ale do czego zmierzam. Jak minęliśmy Hale Mirowskie, na chwilę nas zatrzymali, ten szereg i Niemiec zobaczył, że ta Szajbuchówna ma obrączkę. Złapał ją, wyciągnął z szeregu i ciągnie za tę obrączkę. Ona krzyczy, on ciągnie, cholera. A tu naraz podjeżdża motocyklista, Niemiec, i coś mu tam zasalutował. Jak mu zasalutował, ten puścił ją, ona wpadła do szeregu i miała takie szczęście, że szereg ruszył i poszedł, bo żeby nie ruszył, to by ją z powrotem wyciągał. Ja mówię: „Dziewczyno, weź zdejmij tę obrączkę”. – „Nie mogę, bo za ciasna”. Ja mówię: „To owiń tą rękę jakąś szmatą, chustką”. – „Nie mam chustki”. Dałem jej chustkę, zawiązała, żeby nie było widać, idziemy. I mówię tak: „Uważajcie, jak powiem: »Wiejemy« albo pociągnę, to wiejemy”. – „Dobrze”. No idziemy, zatrzymali się koło kościoła Boromeusza, zabrali jakieś kobiety z dziećmi, bo tak zabierali. Potem na Woli w kościele Wojciecha, też zabrali kogoś tam, bo na chwilę nas zatrzymali i potem dalej popędzili. Idziemy, nie ma możliwości ucieczki. Za daleko są te domy, nie ma jakiejś bramy takiej bliżej, żeby można było zwiać. Myślę: cholera, już niedługo Włochy, już mijamy rogatki. No, ale jeszcze w międzyczasie się z dziewczynami wycofaliśmy do tyłu. Ja mówię: „Wycofujemy się jak najdalej do tyłu, bo tam idzie tylko ten jeden staruszek”. Taki starszy był Niemiec.
- Czyli obstawa nie była mocna?
Nie była mocna. I po bokach byli Niemcy, ale z przodu tam więcej, a z tyłu nie. I tak żeśmy się wycofali. I jest taki moment sprzyjający. On zdejmuje hełm, dochodzi do takiej studni abisynki (bo był taki dom i studnia była na zewnątrz) i pompuje wodę. Ja mówię: „No to teraz tylko wiać”. Ale gdzie? Jeszcze uszliśmy parę kroków, patrzę, jest taka przecinka między chałupami, żyto rośnie. Pociągnąłem ich za rękę i w to żyto żeśmy wpadli i leżymy. Niemcy zaczęli strzelać, bo widocznie ktoś też chciał zwiać, zobaczył, że my wiejemy. Dziewczyny chcą wstać, ja mówię: „Nie, leżymy jeszcze, ja wam powiem, kiedy”. Ale usłyszałem, jakieś panie rozmawiają.
My byliśmy w życie, a one były na ulicy, stały, bo tam takie uliczki były. Podnoszę się, patrzę, stoją i rozmawiają. Jak rozmawiają, znaczy że w porządku już. Wstaliśmy, podeszliśmy: „Ojej! To wam się udało. To chyba tylko żeście uciekli wy, nikt więcej”. Co tu robić teraz? Ale jedna z tych dziewczyn, Danka Dąbrowska, jej się przypomniało, że jej rodzice znają tutaj takiego pana Żółkiewskiego, który do nich przychodził. I się spytała tych pań: „Znają panie pana Żółkiewskiego, tu na Jelonkach gdzieś mieszka?”. – „No jak to, przecież stoicie przed jego chałupą”. Z tyłu tej chałupy żeśmy stali. Mówi: „Tylko wejście jest z drugiej strony, od ulicy”. Coś podobnego. Poszliśmy tam, on się ucieszył, mówi: „Żona pojechała do Warszawy, na Pragę, i nie wróciła, bo Powstanie wypadło. A ja – mówi – tylko suche jem, to mi zupy nagotujecie”. Jakąś tam fasolę wyciągnął.
Byliśmy tam chyba cztery dni, ale dłużej nie, bo Niemcy łapanki tam robili, wyciągali warszawiaków z podwarszawskich okolic. Tak nie można było, a jak ktoś przechowywał warszawiaka, to i tego właściciela potrafili wziąć. Zrobiłem taką skrytkę u niego w stodole koło samych desek na dół, żeby tam można było się schować i zaciągnąć tym sianem, co tam było, i tam żeśmy się schowali w tą dziurę, bo wiedzieliśmy, bo już powiedzieli, że Niemcy będą jutro rano chodzić. Ja mówię: „Panie Żółkiewski, jak my tam wejdziemy i się schowamy, to tą drabinę niech pan weźmie i niech pan położy z tyłu stodoły”. – „Dobrze, dobrze”. I nie wziął tej drabiny, nie schował. Szwab po tej drabinie wlazł na górę, bagnetem kłuje i niewiele owało, żeby tam na głowę nam spadł z tym. Ale znów takie szczęście, że drugi go zawołał, zszedł, i poszli. Ale ten Żółkiewski cały zielony się zrobił, mówi: „No wybaczcie, ale nie mogę was dłużej trzymać, bo zabiorą mnie do Niemiec”.
- Czy ludzie wiedzieli, że do Niemiec zabierają tych wypędzanych?
Tak. No trudno, trzeba w takim razie… Ale jakieś panie tam rozmawiały, te dziewczyny: „A pani jest skąd?”. – „Z Tyszkiewicza”. – „A to kogo panie szukają?” Taka poczta była, że poczta tak nie działa, jak ci ludzie działali. Wiedzieli z jakiej ulicy, gdzie są, kto, nawet nazwiska znali niektórych ludzi, którym się udało wyjść z Warszawy, bo komu się nie udało, wyprowadzali i rozstrzeliwali. Na przykład mój brat z babcią. Wyciągnęli ich tam za tory, jedna partię rozwalili, druga partię rozwalili, brata i babcię ustawili, zrobili przerwę, oni tam stali, czekali, wiedzieli, że już ich rozwalą, a akurat Niemiec przyjechał, zameldował, że od dwunastej godziny nie wolno rozstrzeliwać i puścili ich.
Przeżyli. Z przygodami różnymi, ale przeżyli. Tak że dowiedziały się dziewczyny, że którejś mama jest tam gdzieś, powiedzieli na dolnych Jelonkach, nawet powiedzieli nazwisko tej pani, u której one się schowały, idziemy tam. No i ta dziewczyna jedna i druga matkę spotkały, a ja babcię spotkałem z bratem. Myśmy szli, a babcia woła: „Tadziu! Tadziu!”. Patrzę, co jest, ano na balkonie jest. Taki zbieg okoliczności.
Ale też długo tam nie byłem, musiałem uciekać stamtąd, bo Niemcy wyciągali warszawiaków, była łapanka, przyszli. Kazali mi się schować. Ta pani, co byliśmy u niej, mówi tak: „Wiesz co, ty się schowaj w ubikacji”. Ja mówię tak: „Jak mnie tam znajdą, to od razu zastrzelą”. – „No to tam w parkanie sztacheta się rusza, odsuniesz i wejdziesz na tamte posesje, są puste, niezabudowane, nikogo nie ma, tylko komosa rośnie”. Rzeczywiście taka rosła tam komosa, ale pomyślałem sobie, jak będą z psami? Bo czasem z psami chodzili. Mówię: „Nie”. Poszedłem na strych, a na strychu (dwa dni tam nocowałem, jak spotkałem babcię z bratem) nakryłem się tak i czekam na tych szwabów, ale w ubraniu, we wszystkim. No i o tyle miałem szczęście, że tam dziadek taki, tej pani tatuś, na górze zrobił sobie taki pokoik, drzwi zamykał i tam nocował, tam siedział. I tego dnia przed łapanką wyszedł gdzieś i zamknął ten pokoik. Niemców zainteresowało, dlaczego to jest zamknięte. Zaczęli walić i tak się zaaferowali tymi drzwiami, że dali mi spokój. Wywalili te drzwi, tam jakieś króle wyskoczyły, widocznie miał w klatkach, zaczęły te króle skakać, a oni poszli. I udało mi się. Ale musiałem wiać stamtąd, bo nie było wesoło.
Mieliśmy rodzinę, ciotkę, w Brwinowie mieszkała z wnukiem. Babcia mówi: „Nie da rady. Tu jest za blisko Warszawy, musisz stąd wiać, bo nie uchowasz się. Tu ci się udało, ale to…”. I mówi tak: „Spróbuj się dostać do Brwinowa i powiesz ciotce, że my przyjdziemy za trzy, cztery dni, ja z Januszem” – bratem moim. No dobrze. Teraz tak, wiem, że tu na Włochy, gdzie myśmy uciekli, Niemcy mają karabin maszynowy. Tędy nie mogę iść do dworca, a tu najbliżej jest tak. To poszedłem daleko tam gdzieś, przekroczyłem szosę i wróciłem się tutaj, i do stacji we Włochach. Na stacji patrzę, cholera, tu stoi jeden, tam stoi dwóch szwabów, czekają na takich chodzących jakichś warszawiaków. Ominąłem ich, podszedłem tam dalej do kolejki WKD. Mówię, już szerokotorową nie dam rady do Brwinowa jechać, muszę inaczej. Wskoczyłem, ona ruszyła, akurat wskoczyłem w tą WKD, dojechałem tam gdzieś do… Jakaś chyba była stacja taka Strzelnica czy coś… Tak, Strzelnica chyba się nazywała. Tam się przesiadłem w drugą kolejkę, która jechała na Grodzisk.
- Życie poza Warszawą normalnie się toczyło, pociągi według planu jeździły, wszystko było normalnie?
Tak. Tylko tyle że wyciągali warszawiaków z pociągów. No i tam naokoło z Podkowy Leśnej na piechotę do Brwinowa, do ciotki. Ucieszyli się, że wyszliśmy z Warszawy babcia i ja, że żyjemy. Ale tutaj też w Brwinowie łapanki raz w tygodniu robili Niemcy, szukali. Pobyłem tam parę dni, do łapanki. A kolejarze byli tak zmobilizowani tam, w Brwinowie, że Powstańcom szukali lokali, takich, gdzie Niemcy nie chodzą. No i dla mnie znaleźli lokal jeden na Biskupicach, na takiej wsi, że podobno w ogóle tam nie było Niemców ani razu przez całą wojnę.
- Ale to pan się gdzieś zgłosił, ktoś powiedział?
Tak. Powiedział. Ten wujek w Brwinowie wiedział o tych kolejarzach, od dłuższego czasu oni załatwiali, poszedł i tam mi załatwił. No i tam gospodarz na tych Biskupicach miał dwóch synów. Oni byli starsi o jakieś dwa lata ode mnie, jeden o dwa, drugi chyba o trzy lata starszy. I też należeli do jakiejś organizacji. Tak że tam Niemców nie było, i tam dłuższy czas byłem. Ale się stworzyła taka sytuacja, że partyzantka przechodziła, chyba na Warszawę szli, chcieli pomóc widocznie warszawiakom, przechodzili przez te wsie i gdzie się zatrzymali w jakiejś wsi, to Niemcy tą wieś później spalili. To oni później już nie wchodzili do wsi, tylko mijali tą wieś i szli inną trasą. I akurat przeszli koło Biskupic i weszli tam do lasu. Za parę minut Niemcy przyjeżdżają i walą z broni maszynowej do tego lasu, z moździerzy. Postrzelali, postrzelali, tamci nic. Załadowali się na samochody Niemcy, pojechali. I za parę minut patrzę, przychodzi trzech takich leśnych ludzi i: „Może jakiś chlebek dostaniemy?”. Ta gospodyni im dała takie dwa bochenki wielkie tego chleba. A oni (tam były rowy z 1939 roku pokopane, strzeleckie) pokładli się w tych rowach i cicho siedzieli. Ani jeden nie był ranny, a tamci strzelali, strzelali. No i oni poszli, ale tam pali się coś. I ten jeden, Bronek, mówi: „Wiesz co? Wejdziemy na tą wieżę strażacką – tam był budynek straży i wieża strażacka niedaleko – i zobaczymy z góry przez lornetkę, co to za wieś się pali”. No i tak żeśmy zrobili. Weszliśmy tam na górę, a on wziął z sobą tą drabinę na dole, co była, pociągnął i na górze postawił. Ja mówię: „Nie wciągaj na górę tej drabiny, bo każdy się zorientuje, że ktoś jest tam na górze jak drabina jest na górze, a nie na dole”. – „A kto tam będzie…”. Ledwo żeśmy tam weszli na górę, patrzymy przez tą lornetkę, on mówi: „Leszno się pali”. Ja patrzę, a tu do tej wsi zajeżdżają samochody z Niemcami i wyciągają ludzi. Myśmy się położyli na górze i tylko przez szpary w deskach żeśmy patrzyli. Zabrali wszystkich mężczyzn, co tam mieszkali, właścicieli tych gospodarstw, pozabierali i pojechali. Ojca jego zabrali, a tego Mariana nie, bo poszedł do dziewczyny na drugą wieś, się umówił. I nas dwóch zostało tylko (trzech właściwie, bo ten Bronek przyszedł) z tej całej wsi, a wszystkich zabrali. Taki numer nie z tej ziemi. Babcia przyszła, mówi: „Wszędzie tak szukają tych warszawiaków, nie ma rady, uciekamy stąd dalej, do Jędrzejowa. W Jędrzejowie mamy rodzinę, jedziemy do Jędrzejowa. Daleko to, pod Krakowem, to tam będzie już spokój, cicho”. Tak zrobiliśmy, pojechaliśmy do tego Jędrzejowa. W Jędrzejowie wyrobili mi lipne dowody, że w straży pracuję, a te moje w słoik i zakopałem. Potem dopiero, jak już do Warszawy jechałem, to wykopałem. I tak. Po przyjeździe do Warszawy…
Tak się uchowałem.
- A czy pan słyszał tam, będąc na tej wsi czy później, co dalej się działo w Warszawie, co z Powstaniem?
Co z Powstaniem?
No słyszało się, że walczą, że jeszcze walczą, ale tak dokładnie się nie wiedziało, co i jak. Tylko: nie dają się, nie dają się, przeciąga się, przeciąga się. Przecież długo, sześćdziesiąt dni. Bez broni, bez niczego to i tak się trzymali długo.
- Nie czytał pan gazetek ani nie słuchał radia?
Nie. Absolutnie nie.
- I między tymi oddziałami, miałam wrażenie takie, bo to oddziały w końcu, jak przechodziliście z tych cmentarzy, potem na Starówkę, to było takie pomieszane?
Pomieszane… Nie, już było pomieszane.
- I też taka była więź, że to nie koledzy z oddziału, tylko po prostu Polacy, którzy też walczą? Czy jakieś widziało się rozróżnienie, że ten nie jest z mojego oddziału, to nie gadamy?
Nie. Jeden drugiemu pomagał, to nie tak. W miarę możliwości. Przyjąć nie mógł, bo nie było broni, nie przyjmowali. Ale pomagali, a to chodźcie z nami, a to to. Może się sytuacja zmieni, tak? Może się zdobędzie gdzieś tą broń?
- Czy pan spotkał się z jakimiś właśnie takimi oznakami gniewu czy niezadowolenia?
Nie. Nawet od cywilnej ludności nie.
- Ci ludzie na tych wsiach czy w Brwinowie, gdzie pan się zatrzymał – co oni sądzili o Powstaniu, o Powstańcach?
No trudno powiedzieć, bo tak nie mieliśmy, nie miałem styczności z tymi, tylko z tym gospodarzem i z tą młodzieżą, która tam była, z synami jego. Ale tak to nic nie wiem.
- Czy pan w czasie Powstania strzelał, czy pan chociaż raz strzelił?
Strzelałem po Powstaniu, bo ci chłopcy, co tam mówię, tych dwóch, należeli do jakiejś organizacji i mieli skrytkę w stodole pod klepiskiem. Mieli tam broń krótką, różne pistolety. I co jakiś czas żeśmy wyciągali, i żeby nie zardzewiały, tośmy szli do tego lasu i tam żeśmy strzelali. I tak w każdym pistolecie raz się wystrzeliło, żeby przeczyścić tą lufę. No to wtedy żeśmy do celu strzelali.
- Ale w czasie Powstania pan nie strzelał?
Nie.
- Pan tutaj powiedział, że pan walczył Wola Reduta. Ja sobie co innego pomyślałam – co pan pod tą nazwą reduta rozumie, co to było ta reduta?
No to była reduta, jak on się…
- Bo jest takie miejsce Wola Reduta, ale to nie było związane z tym miejscem?
Z tym miejscem nie, ale chodziło głównie o Redutę, jakże się nazywał ten cały generał? Wywietrzało mi z głowy. Sowiński, generała Sowińskiego Reduta.
- Czyli to było tam właśnie?
To jest tak. O to chodziło, tak.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
Wróciłem późno do Warszawy, bo tam z Jędrzejowa nie bardzo chcieli nas w ogóle wypuścić, chodzi o to. Przepustki nawet dawali, jak ktoś chciał jechać do Warszawy. Bo jeszcze chodziły – oni nazywali bandy, jeszcze chodziły i wyszukiwali tych PPR-owców i innych, tak że późno żeśmy wrócili do Warszawy. Warszawa spalona, nic nie było. Na Kole mieliśmy ciocię, u tej cioci żeśmy nocowali, a babcia znów miała znajomą taką, panią Kaczyńską i przez tą panią Kaczyńską załatwiła u właścicieli tego budynku, w którym był ten karabin maszynowy, co był niewykończony, zapłaciła im za to, żeby można było w tym budynku zamieszkać. No i tam wyszukała jakichś stolarzy i innych, oni porobili drzwi, podłogi, wszystko i tam żeśmy zamieszkali.
- Potem pan w tej swojej reducie mieszkał, tak?
Tak. Tam żeśmy mieszkali. Ale zaczęły się aresztowania. A to brali na wabika, puszczali jednego z chłopaków aresztowanych, a za nim dwóch szło, a dalej jechał samochód. No taki wypadek mojego kolegi mama miała. Zobaczyła, że idzie kolega jej syna i leci do niego. On miny robi, żeby ona nie podeszła, i zabrali ją do samochodu i wywieźli. Siedziała tam dwa czy trzy dni i ją puścili, bo ona nic nie wiedziała. Ale zaczęły się takie różne łapanki. Zaczęli tych kolegów moich wyłapywać. Niektórzy pouciekali, jeden uciekł na wieś, drugi tam w jakimś warsztacie ślusarskim na przedmieściach Warszawy gdzieś się ulokował u jakiegoś wuja czy kogoś. Zaczęli uciekać, bo się bali. Babcia mówi do mnie… A ta firma, w której pracowałem za okupacji, brązownicza, otworzyła w Łodzi firmę, bo Łódź niezniszczona była, lokale puste, założyła tam firmę brązowniczą.
- Pan nam nie mówił, że pan pracował w czasie okupacji.
Pracowałem, tak. I chcieli, żebym ja tam przyjechał do tej pracy do nich, do Łodzi. Ale ja nie chciałem, bo tak, tu babcia, brat, co, zostawić ich samych i jechać? Ale babcia mówi: „Jedź, przyjedziesz, jak się to wszystko uspokoi tutaj”. No i tak zrobiłem, pojechałem. Jeszcze poaresztowali kilku kolegów. Krople wody puszczali, w takim karcu zamykali i na głowę kap, kap, kap. Mówi: „Pierwsze krople, to wszystko w porządku, ale później to jak dzwon, jak taka kropla upadnie na głowę”.
- To ci pana koledzy mieli po szesnaście lat i byli harcerzami, tak? Tacy bandyci dla PRL-owców?
Tak. Dwa lata byłem w Łodzi. Wróciłem, już poujawniali się, uspokoiło się to wszystko.
- Czy pan wie o tym, że w „Wigrach” był jeszcze jeden Tadeusz Miller?
Tak, wiem. Tak, mój imiennik, zbieg okoliczności.
- Ale to nie jest rodzina, tak?
Nie. Ale dziwnie, bo i rok, data i wszystko, tak.
- Czy pan znał może Kazimierza Kąkola, który też był w „Wigrach”?
Kąkola, nie, takiego nie [znałem].
- Potem minister do spraw wyznań, szef ZBoWiD-u, nie znał pan?
Nie.
- A co po wojnie pan myślał o Powstaniu?
No ja myślałem i do tej pory myślę, jestem innego zdania jak przeważnie koledzy moi. Ja uważam, że było niepotrzebne, było źle przygotowane, nie było broni. Po co było robić Powstanie, jak nie było broni, tego wszystkiego? No przecież tyle młodzieży zginęło i ludności cywilnej. Dla mnie to było nieudane, nieudana sprawa.
- Mimo że przed Powstaniem miał pan wielki zapał do tego?
No naturalnie, ale nigdy nie przypuszczałem, że Powstanie wybuchnie, że nie będzie broni, że nie będzie [możliwości walki, obrony]. […]
- Czy pan był kiedyś szykanowany za to, że pan był w Powstaniu?
Nie. Właśnie przez to, że mi się tak udało, że w Łodzi byłem, później przyjechałem późno, to już wszystko się uspokoiło, tak że nie.
Komorów, 16 lutego 2012 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska