Nazywam się Alicja Maria z Wolskich Nowakowska-Antonowicz. Urodziłam się w Warszawie 31 lipca 1921 roku.
Trudno powiedzieć, bo moi rodzice się rozeszli. Ojciec był handlowcem i był bardzo starej daty. Tak sam był wychowany i chciał dzieci także trzymać w rygorze prawie że wojskowym. Moja mama natomiast pochodziła z dużej rodziny, bardzo kochającej się, nie mogła być ciągle pod rygorem. Była młoda, wesoła, chciała się trochę bawić, wobec tego zostawiła ojca, bo poznała kogoś, kto był wesoły, tak jak mama używał życia, lubił tańczyć, śpiewać, chodzić na bale A mój ojciec robił tylko pieniądze. Wobec tego się rozeszli. Ale w dawnych czasach rozwód był właściwie niemożliwy. Ludzie wierzący, jeżeli drugi raz chcieli zawrzeć związek małżeński, musieli przejść na inną wiarę. W związku z tym było unieważnienie małżeństwa. Oczywiście to nie trwało rok czy dwa, tylko to trwało pięć lat. Mama odeszła, a ojciec mnie oddał do klasztoru. Dzieciństwa nie miałam. Nie daj Panie Boże! Ten klasztor istnieje do dzisiejszego dnia (byłam u Rodziny Marii), jest na ulicy Żelazna [róg] Żytniej. Może dzisiaj jest pod innym wezwaniem, wtedy był Rodziny Marii. Siostry prowadziły szkołę z internatem. To były dziewczęta od dziesięciu, dziewięciu lat, a nie mające cztery czy pięć lat. Byłam mocno odizolowana od domu, mi było mamy. Ojciec przychodził raz na tydzień, w niedzielę, na godzinkę, a resztę spędzałam sama w wielkiej sali, podłoga zimna, na łóżko trzeba było się wspinać. Straszne miałam dzieciństwo. Bardzo drogo kosztowało załatwianie takiego unieważnienia małżeństwa i ojciec powiedział, że to załatwi od strony finansowej, jeżeli mama się zgodzi na to, żeby dzieci (bo jeszcze miałam brata, który o dwa lata jest młodszy) zostały przy ojcu. No i mama zgodziła się na to, dlatego że chciała mieć po prostu ten papierek, ale tęskniła za nami [i chciała mnie odebrać]. Mój brat był nieosiągalny, bo siedział w majątku, miał trzy latka. A mnie szukała po całej Polsce, bo się dowiedziała, że ojciec mnie oddał do klasztoru. W końcu dowiedziała się, gdzie jestem, ale sama by nie przyszła do zakonnic, bo by na pewno zakonnice ją przepędziły, tak to było. Przyszedł przyszły małżonek (bo jeszcze nie mąż) mojej mamy, przeuroczy, legionista, oficer wojsk polskich, cudowny człowiek, wesoły. Kazał sobie mówić ty, a nie żaden tato, [mówił]: „Ojca masz jednego”. Każda kobieta, jak z nim rozmawiała, to wydawało jej się, że tylko ona dla niego istnieje, co było nieprawdą. Przyszedł z bukietem pięknych kwiatów do siostry przełożonej [...]. Nie wiem, co mówił, w każdym razie siostra się zgodziła, żeby mnie wzięli na pół dnia. I już u mamy zostałam, ale tylko do siedmiu lat, czyli byłam tam półtora roku. To był najpiękniejszy okres w moim życiu. A potem, jak przyszedł okres szkoły… Oczywiście rodzina mojej mamy potępiała [...] mamę i [...] mama miała kontakt tylko z babunią. Nie była nawet przyjmowana u siebie w domu, u swojej rodziny. A ponieważ brat mojej mamy był przyjacielem mojego ojca, to ojciec z moim wujem tak się naradzili, że mam przyjść odwiedzić ojca. Przyszłam i ojciec mnie już więcej nie wypuścił. Zostałam więc u ojca i już zaczął się rygor.
Zaczęłam chodzić na pensję [(tak nazywano szkoły prywatne)] do pani Jędrychowskiej. Mieszkaliśmy wtedy na Elektoralnej pod 19, pensja była pod 15, więc kawałeczek [drogi], tylko przejść przez ulicę. Tak było przez rok. Ponieważ mama mnie jednakże odnalazła, to ojciec zmienił pensję na pensję pani Gagatnickiej na Senatorskiej, naprzeciwko kościoła Świętego Antoniego. Dzięki Bogu rozpoczął się kryzys światowy, który przyszedł też do Polski, to były lata 1931–1932 [...]. Pensja kosztowała miesięcznie 125 złotych, mój brat już też był w Warszawie i chodził do [Gimnazjum imienia] Górskiego – drugie 125 złotych. Z nowego małżeństwa było nowe dziecię, chodziło do francuskiego przedszkola, które było przy wizytkach, naprzeciwko Królewskiej. Ile tam [kosztowało], to nie wiem, wiem, ile moja pensja kosztowała i mojego brata. [Gimnazjum] Górskiego, wiadomo, to była jedna z lepszych szkół. [...] Mam zdjęcia [mojego brata w czapce „kepi”, jakie nosili uczniowie tego gimnazjum]. Wtedy mama zwróciła się do mojego ojca [z propozycją], że może mnie wysłać do gimnazjum państwowego (mama już była po ślubie z tym przeuroczym wojskowym, kapitanem), i ojciec będzie płacił tylko 100 złotych rocznie. Ojciec był bardzo oszczędny, więc zgodził się [na prośbę mamy pod warunkiem ciągłego kontaktu ze mną]. Z tym że w każdą sobotę mama mogła mnie ze szkoły zabierać [do siebie]. W sobotę zawsze było pięć lekcji, czyli do pierwszej. Ale o siódmej punktualnie musiałam być w domu, nie wolno się było spóźnić pięć minut, bo kolacji się nie dostawało. Przeszłam od pani Gagatnickiej do Państwowego Gimnazjum imienia Emilii Plater, Mazowiecka 12 i 11. [ Na Mazowieckiej] 12 były klasy wyższe, a po drugiej stronie Mazowieckiej, pod 11 były klasy niższe. [Na Mazowieckiej pod 12 była duża sala gimnastyczna, z której oglądałyśmy aktorów, cały „świat literacki” odwiedzający słynną „Ziemiańską”]. „Ziemiańska” była na parterze, ogródek był wewnątrz, na podwórzu. W 1933 roku [znów znalazłam się w pierwszej klasie nowego typu. [Było czteroklasowe gimnazjum i dwuklasowe liceum]. Nie chodziłam do szkoły powszechnej, chodziłam od razu do gimnazjum. [Dawniej] była [klasa] podstępna niższa, podstępna wyższa, wstępna, pierwsza, druga, trzecia i tak dalej. A w powszechniaku były oddziały. […]. Pierwszą klasę już byłam, a jak było gimnazjum i liceum, to znowu znalazłam się w pierwszej klasie. Pierwsza klasa gimnazjum nowego typu to była szósta klasa szkoły powszechnej, bo po szóstej klasie można już było zdawać egzamin do gimnazjum. A kto chciał iść do jakiejś szkoły zawodowej, musiał skończyć siedem oddziałów i wtedy szedł do szkoły zawodowej, natomiast do gimnazjum i liceum po sześciu oddziałach. Tak więc raz byłam w pierwszej klasie, potem znowu znalazłam się w pierwszej klasie. [Po ukończeniu] gimnazjum była mała matura, potem się wybierało liceum. [W naszej szkole] było liceum humanistyczne i przyrodnicze. Wybrałam sobie liceum przyrodnicze, ale siedziałam dwa lata w jednej klasie. Moje przyjaciółki już skończyły. Niestety w pierwszej licealnej (1939 rok) byłam chora po prostu, miałam anemię, musiałam dostawać dwa razy dziennie zastrzyki z wątroby, strasznie bolesne. Medycyna nie stała na takim poziomie jak dzisiaj. W związku z tym niektórzy mówią, że się nie uczyłam, ale to ci, którzy mnie nie lubili.
W 1939 roku byłam [na wakacjach] u cioci Hrynkiewicz-Moczulskiej na Helu. Wujek był oficerem marynarki i [był kierownikiem obserwatorium magneto-meteorologicznego w Helu]. Pomagałam wujkowi puszczać balony i [wujek] na stoperze obliczał pułap chmur czy coś takiego, nie wiem, bo się tym nie interesowałam. Wiedziałam tylko, że mam puścić balon jak on powie „Stop”, a ja wtedy zaciskałam [palce na lince, do której był przyczepiony balon i wszystko psułam]. […]. Zawsze się denerwuję [i robię odwrotnie].
W 1939 roku samoloty niemieckie już latały [nisko] nad plażą. Wiadomo, że nie zahaczy o głowę, ale wszyscy plackiem na plaży leżeli. Chodziłam na dziką plażę, bo było mi [najbliżej]. Z obserwatorium biegła droga przez lasek na plażę, która [była oddzielona drutami od plaży należącej do jednostki wojskowej tak zwanej „Zieloni”]. Kiedyś leżąc i opalając sobie plecy, patrzę: raptem malutka sosenka się przemieszcza. Myślę sobie: „Coś chyba z oczami nie w porządku”. Więc zaczęłam się [przyglądać uważniej]. Ale jak zobaczyłam przechodzący świerczek i sosenkę, to sobie myślę: „Coś tu jest nie w porządku”. [...] Wracam i mówię przy obiedzie: „Wujku, co się tam dzieje? Sosny przesadzają?”. – „Wiesz, [może być różnie]. To jest wojsko, to jest granica, trzeba przesadzać z jednej strony na drugą”. Oczywiście nie powiedział mi, o co chodzi.
Ponieważ miałam jeszcze jeden egzamin, 27 sierpnia musiałam [wrócić do Warszawy] przez Gdańsk. Od Sopotu do Gdańska było Wolne Miasto. Ale w Gdańsku (to było w nocy, pamiętam), przyszedł konduktor i powiedział, żeby się odsunąć od okien i okna zasunąć firankami, i nie [stać przy] oknie, bo nigdy nie wiadomo. Słychać już było na peronie język niemiecki. Bardzo się interesowałam, więc troszeczkę zerkałam. Strasznie dużo chodziło młodzieży Hitlerjugend: białe, grube skarpety pod kolana, krótkie spodenki, czarne buty, swastyki, bluzy wojskowe, krawaty, ogolone głowy na jeża. Młodzi, przystojni chłopcy, wysocy. Dosyć długo [pociąg stał na stacji] wreszcie [ruszyliśmy]. To już był przedsmak, ale to szybko minęło.
Wróciłam do Warszawy, do ojca oczywiście.
Mieszkałam na Ogrodowej [...]. Jak ojciec się ożenił [po raz drugi] to [przenieśliśmy się] pod inny numer na Elektoralnej, ale na końcu na Ogrodową. Wojna rozpoczęła się rano. Bombardowali Śródmieście, Powiśle. U nas było cicho. Człowiek sobie nie zdawał z tego sprawy, młody człowiek. Wojna, no dobrze, ale jeszcze nic nie wiadomo, bomby lecą [...]… Jak człowiek był młody, to była chęć przeżycia jakiejś atrakcji (tak nazwijmy, w cudzysłowie oczywiście), czegoś nowego, nie takiej szarzyzny. Ale 2, 3 września już bomby zaczęły Warszawę niszczyć. Okopy się zaczęło kopać wokół Warszawy, [bo Niemcy się zbliżali]. Siódmego września moja mama… Kazek (czyli mamy mąż) został powołany chyba już w połowie sierpnia do wojska. Mama dostała wiadomość, że jest w szpitalu w Brześciu nad Bugiem, był ranny nad Bzurą. [...] Miał zawiązaną głowę, coś z ręką. Przysłał swojego kierowcę z Brześcia, ze szpitala, po mamę i po ich synka. A mama przyjechała do nas na Ogrodową, chciała zabrać mnie i mojego brata, tym bardziej że pułkownik Umiastowski już przez radia na ulicach ogłaszał, że Niemcy się zbliżają, żeby wszyscy, [którzy mają rodzinę poza Warszawą opuścili miasto]. Na przykład byli ludzie starzy, byli ludzie, którzy nie mieli zapasów. Nie wiadomo, jak długo będzie obrona Warszawy. Mama po mnie przyjechała, chciała jechać do Brześcia, do swojego rannego męża. Ojciec mnie puścił. Już miałam te swoje osiemnaście lat, chociaż nie miałam wiele do gadania, a mojego brata zatrzymał. I wyruszyłam.
Nie było to łatwe, bo po drodze, na szosach [niemieckie samoloty] zniżały lot i z karabinów maszynowych cięli. Wszyscy się chowali w rowy, pod drzewa, a to nie miało sensu. [Po wojnie], jak leciałam samolotem, to widziałam: pod drzewem wszystko było widać, a byliśmy bardzo wysoko. A oni byli tuż nad nami, więc co to drzewo pomogło? Może krzaki. Z wielkimi tarapatami dojechaliśmy do Brześcia, ale chyba po dwóch dniach, bo trzeba było się chować, w dzień nie można było jechać, tylko w nocy. Przyjechaliśmy (to było nad ranem) do Brześcia. Mama zostawiła nas pod opieką gdzieś, nie pamiętam, w jakiejś wartowni. Pobiegła do szpitala. [Przybiegła wkrótce] i mówi, że będzie ewakuacja Brześcia, bo Niemcy już się zbliżają. Rzeczywiście, pociągi z Czerwonym Krzyżem na dachu były podstawiane i na noszach wnoszono rannych [żołnierzy] do tych pociągów, pociągi [odchodziły] jeden za drugim. A Kazek, jak go zobaczyłam, głowę miał zabandażowaną i rękę na temblaku, i w pelerynie był. Moja mama, jak to zwykle kobieta [zabrała z domu poduszki i kocyk]… Ja też, jako kobieta, zabrałam swoje [ukochane] lakierki, które dostałam, jak miałam siedemnaście lat, na pierwszy bal […]. Spałam z nimi, [po raz pierwszy miałam prawdziwe pantofle], bo tej pory to tylko półbuty sznurowane od Baty. Od cioci z Helu [...] dostałam krótkie futerko, też zabrałam, sukieneczkę, wszystko pozabierałam, pamiętnik, bo były modne wtedy pamiętniki. Dzisiaj to by się przydało. Miałam tam i Marszałka [kilka słów], i wszystkich ministrów, ministra Kwiatkowskiego, którego świetnie znaliśmy. To wszystko mama [zapakowała do samochodu]… To był opel kadett, paskudny, bo się chwiał [na szosie], opel [kapitan już był szerszy i bardziej stabilny]. [...] Niektóre szosy były asfaltowe, ale raczej były wybijane kamieniem, ale [i tak] były lepsze niż dzisiaj. Mama [przygotowała samochód do drogi i późnym wieczorem czekaliśmy na wyjazd z twierdzy]. To było w dniu, kiedy rząd już opuściwszy Warszawę i przejeżdżał częściowo właśnie przez Brześć [i też zatrzymał się] w twierdzy. Twierdza była jakieś dziesięć kilometrów od miasteczka. To jest ważne, chcę później powiedzieć. […]. [Zbliżał się wieczór] siedziałam obok kierowcy, mama umościła siedzenie dla swojego rannego męża, dla siebie i dla małego Maćka. On miał dziesięć lat chyba wtedy, nie pamiętam. Upał niesamowity, to był chyba 9 albo 10 września, nie jestem pewna. Siódmego września myśmy wyjechały z Warszawy, dwa dni się jechało i tego samego dnia, cośmy do Brześcia przyjechały, pod wieczór już się trzeba było ewakuować. [Mieliśmy wnet ruszyć w drogę, podchodzi kapitan z czerwoną opaską, lekarz, jak dzisiaj pamiętam, Weinrot, salutuje (a ja już siedzę) i mówi do Kazka: „Panie kapitanie, czy mógłbym wypożyczyć samochód, bo w moim samochodzie nie ma benzyny? Trzeba jechać do miasteczka”. Przystojny, młody, tylko nie w moim typie, bo lubię blondynów, ale strzelający trochę okiem do mnie, a ja już nie jestem pod kontrolą. Mam osiemnaście lat i nie ma kontroli ojca. A moja mama to była cudowna kobieta. On mówi: „Za godzinę wracamy”. Kazek podchodzi, mówi: „Dobrze, proszę bardzo, ale mój kierowca pojedzie [z wami]”, bo on [chciał jechać tylko ze swoim kierowcą]. [...]. Kierowca pana kapitana może wsiąść”. Ja mówię: „I ja pojadę”. A Kazek podchodzi, otwiera drzwiczki: „Wysiadać!”. Takim tonem do mnie. Spojrzałam na niego, bo zawsze był taki przyjacielski, mówię: „Kazek, pojadę, bo miasteczka nie znam”. – „To kiedyś poznasz, a teraz wysiądź. Tu siądzie kierowca pana kapitana albo pan kapitan”. Wyciągnął mnie za rękę. [...] Byłam w letniej sukieneczce, Maciuś był krótkich spodenkach. Było gorąco, więc był nawet bez bluzeczki. To była jakaś godzina czwarta, słońce zachodziło. Mama pelerynę [Kazka] zwinęła i położyła [w samochodzie], bo było za gorąco, sama [też była] w letniej sukience. Samochód obładowany naszymi rzeczami, [z nowymi pasażerami wyjechał z twierdzy]. Godzina – ich nie ma, druga godzina – nie ma, trzecia godzina – nie ma. Ciemno, twierdza pustoszeje, [samochodu naszego] nie ma. Mama z Kazkiem pobiegli do budynków, akurat przejeżdżał Kościałkowski, to był nasz premier i od niego dostaliśmy samochód, bo już nie można było [dłużej] czekać, trzeba było jechać. Cały rząd jechał do Zaleszczyk. [Droga] na Zaleszczyki, świetnie, jedziemy na Zaleszczyki. Dzisiaj może młodzież jest inaczej wychowana. Człowiek się nie orientował politycznie, jak to wszystko wyglądało, nie wiedział, co to jest wojna.
Jedziemy na Zaleszczyki, ale trzeba się zatrzymać. Pierwszy był Łuck. Do szpitala na opatrunek. Kierowca widocznie kilka dni nie spał, [bo ciągle oczy zamykał]. Jedziemy, [samochód] nieoświetlony, więc ja go ciągle [pilnuję i budzę]… Po bokach szosy [leżały sterty kamieni] oblane wapnem, [do reperacji drogi]. On miał tylko jedno światło włączone na prawą stronę, żeby nie zjechać gdzieś do rowu. [Kierowca] ciągle zasypiał, bo ciągle samochód w pryzmę tych kamieni [zjeżdżał]. Ciągle go budziłam, tak że całą noc nie spałam, a on bidak był niewyspany czy chory, nie umiem powiedzieć. W każdym razie dojeżdżamy do Łucka i przy samym Łucku (to była godzina jakaś czwarta rano) nadleciał dwupłatowiec niemiecki z czarnymi [krzyżami] na skrzydłach, pilot w okularach, w czapce brązowej ze skóry, patrzył. Kazek nas uspokoił: „To jest niemiecki wywiadowczy, [sprawdza], jak to na szosie wygląda”. Im chodziło bardziej, czy wojsko się przemieszczało, czy są jakieś kolumny wojska. On zresztą [...] zniżył [lot] i poleciał w innym kierunku. Myśmy dojechali do Łucka i pamiętam: szeroka, wielka ulica, po prawej i po lewej stronie jakieś [nieduże] domki. Przy pierwszym czy drugim domku z ogródkiem zatrzymał się samochód, bo już Kazek miał przemoczony bandaż. Mama weszła do tych państwa, czy może mnie i Maciusia zostawić, [bo musi z mężem jechać] do szpitala. Oni pojechali i nas zostawili. Siedzieliśmy w ogródku na ławeczce, dostaliśmy coś gorącego do picia [i czekaliśmy na powrót rodziców]. Potem się zjawiły jakieś oddziały wojska. Widać było, że znużone, zmęczone, ale szło. W Brześciu miałam bluzeczkę z gołymi ramionami. Jak wysiadłam z samochodu, to mama [narzuciła mi] kurteczkę, [którą dostałam od cioci] była na narty. Miała wyhaftowane: MHM, Maria Hrynkiewicz Moczulska [...]. Miałam to narzucone, bo pod spodem miałam bluzeczkę prawie że na plażę. Siedzimy i czekamy, już jest dwunasta, czas się strasznie dłuży, wojsko przemieszcza się w jedną, w drugą stronę. Jakieś armaty, tłum ludzi przechodzi z bagażami na plecach, popakowane w jakieś prześcieradła, w jakieś chusty. Straszny widok. Pamiętam, przechodzi dwóch młodych poruczników i się nachylają nade mną, bo widocznie płakałam czy miałam łzy w oczach. Spojrzałam na nich, otarłam oczy i już jestem chętna do rozmowy, ale to króciutko trwało. Pytają się: „Co to jest MHM?”. – „To jest monogram: Maria Hrynkiewicz-Moczulska”. – „A, Marysia?”– „Nie, Ala”. – „A, to cześć, idziemy”. [Wreszcie] moi przyjechali. [Zmienili] opatrunek, potem [Kazek] pojechał do dowództwa dowiedzieć się [co dalej]…
Dalsza marszruta była na Kowel. [Opel] został oddany, a mama i Kazek przyjechali tatrą. Piękna tatra, szeroka, ciemnogranatowa. Wewnątrz były cztery siedzenia [dla pasażerów]. To znaczy normalne były w taksówkach siedzenia, które były odchylane do wewnątrz i pasażerowie widzieli się vis-à-vis. A w tatrze nie, w tatrze były krzesełeczka mniejsze, tyłem siedziałam do mojej mamy i do Kazka, [przed sobą miałam widok na drogę] [...] I kierowca niewojskowy. Okazuje się, że był to prywatny właściciel tego samochodu. Nie mógł dostać benzyny i za benzynę, ponieważ [była tylko dla wojska]. Powiedział, że chętnie weźmie nas do Zaleszczyk, odda wojsku po prostu [dług]. Więc jedziemy. Też się cieszę, Zaleszczyki, ach, Rumunia! Kowel, za Kowlem znowu jest postój, jakaś mieścina stara, bombardowanie. Miasteczko żydowskie, tam zresztą bardzo dużo było miasteczek żydowskich. [Kazek] pojechał z mamą i z tym panem do szpitala, bo coś się znowu zaczęło dziać, a ci Żydzi zaciągnęli nas do schronu. To były tak grube ściany! To nie były normalne piwnice, to były piwnice jak z fortecy. Tak sobie wyobrażałam fortecę, bo ściany ukośne, grube. Siedzimy tam wszyscy i czekamy. Słychać było tylko to straszne bombardowanie. Patrzę: przecudne freski naprzeciwko, na ścianie. Oczywiście wszystko to już było odłupane, ale tak przepiękny koloryt, granat. Do dzisiejszego dnia widzę jakąś pochyloną postać z harfą, coś pięknego. Nachylam się do Żydówki, która obok mnie siedzi: „Co to jest za dom?”. Ona mówi: „Mieszkalny”. − „A to?” – „A, to trzeba zamalować, bo to starocie”. Nie mogłam wzroku oderwać, już mnie nic nie obchodziło, tylko te freski. Na drugiej ścianie też troszkę było, ale tylko tak do polowy, bo była wilgoć straszna. Moi przyjechali po jakichś trzech godzinach. Jedziemy dalej. Cały rząd jedzie dalej.
W pewnym momencie [przed] nami słup Dubno [na lewo]-Zaleszczyki [prosto]. Kazek mówi: „Stop, proszę pana, skręcamy na Dubno”. − „Ależ panie kapitanie, przecież po to dałem wóz, że mam się znaleźć w Zaleszczykach”. A Kazek na to odpowiada: „Tak, proszę pana, ale ja jestem żołnierzem i póki żyję, Polski nie opuszczę. Mój stan się już poprawia, mogę być dowódcą, Polska potrzebuje oficerów. Pan mnie zawiezie do Osady Krechowieckiej pod Równem. Załatwię panu, że stamtąd pan dostanie przepustkę i pan sobie pojedzie, gdzie pan będzie chciał, ale pan zawiezie mnie i żonę, dzieci, do Osady Krechowieckiej”. On się zgodził, musiał się zgodzić, bo Kazek był bardzo stanowczy. Jedziemy, dojeżdżamy do Dubna, a mama mówi: „Ala, pochyl głowę”. Patrzę, Boże święty! Nie zapomnę tego widoku: na latarni wisi policjant granatowy, na jakimś drzewie wisi jakaś postać. Jak szeroka droga przez Dubno, tak wisieli ludzie. Kazek miał mapę sztabową, kazał natychmiast skręcić przy jakiejś drodze. Myśmy, ja i Maciuś, mieli głowy schylone. W miasteczku nie było nikogo (częściowo miasteczko było spalone). Przez jakieś pola [i lasy jedziemy], mamy jechać do Równego.[...] Nie wiem już, gdzie to było, wiem, że w lesie i w środku nocy się zatrzymaliśmy. Tam Kazek znowu rozmawiał z dowództwem, dostał benzynę i do Równego przyjechaliśmy nad ranem. Znowu poszedł, a my siedzimy. Po jakichś dwóch godzinach jedziemy do Osady Krechowieckiej. To było jakieś dziesięć kilometrów od Równego. Jechało się przez kilka wsi ukraińskich, ale to byli Ukraińcy, którzy żyli w zgodzie z Polakami. A w Osadzie Krechowieckiej to tam byli ułani, Krechowiacy się nazywali, dostali przydział ziemi, pobudowali sobie domy. Kazek tam miał przyjaciela z legionów jeszcze, z 1914, 1915 roku. Tam postanowił zostawić mamę [z dziećmi], bo już niedaleko granica bolszewicka, więc Niemcy już może tu nie dojdą. Na pewno ich zatrzymamy, [ciągle to powtarzał] więc on jeszcze wypocznie i jedzie [na front], a kobiety zostaną w tej osadzie. Tam były cudowne wiśnie. Jechało się po drodze, mówię: „Co to, krew?”. – „Wiśnie”. Drogi były wysadzane drzewami wiśni, pełno wiśni leżało, one były rozdeptywane przez koła, nie tyle koła samochodów, co wozów.
Dojechaliśmy tam. Po drodze właściwie nie było widać, że była wojna. Widać było ludzi pracujących, zagrody, bośmy przez osady jechali, nie przez pola. Po jednej stronie domy, po drugiej piękne ogrody warzywne. Dojeżdżamy tam. Jak nas zobaczono, Boże, co za radość! Od razu łapanie koguta, kury. Tylko nie chciałam patrzeć, bo nie lubię tego, nie powinnam w ogóle mięsa jeść. Przede wszystkim wypocząć, wymyć się, potem uczta (rzeczywiście, dawno się nie jadło tak) i spać. Ale gdzie? Kazek ranny, to spał w mieszkaniu, a my z mamą w stodole, na sianie, co nie było dla mnie łatwe. Nie należałam do harcerstwa, tylko do PW w szkole i na obozy nie jeździłam, bo się brzydzę wszystkiego. Siatki są w oknach, bo muchy. U nikogo nic nie jem. To jest straszna rzecz, to jest pewne skrzywienie. Tu patrzę: pająk, tu patrzę: jakaś mucha bzyka, nakrywam się. Ale byłam tak zmęczona, że w końcu usnęłam. Zapach siana, powietrze cudowne. To jednak jest inna część Polski, na południu było inne powietrze. Cudowne, nie było fabryk, była cudowna ziemia. Pełno sadów, plantacje tytoniu, plantacje chmielu, to potrzeba było dobrej ziemi i dobrego powietrza.
Tak przeszła noc, przeszedł dzień, przeszła druga noc i nad ranem (to była chyba godzina piąta) od księdza proboszcza (nie wiem skąd, bo tam nie widziałam kościoła) przyleciał ordynans jednego z oficerów, którzy tam akurat odpoczywali (nie wiem, co tam było, bo to było bardzo daleko), że bolszewicy przekroczyli granicę i za godzinę, za dwie będą tutaj. Kazek się zerwał, ten pan się zerwał, pocałowali mamę. Tego swojego syna ubóstwiał, pozwolił mu robić to, co ja bym nie pozwoliła, i rozpuścił jak „dziadowski bicz”. Pożegnaliśmy się. Do mojej mamy mówił: „Dziecinko, zobaczymy się niedługo”. [...] Pojechał razem z tym panem. [Gospodarze] pozamykali wszystkie prosiaki, kury. Wszystko pozamykane. Na podwórzu nikogo nie było, wszyscy byli w domach, zasłonięte firanki.
Rzeczywiście, może za jakieś półtorej godziny, może godzinę (nie wiem, wydawało się, że to jest długo), wpadła [na podwórko] chmara żołnierzy. Trudno nazwać to żołnierzami. Jedni byli w długich płaszczach, jedni byli w krótkich, na głowie mieli te [czapki] z czubkiem, karabiny. To, co mówiono, że niektóre były na sznurkach, to [prawda], sama widziałam. To nie było, że ktoś tak powiedział. Sami to widzieliśmy. W drodze powrotnej to widziałam, bo stałam naprzeciwko niego. Tutaj żeśmy wszyscy byli za szybami, tylko zerkaliśmy. Wpadli na podwórze, do wody, do studni. Jeden pompował do czapki i z czapki pili. Ręce tam myli, bo gorąco było, to był upalny wrzesień! Było potwornie gorąco. Może zabawili godzinę. Do domu ani do stajni, nigdzie [nie weszli]. Tylko tyle, że się ochlapali. To jest to, cośmy widzieli z okien na podwórze, a co dalej, to nie widzieliśmy. Opuścili Osadę Krechowiecką, poszli dalej.
Po jakichś dwóch, trzech godzinach, jak ich nie było, każdy wychylił się, zobaczył. Najpierw mężczyźni wyszli, czy gdzieś ktoś nie siedzi, broń Boże. Kobiety były schowane, dzieci, wszystko. Pod wieczór wyszliśmy. Przeżycie straszne. Pierwszy raz zobaczyłam bolszewika. U nas tak się mówiło: nie wojsko radzieckie, tylko bolszewicy. W każdym razie tak przeszedł ten dzień, żeśmy właściwie nigdzie nie wychodzili.
Ale na drugi dzień… Mama moja była prężna. [W osadzie była mleczarnia, gdzie] centryfugą robili masło, śmietankę, więc do tej mleczarni pojechała z kanką, zaraz kupiła. Pierwszy raz wtedy i ostatni w życiu piłam maślankę, w której pływały kawałki masła. Kupiła kilo masła, śmietanę, co było, to pokupowała wszystko. Przynieśliśmy to do domu. Oni tam raczej oleju [i smalcu] używali, może masło też, tym się nie interesowałam, ale raczej wszystko było na smalcu robione i tłusto, a myśmy nie byli przyzwyczajeni do takiego tłustego jedzenia. Były tam przewspaniałe (też pierwszy raz w życiu widziałam) przechowalnie jabłek. W ziemi, [wykopane] nie bardzo głęboko, ale były całkowicie w ziemi. Nad ziemią był tylko nasyp nieduży. Wchodziło się po schodkach. Zapach – coś wspaniałego! Było przejście, a po obu stronach były półki, deseczki i każde jabłuszko leżało oddzielnie, w otoczce. Nie wiem, to chyba był papier, nie pergamin, może bibułka, już nie wiem, ale w czymś białym leżały. Tak wspaniałe, tak pachnące, jak się tam wchodziło! I zimno. Tak cudownie, że człowiek by tam siedział godzinami, bo na zewnątrz był upał. U tego ogrodnika mama kupiła trochę owoców. Chociaż nie lubię jabłek, tam jakoś jadłam, bo to były koksy, a koksy są wspaniałe. To była przechowalnia, bo koksy były właściwie dopiero na zimę. Przed wojną każdy owoc miał swoją porę roku, nie tak jak dzisiaj, że ogórki i pomidory, jabłka, gruszki, wszystko jest cały rok. Tego przed wojną nie było. Były pomidory, to się jadło pomidory, były ogórki, to się jadło ogórki. W każdym razie tak minęło z pięć dni. Czy ktoś był w Równem, czy dowiedzieli się od sąsiadów… Te wojska radzieckie weszły do Równego [...]. Po tych kilkunastu dniach dowiedziała się, że oficerowie, którzy [nie zdążyli wyjechać] i zostali w Równym, dostają żołd, albo żony oficerów dostają żołd za mężów. Więc mama czym prędzej pojechała [nie wierząc w te opowieści]. To było dziesięć kilometrów, trzeba było poprosić, żeby zawieźli. Rzeczywiście, przyjechała i mówi: „Ala! − Mama znała język rosyjski świetnie, bo do rosyjskiej szkoły chodziła. − Stary, wąsaty Rosjanin typu przedwojennego, z okresu carskiego, miły, [jak mnie zobaczył w okienku przy kasie] mówi, że się spóźniłam, bo on już ma resztki i może dać tylko 400 złotych”. Ale 400 złotych w 1939 roku to było sporo.
Mama dostała 400 złotych. Fantazja! Jedziemy do Warszawy, nie mamy, co tu robić. Równe jest zajęte, o Kazku nie ma w ogóle mowy, żeby się z nim spotkać, bo cała strona wschodnia już jest zajęta przez Rosjan. Żeby się dostać do pociągu – tłumy, nie jest to takie proste, jeszcze z dziećmi. Ci państwo mieli mieszkanie w Równym [i razem z nimi wróciliśmy do miasta]
Zamieszkaliśmy u nich. Ku mojemu wielkiemu zdumieniu o godzinie czwartej na ulicach Równego [gwar, głośno gra muzyka]… Myśmy to nazywali: szczekaczki. Albo muzyka głośno, albo w języku rosyjskim coś mówiono, bo było pełno wojska. O czwartej zaczynało się życie. Były dwie godziny różnicy i oni według swojego czasu. U nas była czwarta rano, u nich była szósta. Tak mi wytłumaczono, ale czy to była prawda, to nie wiem. Tak mi powiedziano, bo byłam zdziwiona, że o czwartej zaczynają urzędowanie, a było ciemno jeszcze. Potem świt był. Tłumy ludzi przed sklepami, kolejki, żeby dostać pieczywo. Był obrazek, którego w życiu nie mogę zapomnieć. Miasteczko było żydowskie oczywiście, pełno Żydów na ulicach, roześmianych, wesołych, i naszych oficerów, [...] bez pasów, bez odznaczeń, ale w mundurach [...]. Idziemy z mamą, przed nami idzie porucznik, [bez] pasa, [bez koalicyjki]. Szedł ze spuszczoną głową, mama mówi: „Słuchaj, nie mogę patrzeć na to wszystko”. A naprzeciwko niego idzie młody Żydek, taki piętnastoletni. Ucieszony podchodzi do tego biednego naszego wojskowego, uderzył go w twarz i: „Cha, cha!”. Jemu spadła czapka z głowy, bo on go porządnie uderzył, i stanął. Teraz obrazek: w naszym kierunku jedzie łazik, kilku oficerów czy nie oficerów (zupełnie się nie znam) rosyjskich. Zatrzymali się, bo widocznie widzieli to z daleka. Jak [ten oficer został uderzony], to w ogóle wszyscy stanęli, tylko Żydzi: „Cha, cha, cha!”. Łazik zatrzymał się z piskiem opon, moja mama mnie chwyciła za rękę, że może jego wezmą, może go zastrzelą. Wyskoczył prawdopodobnie oficer, a ten Żydek zaczął mu coś mówić. Moja mama zna rosyjski. Ten do niego mówi: „Podnieś czapkę i włóż mu na głowę”. Ten Żyd z oczami wybałuszonymi stanął i nie wie, co ma robić, a ten mówi: „W tej chwili, boś nie ty mu ją nakładał”. Żyd się schylił i zaczął [czapkę] podnosić. Polski oficer odebrał od niego i sobie nałożył, i zasalutował temu Rosjaninowi. Ten wojskowy zasalutował, podleciał do [łazika] i z piskiem opon ruszyli. Mówię do mamy: „Słuchaj, mówią o nich takie rzeczy. Popatrz, może nie są tacy źli”. Ten [porucznik] poszedł dalej, a ten Żyd [skręcił szybko w bramę ulicy]. Mama mówi: „Jakie szczęście, bo tak, to by pewno zaczęli wszystkich… Nie oni, tylko Żydzi”. Myśmy doszły do sklepu, gdzie mama miała coś kupić i już tego wojskowego straciłyśmy z oczu, wszedł w boczną ulicę. Prawdopodobnie później [dostał się do niewoli]… [...]. Po dwóch czy po trzech dniach, już tego dokładnie nie pamiętam, o godzinie czwartej rano [idziemy ponownie] na dworzec. Tłum ludzi, mama mówi: „Nie dostaniemy się, może jeszcze poczekamy”. A ktoś z tłumu mówi: „Pani, to jest ostatni pociąg!”. – „Słyszałam, że ostatni pociąg”. – „Ja pani mówię, niech pani wsiada na dach i niech pani jedzie”. No i rzeczywiście, wsiedliśmy. Maciusia ktoś wziął przez okno, mama się jakoś dopchnęła. Nie umiem się tak pchać. Mama weszła jeszcze do przedziału, ja już byłam w korytarzu. Jedziemy. Pociąg wlecze się bardzo pomału, jest noc. Przed Sarnami (Sarny to jest takie miasteczko na Białorusi) wszyscy mówią: „Tylko tu cisza! Białorusini potrafią zatrzymać pociąg i wszystkich wyrżnąć, więc ma być cisza. [Maszynista] też wie, nie będzie dorzucał, tylko będzie jechał jak możliwe [powoli], a w pewnym momencie będzie bardzo szybko”. Przez Sarny przejechaliśmy, wtedy w pociągu znowu zaczęła być wrzawa, bo już widocznie wiedzieli, gdzie trzeba [być cicho], a gdzie nie. Myśmy pierwszy raz w życiu tą trasą jechały. Dojeżdżamy do Białegostoku z zamiarem przesiadki w Białymstoku do Warszawy. Most jest na rzece zerwany i nie ma żadnych pociągów. Można tylko wynająć wóz, jakiegoś chłopa, który dowiezie nas do Małkini. Jest przeprawa przez Bug i Małkinia. […] Pieniądze się nie liczyły, nikt nie chciał brać pieniędzy. Od tych przyjaciół [mama] dostała walizę liści tytoniowych. Byłyśmy milionerkami. Te liście tytoniowe są żółte, bardzo mocno ścieśnione i w paczki popakowane. Walizkę tych liści otrzymała. Jeszcze na początku mówi: „Boże, wzięłam te liście, ale kto to u nas będzie palił?”. A przyjaciel Kazka mówi: „Proszę pani, na pewno się przydadzą, bo w czasie wojny nie ma papierosów, więc każdy chętnie zamiast pieniędzy, a szczególnie palacze, weźmie takie liście i będzie [zadowolony]”.
Od Krechowiaków, oni dali taką walizę. Mama do tego chłopa mówi: „Proszę pana, nie mam dużo pieniędzy. Czy pan jest palący?”. – „Tak, palę machorę, ale nie można dostać”. – „A zamiast pieniędzy pan by to wziął?” I otwiera tę walizkę, a on wpatrzony mówi: „Proszę pani, ja panią do Warszawy zawiozę, jak mi pani da te liście”. – „Do Warszawy to może nie, bo może gdzieś będzie jakaś możliwość, może jakieś autobusy będą chodziły czy coś”. No i otrzymaliśmy furmankę i jedziemy. Przy tej okazji do nas dołączyły inne osoby.[...] Maciuś jechał, bo [to dziecko i ja jechałam, bo się źle czułam]. Starsze panie i młodsze, i panowie walizy swoje poukładali na wóz i sami idą, bo [wóz] jechał pomaleńku. Dwa konie i idziemy.
Wyjeżdżamy z Białegostoku, już dobre dziesięć kilometrów jedziemy przez las szeroką drogą i raptem naprzeciwko nas kolumna wojska radzieckiego, jeżeli można nazwać to [wojskiem]. I żebyśmy się zatrzymali i [żeby zawracać]. Ale jak! Od razu do nas: „Stop”. Mama wyjeżdżając [z Równego wzięła przepustki na wyjazd do Warszawy]. Znajomi powiedzieli mamie: „Ela, weź przepustkę i niech Ala weźmie, żeby dali swoimi bukwami, bo będą trudności”. A mama mówi: „Gdzie my ich tam spotkamy?”. Ale zrobiła to. Nikt tego nie miał i mama uratowała tę całą kolumnę, która za nami szła. „Stop, propusk, a jak nie, w tył, z powrotem, nie ma mowy!” Podeszli do nas (ja na wozie byłam) i do [woźnicy], skąd on jest. Mama mu wytłumaczyła, bo mama po rosyjsku mogła mówić, [furman] nie znał języka, może trochę, bo przecież Białystok. Mama pokazała [przepustkę żołnierzowi], [a do mnie] mówi: „Popatrz! On do góry nogami trzyma! Ale widzi swoje bukwy. Popatrz!”. Siedziałam trochę bokiem i zerknęłam. Nie znam się na tym, ale w tym momencie [zobaczyłam] karabin, który miał przerzucony. Gruby sznur widziałam na własne oczy. Myślę sobie: „Na sznurkach?”. Brudni, raczej chyba „kałmuki” jakieś, szalenie dużo typów azjatyckich. Jeszcze mama mówi: „Ala, daj swoją [przepustkę]”. Dałam jeszcze swoją legitymację szkolną. Były bukwy takie duże, ten propusk grubymi literami był napisany. Mama mówi: „Wszyscy maja takie”, to puścili. Jeden szok! Dzięki Bogu jedziemy dalej. A oni mówią: „Wy do Niemców jedziecie, tak ich kochacie?”. Mama mówi: „My nie do Niemców jedziemy, tylko jedziemy do swoich domów, do swoich rodzin. Jesteśmy z Warszawy, tu jest napisane: Warszawa”. No i jedziemy. Dojeżdżamy do Bugu i a przed mostem [stoją Niemcy] w hełmach, tarcze: Halt! Cała nasza paczka się zatrzymała. W tym momencie przejeżdżają samochody z oficerami niemieckimi. Samochód czysty, otwarte samochody. Oficerowie musieli jechać, a obok na motorach, w kaskach widocznie ochrona. Czyściutcy, pachnący, nie te twarze. Można powiedzieć: Europa. Mówię do mamy: „Słuchaj, mówią, że oni tacy okrutni. Popatrz, oni w monoklach, jak oni nam kiwają”. Mama mówi: „No to zobaczysz później”. [Kilka przed tym] – coś strasznego, a tu… To naprawdę była szalona różnica, że ja po prostu… Może to jest głupie, co powiem, ale powiem to, co [wtedy] czułam. Myślę sobie: „To dobrze, żeśmy się wydostali stamtąd. Tu jest jakaś cywilizacja”. Człowiek nie miał zielonego pojęcia, [że nie było żadnej różnicy]. Cała ta kolumna przejechała. Dokąd jechali, nie wiem. Przecież oni później zajęli Białystok, więc być może, że nawet do Białegostoku jechali zawierać jakieś pakty. Myśmy [wjechały] do Małkini, przenocowałyśmy. Wszędzie byłyśmy traktowane [dobrze, ponieważ miałyśmy tytoń]… Tak że dostałyśmy nawet izbę.
Na drugi dzień rano podziękowałyśmy [woźnicy], bo powiedział, że jednak nie [jedzie dalej], jak tu Niemcy są, to raczej [wróci]. Jakiś chłop (czy to nie był chłop, już nie wiem), który w Warszawie miał rodzinę, zawiezie nas najpierw do Łochowa, będzie pierwszy przystanek, a z Łochowa już bezpośrednio do Warszawy. Teraz druga sprawa. Nie pamiętam, o której godzinie myśmy się załadowały, ale już same. Przyjeżdżamy do Łochowa, był już mrok. Nie spodziewałyśmy się, że wjeżdżamy do Niemców. A tymczasem chałupa (to prawdziwa, wiejska chałupa) była już zajęta przez Niemców. Na podwórzu pełno Niemców. Wchodzimy do wewnątrz. Pierwsza izba – siedzi kilku starych żołnierzy, coś piją, coś gotują sobie na kuchni. Właścicielka prosi nas do pierwszej izby, a przy stole siedzi trzech Niemców. Mama niemieckiego nie znała, ja uczyłam się niemieckiego, więc wtedy znałam świetnie niemiecki. Przywitałam się, powiedziałam: „Dzień dobry”. [Właścicielka] przyniosła nam kubki z mlekiem. Usiadłyśmy, oni byli na jednym rogu, a my, jak tylko weszłyśmy, przy [drugim] rogu usiadłyśmy, wypiłyśmy. Dwóch [Niemców] wypiło, zjadło swoje i do drugiego pokoju poszli.[...] [Ten trzeci] pyta się, dokąd jedziemy. Mówię: nach Warschau. [Pyta], skąd jedziemy. Nie mówiłam, że myśmy uciekały czy coś, tylko: „Byłyśmy na wsi i nie mogłyśmy wrócić”. Mama już przedtem powiedziała, żeby tak mówić, że nie to, że uciekałyśmy przed nimi czy coś takiego. „Aha, to wy warszawianki?” – „Warszawianki”. – „A na jakiej ulicy?” – „Nowogrodzka i Wspólna”. To znaczy myśmy już jechały na Wspólną, bo mama wynajęła Nowogrodzką i nie wiedziała, czy [lokatorzy] jeszcze byli, czy już nie. W każdym razie on pyta: „A mamy mąż?”. – „Oficer”. – „A gdzie?” – „Nie wiemy, poszedł, powołany na wojnę”. Mama do mnie mruga, a on [pyta], ile ja mam klas ukończonych. Już mu zabujałam, powiedziałam, że maturę. Jeszcze rok miałam, ale zabujałam. A on, chcąc mnie sprawdzić: „A czy łaciny się uczyliście?”. Mówię: „Oczywiście, nasze polskie szkoły są na wysokim poziomie”. Cztery lata się uczyłyśmy się łaciny, równolegle prawie z historią starożytną. [...] On chce mnie sprawdzić i mówi mi przysłowie. Muszę mu to przysłowie powtórzyć po niemiecku i mówię sobie: „Człowiek człowiekowi wilkiem jest” – homo homini est… Myślę sobie tak: „Po niemiecku człowiek może być Mensch, może być Herr (to jest pan). Jak mu to przetłumaczyć?”. Wilk – wiem, Wolf. Ale jak [będzie]: „człowiek człowiekowi wilkiem jest”? Mówię, że nie wiem. Wiem, jak jest Mensch, Herr. Ale już wiedział, o co chodzi, i zaczął innym [tonem do nas] mówić. Od razu do mojej mamy [się zwrócił]. Mówię: „Moja mama niemieckiego nie zna, ale mogę przetłumaczyć”. Pyta, kiedy jedziemy do Warszawy. „Jutro raniutko wyjeżdżamy”. Wobec tego on swoje łóżko nam daje, a sam pójdzie do kolegów. [Wstał, ukłonił się, życzył dobrej nocy i wyszedł] i we trójkę spaliśmy w jednym łóżku. Oczywiście się [było ciasno], bo skoro świt, gdzieś koło godziny czwartej wyjechałyśmy do Warszawy. Ale już było pierwsze zetknięcie. Ale to było wojsko, to nie było gestapo, to nie było SS. To byli pierwsi frontowi Niemcy. Ich podejście w pierwszych dniach było trochę inne.
Jedziemy do Warszawy, dojeżdżamy do mostu Poniatowskiego. Most Poniatowskiego był wyłożony kostką drewnianą, [która w czasie działań wojennych została mocno zniszczona]. Mama kupiła [w Łochowie od gospodarza] kapustę, wór kartofli, bo Warszawa 2 października przecież dopiero się poddała, więc na pewno [rodzina jest] głodna. Nakupowała jarzyn, wszystkiego, cały wóz obładowany, tak że nie można było nawet usiąść. Myśmy szły za tym wozem i [woźnica] też szedł, bo koniowi wpadało kopyto [do dziur po zniszczeniach i musiał go prowadzić]. [...] Przeprawa przez most Poniatowskiego trwała chyba ze dwie godziny, bo tak trzeba było uważać, żeby nie wpaść, a poza tym nigdy nie wiadomo, czy druga kostka nie była naruszona. Co wtedy? W każdym razie, jak się przez most już przejechało, to [zostały tylko] Aleje Jerozolimskie do Marszałkowskiej, potem Wspólna jest już niedaleko. Skręciliśmy na lewo, Żurawia, Hoża, Wspólna. Jedziemy Wspólną i z daleka widzimy, że dziadziuś stoi na balkonie. Zaczęłam krzyczeć: „Dziadziusiu!”. A dziadziuś nas zobaczył, odwrócił się i mówi: „Ela z dziećmi!”. Wszyscy wylecieli na balkon, potem [...] na dół [do bramy]. Oczywiście do podwórza się wprowadziło wóz, wzięło się wszystko na górę, pana [furmana] też, do łazienki, [...] kolacja wspólna. [Naszemu woźnicy daliśmy] w stołowym pokoju kanapę, żeby się wyspał [i wypoczął], i rano […] pojechał do rodziny, to już była jego sprawa. Było cudnie, wszyscy [znów] razem. Siedzieliśmy prawie całą noc i gadaliśmy, jak to było w Warszawie, co się działo, czy mój ojciec żyje, czy Janusz mój brat. Poszliśmy bardzo późno spać.
Babunia umarła we wrześniu, przed samą wojną, tak że babuni nie było, tylko był dziadziuś i ciocia Janka, i wujkowie. Dziadziuś może mniej mówił, ale wujkowie i ciocia Janka. Było ciężko. Dom naprzeciwko był zburzony, obok dom też. Babunia mieszkała Wspólna 63, czyli to był 61. [Szereg domów po drugiej stronie ulicy też było zniszczonych. Ocalał tylko kościół]. Natomiast zburzone były wszystkie domy, gdzie była szkoła Wawelberga, to jest od Wspólnej do Chałubińskiego [...]. Od Wspólnej do Nowogrodzkiej i do Chałubińskiego był Ogród Pomologiczny, a naprzeciwko [ogrodu stał] kościół otoczony skwerem i pięknym ogrodzeniem, w którym były wszystkie stacje męki pańskiej, ołtarzyki. Przepięknie to wyglądało. Kościół stał wewnątrz [skweru], a [na tyłach] kościoła, była parafia Świętej Barbary [wraz z uliczką Świętej Barbary], która wychodziła na Poznańską. [Opowiadali], że nie było co jeść. [Znajomi pomagali sobie nawzajem], dzielili się. [Wszyscy jednak] więcej pytali o nas, byli przerażeni: „Niepotrzebnie wyjeżdżaliście”. Natomiast u mojego ojca było wszystko w porządku, jeść co było, bo ojciec miał dwa sklepy, dawniej się nazywały kolonialne. Jak by dzisiaj nazwać taki sklep? Były wódki, były wina zagraniczne. Dlatego sklep nazywał się „z artykułami kolonialnymi”, bo poza naszymi był cały asortyment artykułów zagranicznych.
Delikatesy, właśnie. Miał dwa takie sklepy, dosyć duże, a poza tym jeszcze hurtownię. Dlatego w domu nie siedział. Jak o szóstej rano wychodził, to o ósmej wieczorem przychodził, bo musiał tu być, tam być, tu zerknąć, podpisać wszystko. Pożytku żona z takiego męża nie miała i dzieci nie miały też z ojca, bo ojciec, jak przychodził, to [sprawdzał nasze szkolne] książki… Niech by był róg zawinięty. Pasy się dostawało albo się śniadania nie jadło, albo się kolacji nie dostało, w każdym razie były u nas średniowieczne tortury, jak moja mama nazywała. [...] Na drugi czy na trzeci dzień poszłam z ojcem się przywitać. Byłam z mamą więcej związana, mimo że tylko półtora roku u mamy byłam (później przeszłam przez te wszystkie etapy), no i każda sobota, odkąd poszłam do gimnazjum państwowego. Poza tym mój ojciec był endekiem, mając dziesięć lat, dostałam wszystkie pisma Dmowskiego w czerwonej oprawie, złote litery. Dawniej dzieci nie dostawały tyle zabawek, co dzisiaj. Miałam jedną lalkę, tak zwanego naguska. Można było ubrać tę lalkę. Jakoś się nią nie bawiłam, leżała, bo leżała. Może nie pamiętam tych chwili. Dostawałam książki, miałam wszystkie książki Słowackiego w przepięknej oprawie z szarego płótna z krajką piękną, góralską. Słowackiego bardzo lubiłam, szczególnie wiersz do matki, który pisał, jak był na Lazurowym Wybrzeżu: „Smutno mi Boże”. Cudowny wiersz. Jego jedyny wiersz, który pamiętałam (ale teraz też już zapomniałam), być może dlatego, że nie miałam dzieciństwa, domu. Mnie bardzo trudno przychodziła nauka na pamięć, mam raczej pamięć wzrokową, muszę zobaczyć [aby zapamiętać]. Całą bibliotekę miałam, począwszy od Kraszewskiego, Krasickiego, nie mówiąc o Mickiewiczu oczywiście, Żeromskim, którego nie lubię. Prusa kochałam bardzo, całą Konopnicką i cudne wiersze Norwida, którego jako dziesięcioletnia i piętnastoletnia nie rozumiałam. Dopiero Norwida pokochałam, jak już byłam mężatką, jak dużo przeszłam [w życiu]. Dopiero zaczął Norwid do mnie przemawiać. Dla dziewczyny młodej Norwid był za trudny. Miałam całego Szekspira. Przychodził do nas wujek, brat stryjeczny mojego ojca, który był jedynakiem, miał bogatych rodziców, wobec tego studiował. Najpierw filozofię, potem polonistykę i ciągle tylko mówił: „Ala, ty się musisz i całego »Pana Tadeusza« na pamięć [nauczyć]”. Jak przychodził w niedzielę, to pół dnia mówił „Pana Tadeusza” albo coś innego.
Nazywał się Zdzisław Sypniewski. Któregoś razu, może jak miałam trzynaście albo czternaście, albo piętnaście lat, nie pamiętam, ojciec wpadł na cudowny pomysł, żebym zaczęła czytać Szekspira, bo właśnie na imieniny (urodzin się nie obchodziło) dostałam całego Szekspira. Kilka tomów, [format dosyć duży, ale bardzo cienkie strony]. Myślę sobie: „Dobrze, zrobię ojcu przyjemność i coś ciekawego [zaczęłam szukać]…”. To nie, to nie. „Kumoszki z Windsoru”, może to. Jak zaczęłam czytać, nic nie zrozumiałam i [odłożyłam na zawsze]. To samo: „Ulissesa” zaczęłam czytać. Od środka, od tyłu… Do dzisiejszego dnia Joyce’a nie rozumiem. Mój syn mówi: „Mama, bo za mało czytałaś, dlatego Joyce’a nie rozumiesz”. Być może. Mówię: „A ty rozumiesz? Na pewno też nie rozumiesz”. To Anglik może rozumie, ale nie my, nie Słowianie, absolutnie nie.
Cała młodość moja polegała na tym, że się dostawało książki. Miałam bibliotekę na całą ścianę w naszym pokoju. Mój brat był wyrzucany od Górskiego do Zamoyskiego, z Zamoyskiego ojciec (już nie mógł sobie poradzić) wysłał go do księży (tylko nie wiem, czy to byli księża salezjanie) w Różanym Stoku. Długo tam też nie był, też go wyrzucili. Nie to, że się nie chciał uczyć. Szprync był straszny, robił kawały po prostu. Uczyć się też nie bardzo uczył, ale jak tylko wszedł, to porywał całą młodzież od razu. Wszyscy się przestawali uczyć, taki był. Na przykład dlaczego od Górskiego go wyrzucili? [Nauczyciel siedział na podwyższeniu], było zupełnie inaczej, podwyższenie, katedra. Janusz wysmarował klejem krzesło. Nauczyciel usiadł, nie mógł wstać, sala ryczała. Takie to więc były historie. Mój brat nie miał dużo książek. Dzieliłam z nim pokój, póki był w Warszawie [...] Ojciec nie mógł sobie dać rady i wreszcie dał go mamie. Dopiero Kazek miał do niego [właściwe] podejście.
Janusz Wolski. Zmarł rok temu. Młodszy ode mnie o dwa lata, 1923 rocznik. Więzień [gestapo], przeszedł gehennę – [Oświęcim, Mauthausen-Gusen].
To było jeszcze przed wojną. Mama mieszkała przed wojną na Nowogrodzkiej 18. Kazek był oddelegowany do Katowic i tam właśnie był z Januszem, tak że mama wynajęła mieszkanie na Nowogrodzkiej. Z Katowic Kazek od razu, bo to był 1939 rok, poszedł do wojska, zmobilizowany był, a mama 1 września chciała wrócić do Warszawy. Wszystkie meble i [inne rzeczy zostały w Katowicach]. Wróciła, ta pani się już wyprowadziła. Nie pamiętam, jak to było, że mama nie zamieszkała jeszcze [u siebie tylko u babuni na Wspólnej]. Jak myśmy wróciły w połowie października, to ze Wspólnej mama poszła na drugi dzień na Nowogrodzką i o dziwo ta lokatorka, której mama wynajęła, nie mieszkała, a Niemcy mieszkali, zajmowali dwa pokoje. Ale jak się mama zjawiła, na drugi dzień się wyprowadzili. Tak że myśmy na drugi czy trzeci dzień wróciły do mamy mieszkania. To było bardzo duże mieszkanie, sto z czymś metrów, salon miał 36 metrów. Podłoga w salonie była z deseczek dębowych, [mahoniu] i różnych [innych], jak dywan. Niemcy w buciorach po tej podłodze chodzili. Nie zdarli, [ale bardzo zabrudzili]. Na środku [pokoju] był piękny bukiet kwiatów, po bokach były jakby rzucone wiązanki. Pamiętam, wzięłam się za robotę, jak [Niemcy] wyszli – [myłam podłogę] solą szczawikową. Mama z moim przyszłym mężem przynosili [wodę]… Miałam pod nogi dwie poduszki. Od okien (była wyżłobiona lekka wnęka) zaczęłam myć deseczka po deseczce tą solą szczawikową, oczywiście w gumowych rękawiczkach. Oni mi tylko wodę przynosili do zmieniania, a ja na kolanach. Oczywiście trwało to kilka dni, bo nie sposób jednego dnia trzydzieści kilka metrów podłogi wyszorować. Szorowało się, później zmywało dwa razy, a potem pastowało, a potem froterką (nie elektryczną, tylko normalną), wosk. Ale to już robili mężczyźni.
Zamieszkałam z mamą [mój brat z ojcem]. Któregoś dnia (godzina policyjna była o dziewiątej), jest godzina jakaś wpół do jedenastej, jedenasta, ktoś dzwoni. Mama mówi: „O tej godzinie? Niemcy?”. Bo kto może do nas przyjść? Ktoś drugi raz zadzwonił, ale nie ma stukania kolbami i [krzyku]: „Otworzyć!”. Tylko dzwonki. W końcu mama mówi: „Wiesz co? Chyba pójdę i zobaczę. Może sąsiad, może dozorca, może coś się dzieje”. Pyta się: „Kto?”. – „Janusz”. Mama mówi: „Ala, Janusz!”. Mówię: „Co? O tej godzinie?”. Otwieramy. Blady, zmęczony, dwie paczki trzyma. „Co się dzieje? O co chodzi?” – „Przyniosłem gazetki do domu i ciocia…”. To siostra najmłodsza ojca, myśmy ją nazywali ciotka rezydentka, bo jak został sprzedany majątek, to wszyscy otrzymali pieniądze i rozeszli się, a ona była najmłodsza i ojciec jej pieniądze [otrzymał]. [Zamieszkała u ojca, który był już żonaty]. Ona miała osiemnaście lat. Jak będzie chciała wyjść za mąż, to te pieniądze, które dostała przy podziale majątku, dostanie. Nie wyszła nigdy za mąż, bo mając osiemnaście lat ogłuchła, [zachorowała i zmarła mając trzydzieści dziewięć lat]. O zmarłych się źle nie mówi, ale zobaczyła, że mój brat (w przedpokoju bieliźniarka stała) między ścianę a bieliźniarkę [włożył paczkę] i położył swój szalik na nią. Być może, że chciała ten szalik zdjąć i zobaczyła [pakunek], ale mogła do Janusza przyjść, a poszła i powiedziała to pani [Wolskiej], to znaczy [naszej] macosze. A macocha natychmiast [zadzwoniła do ojca]… Jak tylko ojciec przyszedł ze sklepu o ósmej, to ona powiedziała: „Janek, gazetki są w domu, tragedia!”. Ojciec [może] bał się, nie bał się, to trudno mi powiedzieć. Kazał Januszowi to wyrzucić, ale nie na śmietnik [w naszym] podwórzu, tylko gdzieś do śmietnika ulicznego i to na trzecią ulicę. Janusz powiedział, że tego nie może zrobić. To się [drukowało] po nocach, to nie było tak, że się poszło do drukarni, tylko w piwnicach, w domach się odbijało. Ojciec powiedział: „Bierz to i wychodź z tym. Mnie to nie obchodzi. My za ciebie wisieć nie będziemy”.
Kontynuacja nagrania przeprowadzona 17 kwietnia 2012 roku w Warszawie
Jak zobaczyłam brata zmęczonego, bladego, roztrzęsionego, z dwoma pakami, o godzinie dwunastej w nocy, po prostu nie chciałyśmy uwierzyć, że on dotarł sam, pieszo, z ulicy Ogrodowej, przy godzinie policyjnej, która była godziną dziewiątą. Potem przecież chodzili Niemcy i wszystkich, których spotkali po godzinie dziewiątej albo aresztowali, albo po prostu, jak ktoś uciekał, to wiadomo, strzał i koniec. Ale jemu się udało. Oczywiście mama go chwyciła w objęcia, rozebrało się go, dało mu się kawy. „No, opowiadaj”. Opowiedział, jak to wszystko przeżył, co mówiłam wcześniej, że ojciec kazał mu te gazetki wyrzucić. Od tej pory Janusz zamieszkał na Nowogrodzkiej, u mamy. Z tym że chociaż mieszkanie było bardzo duże i pokoje bardzo duże, on wolał zamieszkać w pokoiku [przy] kuchni, w którym kiedyś mieszkała służąca. Pokoik stał pusty, bo oczywiście nie było mowy, żeby zatrudniać służącą.
W ogóle to już się trzeba było wziąć za jakąś robotę. Mama nie pracowała, była (jak to dawniej mówiono) przy mężu, wychowywała drugiego syna z drugiego małżeństwa. Zresztą nie musiała pracować. Nie wszystkie kobiety przed wojną musiały pracować, mężowie zarabiali tak, że mogli utrzymać rodzinę. Ale w tej chwili (też jeśli chodzi o moje ciocie) nie było z czego żyć. Postanowiłyśmy wszystkie, może to będzie śmieszne, zebrać [kapelusze]… Kobieta musiała wyjść na ulicę w kapeluszu, nie było mowy, żeby wyszła bez kapelusza. Tych kapeluszy uzbierało się i na Wspólnej, tam gdzie mieszkała ciocia Janka i moja babunia, w salonie urządziło się pokaz. Zaprosiło się znajome panie, kawka i ja, najmłodsza… W jednym pokoju ubierała mnie ciocia w kapelusz, przechodziłam przez salon, znikałam w drugim pokoju. Tak, jak to jest zawsze na wystawie. Rzeczywiście, pokaz się udał, wszystkie kapelusze [...] zostały sprzedane. Mało, zostały zamówienia. Ciocia Mary postanowiła [nauczyć się modniarstwa]. Na Hożej modystka mieszkała. Ciocia się do niej zapisała, nauczyła się szybko [na czym polega ten zawód i do roboty]. Ale oczywiście sama by nie potrafiła, nie było mowy, więc ktoś polecił modystkę Żydówkę z ulicy Żelaznej, że świetnie robi kapelusze. Z ciocią się tam wybrałam, poszłyśmy. Getto było, ale niezamknięte. Ona mieszkała nie w getcie, już ten dom [jeszcze] nie należał do tego getta [...]. Nie pamiętam, pod którym to numerem było, ale to było blisko ulicy Leszno, to znaczy dzisiejszej Solidarności [...]. Jej siostra młodsza była początkującą krawcową. Krawcową wzięła mama do siebie na Nowogrodzką, a modystkę, starszą [siostrę], wzięła ciocia na Wspólną. Oczywiście obie te panie przychodziły rano i wychodziły, jak się kończyła praca, piąta, szósta. Zamówienia były i cioci kapelusze [się podobały], kupowała [wciąż nowe] kapliny. Więcej [wyrabiała] jej pomocnica niż ciocia, ciocia bardziej przybierała, ubierała [klientki] i radziła. Natomiast Zosia (mama jej nadała takie imię) nie była typem semickim i miała szalone zdolności w dziedzinie krawiectwa. Ona mi zresztą uszyła sukienkę do ślubu z mundurka przerobioną. Nie byłam w białej sukni, tylko w granatowej. Mamie szyła sukienki długie, mama lubiła w domu chodzić w długich sukniach domowych. [Mama] utleniła [jej włosy na blond], tylko [zostały smutne, czarne oczy], ale w ogóle nie było rysów semickich. Mama ją namawiała, że jej wyrobi papiery, że będzie u mamy mieszkała i na razie będzie [pracowała] wśród znajomych, będzie szyła, a po wojnie może pójdzie do szkoły jakiejś i może otworzyć magazyn, bo rzeczywiście miała szalone zdolności. Tak to trwało koło roku. Kiedy skasowano małe getto, które było przy ulicy Zielnej, Siennej, wszystkich Żydów przeniesiono do getta dużego, które zaczynało się od ulicy Leszno, Nowolipki w głąb. Ale jeszcze to getto było otwarte, obie te panie przychodziły. To po prostu był [też] zarobek cioć, bo mama to oddzielny rozdział, później powiem. Tymczasem, jak getto zostało zamknięte, to już [cioci pracownica] musiała iść, bo to był typowy żydowski wygląd, ale Zosię prosiliśmy, żeby została, bo zupełnie nie była podobna do Żydówki. Niestety, powiedziała, że musi pójść [do Getta], bo tam jest matka, ojciec, siostra i ona nie zostawi ich. Poszła niestety i zginęła razem z rodzicami, a szkoda, [bo miała wielki talent]. W każdym razie to były [wielką pomocą dla utrzymania] moich cioć [i całej rodziny]. Natomiast mama dowiedziała się, że powstał Związek Inwalidów Wojennych z I Wojny Światowej oczywiście i tam złożyła swoje papiery po mężu, który zginął na froncie w 1939 roku, więc nie w I wojnie światowej. Prowadzili urzędnicy, którzy byli już starsi. Tam nawet dostałam pierwszą pracę u majora Zagórskiego jako sekretarka. Za duże to słowo, bo tylko robiłam jakieś wykazy, na maszynie uczyłam się pisać, jednym słowem, to był mój początek pracy w biurze. Ale się zawsze trochę zarobiło.
Tam niedługo pracowałam, ponieważ poszłam na tajne komplety, bo mi jeszcze jednej klasy owało do dużej matury. Była matura mała i matura duża. Niestety, nie mogłam pogodzić jednego z drugim, dlatego że praca była od ósmej do czwartej. Mnie by ewentualnie zwalniano, ale komplety przeważnie odbywały się [w godzinach] dziesiąta, dwunasta […]. Rodzina zadecydowała, że [nauka] jest ważniejsza, chociaż to niewiele dało. W każdym razie te komplety odbywały się w dwóch miejscach: u mojej koleżanki Ady Rawskiej na Senatorskiej przy placu Zamkowym (wchodziło się od Senatorskiej, ale okna wychodziły na kościół Świętej Anny, to był chyba numer 3 albo 5, nie pamiętam dokładnie), a w drugim miejscu – na Okrąg 4 chyba, na Powiślu, u drugiej koleżanki, Krysi Rysterówny. To nie była szkoła, to nie było to, co dawniej. Język polski polegał właściwie na omawianiu Prusa, Żeromskiego, Mickiewicza, tylko nie tak jak dawniej, w niższych klasach, a już pod względem społecznym. Trochę inaczej to wszystko brzmiało. Już dokładnie nie pamiętam, ale w każdym razie przerabiałyśmy to tak, że właściwie człowiek mógł na pamięć wszystko powiedzieć. Historia była też już bardziej skoncentrowana, bym powiedziała, na wynikach władzy, na wynikach rządzenia: czy to było dobre rządzenie. Tego myśmy nie przerabiały w szkole. Historyczne daty, co było, a potem, w późniejszych klasach komentarze były: czy tak powinno być, czy to było dobre posunięcie. To były lekcje może nie tyle nauki na pamięć, ile po prostu każda z nas wypowiadała się, co sądzi o tym posunięciu czy o wydaniu takiego dekretu, czy to było dobre, czy to było złe. Te lekcje odbywały się raz w tygodniu, dwa razy w tygodniu. Polski język był prawie codziennie i matematyka była codziennie, z tym że matematyka to jest mój straszny przedmiot, nigdy tego nie lubiłam i w dalszym ciągu nic z tego nie rozumiem. Natomiast najbardziej mi odpowiadała historia. Jeśli chodzi o chemię, oczywiście ćwiczeń żadnych nie robiłyśmy, bo nie było gdzie, chemia też była raczej pobieżnie traktowana. Fizyka, dzięki Bogu, też. Przyszedł nowy przedmiot, właściwie nie wiem, czy był potrzebny, ale widocznie tak (zaczęła to polonistka nasza): psychologia, ale psychologia na temat zachowań człowieka. Prawdopodobnie chodziło o to, jak się zachować w pewnych sytuacjach, w których się w czasie wojny, w czasie okupacji znalazłyśmy. Tego chyba nie było przed wojną, bo w pierwszej licealnej tego przedmiotu nie było. Tu się wypowiadały dziewczęta bardzo pięknie i wiem, że nasza dyrektor [Szteinbokówna Emila], która kiedyś brała udział w tych pogadankach psychologicznych, bardzo była zadowolona. Powiedziała mojej mamie, że jest szalenie zadowolona z postawy dziewcząt, z tego, co wyniosły z dawniejszych lat ze szkoły i z tego, co wynoszą w tej chwili z domu. Prawdopodobnie chodziło nie tyle o to (tak mnie się wydaje), żebyśmy się czegoś nauczyły, tylko chodziło o sprawdzian, jak młodzież zachowuje się w bardzo trudnych czasach, kiedy nie wszyscy mogli wykazać się bohaterstwem, bo to było bardzo trudne. Ja sama, jak z mamą rozmawiałam, to mówiłam: „Nie potrzeba, żeby mnie zaczęli bić czy drzazgi za paznokcie, wystarczyłoby, żeby mysz rzucili i koniec byłby”. Nie wiem, może bym się inaczej zachowała, ale tak mi się wydawało. Te godziny psychologii bardzo korzystnie wpływały, bo podtrzymywały nas jakoś. Panna Szteinbokówna, ponieważ prowadziła gimnazjum jeszcze w czasie zaboru, miała doświadczenie duże i potrafiła nam dużo przykładów dawać z okresu zaboru rosyjskiego. To był przedmiot dodatkowy. Podobno w innych liceach tego nie było na kompletach, ale nie wiem, bo miałam wtedy do czynienia tylko z moimi koleżankami. W każdym razie komplety na początku były prawie codziennie. Potem było trudniej. Jeszcze była łacina z naszą profesor [Lidią] Winniczuk, która nam udzielała łaciny jeszcze w szkole, przed wojną. Łacina była obowiązkowa i od pierwszej klasy już była, a nieobowiązkowa była greka. Kilka dziewcząt z mojej klasy uczyło się greki. Obowiązkowa była łacina, obowiązkowy był język [obcy]. Uczyłam się niemieckiego, ale były dwie równoległe klasy: niemiecka i francuska. Moja mama chciała, żebym [uczyła się] francuskiego, ale mój ojciec twardo, że niemiecki, bo miał plany, że potem mnie pośle na WSH, czyli Wyższą Szkołę Handlową. Do tego zupełnie nie miałam głowy. Wprost przeciwnie, kochałam sztukę, kochałam piękno, w mieszkaniu [urządzić] ładnie [starymi meblami]. Starałam się raczej [iść] w tym kierunku, myślałam, że pójdę na Akademię Sztuk Pięknych. Powiedziano mi, że nie, ponieważ nie umiem rysować, umiem tylko coś tworzyć. Myślałam więc o architekturze wnętrz, to mi powiedzieli: „Architektura wnętrz to jest coś zupełnie innego, to chodzi o architekturę, a nie o ubieranie, możesz tylko ewentualnie iść na dekorację wnętrz”. Myślałam, że się tym zajmę, ale to były tylko dziewczęce plany. Później, jak wiadomo, wszystko się zmieniło. Chodziłam na komplety rok. Przez ten rok przestałam pracować u inwalidów, ale jednocześnie uczyłam się pisać na maszynie. Egzaminów nie było takich jak na maturze. Po prostu nauczycielki stawiały stopnie. Nie było dokumentu żadnego, tylko ręcznie napisane, że ukończyłam w takim i w takim [terminie]. Nawet nie było powiedziane, czy dobrze, czy źle, tylko po prostu zwykły papierek i to było wszystko. W ogóle człowiek nie myślał o tym, że to się kiedyś może przydać. Tak że w latach sześćdziesiątych podawałam, że maturę miałam w 1939 roku, bo mi było głupio, że ten rok siedziałam. Miałam osiemnaście lat, więc powinnam.
Jakoś wszystko przechodziło bez echa, ale w sześćdziesiątych latach zażądano matury, dokumentu. Tego nie miałam, więc zadzwoniłam do swoich koleżanek, jak sobie radzą. Myślałam, że to jest w archiwum. Powiedziały mi: „Słuchaj, Ala, nie ma nic. W żadnym archiwum nic nie ma, nasze gimnazjum zostało w ogóle rozniesione. Musisz to, co my robimy: [znaleźć] nauczycielki, które [uczyły na kompletach], z którymi miałaś kontakt”. Ale teraz znaleźć te nauczycielki! Powiedziano mi, że w Zalesiu mieszkają pani Znamierowska od polskiego i pani Świderska od chemii, i od matematyki pan Banarski. Nie mogłam znaleźć tylko pani Winniczuk. Pani Szteinbokówna była już w domu starców, więc byłam u niej, ale ona już nic [nie mogła mi pomóc]… [Natomiast] składałyśmy się [z koleżankami], żeby jej jakoś pomóc. Nie wiem, jaka to ulica, zapomniałam, od placu Narutowicza w bok, tam był zakład dla starszych osób. Straszne. Olbrzymi pokój, z pięćdziesiąt starszych kobiet z różnych środowisk i ona, doktor filozofii, która tyle z siebie dała. Jedna ze starych uczennic, kiedy jeszcze matury były w starym typie, mieszkała w Wiedniu, chciała ją zabrać do Wiednia, ale panna Szteinbokówna nie chciała wyjechać. Powiedziała, że jej tutaj dobrze jest. Zmarła w tym domu starców, [pochowana w grobie rodzinnym na Powązkach].
Dostałam, tak, bo znalazłam nauczycielki, które mnie dobrze pamiętały. Może zła nie byłam, ale orłem też nie, średnia byłam, ale lubiłam zawsze wyskoczyć z czymś, więc mnie znały. Tylko nie mogłam znaleźć pani Winniczuk, którą odnalazłam, jak już jej nie potrzebowałam. Zresztą nawet nie odnalazłam, tylko koleżanka do mnie zadzwoniła, że pani Winniczuk zbiera wszystkie swoje uczennice według klas, bo nie wszystkie razem. Mieszkała na Moniuszki i wieczorki [robiła]. Poszłam do niej i o dziwo od razu powiedziała: „Ala Wolska”. Już byłam mężatką, to już było w sześćdziesiątych latach, tak że pamiętała mnie. A dlaczego? Podała tekst mowy Katona Starego, powiedziała nam, że z tego tekstu będzie tłumaczenie i sobie w domu przetłumaczyłam ślicznie. Ona przyszła, napisała wszystko. Nawet nie czytając, przetłumaczyłam to, co [miałam] w domu. Okazało się, że kilka zdań wyjęła z tego [tekstu], więc się wszystko wydało. Stąd pewno mnie pamiętała, bo powiedziała, że pierwszy raz ma do czynienia z taką uczennicą, która mimo że ona czegoś nie dała, napisała wszystko, czyli musi znać na pamięć. Kto by to na pamięć mógł znać?
W każdym razie skończyłam z tajnymi kompletami i poszłam do pracy, ale już nie do inwalidów, tylko jako kelnerka. Otworzono ogródek u „Philipsa”, to było na Mazowieckiej. Tam była moja koleżanka i powiedziała mi: „Ala, słuchaj, jest fantastycznie, bardzo mało ludzi tu przychodzi, my sobie możemy siedzieć, rozmawiać. A w ogóle przychodzi raczej inteligencja, załatwiają jakieś interesy”. Zresztą to nie był lokal, to był rzeczywiście ogródek. To była Mazowiecka 8 albo 6 i wchodziło się w głąb. Tam był rzeczywiście bardzo piękny, duży, stary ogród, którego w ogóle nie było widać, bo [z jednej strony] była Świętokrzyska, [a z drugiej] Mazowiecka, a wewnątrz był ten ogród. Stare kolumny, stare popiersia i wśród nich stoliki, bardzo ładnie to było zrobione. Była woda sodowa, lemoniada, lody, jakieś słodycze chyba, nie pamiętam już dokładnie. W każdym razie można było czytać, moja koleżanka mówi: „Słuchaj, można się uczyć jeszcze”. Natomiast po południu już był większy ruch. Ale zaczęli przychodzić także Niemcy. Moja mama zadecydowała… Był nawet dobry zarobek, bo to przeważnie starszyzna przychodziła, coś gadali. Niemcy zaczęli przychodzić. Najpierw przychodzili cywilni, więc byłam zdziwiona, bo przecież nie było napisane: Nur für Deutsche. A potem już zaczęli przychodzić [w mundurach]… Widocznie już zasłynął ogródek z tego, że cisza, że są dobre dania. A że drogo? Ale wszystko jest dobre i przede wszystkim cisza, nie jest od ulicy, jest wewnątrz domów, nie ma żadnej muzyki. Może personel im się podobał, bo to wszystko młodzież była. Zarządzająca okazała się folksdojczką, ale dopiero później, [gdy] się moja mama dowiedziała i stamtąd mnie wyciągnęła. Nie tyle moja mama, ile już mój mąż.
W 1941 roku wyszłam za mąż. Moje koleżanki uczyły się dalej, szły na wyższe studia. Tylko po co? Później i tak musiały powtarzać wszystko. Śmiały się ze mnie, że poszłam na wyższe kursy gotowania na gazie, ale to mi się bardzo w życiu przydało. Jak wyszłam za mąż, miałam już swój dom, mieszkałam na Odyńca, to zaczęłam chodzić na kursy kosmetyczne do pani Zoji. Była taka słynna kosmetyczka na wysokim poziomie. Nie wiem, jak przed wojną, ale w czasie, kiedy tam chodziłam, to wykładali profesorowie. Może profesor to słowo uczniowskie, ale [nauczyciele] ze szkół. Była chemia, była biologia, była anatomia. Zapisałam się na kurs kosmetyki teatralnej, ale nie skończyłam jej, dlatego że już było za trudno. Po pierwsze za drogo, po drugie już było ciężko się poruszać po Warszawie, dlatego że się łapanki zaczęły w tramwajach, uliczne łapanki, czego nie było przedtem. Mój mąż powiedział, że [mam zakończyć te kursy]. A clou wszystkiego to było to, że sobie zrobiłam włosy na jasny blond, właściwie na platynę. Powiedział: „Nie potrzeba tego wszystkiego, będziesz siedzieć w domu”.
Przyszła do mnie ciotka, która kiedyś była u mojego ojca, nazywała się ciotka rezydentka, stara panna. Przyjęłam ją do siebie, bo u ojca coś się tam [zepsuło], pokłócili się. Nie wiem, dlaczego ciocia zrezygnowała, chociaż cały czas tam była. Zabrałam ją do siebie. Przy jej pomocy zaczęłyśmy wypiekać bułeczki maślane. Ale mąki pszennej w sklepach nie było. Trzeba było jeździć pod Warszawę, na wieś, żeby zdobyć mąkę pszenną. Ciocia ze mną jeździła i sama właściwie ten ciężar, te woreczki [nosiła]… Zarzucała sobie pięć kilo, z tyłu pięć kilo i na to pelerynka. A że to już była starsza pani, to sobie tak siedziała w kolejkach, bo to kolejką się jeździło w stronę Grójca, jeszcze za Grójec. Już nie pamiętam, jakie to były stacje, bo tam nigdy w życiu nie byłam. Było Zalesie, […] był Grójec [...] stacja dosyć znana. Stamtąd się przywoziło mąkę, stamtąd się przywoziło słoninę, przywoziło się kurczęta, bo w sklepach na kartki było bardzo mało mięsa i szczególnie konina. Podobno bardzo dobre mięso, czyste, ale konie kochałam, więc jakoś nie mogłam tej koniny spróbować. Zaczęło się wypiekać [doskonałe bułeczki] i bardzo dobrze to nam szło, ale potem trzeba było zrezygnować z tego, bo straszne rachunki szły za gaz, nie pokrywało jedno drugiego. Poza tym kuchnia była od ulicy, robiło się to przeważnie w nocy i mimo że były z czarnego papieru zasłony (tak trzeba było ze względu na to, że spodziewano się nalotów), to mimo wszystko boczkami widać było cienie, że całą noc ktoś urzęduje. To mogło wzbudzić jakieś podejrzenia, więc zwrócono na to nam uwagę. Przestało się. To trwało może z pół roku. Od czasu do czasu, już tylko dla rodziny, coś tam ciocia wypiekała.
Poza tym zaczął być ruch. Nie wiem, bo byłam odsunięta od spraw związanych z robotą w podziemiu, chyba za namową [mojego] brata mąż się zdecydował [na drukowanie gazetek]. Strasznie śmieszna ta drukarnia była. To z drewna było wszystko. Brat się ze mną umówił, że o dwunastej mi przywiezie drukarnię. Mówię: „Janusz, jak ty to zrobisz?”. – „Zobaczysz”. Mieszkałam na Odyńca pod 37. Miałam o dwunastej czekać [na niego]. Naprzeciwko, po drugiej stronie Odyńca był ogródek jordanowski, tam dzieci się bawiły. Spóźniłam się pięć minut, chociaż jestem zawsze bardzo punktualna. Nie wiem, tramwaj czy coś, nie mam pojęcia, dlaczego. Wiem tylko, że biegłam od ulicy Puławskiej. Za Krasickiego idzie [ulicą Odyńca] patrol trzech, jak zwykle, z blachami, w hełmach, żandarmeria. Stanęłam, myślę sobie: „Boże kochany, na pewno Janusz wszedł [do domu]”. To willa nieduża, na ogół drzwi na dole były zawsze otwarte. Chyba wszedł na górę i chyba siedzi [na schodach]. Minęli mnie, już byli za mną, a ja widzę, że ktoś staje w tym ogródku i kiwa. Zdrętwiałam, przylatuję, a on mówi: „No, byś brata już nie zastała”. –„Słuchaj, przecież oni przechodzili”. [Części drukarni] były w szarym papierze, w paczce długiej, wyjęte cztery nogi, a w drugiej były znowu cztery ramy złożone i jeszcze takie kawałki. To było w szary papier owinięte i było położone na trawniku, a on sobie siedział na kamieniu. Widzi, jak oni idą od alei Niepodległości. Ruchu żadnego robić nie może, podnieść tego wszystkiego nie może. A dawniej młodzi ludzie [nosili] kapelusz, prochowiec, długie buty. To jest typowe, jak popatrzyć, to wiadomo już, że to jest ktoś z podziemia. Ale to dzisiaj wiemy, sam mój brat mówił: „Jak można było tak się ubierać?”. Wiadomo było, jak na ulicy idzie w kapeluszu i prochowiec zaciśnięty, kołnierz podniesiony. Ale to był taki szyk. On siedzi i widzi, że oni idą. Po drugiej stronie ulicy szli, nie po tej, co ten ogródek. Ale to jest kwestia jezdni tylko. [Mój brat] zapalił papierosa, mówi sobie: „Boże święty, niby palę papierosa i patrzę na nich, i puszczam dym”. Oni się zatrzymali, a on nic, tylko patrzy na nich i pali papierosa. Mówił: „Jestem przerażony, bo jak podejdą, zobaczą, każą mi to rozłożyć, zorientują się, o co chodzi, chociaż to kije same”. Nie tylko. Jak rozłożyliśmy to w kuchni, to wcale to nie były same kije. Postali chwileczkę i poszli. Ja ich potem zobaczyłam, już jak przeszłam ulicę Krasickiego. Weszliśmy na górę i on powiedział: „Alicja, żeby to ostatni raz tak było”. Ostatni raz było, bo w pół roku później niestety został aresztowany i wywieziony, biedak.
[Znaliśmy się] sprzed wojny. Mój mąż mieszkał na Ogrodowej 23, można powiedzieć, że był starym kawalerem, bo ode mnie był starszy o czternaście lat. Moja koleżanka [szkolna] mieszkała w tym samym domu, to był dom dwupiętrowy, ale na końcu domu była zbudowana willa, dobudówka w kształcie willi i tam mieszkali Nowakowscy. Zosia Rutkowska, moja koleżanka, mieszkała obok nich. Mój mąż był inżynierem architektem, młodszy brat, Leszek, (który w czasie Powstania był na Mokotowie), chodził jeszcze do szkoły.[...] Tadeusz się nami w ogóle nie zajmował, bo to dzieci były. Znałam się z Leszkiem, bo to mniej więcej ten sam rocznik. Oni mieli nieduży mająteczek Różana. Przed samą wojną przyjechał [Zbyszek – trzeci brat] i już został, bo wojna. Zosię jedyną ojciec mi pozwolił odwiedzać, bo znał państwa Rutkowskich i mogłam z nią mieć kontakt. A ona znała Leszka, bo to na tej samej klatce. Chodziliśmy nieraz do kina i kiedyś [na podwórzu spotkał nas] Tadeusz […] i zapytał: „A gdzie to młodzież idzie?”. – „Idziemy do kina”. Kino „Roma” było, [szliśmy] na jakiś wspaniały film, oczywiście z łezką straszną i tak dalej, amerykański. On mówi: „To ja się do was przyłączę”. No i się przyłączył. To było moje poznanie się z mężem, to był 1937, 1938 rok może. Leszek i Tadeusz to właściwie byli jedyni chłopcy, z którymi od czasu do czasu w towarzystwie Zosi chodziłam do kina albo do teatru. Kiedyś Tadeusz mnie zaprosił do teatru. Na Śniadeckich [był mały] teatr, nie wiem, jak się nazywał, jakaś operetka. Właściwie on mnie nie zaprosił, jechałam do babuni tramwajem, on wsiadł na następnym przystanku i: „A dzień dobry, dokąd jedziesz?”. – „Jadę na Wspólną, do babuni”. Szesnastka wtedy chodziła [Marszałkowską]. On mówi: „Och, mam jeszcze jeden bilet do teatru” i żebym poszła z nim do tego teatru. Mówię: „Skąd, nie mogę, idę do babuni, oni na mnie czekają”. – „A, to z tobą pójdę”. No i wysiedliśmy przy Wspólnej, Śniadeckich trochę [trochę] dalej. On przyszedł. To był 1938 rok, bo babunia żyła jeszcze wtedy. Przywitał się, babunia patrzy: to już dorosły mężczyzna, a ja uczennica z tarczą i w berecie. To czternaście lat różnicy, więc już był po studiach, już pracował. Babunia mówi: „Proszę pana, ale ja pana nie znam. Nie, to jest wykluczone”. Ale zadzwonił zaraz do pani Rutkowskiej, pani Rutkowska z babunią porozmawiała i babunia się zgodziła. Wtedy z nim poszłam na Śniadeckich. Z tym że babunia powiedziała: „Kiedy będziecie wracali, o której godzinie? Aha, piętnaście minut i o tej godzinie…”. To może śmieszne, ale tak dawniej było. W stosunku do dzisiejszej swobody, jaką młodzież ma… Śmieją się po prostu, jak to mówię. Moja wnuczka na przykład mówi: „Jak babunia mogła tak wytrzymać?”. − „To było normalne, nie zastanawiałam się nad tym, jak mogłam wytrzymać. Normalna sprawa, to nie było dla mnie coś strasznego, po prostu tak to było”. Może w innych domach mniej przestrzegano, prawdopodobnie mój ojciec był wychowywany w takim rygorze, a nie było mamy, była już druga żona. Ja i mój brat ją mało obchodziliśmy, bo już było dziecko z drugiego małżeństwa. Cały świat się kręcił przy Wojtusiu, a my siedzieliśmy w swoim pokoju i tylko na zaproszenie na obiad, na śniadanie czy ewentualnie jak przyszły dzieci z tamtej rodziny. A tak, to siedź, ucz się i koniec. Mówię do swojej wnuczki: „Magdusiu, to jeszcze nic. To był 1939 rok, więc już miałam osiemnaście lat”. Przed wojną już Tadeusz zaczął przychodzić do mnie jako starający się, ale nie narzeczony jeszcze. Wtedy u ojca [mieszkałam]. Poszliśmy do kina, do „Stylowego”. Weszliśmy, film był [już w połowie akcji]. Może to, co będę mówić… Niektórzy przyjęli to nieprzyjemnie, jak to opowiadałam. Usiedliśmy. Do kina można było wejść o każdej porze, nie to, że początek i koniec. Potem, po końcu się siedziało i czekało się aż do tego momentu, w którym się przyszło albo ewentualnie cały następny. To była niedziela i o siódmej była kolacja. Myśmy [przyszli w połowie filmu], skończyło się i Tadeusz mówi: „Wychodzimy”. – „Nie, poczekamy, nie widzieliśmy początku”. – „Ala, ale jest godzina szósta piętnaście” – „Stylowe” było na Marszałkowskiej tuż przy Widok – na Ogrodową nie zdążymy nawet tramwajem”. „Nie, zostaniemy jeszcze”. Czekam, aż reklamy przejdą. To nie były takie reklamy jak dzisiaj, podawano reklamę, która później znikała, druga reklama. Zaczął się film, [Tadeusz] mnie ciągnie, mówi: „Już musimy wychodzić, jest w pół do siódmej”. – „To tramwajem dojedziemy, a potem pobiegniemy”. W końcu mnie wyciągnął siłą [także] nie byłam do tego momentu, kiedy myśmy przyszli. Wychodzimy, „szesnastka” ucieka nam sprzed nosa dosłownie, a przystanek naprzeciwko, więc on mówi: „Idziemy, im bliżej domu, tym lepiej”. On dorosły mężczyzna, ja jeszcze tarcza, beret, bo innego ubioru nie było. Biegniemy. Dobiegliśmy chyba do Świętokrzyskiej, tramwaj przyszedł. Okazuje się, że tramwaj dochodzi tylko do placu Żelaznej Bramy, bo coś jest zepsute czy coś takiego. Dojeżdżamy tam i stamtąd biegiem do domu. Dochodzimy, jest godzina siódma dwanaście. Dzwonimy, otwiera mi ojciec. To co powiem, jest przykre. Pyta: „Która godzina?”. – „Tatusiu, bardzo przepraszam”. – „Żadnych przeprosin nie ma. Ponieważ jesteś w towarzystwie, więc usiądziecie do kolacji” i uderzył mnie w twarz. Przeprosiłam, pocałowałam ojca w rękę. A Tadeusz, mówi: „Proszę pana, to jest moja wina”. –„Nie, proszę pana, to nie jest pana wina, tylko córki wina, bo córka wie, że nie ma się prawa spóźnić. Jak wszyscy siedzimy i kolacja jest o godzinie siódmej, ma być za pięć siódma, ręce umyć, przygotować się, a nie, żeby przychodziła dwanaście minut po. A pan tu nic nie jest winien”. Usiadłam, musiałam zjeść tę kolację, chociaż łzy mi kapały prawie z oczu, wstyd mi było przed Tadeuszem. To była normalka. Ale nie miałam żadnej pretensji do ojca, bo wiedziałam, że jest moja wina. A to, że ojciec nieraz mnie huknął, jak dostałam dwóję czy coś takiego, bo tak był wychowany? Nie mam pretensji do ojca. Oczywiście, gdyby moja mama żyła z moim ojcem, to by do tego na pewno nie dopuściła, to było niemożliwe. Ale była obca osoba, która nie była macochą z bajki. Była to dobra kobieta, którą myśmy po prostu nie obchodzili, miała swoje życie, Wojtusia, który był bardzo miły i bardzo dobre dziecko. Do dzisiejszego dnia żyje, jest profesorem i tych samych poglądów co i ja, więc to jest bardzo ważne, ale nie utrzymujemy żadnych stosunków ze sobą. Owszem, na pogrzebie mojego brata był. Spotykamy się tylko w takich właśnie okolicznościach, ale słyszałam go w telewizji „Trwam”, widziałam, więc już wiem, że nie zboczył z drogi.
Tak, mój mąż był w konspiracji. Cały czas wiedziałam, że jest w ZWZ, Związek Walki Zbrojnej. Tymczasem okazuje się, syn (którego on w ogóle prawie że nie widział, bo Andrzej urodził się 9 listopada, męża z domu zabrali 12 listopada, a ja jeszcze byłam w szpitalu wtedy) dowiedział się, nie wiem skąd, że ta organizacja (pierwszy raz w ogóle słyszałam o tym) to była organizacja Piaseckiego. Ona ma swoją nazwę. Tak mi mój syn powiedział, a ja mówię: „Skąd ty to wiesz?”. –„A, bo mi wujek mówił”. Czyli jego brat, ale nie Leszek, Leszek tam nie był. Wiedziałam, że był w ZWZ, a potem był w AK, bo potem te wszystkie organizacje przeszły do AK. A dlaczego mi syn powiedział? Bo „Lisbor”, którego poznałam… U mojej mamy były zebrania i tam był „Lisbor”. Tadeusz ciągle mówił o „Lisborze”. On jest wymieniony w tej organizacji. To znaczy, że mój mąż też musiał tam być. W jakiejś książce to jest, mój syn specjalnie chciał się wszystkiego dowiedzieć. W każdym razie mój mąż był w tej organizacji od samego początku i podobno Janusz też był w tej samej organizacji co Tadeusz. Po prostu nie wiem. „Lisbora” poznałam i poznałam jeszcze jednego kolegę mojego męża, jeszcze z politechniki. Mama miała do niego wielką pretensję, bo on zorganizował (i tam był mój brat) młodzież do lasu. Żeby mój brat żył, to by wszystko powiedział. Poszli do lasu i mój brat jak [wrócił] (znowu w nocy przyszedł, też miał szczęście), to mówi, że broń leżała na wozie, a oni sobie szli lasami. Doszli do Bugu, bo mieli wyjść poza Bug. Zostali otoczeni przez Niemców. Wszystko się rozbiegło. Mój brat, ponieważ był bardzo blisko Bugu, to z kolegą, który też ocalał, wpadł w trzciny, zarośla, które są przy brzegu, i tam siedzieli. Jak Niemcy się zbliżali, to oni po prostu wchodzili do wody. Dobrze młodzi chłopcy pływali, mogli wytrzymać trochę pod [wodą]. Cała kompania została rozbita, ich dwóch, co mój brat wiedział na pewno, uratowało się. Może jeszcze i inni byli, być może mój brat się dowiedział później, ale kiedy wrócił, to mówił, że tam straszna jatka była.
Do lasu mieli iść.
Partyzantka, tak.
To był chyba 1942 rok, bo w 1943 już został aresztowany na początku, w lutym. Potem, jak wrócił, został przydzielony do grupy, która wykonywała wyroki. A to był młody chłopak przecież, jeszcze szkoły nie miał skończonej, jak się wojna zaczęła, był młodszy ode mnie o dwa lata. Ale ponieważ miał duży temperament, więc z każdej szkoły go wyrzucano. Nie za złe stopnie, tylko za złe zachowanie. Tak że później już musiała się nim mama zaopiekować, bo ojciec nie dał rady. Jak wrócił, to opowiadał i już w tym opowiadaniu mama wyczuła jakieś nastawienie przeciwne, że tak nie powinno być, że to wszystko było zrobione tak: „Hej, hej wojenka” i dlatego była ta straszna wpadka AK. To wszystko było nieprzemyślane. Była pretensja do tego kolegi mojego męża, którego mój mąż bronił bardzo. On miał też iść, a nie poszedł. Tu znowu była pretensja: „Jak to, panie kochany? Szykował pan młodych chłopców, miał pan z nimi iść, miał tam dowodzić”. [Mówił], że nie mógł, bo żona, bo to, bo tamto.
Jakbym go zobaczyła, to tak. Spotkałam go po wojnie. Udał, że mnie nie widzi. To był przyjaciel „Lisbora”. A dlaczego mój syn wydedukował, że jego ojciec należał do partii Piaseckiego? Dlatego że „Lisbor” tam należał. „Lisbora” poznałam, to był jego pseudonim. „Lisbor” to był ten, który uwolnił z Daniłowiczowskiej dwóch bardzo ważnych więźniów, powinno się to znać. Wszystko to wiedziałam, ale pamięć mnie już niestety w wielu przypadkach zawodzi. Z tym że po pewnym czasie sobie przypominam, ale to już tak szczątkowo. Tak że mój brat, jak wrócił, to już trochę miał inne nastawienie, już nie było to z takim strasznym oddaniem, tak jakby namyślał się, czy tak powinno być, czy nie. To wszystko powtarzam, co słyszałam od mojej mamy, bo już miałam swoje mieszkanie. Z tym że miałam ciągły kontakt z mamą. Ten właśnie kolega mojego męża razem ze swoją żoną przychodzili raz w tygodniu. Były u nas nasłuchy, radio było wmontowane. Kuchnia była od ulicy, ale był wietrznik. Pod oknem spiżarnia była w kuchni i spiżarnia miała ten wietrznik pośrodku, to znaczy kontakt z powietrzem. On był głęboki i tam zainstalowali. To było radio maleńkie, na słuchawki i na kamień jakiś. To nie było radio na antenę. Tam był jakiś zwój, ale to było coś zupełnie małego. Tylko pamiętam, że była igła jakaś, przy uszach trzymał i nastawiał, mówił: „Jest!”. On z żoną był, ona coś pisała. Przeważnie to było późnym wieczorem, gdzieś koło godziny pierwszej w nocy. Później oni zostawali [aż do rana], przychodził jeszcze jeden, to sobie brydżyka urządzali. Potem, gdzieś o godzinie siódmej, wpół do ósmej, każdy oddzielnie, pomału wychodził. Dlaczego to było bardzo niedobre? Bo w dużej kamienicy tego się nie widzi, a w małej, gdzie jest tylko trzech lokatorów i raptem ktoś obcy jest… Miałam bardzo niemiłe zdarzenia, bo mój mąż wyrabiał dokumenty. Nie tylko dla Żydów, ale dokumenty specjalne dla naszych i dla Żydów. To były dokumenty prawdziwe. Jeździło się po starych probostwach, starych wsiach, oczywiście wokół Warszawy, nigdzie dalej.… Księża byli bardzo pomocni, bo wyciągali dokumenty ludzi [już zmarłych]. Tak że to były dokumenty prawdziwe.
Któregoś razu (już byłam w ciąży wtedy, to był 1943 rok, lato) zapowiedział mi, że przywiezie mi na dwa, trzy dni małżeństwo: lekarz z żoną i chłopczykiem. Na Odyńca miałam tylko dwa pokoje, ale bardzo ładne, rozkładowe, duża kuchnia, a w kuchni jeszcze był pokoik dla służącej [...]. [...] Sprowadził to małżeństwo w wieku trzydziestu kilku lat, może mąż był starszy. Oddałam im stołowy pokój, w stołowym pokoju był tapczan, a chłopczyka wzięłam do swojego pokoju, bo tam by nie można było nawet rozstawić łóżka polowego, dlatego że [stał] stół, kredensy. Nieduże były pokoiki, to była nowoczesna willa. A w moim pokoju można było z powodzeniem rozstawić łóżeczko i ten mały chłopczyk spał u nas. Z tych dwóch dni zrobił się tydzień. A na dole mieszkał kupiec. On mnie po dwóch czy trzech dniach zapytał: „To do pani się zjechała rodzina?”. – „Nie”. – „Bo tyle pieczywa, mleko”. − „A nie, wie pan, teraz ja więcej mleka piję”. Jak Tadeusz przyszedł, to mówię: „Tadeusz, słuchaj, tak długo być nie może”. Ta pani miała futro i chciała to futro sprzedać. Bardzo piękny był u nas przedpokój, kwadratowy, z przedpokoju było wejście do stołowego pokoju, do sypialnego i wejście do drugiego przedpokoju, w którym była szafa duża, wmurowana, wyglądała jak ściana. Z tego przedpokoiku dopiero było wejście do kuchni i do łazienki. W tej szafie żona tego doktora miała futro. To była wysoka, tęga osoba, ja jestem niska. To nie było futro dla mnie, karakuły, bardzo piękne, ale duże. Chciała to sprzedać. To już było dobrze po tygodniu, bo nie można było dostać dla tych ludzi odpowiednich dokumentów. Poza tym trzeba było ich gdzieś umieścić, dlatego że takie rodziny przechodziły przez kilka rodzin. To nie było tak, że się zrobiło i dało im się, i wolna ręka. Nie, do samego końca się im udzielało następnego pomieszczenia. Nikt nie mógł długo trzymać, bo wtedy było bardzo niebezpiecznie. Nawet już mówiłam: „Tadeusz, skończmy z tym – już skończyli z drukarnią – bo urodzę idiotę jakiegoś”. Już się zaczęłam denerwować, ale to była moja wina.
Ni stąd, ni zowąd odwiedził mnie młody człowiek z rodziny mojej macochy, Rysio Murawski. To niby kompan mojego brata, ale oni nie utrzymywali stosunków. Dlaczego mnie odwiedził, też powinnam się zastanowić. Wpadł ni stąd, ni zowąd. „A, słyszałem, że masz piękne mieszkanie”. Naiwna mówię: „To chodź do kuchni”. Akurat [moi lokatorzy] byli. Mówi: „Ale pokaż mi to mieszkanie”. Mówię: „Chodź do kuchni”. Kuchnia była taka, że nawet miała parkiet, tylko przy samej kuchni, na trzydzieści centymetrów były białe kafelki, jak z kuchni coś [wypadnie]. A tak to był parkiet i urządzona była jak mały stołowy pokój. „Chodź, to sobie tu zjemy, poczęstuję cię herbatą”. Wiadomo, z czego była herbata, jak się jabłka obierało, to się suszyło. Albo po prostu ziółka jakieś, albo malinki suszone się parzyło. Wszyscy wiedzieli o tym, więc każdy mówił: „Nie, dziękuję”. A kawa to była zbożowa, to też paskudztwo. Ale on mówił: „Pokaż mi swoje mieszkanie, bo słyszałem, że tak masz pięknie urządzone”. Pięknie jak pięknie, umiałam z byle czego coś zrobić. Prowadzę go więc do sypialni, a miałam rzeczywiście ładnie zrobioną, on mówi: „O, jak tu ładnie”. A synek tych państwa był w stołowym pokoju, jak ktoś był, bo jak nikogo nie było, to oni normalnie chodzili, siedzieliśmy, gadaliśmy. On chce iść do stołowego pokoju, a ja mówię: „Rysiu, dzisiaj nie mogę, bo tam znajomi przyjechali, oni są zmęczeni po podróży i śpią teraz. Jak przyjdziesz któregoś dnia, to zobaczysz mój stołowy pokój. Stołowy pokój jest normalny, tutaj jest moja kompozycja”. Sypialny pokój mój mąż z moim bratem malowali. Cały pokój był na błękitno i cały pokój, nawet na suficie, były rzucane gałązki jabłoni. To było piękne, oryginalne w każdym razie. „Ale ja chcę wejść. To tak po cichu” – „Nie wchodź, oni śpią, dopiero co przyjechali”. I zamiast już nic, to potem mówię: „Czym ty się zajmujesz?” – „Wiesz co? Tak trochę sprzedaję” I wtedy mi wpadło to futro, mówię: „O, Rysiu, jak ty sprzedajesz, mam tutaj futro. Ty wiesz, że nie lubię chodzić w futrach”. Myśmy się od dzieci prawie znali. Ojciec się ożenił w 1929 roku, to on był jeszcze malutki, bo był w wieku mojego brata. Wyjmuję to futro z szafy w przedpokoju. On nawet nie wiedział, mówi: „O, jaka szafa! Ale to chyba nie twoje, bo to takie wielkie?” – „No tak, dostałam od mamy”. Coś zaczęłam mu kręcić. „A, to zobaczę, może się coś da zrobić”. Powiesiłam z powrotem. Potem, jak przyszedł mój mąż, mówi: „Po co, na co to wszystko?”. Ale już było za późno. Mąż już miał wszystkie dokumenty, ale jeszcze nie miał miejsca, żeby ich umieścić, to jeszcze dwa, trzy dni. Były zgłoszenia, Polacy się sami zgłaszali, ale nie tacy, żeby forsę brać, to nie o to chodziło. Zresztą nie zawsze ci ludzie mieli pieniądze na opłacenie. Tego dnia przyszedł nasz znajomy, który też był w organizacji. Może nie należał, ale bardzo nam pomagał. Mieszkał w sąsiednim domu. Mieszkałam pod 37, 39 był bliźniaczy, on mieszkał pod 41. Inżynier Frydrychiewicz. Moja mama była u mnie i siedzimy, rozmawiamy. Mama mówi: „Już czas pojechać do domu. Inżynier zabierze państwa do siebie i za jakieś dwa dni dostaniecie pobyt na dwa, trzy tygodnie u znajomych, ale nie w Warszawie”. Mąż miał ich zawieść. Ten pan nawet wychodził na ulicę czasami, chociaż mąż prosił, żeby nie wychodził. Mama mówi: „No to już idę”. A inżynier Frydrychiewicz mówi: „To ja cię, Leno – Lena ją nazywał – odprowadzę do przystanku. Wracam i zabiorę państwa”. Oni byli już przygotowani. Jak oni wyszli, w tym momencie przyszedł właściciel tej willi, który mieszkał obok. To był inżynier, ale nie architekt. Mówi do mojego męża: „Kolego, ja tu się dowiaduję, że coś się u was dzieje. Obok moja siostra mieszka, wy wiecie przecież. Czy to jest prawda?”. A ci Żydzi byli już przygotowani, tylko tyle, że futro zostało u mnie, żeby sprzedać. Mój mąż mówi: „Gdzie tam?”. Zaczął z nim mówić o czymś innym, a ponieważ mój mąż bardzo pięknie malował, to pokazuje mu: „Panie inżynierze, proszę zobaczyć, to jest widok z naszego tarasu na pana willę”. To wisiało tak nad stoliczkiem. On spojrzał: „O, to chyba to dostanę?”. Zaczęli na ten temat coś mówić, a ja się wtrąciłam, mówię: „Nie, jeszcze na razie nie”.
W tym momencie ktoś dzwoni. Podbiegam otworzyć, bo myślę, że to inżynier wraca. Otwieram, a tutaj trzech Niemców stoi. Wpadają. Jeden do naszego pokoju. Jak ten właściciel Niemców zobaczył, a to starszy pan, to widziałam, że za chwilę padnie. Drugi poleciał do pokoju, a trzeci pobiegł do kuchni. Ale to w oka mgnieniu. Ten trzeci, który biegnie do kuchni, mówi: „Tu jest jakaś szafa, futro jest”. Wydał się tym, bo gdyby to przyszli Niemcy, którzy chcieli po prostu zabrać Żydów, to by cały dom poszedł od razu. Jak mój mąż usłyszał o tym futrze, to idzie do niego i mówi: „Jest futro”. A [drugi] wyprowadza już to małżeństwo. To dziecko wzięłam do siebie do pokoju, bo ona patrzy na mnie. Mówię: „Chodź, kochanie, pójdziemy do pokoju”. Wzięłam tego małego. Myślę sobie: „Jak ich zabiorą, to dziecko zostanie z nami”. Zaczęli coś rozmawiać i w tym momencie dzwonek, i jeden z tych Niemców otwiera drzwi, i stoi inżynier Frydrychiewicz, bo przyszedł po tych Żydów. Jak zobaczył tego Niemca, oczy mu prawie że wyszły, zrobił straszną minę i mówi: „O, przepraszam, pomyliłem się widocznie” i cofnął się. A ten zamknął drzwi, bo to nie byli tacy, tylko przyszli po forsę. Tacy byli Polacy, nasyłali specjalnie, i to z rodziny. Wprawdzie nie mojej, dzięki Bogu, tylko drugiej żony mojego ojca. Doszli do targu, futro ich przestało obchodzić, tylko [chcieli] dwadzieścia dolarów w złocie. Ten biedny Żyd nie miał tyle. Powiedzieli, że jak za trzy dni nie dostaną, to przyjdą i wtedy zrobią porządek ze wszystkimi. Przez te trzy dni wszyscy staraliśmy się zdobyć, ale nie dało rady, bo w złocie nie można było od nikogo kupić, zresztą to drogie pieniądze. Ale uzbierało się kilka tysięcy złotych. Teraz: kto ma iść? Powiedzieli, że ja mam przyjść do Bliklego, chyba w czwartek, i przynieść te pieniądze. Mówię: „Dobrze, ale was nie poznam, bo wy wszyscy jednakowo wyglądacie”. – „My panią poznamy”. Nikt, tylko ja mam przyjść. Byłam w ciąży. Jak oni wyszli, to inżynier widział, więc przyszedł, zabrał ich do siebie od razu. Teraz narada, szukanie pieniędzy. Oni nie mieli dużo. Może i mieli, ale nie mówili. W każdym razie wszyscy się jakoś poskładali. Mój mąż miał bardzo bogatą siostrę, ona wyszła za Chowańczaka, znanego futrzarza. To był Słowak i w czasie okupacji… Nie wiem, czy gdyby stary Arpad żył, by tak zrobił i nie wiem, czy Jan Chowańczak, [starszy] syn, tak zrobiłby, ale Władysław Chowańczak, mąż Lisi, siostry mojego męża, podał, że on jest Słowakiem. Niby ojciec był Słowakiem, ale on w Polsce się urodził. Mieszkał w willi Morskie Oko (oni mieli w Warszawie kilka willi, bo to byli szalenie bogaci ludzie) i miał chorągiewkę, że jest Słowakiem. Później od niej też brałam [pieniądze], jak z moim mężem miałam [kłopot]… Mój mąż poszedł i od niej pożyczył niej 120.000 czy coś takiego. W każdym razie w sumie razem 150.000 albo i więcej się uzbierało. [Nasi lokatorzy] poszli do Frydrychiewicza, a ja w czwartek [do Bliklego]… Mój mąż ze mną poszedł, tylko mąż nie wchodził. Blikle zupełnie inaczej [wyglądał], był w tym samym miejscu. Było Nur für Deutsche przede wszystkim, po drugie było ciemno od dymu. Poza tym, o ile pamiętam, [wewnątrz] były schodki. Tyle dymu, że nie mogłam się rozeznać, przy stolikach, wszędzie masa Niemców w mundurach. Weszłam po tych stopniach wyżej i wtedy od stolika ktoś do mnie podszedł. Ale czy to był ten, czy nie, to nie wiem, bo po prostu im się nie przyglądałam. Poprosił mnie do stolika, na stoliku piwo, kufle i butelki, i nic więcej. Jak przeszłam, to wszędzie tylko kufle z piwem i cygara albo papierosy. W oddali jakaś muzyczka, jakby ktoś grał na pianinie czy coś takiego, w każdym razie cichutko. Kazał mi usiąść i pytał się, czy coś zjem. Powiedziałam, że dziękuję, że przyniosłam nie to, co oni chcieli, bo to byłoby niemożliwe, więc jeżeli nie, to proszę bardzo, jestem do dyspozycji, mogą mnie wziąć. Popatrzył, uśmiechnął się. „A ile w tej kopercie jest?” – „Nie wiem, niech pan przeliczy, ale zdaje się, że koło dwustu. Nie wiem dokładnie, proszę zobaczyć”. On kopertę wziął, usiadł. Nawet chyba nie obliczał, ale zobaczył, że tam jest dużo. Uśmiechnął się i mówi: Sehr Gut. Po polsku świetnie mówił, więc po co powiedział: Sehr Gut, to nie wiem. Mówi tak: „No, tylko więcej nie robić takich rzeczy”. Uśmiechnęłam się, powiedziałam: „Do widzenia”. Owszem, szarmancko wstał, krzesło mi odsunął, ale mnie nie odprowadził i usiadł pewno zadowolony. Był sam przy stoliku, był tylko jeden kufel. Gdyby ktoś był przy nim, to byłyby kufle, bym od razu rozpoznała. Ta sprawa się tak zakończyła.
Potem drugi raz znowu przyszli, ale tym razem nikogo nie było. Ten, który wpadł (to było rano), mówi do męża: „Ubierać się”. Mąż ubierał się i miał zieloną marynarkę. A nasz telefon się zepsuł i na dół [chodził] dzwonić do kupca. Oparł się o ścianę i miał [na marynarce] kawałek tynku, czegoś białego. Ten co wpadł, mówi: „Puder!”. Mąż mówi: „Jaki puder?”. – „No, bo jak znajdziemy tutaj kosmetyki…” Nigdzie nic nie było i oni wyszli jak zmyci. Mój mąż mówi: „Słuchaj, co to miało znaczyć?”.
Później się dopiero dowiedzieliśmy, jak już do getta wolno było wjeżdżać, dom, [w którym mieszkali] był w getcie […] [ale] oni mieli przepustki. A w jednym z domów była fabryka kosmetyków i jakichś materiałów potrzebnych do kosmetyki, w każdym razie coś związanego z kosmetyką, były pudry. Najwięcej chodziło o te pudry. Jeszcze coś tam było, mydła były. To podobno było wszystko w piwnicy przy ulicy Białej i to podobno były olbrzymie pieniądze. Ten dom graniczył z Białą. Mój mąż opowiadał, że tam się dorwali i wynosili całymi pakami. Opowiadał to w towarzystwie. Musiało to dojść do kogoś, nie wiadomo, czy nie do Dzidka Murawskiego, który się zapisał do Todt. Todt to była organizacja niemiecka, oni chodzili w niemieckich mundurach, ale to nie była organizacja wojskowa, chociaż chodzili w wojskowych mundurach. To był tak jakby dział gospodarczy. Prosiłam nawet syna, żeby się zorientował, jaki to jest skrót Todt, na nich mówiło się: ci z Todt. Jaki to jest skrót niemiecki? Organizacja, która podlegała wojsku, ale nie byli to wojskowi. Okazuje się, dowiedziałam się dopiero po wojnie, że Dzidek Murawski, którego matka była Niemką, zrobił się folksdojczem i zaraz po wojnie wyjechał razem z Niemcami. A oni byli bardzo bogaci ludzie, zostawili tu bardzo dużo podobno, bo to wszystko słyszałam tylko. Mieli tutaj kilka bardzo dużych działek na linii Warszawa–Grodzisk i po drugiej stronie: Warszawa–Otwock mieli bardzo dużo działek budowlanych, gdzie można było stawiać wille, ogródki były. On próbował podobno po wojnie się tutaj dostać, ale nie dało rady. Wyjechał czym prędzej, bo mieli na niego widocznie oko i potem już nic nie słyszałam. Czasami starałam się od pani Wolskiej, od drugiej żony ojca coś o tym Dzidku dowiedzieć, ale mówiła: „My nie mamy z nim nic do czynienia, to jest niby moja rodzina, ale my się ich wyrzekamy”. W ogóle nie chciała na ten temat rozmawiać, więc może tak, może nie, nie wiem, nie jestem tu obiektywna, więc nie chcę nic mówić. W każdym razie takie były przygody.
Urodziłam 9 listopada, a po mojego męża przyszli z 13 na 14 listopada w nocy i zabrali go. Potem pojechali do Frydrychiewicza i zabrali Frydrychiewicza. Już w wozie podobno było trzech mężczyzn. To wszystko wiem od Frydrychiewicza. Oni siedzieli na Pawiaku i zanim myśmy zaczęli coś się starać… Byłam wtedy w szpitalu. Mój mąż wyszedł nawet dosyć późno, bo za piętnaście dziewiąta wieczorem. Jeszcze jemu powiedziałam: „Tadeusz, nie śpij w nocy u nas, śpij u swojej siostry”. – „Tak, tak. Jak już wrócisz do domu, łóżeczko jest przygotowane, wszystko przygotowane”. Rano miał przyjść do szpitala i nie ma. Dziewiąta nie ma, dziesiąta nie ma, a ja leżałam u elżbietanek, bliziutko. To był właściwie szpital półniemiecki, tam bardzo dużo Niemców też leżało. Koło godziny jedenastej otwierają się drzwi do pokoju i wchodzi moja mama, i ciocie. Już wiedziałam, że coś jest nie w porządku, po twarzach. Mama mi powiedziała, że go w nocy zabrali. Mama u mnie mieszkała, bo Niemcy mamę wyrzucili z mieszkania, jak aresztowano mojego brata. Mimo że to był czwarty dzień, dosyć źle się czułam, ale wstałam, ubrałam się. Mąż miał arbeitskartę, lewą oczywiście, w jakimś biurze. Nie wiem nawet, gdzieś na Pradze. Zawieziono mnie tam, żeby się dowiedzieć, dlaczego, o co chodzi, że zabrali. Tam oczywiście powiedziano, że jak zabrali, to wiedzieli dlaczego. Na [parterze w naszym domu] mieszkał adwokat i mówi: „Proszę nic nie robić, wszystkiego się dowiem, o co chodzi, bo mam możliwości”. Nie wiem, czy przez to, że on tę sprawę wziął w swoje ręce, to nie przyspieszyło. Siostra [ męża] (przez swojego męża) miała też jakieś wpływy. Znała Potockich, którzy na dobrej stopie żyli. Którzy, to nie wiem, bo Potockich jest bardzo wielu, kilka linii. Który Potocki miał wpływy wśród władz niemieckich, to nie wiem, w każdym razie przez niego mieli Tadeusza uwolnić. Jego zabrali z 13 na 14 listopada. Tymczasem 17 listopada już był na liście zakładników. To były czerwone listy, porozwieszane po całej Warszawie. Jeżeli nastąpi zamach na jakiegoś Niemca, to ci, którzy są na tej liście, zostaną rozstrzelani. Tadeusz był na tej liście. To już Lisia wzięła [sprawę] w swoje ręce, już podziękowaliśmy temu adwokatowi. Bardzo źle się czułam, więc ona wzięła mnie do siebie, do Morskiego Oka. To była duża willa. Dała mi pokój. Jej się urodził synek, ale już miał roczek prawie i była pielęgniarka do tego syna, bona. Postawili łóżeczko Andrzejka, żeby ona się nim zaopiekowała. Tam leżałam. Miałam temperaturę, bo miałam zapalenie piersi, coś się działo, już nie pamiętam dobrze. W każdym razie wiem, że to była sobota i przyszedł Władek – [mąż Lisi]. Mówi: „Ala, napisz kartkę po niemiecku do Tadeusza, bo mi zezwolono. Robimy starania i Potoccy powiedzieli, że postarają się go wyciągnąć, ale on natychmiast musi zniknąć z Warszawy, więc trzeba będzie mu szykować jakieś miejsce, już myślimy o tym, żeby nikt w ogóle nie wiedział. Nawet ty nie będziesz wiedziała. Zobaczysz się z nim, a potem on zniknie”. Oczywiście, aby tylko żył. Napisałam kartkę po niemiecku na Pawiak, to była sobota. Było oddane w niedzielę. Z niedzieli na poniedziałek mam sen. Nikt mi nie uwierzył. Nad ranem śni mi się, że jestem małą dziewczynką. Jak nianiusia mnie odprowadzała do szkoły, to wstępowała… Naprzeciwko naszego domu, na Elektoralnej był szpital Świętego Ducha, zresztą to jest do dzisiejszego dnia, tylko nie szpital. Część była otwarta i tam leżały zwłoki w trumnie, [to była] kaplica. Ona, prowadząc mnie do szkoły, wstępowała. Kazała mi uklęknąć i pomodlić się za dusze tych zmarłych. Sama też odmawiała. W górę patrzyłam, bo to był katafalk, wysoko ta trumna. Zawsze z tej trumny wystawały czubki butów. Dużo rzeczy nie pamiętam, a to do dzisiejszego [dnia] pamiętam. Nie wiem dlaczego. Śni mi się, że tam jestem, idę tam jako ta uczennica, ale nie ma katafalku, tylko przy ścianie kaplicy leżą zwłoki, jeden na drugim, i ręka mojego męża w tej zielonej marynarce, i go wyciągam ze zwału tych trupów. Zaczęłam płakać i się obudziłam. A właściwie mnie obudziła pani Maria, bo to było rano, piąta godzina. Mówi: „Pani Alicjo, co się pani śni, co pani tak płacze, szlocha?”. – „Oj, pani Mario, miałam sen straszny, potworny sen” i jej to opowiadam. A ona mi mówi: „A, wie pani, to jest wszystko Bóg wiara, sen mara. Pisała pani do Tadeusza, żyje, wszystko w porządku”. Zawsze Lisia do mnie przychodziła, bo miałam temperaturę, nie mogłam chodzić. Jak karmiła małego, przychodziła i witała się ze mną. Szósta, siódma, Lisi nie ma. Pani Maria zaniosła [dziecko] do Lisi, potem przyniosła i poszła na śniadanie, a mnie nikt nic nie przynosi. Zaczęłam się znowu denerwować. Słyszę, jak oni chodzą przez przedpokój. Idealna cisza, słyszę kroki. Gdzieś o godzinie jedenastej wchodzi mój ojciec, potem wchodzi moja mama. Powiedzieli, że są plakaty rozstrzelanych i jest Tadeusz. Niestety. To była tragedia. Wiadomo było, że tak się to skończy, bo on się za dużo udzielał wszędzie. Dobrze, że mnie nie było wtedy w domu, bo prawdopodobnie mnie by też zabrali. Nigdzie nie należałam, tylko prawdopodobnie bym się rzuciła na nich, nie wiem. [...] To był 30 listopada 1943 roku. Mój Andrzej ma na imię Andrzej, ale nie obchodzi na Andrzeja. Dlatego dałam mu [na imię] Andrzej, bo mąż mówił, że Andrzej damy, ale 30 listopada nie może obchodzić, bo to jest egzekucja jego ojca. Obchodzi imieniny 10 listopada, 9 listopada się urodził, a 10 listopada jest Andrzeja Boboli. Obchodzi 9, 10 listopada, a 30 listopada w szkole zawsze chcieli obchodzić, bo to słynne Andrzejki, ale mówił, że nie. Tak się zakończył ten etap.
Wcześniej, w tym samym roku, ale na początku lutego aresztowano mojego brata Janusza i to niedaleko mnie. [Chłopcy] mieli sprzątnąć (przepraszam, ale mówię ich językiem) komendanta Pawiaka. Nie udało się i cała grupa, czterech ich było, została aresztowana. Źle to wszystko było przeprowadzone, ale mądry Polak po szkodzie. Najpierw Janusza trzymali na Pawiaku, przeszedł oczywiście przez gestapo, przez aleję Szucha, przez słynne „tramwaje”. Potem, jak już można było zwiedzać (w gmachu dawniejszego Ministerstwa Oświaty mieściło się gestapo w czasie wojny, tam jest dla publiczności podobno) nie poszłam tam i mój brat też nie chciał iść. W końcu poszedł, niedawno nawet. Powiedział, że powinni to zamknąć, dlatego że to nie daje wcale obrazu. Do tych cel się nie wchodzi, tylko patrzą przez kratki. A te pejcze, którymi oni walili, leżą na stolikach, w ogóle nie widać, co to jest, że to jest zakończone ostrymi kawałkami. Walnął [Niemiec], to krew bluzgała, to pierwsza sprawa. Druga sprawa: słyszało się tylko język niemiecki i odgłos buciorów, a tu w dali jakaś muzyczka [...]. Mówi: „Jak wszedłem, to czym prędzej wyszedłem. Co to jest? Człowiek, który tam nie był, to nie ma zielonego pojęcia”. Jest tak zniekształcony obraz tego wszystkiego, że nie mógł na to patrzeć. Nie poszłam tam i nie oglądałam tego.[...] Jak brata aresztowano, to był koniec lutego, potem był na Pawiaku. Najpierw ich zabrano na róg Koszykowej i Alej Ujazdowskich, tam Niemcy też zabierali, ale raczej zabierali, co do których nie byli pewni, czy są z podziemia. Oni się tłumaczyli, że są złodziejami, że chcieli ograbić willę, że nie wiedzieli. Potem [przewieziono ich] na Pawiak. Mama nosiła paczki, ale w połowie czerwca nie przyjmowali już paczek. Nic nie powiedzieli, czy zamordowany, tylko po prostu nie ma dla kogo i koniec. Wtedy rozpacz znowu. Mój mąż jeszcze wtedy żył. Gdzieś pod koniec czerwca, na początku lipca być może została wyrzucona ze swojego mieszkania w Płocku bratowa mojej mamy. Nie mieli się gdzie zatrzymać, więc brat [mamy] mieszkał na Wspólnej, gdzie cała rodzina, a bratowa u mamy [...]. Siedzą w kuchni, a kuchenne wyjście nie było połączone z klatką schodową przedpokojem, tylko bezpośrednio drzwi były na klatkę schodową. [Mama coś gotowała]. W pewnym momencie ktoś lekko zastukał. Nigdy od kuchni nikt nie przychodził, nawet mama, jak znosiła śmiecie, to zjeżdżała windą. To były schody drewniane, a schody frontowe były piękne. Zresztą ten dom, dwa domy jednakowe stoją do dzisiejszego dnia. Czy te schody są marmurowe, jak były, to nie wiem. U mamy [po wojnie]cała klepka była spalona przez tych, którzy tam zamieszkali. W salonie był piecyk postawiony i rura przez okno wystawiona, i palili klepką. Cisza nastąpiła i słychać było kroki po schodach, że ktoś schodzi. Mama otworzyła i patrzy, że na półpiętrze stoi staruszek, kolejarz. Pyta, czy to on stukał. „Tak, jestem do pani Braulińskiej”. – „To jestem ja”. Mama przeprasza, że nie od razu otworzyła. „Mam karteczkę dla pani, wiadomość od syna”. Prawie że go wniosła. Karteczka była wyrwana z jakiejś dużej kartki, poszarpana i byle jak napisane: „Żyję, wiozą nas w nieznanym kierunku, Janusz”. I adres. Kolejarz był już na emeryturze. Taki, co chodził przy szynach i sprawdzał. Nie wiem, co sprawdzał, czy szyny niepopękane [...]. Znalazł tę kartkę, przyjechał i przywiózł spod Częstochowy. Był na drugi czy trzeci dzień, bo nawet daty nie było napisanej, dlatego że Janusz nawet nie wiedział widocznie, jaka data. Tak że znowu oczekiwanie na jakąś wiadomość. Dopiero we wrześniu przyszła wiadomość z Oświęcimia, że jest w [obozie] Oświęcimiu Brzezince. Mama zaczęła tam wysyłać paczki. W liście napisał, że bardzo mu odpowiadają paczki ze smalczykiem z cebulką i z majerankiem. Pisze: „Tego jak najwięcej”. A mama jeszcze dawała witaminy różne, cebion i tak dalej. To, co mogła. Potem dopiero dowiedziała się, jak już powrócił, że Niemcy zabierali to i on w związku z tym miał trochę lepiej. Ale to i tak na nic się nie zdało, bo z Brzezinki później go przenieśli (i znowu była przerwa) do Mauthausen-Gusen. Stąd już mama nie miała żadnej wiadomości, niestety. Oświęcim był ostatnią wiadomością, że żył. Paczki mama wysyłała, owszem, dobre były paczki, ale nie było listów żadnych, a wolno im było co jakiś czas, ale to były formularze, to nie był list normalny. Myśmy to nazywali formularze: papier, gdzie tylko kilka linijek z jednej, kilka linijek z drugiej strony. Oni widocznie sami zalepiali, musieli widocznie czytać. To by wszystko ocalało, żeby ocalały [nasze] mieszkania. To potem można było zwinąć, zalepić. Pewno mama się dowiedziała (i ja wiedziałam, tylko zapomniałam), że oni sami to zalepiali. Musieli sprawdzić, co on napisał. Później mama już wiedziała, że on żyje. On w Mauthausen był wyzwolony przez amerykańskie oddziały, a mama była w [obozie] w Sandbostel, a potem w Oberlangen. Jak Janusza oswobodzono, to część osób przez Austrię, Wiedeń starała się wrócić do Polski, a część samoloty francuskie zabierały. [W obozie] byli więźniowie z różnych państw, było bardzo wielu Francuzów. […] mój brat spotkał się ze swoim przyjacielem Francuzem, z którym się znał sprzed wojny. Ten go zabrał jako Francuza, bo inaczej by go nikt nie zabrał. [Później Janusz miał] zamiar wrócić do Polski. Ten zabrał go [...] do Paryża, do [swojej] rodziny, która już była oswobodzona. Przez jakiś kontakt, nie wiem przez jaki, mama się dowiedziała, że Janusz żyje i jest w Paryżu.
Kontynuacja nagrania przeprowadzona 7 maja 2012 roku w Warszawie
Mąż zapraszał swoich przyjaciół z tej samej organizacji na słuchanie programów, które odbywały się w nocy przez radio. To radio było u mnie schowane pod oknem w spiżarni w kuchni, przykryte różnymi deseczkami i słoiczkami z konfiturami. To się nazywało nasłuchy, odbywały się w nocy. Nie trwały długo, zresztą spałam wtedy, to [robił] mój mąż i jego kolega z żoną. Gdzieś tak od pierwszej do trzeciej to się odbywało. Później oni drzemali u mnie w stołowym pokoju, rano dostawali coś do picia i wychodzili. Co dalej się z tymi nasłuchami działo, to nie wiem, bo był taki zwyczaj, że nikt nikomu nic nie mówił, wszystko było wielką tajemnicą. Ale nie dlatego, żeby bali się, że mogę coś powiedzieć, niechcący wydać. Po prostu chodziło o to, żeby ktoś nie wydał, jak zostanie aresztowany. Mnie by wystarczyło szczura pokazać i bym chyba mówiła wszystko, co wiem i czego nie wiem. Tak że właściwie bardzo mało o jego pracy słyszałam. Tylko jak musiał wyjechać, a wyjeżdżał szczególnie do małych miasteczek po metryki, które księża wydawali. Prawdziwe metryki ludzi, którzy albo poumierali, albo można było tak zrobić, żeby były podwójne metryki dla Żydów, których było bardzo dużo, przynajmniej mój mąż w takiej placówce pracował (żeby żył mój brat, to by dużo więcej powiedział, bo razem z nim był), która zajmowała się dostarczaniem dokumentów i wyszukiwaniem miejsc. U mnie [na Odyńca też] było to małżeństwo, każda rodzina tak po kilka dni miała, a potem się przenosiło coraz to do innej rodziny. Szczególnie w małych willach ludzie się znali [...] i obcy człowiek prędzej czy później był widoczny. [...] Kupowało się trochę więcej żywności, ktoś [ze znajomych nie zapowiedziany] odwiedzał [...]. To było bardzo niebezpieczne, ale jakoś te kilka rodzin przeszło [przez naszych zaufanych znajomych]. Jaki dalszy ciąg tych małżeństw (bo to przeważnie małżeństwa były, jedno z dzieckiem, z chłopczykiem małym), to tego już nie wiem. To było już w 1943 roku.
Dwóch młodych chłopców przychodziło wieczorem. [Drukarnia] była rozłożona w kuchni, w sumie była wielkości pół tapczanu. Na czym to polegało, to nie wiem, bo jak wstawałam, to już to było złożone, przykryte obrusem. Tylko gosposia z parteru zapytała mnie: „Proszę pani, co się dzieje u państwa, że w nocy słychać takie: bum, bum?”. A to oni (potem mi mąż powiedział) nakładali [papier na deskę] i przyciskali [drugim, posmarowanym farbą]. Uderzenia deski o deskę, ramy, bo to była rama, wydawały ten dźwięk. On nie był głośny, ale w nocy, w piętrowej willi, z pierwszego piętra na parter dawało ten [dźwięk]. To było w kuchni, a przy kuchni jest pokoik i ta gosposia tam spała, bo to pokoik dla służby. Ten cały aparat był właśnie między tym pokoikiem a kuchnią, bo inaczej się nie zmieścił. Musieliśmy niestety [przestać drukować] po kilku dniach (ale podłoga była pobrudzona farbą), całe szczęście zresztą, chociaż prawdopodobnie by się skończyło znowu na pieniądzach.
W życiu nie przypuszczałam, że w rodzinie mojej macochy…Ona była Klausówna [z domu]. Nazwisko nic nie mówi. Jej [ojciec] był Klaus, a jej brat był Morawski, więc rodzina polska. Ale syn państwa Morawskich, Dzidek (nie wiem, jak miał na imię, Jerzy chyba, ale na niego się mówiło Dzidek, miałam zresztą bardzo mały kontakt z tą rodziną), jak tylko Niemcy weszli, to się zaraz zapisał do służb gospodarczych. Robili interesy straszne. Ale w życiu nie przypuszczałabym, że drugi jej brat [też] Morawski (miał syna Rysia, oni się przyjaźnili z Dzidkiem) do spółki wejdzie i coś podobnego będą robić. Właśnie ten Rysio, jak mówiłam, odwiedził mnie, kiedy było u mnie to małżeństwo [żydowskie]. To była ta historia z futrem. Myślałam, że jak już dostali pieniądze… Ale po pewnym czasie znowu wpadli. „Na podłodze [czarna] farba! Drukarnia!” Drukarni już nie było, ale farba była. Mój mąż mówi: „Buty czyszczę”. Nie mogli nic [znaleźć], bo nic [już] nie było [...]. „No, jak jeszcze raz złapiemy, to wszyscy, cały dom pójdzie, pamiętajcie”. I poszli. Wtedy ojcu to powiedziałam. Ojciec mi powiedział, że to jest niemożliwe, a pani Wolska się popłakała i w ogóle straciliśmy kontakt wtedy. Ale musiałam to powiedzieć. A to było naprawdę, bo on później, po wojnie, z Niemcami uciekł i już nie wrócił. [W Polsce Morawscy] mieli bardzo duże place, więc to byłby człowiek bardzo bogaty, gdyby mu oczywiście państwo oddało te place. W każdym razie nie wrócił, czyli na złodzieju czapka gore. Tak właśnie było z farbą. Poza tym wypiekałam bułeczki i też się dowiedzieli o tym (a nie wolno było) i też wpadli. Robiłam to krótko, bo już byłam w ciąży, nie miałam siły na to. Były te odwiedziny, więc spokoju nie było, były coraz gorsze łapanki, coraz więcej było rozstrzeliwań, egzekucji publicznych. Znalazłam się w szpitalu. Syn urodził się 9 listopada, a męża zabrali z domu z 12 na 13 listopada, w nocy. To już przyszli prawdziwi Niemcy - [gestapo]. Zabrali tego samego dnia inżyniera Frydrychiewicza, który mieszkał dwa domy dalej. To był już starszy pan, był inwalidą z I wojny światowej. Kazimierz Frydrychiewicz.
Brał. On może nie należał, ale był nauczycielem jakiejś szkoły technicznej na Sandomierskiej. Tam była jakaś duża szkoła, nie wiem, czy samochodowa, czy jakaś. On reperował wszystko, co trzeba było do reperacji dać, poza tym u niego się robiło jakieś granaty domowej roboty, coś. Mnie w to nikt nie wtajemniczał, po prostu wiedziałam o tym, specjalnie się tym nie interesowałam. Po pierwsze musiałam dbać o dom. Bardzo często wyjeżdżałam albo do Mogielnicy, albo do Grójca, żeby coś przywieźć. Łapanki były w kolejkach, a to kolejką wąskotorową się jeździło [właśnie w te strony]. Oczywiście nie przywoziłam tego tyle, ile przywoziły kobiety, które się tym zajmowały. Po prostu żeby do domu coś przywieźć, więc kawałeczek [słoniny, mięsa]. Sama nie jadałam nigdy, bo od dziecka nie lubiłam słoniny, nie lubiłam wieprzowiny. Na mnie podejrzliwie w późniejszym wieku patrzyli, jak powiedziałam: „Nie, dziękuję”. Ktoś mi powiedział: „A dlaczego nie jesz? To jest takie dobre! Skwarki!”. A ja dla śmiechu powiedziałam: „Bo mi religia nie pozwala”. Przy stole raptem zrobiła się taka cisza! A było kilkanaście osób. Potem ni stąd, ni zowąd zaczęli mówić o muzyce. Zaczęłam się śmiać, bo myśleli, że jestem [Żydówką], więc zmienili natychmiast temat, bo nikt nie przypuszczał, [że żartowałam]. Ale od dziecka rzeczywiście nie lubiłam i nie mogłam [tego jeść]. Do dzisiejszego dnia nie mogę jeść [nic tłustego], jestem zaraz potem chora.
Tak. Między Grójcem a Nowym Miastem [...] zatrzymali kolejkę. Wpadło bardzo wielu żandarmów, zrobił się krzyk, pisk, raptem kury zaczęły gdakać, których nie było w ogóle widać, bo wszystko było pochowane. Kobiety miały na sobie poowijane jakieś [produkty]… Nie wiem, w chustach czy sery, czy mięso, tego nie wiem. Jak wpadli, zaczęli zbierać, wszystko na podłogę. A drugi z tych Niemców szedł i zbierał. Miałam w koszyczku jarzyny, a pod jarzynkami miałam jednego zabitego już, bo sama bym tego nie zrobiła, kurczaka. On spojrzał: kobiałka (ładna, dzisiaj bym chętnie ją miała, robili na wsi tę kobiałkę, więc ona miała specyficzny wygląd), popatrzył, ktoś go zawołał i odszedł. Może by i zobaczył pod spodem, ale spojrzał na mnie, widocznie pomyślał, że nie umiem nic takiego zrobić. Jak oni wyszli, to ktoś z pasażerów, chyba jakiś mężczyzna albo jakiś młody człowiek, powiedział: „Słuchajcie, to jest bardzo dobry znak, że oni tak rabują. To znaczy, że nie mają co jeść i wojna się niedługo skończy”. Oczywiście niektórzy ludzie zaczęli się śmiać i powstały jakieś rozmowy na ten temat. Ale na ogół te kobiety z tego żyły, więc do śmiechu im nie było. Przeżyłam tylko jedną [rewizję] na tej trasie.
Natomiast drugą i to już trochę tragiczniejszą, jak odwiedziłam swoją rodzinę ze strony ojca, to znaczy rodzoną siostrę mojego ojca, ciotkę. Oni zostali wysiedleni z Poznańskiego, mieszkali w Kole. Jak Niemcy [weszli], to oczywiście od razu Poznańskie do Reichu włączyli. Oni tam mieli bardzo ładny dom i ogród. Dali im kawałek ziemi i rozwalającą się chałupę nad Bugiem, pod Sadownym.
Odwiedziłam, bo napisali do mnie, żeby przyjechać, że mogą mi dać kur trochę, kaczuszkę, takie rzeczy. Zaczęli tam trochę sobie hodować, bo tylko z tego mogli żyć. To wszystko już było wyczyszczone, czyściutkie, ładne, pozawijane w długie liście chrzanowe i ładnie ułożone. Ciocia mówi: „Boże, żeby tylko was gdzieś na stacji nie zatrzymali, nie zrobili rewizji”. Niestety, zatrzymali. Nie pamiętam na jakiej [stacji] to było, bo ta trasa dla mnie była trasą zupełnie obcą. Wpadli młodzi. Ci, którzy byli na tamtej trasie, byli już starzy, nawet się dziwiłam, bo już dobrze po pięćdziesiątce, to już byli starzy, chyba nie weterani, na pewno nie z I wojny, ale w każdym razie starzy żandarmi. Natomiast tu wpadła dzicz młoda i zaczęła się tragedia, bo ktoś (nie wiem, bo to było na początku wagonu) nie chciał czegoś oddać czy coś. W powietrze najpierw strzelił, ale jak strzelił, to momentalnie zrobił się krzyk, ruch, dzieci zaczęły płakać. Wtedy zaczęli bić i wyrzucać, usuwali z wagonów. Tam nie usuwali, tylko na miejscu robili, a tu kazali usunąć się wszystkim. Jak człowiek wychodził (to nie były przedziały, tylko całe wagony, pośrodku przejście i ławki), to stali i patrzyli. Miałam w kobiałce i w walizce. Kiwnął, pod okno (ten drugi siedział), położyć walizkę i to. Zaczął wyjmować. Mówi: „O, dobre, dobre”. Mówię: „To nie jest na handel. Pan widzi, że to nie jest na handel. Mam rodzinę tutaj i dostałam, ponieważ w Warszawie jest nam ciężko. A on nic nie mówił, tylko odkładał, a potem: „Ausweis, kenkarta!”. Daję mu kenkartę, a on mówi: „Ausweis!”. Mówię: „A po co? Przecież nie wyjeżdżam, jestem w granicach Guberni”. Tupnął nogą i coś zaczął krzyczeć. Spojrzałam na niego i mówię, że nie mam. Uderzył mnie w twarz. Złapałam się za twarz, myślę sobie: „Boże święty, o co tu chodzi?”. A ten drugi mówi tak: „Zostaw ją, nie widzisz, jaki ma brzuch?”. Puścił mnie, ale wszystko musiałam zostawić. Odeszłam tak, jak stałam, tylko oddał mi kenkartę. Zabrał mi wszystkie pieniądze, które miałam, niewiele miałam tych pieniędzy. Wszystko mi zabrał: kobiałkę, wszystko i tak wyszłam, jak stałam. Tak przyjechałam do Warszawy. Mąż już czekał na mnie na dworcu, więc był zdziwiony, że wychodzę bez kobiałki, bez niczego. Byłam w strasznym stanie nerwowym, tak że więcej już mnie nie puścił w żadną drogę, już bym zresztą nie pojechała. Nie wiedziałam, o co im chodzi w ogóle. Po co ode mnie żądał ausweisu, tego też nie mogłam zrozumieć.
Jak do Krakowa trzeba było wyjechać, to trzeba było wziąć przepustkę. Przepustkę dostawało się na ulicy Szucha. Tu gdzie jest Ministerstwo Spraw Zagranicznych, była żandarmeria, a obok było gestapo. Ministerstwo Szkolnictwa to było gestapo, a tu była żandarmeria. Gdziekolwiek się wyjeżdżało… Kraków był w Guberni, ale trzeba było i to na kilka dni tylko się dostawało. Być może, że jeżeli wyjechałam (później tak rozważaliśmy ten temat, bo nigdzie się specjalnie nie wyjeżdżało) ileś kilometrów… Do dzisiejszego dnia nie wiem, zresztą nas później to już nie interesowało, tym się nie zajmowałam. Zażądał tego ausweisu może dlatego, żeby nie przekroczyć Bugu. Nie umiem powiedzieć. Tak zakończyły się moje wypady, żeby trochę dorobić.
Mąż pracował, miał kenkartę i lewy dowód, że pracuje, bo sam właściwie zajmował się [pracą w organizacji]… Poza tym, że zdobywał te różne papiery, to co jeszcze robił, nie wiem. Dostawał trochę pieniędzy od rodziny. Państwo Nowakowscy mieli majątek pod Różaną, bardzo ładny, Olszanka się nazywał. W czasie wojny starzy Nowakowscy przyjechali do Warszawy, bo ruscy zajęli chyba tę Olszynkę. Nawet nie wiem, w którym to jest miejscu. W mieszkaniu na Ogrodowej 23 opiekun mojego męża, pan Marian (nie wiem nawet, jak się nazywał) miał fabryczkę. Pod całą tą kamienicą były mechaniczne zakłady obróbki drewna, coś w tym rodzaju. Niemcy pozwolili to prowadzić, bo częściowo robili dla Niemców. Jak małe getto później skasowano, to ulica Ogrodowa została w getcie. Oni mieli przepustki. Mieszkali na Ogrodowej i mogli w ten sposób trochę żywności przynosić znajomym Żydom, którzy w pobliżu mieszkali, a których oni znali od dziecka. [Mogli] trochę ich dożywiać. Ale to krótko trwało, bo potem, jak było powstanie w getcie, to getto zamknęli. Ogrodowa była na zewnątrz.
Straszne to było. Zaczęli od tego, że Żydów z małego getta przeniesiono do dużego getta. Na początku jeszcze ludzie dostawali przepustki, bo Żydzi mieli tam olbrzymie hurtownie. Na przykład za przepustką mojego męża bratowej, która mieszkała na Ogrodowej, chciałam sobie kupić [materiał] na sukienkę do ślubu. Niestety nie wiedziałam gdzie, do kogo, a oni mieli pochowane te rzeczy. Tam było duże bogactwo, o czym Niemcy wiedzieli. Jak zamknięto getto i jak zaczęły się tam strzały, to u nas od razu mówiono: „Teraz tam, a później z nami zrobią porządek”. Byłam w takim otoczeniu, które bardzo pomagało [Żydom], przerzucali [żywność i lekarstwa] przez mur. Oczywiście te mury były wysokie, ale czasami udało się coś przerzucić. Tam pociągi wyjeżdżały jeden za drugim. Dla nas wszystkich było to straszne przeżycie, bo myśmy sobie zdawali z tego sprawę, że skończą getto rozwalać i zaczną nas. To jest pierwsza sprawa. Druga sprawa: zaczęły się zbiórki, żeby pomóc im jakoś w tym sensie, żeby kupić żywność, żeby przerzucać. Niemcy już wtedy nie byli tacy czyści, już można było ich trochę pieniędzmi [przekupić]… To już był koniec, już u nich było bardzo źle. Jak się ich znało i miało się dostęp, to można było wiele rzeczy załatwić, ale trzeba było mieć duże pieniądze, bo inaczej to nie. Wiem, że mój mąż tu trochę działał, ale sam już był bardziej zaangażowany, zdaje się, że szykował się do lasu. Takie mam wrażenie, dlatego że jak przyszedł do mnie ostatni raz do szpitala, to mówię, że wszystko jest gotowe, grube skarpety. Dawniej mężczyźni chodzili w tak zwanych pumpach, to były spodnie jak do golfa. On, mimo że nie był młodzikiem, w takich właśnie chodził. Mówię, że grube skarpety są przygotowane, buty narciarskie są gotowe, wszystko jest wyczyszczone, jest ciepła bielizna. [Powiedział, że] tak, ale jak wrócę z dzieckiem, to dopiero się zobaczy. Niestety, już nie doczekał tego. W każdym razie to było duże przeżycie i każdy się spodziewał, że niedługo nastąpi to u nas. Z tym że myśmy mieli dużo znajomych Żydów, z którymi straciliśmy kontakt, bo albo ktoś z rodzin polskich kogoś przechowywał, albo oni wrócili do getta, jak Zosia krawcowa. Ona wróciła, a by się uchowała, ale powiedziała, że matki, ojca i braci tak nie zostawi. W ogóle nie było łatwo wtedy, nie było wesoło, bo każdy wiedział, że może wyjść na ulicę i nie wrócić do domu. Łapanki były bez przerwy. Ni stąd. ni zowąd zamykano ulicę. Wychodziło się i się nie wiedziało, czy się wróci do domu. To nie to, że będę ostrożna, bo to ni stąd, ni zowąd. Jechało się tramwajem, raptem jedzie kilka samochodów żandarmerii, zatrzymują tramwaj, z jednej strony, z drugiej. Nie ma mowy. Młodzi chłopcy, którzy sobie nie zdawali sprawy, co może ich czekać, chcieli uciekać, no to strzały i po ucieczce. Coraz gorzej było, ale niektórzy mówili: „Pamiętajcie, że im jest gorzej, tym jest lepiej”. W tym jest może i trochę prawdy, ale to się mówiło wtedy, kiedy miecz nad głową jeszcze nie wisiał.
Wróciłam do domu. Zapomniałam powiedzieć, że moja mama, jak mojego brata aresztowano, została wyrzucona z mieszkania, z Nowogrodzkiej. Mama wynajęła pokój panu von Klokockiemu, który był Treuhänderem w Zamościu i który takie pied-à-terre sobie urządził u mamy. Przyjeżdżał raz na miesiąc, dzwoniąc przedtem: „Proszę pani, będę dzisiaj, przyjeżdżam o godzinie dwunastej w nocy. Będę dwa dni. Proszę kupić kwiaty w kolorze różowym, czerwonym i proszę dwa wazony. Jeden, żeby był na kominku, a jeden, gdzie pani postawi”. Mama mówi: „Klokocki przyjeżdża”. Pokoik był nieduży, kwadratowy, myśmy go nazywali salonik brydżowy, bo mama robiła raz w tygodniu otwarte czwartki. Wszyscy wiedzieli, że do pani Braulińskiej można przyjść, najeść się klusek z kartofli, czyli pyz, bo nic innego nie było, ale ze skraweczkami. Albo jakaś pieczeń z koniny była, którą mama robiła i ludzie się zachwycali, że taka dobra. Ale ktoś, jak się dowiedział, że to konina, tak się pogniewał na mamę, że zerwał kompletnie stosunki. Poza tym przychodzili ci, którzy chcieli pograć w brydża. Właśnie w tym małym pokoiku grali w brydża. Mama ten pokoik [wynajęła], żeby mieć spokój, żeby już nikt mamie [nie narzucał lokatora]… To było mieszkanie bardzo duże, a mama była jedna ze swoim synkiem Maćkiem, bo ja już się wyprowadziłam, mieszkałam na Odyńca. Tak doradzono mamie. Właściwie to dozorca przyszedł i mówi mamie: „Pani Braulińska, mój kolega z sąsiedniego [domu] poszukuje pokoju na dwa, trzy dni na miesiąc dla kogoś, kto jest folksdojcz. Von Klokocki, on mieszka w Zamościu. U nas nic nie ma, bo rodziny poprzyjeżdżały. Pani ma wielkie mieszkanie”. Mama najpierw zwołała radę rodzinną i wszyscy powiedzieli: „Tak, weź, to Niemiec, to ci nikogo tutaj nie wpakują, a jego prawie że nie będzie. Z tym że powiedz, że będziesz ten pokój używała w międzyczasie, jeżeli jego nie będzie”. On przyjechał, bardzo mu się urządzenie, wszystko spodobało, bo mama lubiła antyki. Zobaczył wnętrze, załatwione. Z tym że dzwonił wieczorem. Mama chciała się zorientować, dlaczego raz czerwone, raz różowe, raz żółte róże. Mówi: „Słuchaj, on musi mieć jakąś pannę, z tą panną przyjeżdża, bo to jest niemożliwe, że dla siebie”. On rano wychodził, przychodził wieczorem i był najwyżej dwa dni. Przyjeżdżał z walizą pieniędzy. W kasynie oficerskim była ruletka i grał na tej rulecie aż wygrał albo przegrał, tego mama nie wiedziała. Kiedyś nocowałam, bo męża nie było przez tydzień, nie chciałam sama być w domu i akurat Klokocki dzwonił, że przyjedzie. Koło godziny dwunastej, cichusieńko… Przez dziurkę od klucza, pamiętam, patrzyłam. Mama mówi: „Daj ty święty spokój”. Ale patrzyłam, zobaczę tę panią, kto to jest. Zobaczyłam tylko jego, jak otworzył drzwi, wszedł, nie zamykając drzwi na klatkę schodową, otworzył swoje drzwi, bo zaraz było z holu wejście. A jak otworzył drzwi od siebie i stanął, to już nie było widać, kto wchodzi, tylko jego plecy i kawałek drzwi pokoju. Zamknął. Myślę sobie: „O nie, kochany, ja ciebie przypilnuję raniutko”. Tam łazienka była dziwnie ułożona, bo z pokoju sypialnego [przechodziło się] do pokoju stołowego, czyli jeżeli pan Klokocki chciał przejść do łazienki, musiał przejść przez stołowy pokój. W ogóle przez stołowy pokój przechodziło się do dalszej części. Jak się wchodziło frontowymi drzwiami, to był salon, ten gabinecik i wejście do stołowego pokoju. Ze stołowego pokoju się wchodziło do łazienki, do sypialnego pokoju, ale z sypialnego pokoju było wejście jeszcze do salonu, a potem stołowy pokój i dalej była reszta pomieszczeń. Rano przespałam godzinę piątą i nic nie było. Mama mówi: „Słuchaj, widocznie on lubi mieć kwiaty”, bo nigdy nic nie było, było zawsze czysto, spokój i cisza. Nie mówiłam o tym, jak on zgubił brylant. Jeszcze jak u mamy mieszkałam, tośmy wchodziły po nim do łazienki, bo lawenda, ta old lawenda angielska tak pachniała pięknie, a tego w ogóle w Warszawie nie można było dostać. Któregoś dnia, ale już mnie nie było, mama myła umywalnię i patrzy, że woda nie chce zlecieć, że jest bąbel wody. Bierze ręką, a tu ostre, więc wyjęła. Brylant wielkości dwudziestu groszy. Mama mówi, że co najmniej półtora karata musiał mieć. Ale tak pięknie oszlifowany, błyski! Czyj? Wiadomo, że Klokockiego. Oddać czy nie oddać. Mama do mnie zadzwoniła, przyszłam, mówię: „Boże, pierwszy raz w życiu widzę coś takiego. To chyba szkło”. A ciocia Janka mówi: „Nie, kochana, to nie jest szkło, to jest pięknej, czystej wody…”. Nazwała nawet, jak się nazywa ten brylant. Wszyscy mówią tak: „Słuchaj, Ela, żeby to był jego, to brać. Ale to nie jest jego, to jest pożydowski na pewno, na tym jest czyjaś krew. Dajmy sobie spokój, tego nigdzie nie sprzedasz, nie zjesz. Nie ma co, oddaj. A może on specjalnie to zrobił, bo niby skąd tam brylant raptem?”. Jego nie ma cały dzień, przychodzi koło godziny czwartej. Mama była zdumiona, bo on wszedł (mama nawet nie widziała), przyszedł do kuchni i zapytał, czy może poprosić o gorącą wodę, bo by sobie chciał kawę zrobić. Mama mówi: „Dobrze, bardzo proszę, niech pan nie czeka, przyniosę panu to do pokoju”. Poszła, wzięła ten brylant, zaniosła mu. A on był bardzo smutny, mówi, że już wyjeżdża. Mama mówi: „Przecież zawsze na dwa dni. Co się stało? Jest pan chory? Taki pan jest smutny”. – „Nie, mam kłopoty”. – „Kłopoty w pracy?” – „Nie, osobiste”. – „Może o to chodzi?” On patrzy, mówi: „A skąd pani to ma?”. – „Musiało panu wylecieć, ma pan sygnet czy pierścień?” – „No właśnie, ale myślałem…”. Myślał, że zgubił gdzieś, nie przypuszczał, że tu zgubił [w domu]. Ale przecież wiadomo, że jakby wycierał ręce… Zaczęliśmy więc podejrzewać, że chyba specjalnie to zrobił, bo przecież jak wycieram ręce, to widzę, że nie mam, przecież to olbrzym był, naprawdę bardzo duży. Ale z drugiej strony on się tak ucieszył, że ucałował mamę i powiedział do mamy tak: „Proszę pani, czy pani się zgodzi, że nakleję tutaj [na drzwiach], że tu mieszkam, że do mojego pokoju bez mojego zezwolenia wejść nie można”. Mama mówi: „Bardzo proszę”. Myśli sobie: bardzo dobrze, w tapczanie będą gazetki [i wszystkie inne materiały]. Nakleił na szybie, bo to drzwi z szybką w groszek. „Ale do pani dyspozycji ten pokój jest w dalszym ciągu”. Tak to trwało. Niedługo, może z pół roku.
Jak mojego brata aresztowano [i osadzono na Pawiaku], to on po jakimś miesiącu dzwoni do mamy i mówi: „Proszę pani, proszę wynosić z mieszkania to, co pani może, ale żeby dozorca nie widział, bo niestety będzie pani musiała opuścić mieszkanie. W każdej chwili mogą przyjść i tylko z walizeczką w ręku będzie pani musiała wyjść z mieszkania. Wszystko trzeba zostawić. Niech pani bierze w tej chwili i pomaleńku wynosi”. Pięknie się zachował.
Mamie się udało w ten sposób pewne rzeczy powynosić. A jeszcze był duży dywan. Koledzy mojego brata przyrodniego (on był chyba w trzecim czy czwartym oddziale, nie pamiętam, to była młodzież po trzynaście, dwanaście lat) stali na czatach. Zaraz dywan był zwinięty, dorożka przyjechała, bo inaczej nie można było. On jeszcze hen daleko za dorożką wystawał. Przywieźli to i świecznik Księstwo [Warszawskie] do mnie na Odyńca. I trochę pościeli, co mama mogła. Rzeczywiście, dziesięć dni później weszli: Raus! Tylko walizeczkę mama miała przygotowaną, zostawiła mieszkanie i wyszła tak, jak stała. Mama u mnie zamieszkała. Stąd, jak przyszli po męża, to mama tej nocy była [u mnie]. Bała się, że jak Maciuś wyjdzie (on był wysoki, chude to było, ale wszystko jedno) i zobaczą jeszcze takiego… On miał ze dwanaście lat, ale był wysoki, zresztą do dzisiejszego dnia jest wysoki, postawny. On spał, był w króciutkich [spodenkach] od piżamy. Jak ci żandarmi przyszli po męża i kazali wszystkim, którzy są w mieszkaniu, wyjść, to mama go zawołała, mówi: „Maciusiu, tylko się nie ubieraj. Wyjdź, jak jesteś”. On rzeczywiście wyszedł wystraszony. On w stołowym pokoju z moją mamą mieszkał, tam był tapczan duży, szeroki.
Męża zabrali i potem pojechali [dwa domy dalej], i zabrali Frydrychiewicza. Tak że jak mój mąż szedł na rozstrzelanie, to żegnał się, bo był w jednej celi z Frydrychiewiczem. Jak kazali mu zdjąć i założyli mu ubranie do rozstrzelania, takie z papieru czy coś, to on wiedział, więc prosił, żeby ucałować nas wszystkich, że idzie, że już nie wróci do celi. Frydrychiewicza udało się uratować, ponieważ był to starszy pan i było więcej czasu. Mój mąż 17 listopada już był na liście zakładników. Nie było czasu, żeby kogoś wynająć, tym bardziej że adwokat Lipiński z parteru powiedział: „Mam znajomości, niech państwo nic nie robią”. I przez dwa dni nic nie robił. Zanim siostra mojego męża, Chowańczakowa, się do Potockiego dostała (Potocki miał duże wpływy), to już było za późno, bo 17 listopada był na liście zakładników, 30 listopada już na liście rozstrzelanych. Tego dnia były rano dwie egzekucje, jedna na Solcu, a jedna na Wolskiej. Mnie powiedziano, że to jest na Solcu, chodziłam później. Mój syn Andrzej nie obchodził imienin na Andrzejki, bo to dzień niestosowny do obchodów imienin. Nie uznaję tego zachodniego zwyczaju dzisiaj u nas panującego, to znaczy urodzin. Jestem starej daty, więc może dlatego. Dziewiątego listopada on się urodził, 10 listopada jest Andrzeja Boboli. Ale w szkole czy później, na studiach, to: „Andrzej, chodź, bo to twoje imienny”. Andrzej oczywiście nie chodził, bo on bardzo pamięć swojego ojca [szanował]… On jest inaczej wychowany, wychowany jest raczej po mojemu, więc też trąci myszką pewno trochę. W przyszłym roku będzie miał siedemdziesiąt lat, tak że to nie jest młodzik. Tym bardziej, że o ile kiedyś był bardzo przystojny (ma prawie metr osiemdziesiąt dziewięć wysokości i był szczupły), tak pod koniec zaczął za dużo jeść i już jest starszy [brzuchaty] pan.
W każdym razie po śmierci męża przyjechałam do domu. Była moja mama, która się mną trochę zaopiekowała. Jeszcze sobie chyba nie zdawałam z tego sprawy tak zupełnie, to znaczy nie chciałam przyjąć tego do wiadomości chyba, takie mam wrażenie. Tym bardziej że leżałam u elżbietanek, gdzie leżały i Niemki. Ponieważ było głośne to, co się stało (bo salowe, pielęgniarki), do mnie zwróciła się tego samego dnia chyba wieczorem pani Gertruda (zapomniałam, jak się nazywała), żebym się nie przejmowała, bo to tak nie jest, jak nam się wydaje, ona się postara męża uwolnić. Mówi: „Oczywiście, to będzie kosztowało”. Więc jakbym złapała Pana Boga za nogi. Pierwsza rzecz [dzwonię] do rodziny. Wszyscy bardzo sceptycznie do tego podeszli: „Ala, co ty?”. – „Nie, bo to iskierka nadziei, bo żyć z tym nie będę mogła, że nic nie załatwiłam”. No i do Lisi, do jego siostry. Zresztą w niej widziałam ratunek, bo tamta powiedziała, że to będzie kosztowało 90.000. Skąd w czasie okupacji 90.000? Nawet żebym nie wiem co sprzedała ze swojej biżuterii, to było nierealne. Miałam zbiórkę zrobić w całej rodzinie, a myślałam jedynie, że ona da, bo to rodzina Chowańczaków, bardzo bogaci ludzie. Mieli futrzarskie zakłady, bo jako Słowacy mogli normalnie prosperować. Do pani Gertrudy biegałam co pięć minut. Najpierw do szpitala z kwiatami, z bombonierkami. Potem jak wyszła [ze szpitala – do domu]. Mieszkała na Puławskiej, naprzeciwko ogródka [Dreszera] przy Odyńca, Ursynowskiej. Ogródek jest do tej pory. Po drugiej stronie Puławskiej była willa dwupiętrowa, z jednej strony schody, z drugiej bardzo wysoki parter. Jak ona już wyszła ze szpitala, to tam biegałam. A to z nią poszłam na Kruczą, kupiłam jej pantofle, a to jakąś piękną apaszkę. Co było można i co było w moim zasięgu finansowym, bo nikt na to mi nie chciał dać, robiłam to po cichu, nikt nie wiedział o tym. Trochę mnie finansowali, ale to jest co innego. W każdym razie to trwało chyba do maja albo kwietnia od grudnia, czyli prawie pół roku tak mnie naciągała. W końcu jest u mnie mama i jest u mnie Lisia, czyli siostra mojego męża. Ktoś dzwoni, wchodzi dziewczynka i mówi: „Pani Gertruda panią prosi, bo ma dla pani bardzo ważną wiadomość”. Byłam w szlafroku, był dzień chłodny, to był albo koniec kwietnia, albo początek maja. Zarzuciłam tylko jesionkę, bose nogi wsadziłam do butów. Mówią: „Ubierz się”. Nie ubieram się, tylko pędzę do niej, a to jest niedaleko. Wchodzę, ciemno, pełno dymu, siedzi ze sześciu żandarmów czy nie żandarmów, nie wiem, starych pryków. Ona też niemłoda, piją piwo, zapraszają mnie do stolika i ona mówi: „Tu są moi koledzy, moi znajomi. Oni mi powiedzieli, dlaczego to tak długo trwa. Twój mąż został przeniesiony do Oświęcimia”.
Tak, że jeden z tych panów jedzie do Oświęcimia i żebym pojechała do Krakowa, bo on męża uwolni i mąż przyjedzie do Krakowa. W Krakowie była jego rodzina, myśmy się skontaktowali. Po przepustkę musiałam iść do urzędu na Szucha. Dostałam tylko na cztery dni. Ona jechała do Łodzi, a ja do Krakowa. Razem z nią wieczorem pojechałyśmy na dworzec, z tym że ona miała wcześniejszy pociąg do Łodzi. To już do [...] Reichu, bo Łódź była do Niemiec wcielona. Ja do Krakowa czekałam jeszcze godzinę. Pociągi szły oczywiście w ciemnościach egipskich. Jakieś miejsce dostałam, przyjechałam, rodzina męża czekała. Wszyscy wspólnie czekamy. Tych państwa poznałam dopiero. Upłynęły cztery dni, już muszę jechać, Tadeusza nie ma. A ja jeszcze walizeczkę z ubraniem wzięłam dla niego. Wróciłam z ubraniem i z płaczem, i bez niego. Wtedy siedemdziesiąt tysięcy, zdaje się, ona powiedziała. Później, jak do Stutthofu, podrożyła. Wezwała mnie po trzech dniach. Wtedy też wszyscy mówili (i mój ojciec przyszedł oczywiście), że co ja robię, że jestem już dorosła, że nie znam życia. Na to odpowiedziałam: „Życie ja świetnie, tatusiu, znam, tylko że jeżeli jest jakakolwiek nadzieja, to nie mogę tego odrzucić, bo potem do końca życia [będę myślała]: a może. Nie bierzemy tego pod uwagę. Zresztą od ciebie, tato, nic nie chcę”. Wtedy właśnie przyszła ta dziewczynka, jak wszyscy u mnie wtedy byli. Pamiętałam, że Lisia, mama. One się nie bardzo lubiły. Pobiegłam tak, jak stałam. Ona mi powiedziała, że zwraca mi pieniądze, bierze tylko 10.000 na koszty, że on musiał pojechać, że musiał komuś zapłacić, musieli przejrzeć listy, gdzie jest, czy został gdzieś wysłany, czy coś. Dowiedzieli się, że jest w Stutthofie i że do Stutthofu to nawet z nim mogę pojechać. A teraz mi oddaje, tylko 10.000 zatrzymała. Te pieniądze przynoszę, wszyscy czekają na mnie, i mówię o tym. Na to mi wszyscy odpowiedzieli: „Absolutnie nie ma mowy”. Dostałam więc spazmów, w końcu uchwalono, że dobrze, że znajdą się te pieniądze, te 90.000 czy ileś, bo ona podrożyła (jeszcze te 10.000), ale o tym, żebym jechała, to żebym zapomniała. Gdybym nie miała dziecka, to: „Rób, co chcesz. Ale jest dziecko i nie pojedziesz”. Pytam się: „Dlaczego?”. Różne są wersje, ale mój ojciec, który lubił kawę na ławę zawsze położyć, mówi: „Bardzo prosta sprawa. Pojedziesz, w najbliższym lesie dostaniesz kulkę w głowę, rzucą cię pod krzak, pojadą i nie będzie ani pieniędzy, ani ciebie, ani nikogo. Nikt nic nie wie. Chyba, że chcesz osierocić dziecko, to proszę bardzo, jedź”. Jak mi przedstawił taki obraz… Żebym nie miała dziecka, to oczywiście, że bym zaryzykowała, nie byłoby mowy, ale jest dziecko, nie może zostać zupełnie sierotą. Zgodziłam się na to. Pojechałam, zawiozłam pieniądze i więcej jej w życiu już nie zobaczyłam. Po miesiącu przyszłam tam: pani Gertruda już nie mieszka, mieszka ktoś inny. Tak się zakończyła ta sprawa mojego męża. Już położyłam krzyżyk, bo jeszcze miałam nadzieję, przynajmniej chciałam mieć. Tym bardziej że ciągle mi mówiono: „Słuchaj, to że na liście, to jeszcze nie jest dowód, bo czasami gdzieś wywożą, czasami ludzie się znajdują”. Tego trzymałam się oczywiście kurczowo.
Tak, bo to było mniej więcej w czerwcu. Wtedy zabrała mnie Lisia. Ponieważ też miała małe dziecko, wynajęła u mojej cioci, która mieszkała w Zalesiu, miała tam willę (to druga siostra mojego ojca, Nina Raczyńska). Wynajęła od niej dwa pokoje, a ciocia powiedziała; „Ala, przyjeżdżaj, to ci damy pokoik i tu spędzisz lato z Andrzejkiem. Łóżka nie przywoź, bo ja wezmę od [sąsiadów]…”. Ona mieszkała cały czas w tej willi. Rzeczywiście, spakowałam rzeczy, wszystko zostawiłam w mieszkaniu, bardzo pięknie, czyściutko, pozamykałam i przyjechałam. Już gdzieś na początku lipca było słychać strzały armatnie. Niemcy już prawie całe Zalesie (to było w Zalesiu Dolnym, może i w Górnym też byli) pozajmowali, wszystkie możliwe wolne wille. U nas po pierwsze był ten Słowak, Chowańczak, a poza tym już nie było gdzie, bo ja byłam z dzieckiem, ciocia miała swój pokój z wujkiem i dwa pokoje mieli Chowańczakowie. Do dziecka jeszcze niańka, więc w każdym pokoju były po dwie osoby i kuchnia duża. Każdy mężczyzna z każdego domu musiał chodzić i [kopać] okopy. Wywozili za taką wieś, Szczaki się nazywała, za Zalesie i tam kopano okopy. W obowiązku się czułam, ponieważ mieszkałam u nich za darmo, za wujka jeździć. Wujek zostawał w domu, a ja z panią Marią, nianią, jeździłyśmy wozem. Zawożono nas daleko i okopy robiłyśmy. Nie tylko my, to tłum ludzi był, przeważnie mężczyźni. Okopy się kopało tydzień, dwa tygodnie. W końcu (armaty było słuchać coraz bliżej) dowiadujemy się, że są już nad Pilicą. Myślę sobie: „Teraz przejdą przez Zalesie wojska – a Niemcy w takim ruchu, że w nas nadzieja – [wojska] radzieckie [przyjdą], Niemcy uciekną i pytanie, co dalej”. Mówię sobie: „Nie, tutaj w piwnicy siedzieć nie będę, jadę do Warszawy, w Warszawie mam mieszkanie w razie czego [jest piwnica]”. Kto pomyślał, że będzie jakieś bombardowanie Warszawy czy coś? Ale jeżeli będzie, to Warszawa, mury [grube]. Chyba 29 lipca pożegnałam się i [pojechałam do Warszawy]. A [Rosjanie], jak stanęli nad Pilicą, tak stali i czekali, żeby Powstanie wybuchło, żeby Niemcy nas wyrżnęli, żeby spalili pół Warszawy. Oni sobie dopiero w styczniu do Warszawy przyjechali. Wróciłam, to był koniec lipca. Sama, więc specjalnie nic [nie miałam]. Butelka mleka dla dziecka, kasza manna, konfitur dużo narobiłam. Miałam konfitury, miałam trochę kawy, miałam trochę kakao. Poza tym to człowiek poszedł do sklepu, coś tam kupił, zjadł. Nie robiło się jakichś zapasów.
Pierwszego sierpnia mówię sobie: „Nikogo nie ma, pojadę do mamy”. Mama się ode mnie wyprowadziła [...]. Na pierwszym piętrze, w oficynie, naprzeciwko mieszkania frontowego babuni wynajęła dwa pokoiki, kuchenka malutka. Zresztą u znajomych, [państwa] Ławruszczuków. Oni mieli willę w Michalinie, więc cały czas tam byli, bo to lato. A mama tam wynajęła, żeby być bliżej [cioć], które kapusze robiły, bo przecież, z czegoś trzeba było żyć. Pierwszego sierpnia myślę sobie: „Zrobiłam porządek, zrobiłam zakupy, ubiorę Andrzejka i pójdziemy do babuni na Wspólną”. Wychodzę (to była godzina pewno jedenasta), a wylatuje sklepikarz, Głowacki się chyba nazywał i mówi: „A pani to dokąd?”.– „Idę do mamy”. – „Niech pani nie chodzi. To pani nic nie wie?” – „A co mam wiedzieć?” – „Coś ma być dzisiaj”. – „Co?” –„Nie wiem, ale takie słuchy chodzą, że ma być Powstanie, niech pani lepiej poczeka. Widzi pani, ile młodzieży tutaj chodzi? Przecież tej młodzieży tutaj tyle nie było. To nie nasza młodzież, to jest młodzież jakaś inna, z innych okolic Warszawy, nie znam ich, nigdy w życiu ich nie widziałem. Poza tym moja córka powiedziała, że oni się zbierają w ogródkach działkowych”. W alei Niepodległości [...] zabudowania kończyły się przy Odyńca, a dalej już z jednej strony były budynki (z mojej strony), ale z prawej strony, idąc w kierunku Woronicza, była łąka, żyto rosło i pola były, ogrody warzywne, sady jakieś. Mówi: „Tam po prawej stronie, w tych sadach, w tych ogródkach działkowych, strasznie dużo młodzieży się zbiera”. Mówię: „Wie pan, później to nie pójdę, bo…”. – „Niech pani zostanie, bo coś się zaczyna dziać”.
Wróciłam do domu. Miałam [okno] od kuchni na Odyńca, zrobiłam Andrzejowi jakieś jedzenie, daję mu to jedzenie, on siedzi na takim wysokim stołku. Ogródek mam działkowy naprzeciwko, patrzę: z opaskami biało-czerwonymi chodzą. Wyjęłam mu butlę, wzięłam go na rękę i pędzę na dół, żeby zobaczyć, co to jest. Przecież go nie zostawię. Strasznie dużo ludzi chodzi, młodzież, a to już była godzina pierwsza z minutami. U nas na Mokotowie zaczęło się o pierwszej, nie o drugiej czy o trzeciej, jak mówią, tylko była pierwsza piętnaście, jak się zaczęło. Młodzież z opaskami, flagi w domach, wszędzie poprzywieszane. Raj na ziemi, Polska jest, jednego Niemca nie ma, jednego żandarma, żołnierza. Chodzimy po ulicy, śpiewamy „Jeszcze Polska nie zginęła”, wszyscy mówią: „Niemców nie ma”. – „Nie, Niemcy są, ale na Rakowieckiej”. – „Jakie szczęście, że na Rakowieckiej, pewno zostaną stamtąd [wypędzeni]…” – „Tak, nie mamy się co bać, na Rakowieckiej są, uciekną”. Radość więc niesamowita, wszyscy chodzimy, nawet o dziesiątej wieczorem. Człowiek wygląda, patrzy. Łączniczka jakaś przyleciała i mówi: „Gdzie tu jest dowództwo, gdzie tu jest ulica Czeczota róg Odyńca?”. Prowadzimy ją tam, bo ona do dowództwa jednostki. Wszyscy się cieszą, pięknie.
Tak upłynął jeden dzień, drugi dzień, z pięć, ze sześć dni. Wszędzie wiszą nasze flagi, chodzimy. W nocy jest bardzo duży przepływ łączników kanałami. Ale nie mam co [dziecku] jeść dać. Po drugiej stronie ogródków jest ulica Ursynowska, za Ursynowską jest duży dom i w tym domu podobno ktoś ma czy krowę, czy kozę, nie wiem. Nie mam czym Andrzejka nakarmić. Co z tego, że mam pełno konfitur i kakao. Ten sklepikarz był mądry dosyć, on sobie zrobił zapasy, trochę mi dawał kawałki chleba, trochę kaszy i trochę fasoli suchej mi dał. Ale tu nie o mnie chodzi, o dziecko chodzi, przecież ja dziecko muszę nakarmić. Oczywiście dziecko było karmione chlebem i fasolą, bo nic innego nie było, ale mi powiedziano później, że tam jest mleko. Chciałam przejść, a w dzień to nie tak prosto, bo na końcu tych ogródków działkowych siedzieli Niemcy i walili, tak że trzeba było chyłkiem albo się czołgać. Jacyś chłopcy po pięć, po sześć lat [mówią]: „Ja pani to załatwię, ja pani to przyniosę, tylko [proszę] butelkę”. Tak przez jakieś pięć dni ci chłopcy butelki mi przynosili, dostawali ode mnie trochę konfitur, co mogłam, to rozdawałam. Potem okazało się, że już kozy czy krowy nie ma (już nie pamiętam, co to było), bo muszą coś jeść ludzie, nie mają co jeść. Któregoś dnia, patrzę: idzie dozorczyni z sąsiedniej willi […]. Tam mieszkał profesor politechniki Groszkowski, oni sami mieszkali i mieli gosposię, to była gosposia i dozorczyni. Widzę, że ona jest w chuście, jak to na wsiach, a z tyłu coś niesie. Pytam: „A pani?” – „Ja tu przychodzę, ja tu nie mieszkam, ale dla pana profesora i żony przynoszę jedzenie ze Szczaków”. – „Co? A można?” – „Trzeba znać drogę”. – „A czy pani by mi mogła coś przynieść?” –„W przyszłym tygodniu prawdopodobnie będę, to może coś mi się uda pani przynieść, ale pani wie, że to kosztuje?” – „Wiem, oczywiście, że wiem”. Na tym rozmowa się zakończyła. Jakoś więcej jej nie widziałam.
Jest 15 sierpnia, msza. Matki Boskiej [...]. Na Czeczota (Czeczota z jednej strony Odyńca wchodziła, [...] półkole i wychodziła znowu na Odyńca, jakieś trzy domy za mną) była duża kaplica i tam wszyscy poszliśmy na mszę. Nie wiem, czy to była dziewiąta, czy dziesiąta godzina, tego już nie pamiętam. Oczywiście jestem z Andrzejkiem. Wracamy, dużo ludzi idzie i raptem strzały nie wiadomo skąd. Przede mną idzie pani z dzieckiem, niesie to dziecko, dostaje w pierś, pada nieżywa. Dziecko jest żywe, ma może z pięć, sześć miesięcy. Drugi strzał obok zaraz, w ogródku, znowu ktoś pada, więc popłoch, wszyscy uciekają do domów. Wszyscy mniej więcej byli z tej okolicy. Co się okazuje? „Gołębiarze”, czyli Niemcy ukryci po stronie Ursynowskiej, gdzieś z dachów [strzelali] do tych ludzi, którzy już byli pewni, że nic im nie grozi, bo nie było [w naszej okolicy] Niemców. Dochodziły do nas słuchy, że grupa „ukraińców”, którzy byli w wojsku niemieckim, wdarła się na ulicę Belgijską. Cztery domy zostały spalone, młode dziewczęta gwałcone, [ludzie] wyrzynani, straszne rzeczy. Ale Belgijska jest od nas dosyć daleko, bo to jest przy Szustra, czyli przy dzisiejszego Dąbrowskiego. Kiedyś to była Szustra, bo pałacyk Szustra był prawie że naprzeciwko. Ulica Szustra szła od Puławskiej do alei Niepodległości, ale potem [w czasie Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej] została nazwana ulicą Dąbrowskiego. Jednakże ludzie już (tym bardziej że od czasu do czasu to na ulicy Tynieckiej ktoś został zastrzelony, to ktoś w ogrodzie został zastrzelony, jak siedział na ławce, [już] tak [swobodnie] nie chodzili.
Znowu słyszymy, że Niemcy się posuwają, że już są, minęli już Madalińskiego i zbliżają się w kierunku Odyńca. Pierwsza na Mokotowie egzekucja była w alei Niepodległości, zaraz za Madalińskiego. Już wszyscy się mają na baczności. Od domu do domu zawsze jacyś młodzi (czternasto-, piętnastoletni, a potem nawet już i siedmioletni) chłopcy chodzili: „Proszę pani, czołgi się ukazały, proszę nie wychodzić”. Takie chłoptasie. Człowiek wziął, buźkę ucałował. Powinno się powiedzieć: „Siedź ty, kochanie, w domu”. A to biedactwo tak [chciało pomagać naszym powstańcom]…
Chyba to było koło 17, 18 sierpnia, w każdym razie to było już po 15 sierpnia. Prosiłam profesorową, że jak przyjdzie ta pani, chcę z nią porozmawiać, może mi się uda z nią wyjść, bo nie mam co jeść, nie mam dziecku co dać jeść, jest coraz gorzej, więc o tym zaczęłam myśleć. Zresztą ten pan, co prowadził ten sklep, poradził mi, żeby wyjść, bo zamęczę dziecko. Już czołgi zaczęły podjeżdżać do Dąbrowskiego, ale dalej jeszcze nie. Któregoś dnia podjechały do Odyńca. Myśmy już wiedzieli, ci mali wołali pod oknem: „Nie wychodzić, bo »Tygrys« się pokazał na Niepodległości”. Starali się więc ludzie już wtedy nie wychodzić, bo Niemcy mieli działka, którymi walili wprost na ogródki. Jednego właśnie nie pamiętam: jaka to była data. Olbrzymi krzyk, hałas, radość, śpiew. „Tygrys” podjechał, a małe brzdące po dziewięć, po osiem lat, sobie nie zdawali z tego sprawy. Schowali się. Była aleja Niepodległości, potem był rów trawą zarośnięty, ścieżka i wejście do ogródków działkowych. Jak oni podjeżdżał, już bali się wyskoczyć, bo tu ogródki, tu ogródki, do domów daleko, więc w te trawy, w ten rów [się schowali] i tam przycupnęli. Jak czołg się zatrzymał na rogu Odyńca i alei Niepodległości, to wyskoczyli. Mieli butelki z benzyną i zaczęli [rzucać]. Czołg się zaczął palić. Dopiero była radość! A na rogu był wysoki budynek, który miał wieżyczkę na dachu, na czwartym albo na piątym piętrze. Tam byli nasi akowcy, patrzyli i wydawali dyspozycje [...]. Człowiekowi się wydawało, że to jest normalne zupełnie, że tak powinno być, tylko tyle, że się żałowało. Może gdybym nie miała dziecka, to bym może uważała, że tak powinno być, ale już jak zostałam matką, to mi było żal dzieci. Ten krzyk radości, ten śpiew, więc ja do okna, wychylam się. Widzę: tłum ludzi biegnie do czołgu. Też wyskoczyłam, z tym że Andrzejka dałam pani na dole, ona była dosyć tęgawa, ale jej dwie córki też ze mną wyskoczyły, chociaż prosiła, żeby nie wychodziły. Jak zaczął się ten czołg palić, to się otworzył właz i jeden [Niemiec] się pokazał, wyszedł w hełmie. Potem drugi wyszedł. Nie wiem, czy ich było trzech, czy dwóch. Tylko wiem, że dwóm [chłopcom] te dwa hełmy włożono na główkę, to [za głęboko] te hełmy weszły, więc czym prędzej im to zdjęto i dali im do rączki. Wiwat, do góry podrzucali tych chłopaków. Boże kochany, co to za entuzjazm wtedy był! A tych dwóch [Niemców] oczywiście nasi z karabinami… Skąd mieli karabiny, to nie wiem. Wiem, że było bardzo trudno o broń. Zaprowadzili ich do dowództwa na Odyńca [...]. To był ten jeden taki wspaniały, cudowny dzień.
Ten czołg stał. Na drugi czy na trzeci dzień przylatują znowu chłopcy: „Opuszczać domy, na Woronicza biegiem, Niemcy się zbliżają!”. Znowu schodzę na dół, ten pan chodził, dowiadywał się, mówi: „Tak, już miałem do pani iść. Zostaliśmy zawiadomieni przez nasze oddziały, które się cofały”. W tym momencie patrzę: idzie Leszek, brat mojego męża. Kiwa mi, pyta, czy mam po Tadeuszu bieliznę. Mówię: „Leszku, to chodź, przebierzesz się”. – „Daj mi tylko, nie mogę. Jak ich odrzucimy, a wy wrócicie, to przyjdę. Na razie nie, ale muszę mieć coś do zmiany”.[...]. Skoczyłam na górę, wzięłam całą paczkę. Mówi: „Nie”. Wyciągnął tylko dwie rzeczy i pognał z powrotem. Mówi: „Pewno będziemy tutaj mieli pierwszą linię”. Ale tego dnia jeszcze nie mieli pierwszej linii, bo na Różanej czy bliżej może, przed Dąbrowskiego chyba jeszcze ich zatrzymali. Myśmy wieczorem wrócili. Byliśmy gdzieś w willach, tam nas bardzo miło przyjęto, zaraz dano nam jeść. Pierwszy raz tam w ogóle byłam. Wtedy pierwszy raz w życiu widziałam tak wspaniałe, piękne warzywa. Selery wielkie, piękne, liście ciemnozielone, pachnące. Całe pole, jak [okiem] sięgnąć, coś pięknego. Tam [gdzie] dzisiaj są tereny Telewizji, były pola ogrodnicze. Coś wspaniałego, takich jarzyn już nie zobaczę, jak widziałam wtedy. Może mi się wydawało, że to takie piękne, nie wiem, ale rzeczywiście były cuda.
Wieczorem wróciliśmy do domu i postanowiłam już się pakować. Dawniej, w tym okresie, jak Andrzej był mały, wózki były bardzo głębokie, do samej ziemi prawie, na małych kołach. Z przodu miały [skrzyneczkę], tam można było powkładać różne rzeczy. Mój mąż, ponieważ był architektem, sam pięknie malował, też zbierał obrazy. Tych obrazów u nas było bardzo dużo. Jak za niego wyszłam, on był starym kawalerem, jeśli tak można nazwać (dzisiaj to nie, ale wtedy jak miał trzydzieści cztery lata, to już właściwie był stary kawaler) i już był urządzony. Miał dwie przepiękne miniatury, jedną szesnastowieczną, jedną piętnastowieczną, jedną włoską, jedną francuską. Były malowane na kości słoniowej, jedna była jeszcze poza tym w ramach z kości słoniowej, piękna, a druga, mniejsza, była w złotej rameczce. Mówi: „Ala, pamiętaj, gdyby się ze mną coś stało, to będziesz miała do końca życia zabezpieczenie, bo to są unikaty”. Miałam to w pieluchę zwinięte i włożone do wózka. Jak przyszedł okres, kiedy już postanowiłam jechać, przyszła ta dozorczyni i mówi: „Proszę pani, jutro o godzinie czwartej rano wychodzimy, więc musi pani być gotowa”. Prawie całą noc nie spałam, bo już byłam tak podenerwowana. I to mieszkanie, i… Ale myślę sobie: „Wszystko tu pewno zastanę”. Najlepsze rzeczy zostawiłam, bo to w drogę, to co będę brała? Jeszcze zniszczę. Dawniej były modne pelisy, miałam taką pelisę. [Dozorczyni] przyszła rano do mnie, jestem gotowa, ale ona mówi: „Niech pani weźmie coś ciepłego”. – „Po co, upał taki, gorąco?” – „Nie wiadomo, a może trzeba będzie w nocy spać [w polu], dziecko… − Zobaczyła tę pelisę. – Pelisę pani weźmie”. Ona była dosyć obszerna, były takie modne wtedy, na lisach. Wzięłam ją, wsadziłam na wózek, ale mówię: „O, nie”. Wyjęłam te miniatury, stanęłam w pokoju sypialnym. Okna, drzwi naprzeciwko, stoję i patrzę, gdzie by te miniatury schować. Piec był [przy oknie], pobiegłam, za piec włożyłam. [Między piecem a ścianą] drewienka były do zapalania, szczapy, szybko się paliły. Wsadziłam to za piec i tymi drewienkami przykryłam. Kto będzie za piecem szukał? Szczęśliwa, jeszcze myślę sobie: „Po co ta pelisa?”, ale wsadziłam ją i idziemy. Odyńca idziemy raniutko, cisza, spokój, tylko [oglądamy się na wszystkie strony]... Ona mówi: „Nie, o tej porze, nikt nie będzie strzelał”. Dochodzimy, na rogu Odyńca i Puławskiej jest barykada. Chcemy przejść, a tu młodzi ludzie nie pozwalają nam: „Co, uciekacie z Warszawy?”. Mówię: „Kochany, my nie uciekamy z Warszawy, zobacz − ta pani była z chłopcem piętnastoletnim, pomógł jej dźwigać – mam małe dziecko i nie mam co dać jeść”. – „Nie, my nie możemy [puścić], proszę poczekać, aż przyjdzie dowódca”. Ona mówi: „Czekać to my nie możemy. Wracamy do Tynieckiej i wchodzimy do budynku, bo przez ten budynek przejdziemy na Puławską”. A dlaczego nie można było normalnie przejść? Niemcy mieli swoje stanowisko przy Służewcu, gdzie Wyścigi, i stamtąd [strzelali]. Patrzyli na Puławską, jak ktoś przejeżdżał, przechodził, walili z karabinów maszynowych. Puławska była kostką bazaltową wyłożona, więc jak strzały padały, to odbijało się to, ogienki widać było i [odpryski z kostki]. To bardzo twardy kamień, ledwo to naruszone było, ale odbijało, iskry padały z jezdni. Myśmy stanęły w bramie, ona się rozejrzała i mówi: „Teraz lecę ja. Jeżeli nikt nie będzie strzelał, leci Czesio, a potem pani. Tylko niech pani bierze dziecko na rękę, a wózek z tyłu i pani pędem”. A ja, mądra – na obcasikach. Nie miałam wtedy innych. Może i miałam, ale w takich [chwilach] człowiek nie zawsze mądrze postępuje. Ona leci i w połowie [drogi], idzie seria, jakieś dwa metry od niej. Przeleciała. Ten mały nie słuchał i poleciał za nią, tak że za nim już serii nie było. Ona mówi: „Proszę pani, dwa metry, to pani może biec − ona już wypraktykowała to – bo zanim oni nastawią na panią, to pani już przeleci. Może nawet nie nastawią na panią”. Z tym dzieckiem [z jednej strony], bo z [drugiej] strony strzały, więc go ochraniam, wózek. Biec czy nie biec? W końcu ona mówi: „No, niechże pani się zdecyduje!”. Decyduję się i rzeczywiście poszedł strzał, ale o jakieś pół metra albo i więcej ode mnie. Widać było, poza tym słychać było odpryski. Po drugiej stronie nie ma domu, tylko jest lasek liściasty, krzewy, dęby, jakaś olszyna. Myśmy wpadły w to, [biegniemy] szybciutko przez ten lasek. Potem jest skarpa. Zatrzymujemy się przy tej skarpie i co widzę? Rolnik orze czy bronuje ziemię, coś robi z koniem. Stanęłam jak wryta. Inne życie! Raptem za nami, ale z dołu odzywa się głos: „No to co? Ucieka się z pola bitwy?”. Było wywalone drzewo i korzenie wielkie, wysokie. Były pewno tej wysokości co ja. W tym dole siedzieli [chłopcy] po dziesięć, po dwanaście lat. Liście poprzypinane [do czapek], gałęzie jakieś. Ta pani dała im chyba jabłka czy gruszki, oni podziękowali i zaczęli zaraz jeść, bidaki kochane. Ona mówi: „A teraz schodzimy”. − „Ale ja stąd nie zejdę! − Skarpa bardzo pionowa. − Może dalej pójdziemy, to poszukam sobie drogi, choćby zygzakiem”. Ona mówi: „Nie, proszę pani, nic nie będziemy szukać, bo mamy napięte wszystko, musimy szybciutko, bo przy Wilanowie, jak skręca droga na Skolimów, zmieniają [Niemcy] wartę o godzinie dziewiątej czy dziesiątej i przychodzą bardzo niesympatyczni, a teraz są starszy. Oni nas zupełnie inaczej potraktują, a tak to nie wiadomo, czy nas nie zatrzymają. Nie możemy tak, musimy już”. – „Może pójdziemy brzegiem?” Ona zeszła, normalnie schodziła, ten mały to w ogóle [zbiegł]… A ja boję się, mam lęki jakieś, pierwszy raz tak schodzę. W ogóle z gimnastyki byłam zwalniana zawsze i nigdy żadnych wyczynów takich [nie robiłam]. Ona wchodzi, mówi: „Wezmę dziecko chociaż. − Wzięła dziecko. – A teraz, to już niech pani schodzi, nawet…” – i powiedziała po swojemu, na czym. Ze mną trudno. Najpierw odwróciłam się i myślę: „Zejdę na kolanach”. To było niemożliwe. Schodziłam w ten sposób, [jak ona powiedziała], bo odwrotnie nie było możliwe, dlatego że korzenie. To zejście moje bardzo długo trwało, w końcu ją to zdenerwowało i w połowie przyszła, pomogła mi. Jak już byłam na samym dole, to mówię: „Muszę odpocząć”. – „Nie ma żadnego odpoczynku, idziemy”. Idziemy brzegiem skarpy do dzisiejszej alei Wilanowskiej. Bo przedtem aleja Wilanowska szła w innym miejscu. Dochodzimy, ona mówi: „Tam nie dojdziemy, bo tam jest klasztor Dominikanów i stamtąd Niemcy walą. Musimy przejść opłotkami”. Idziemy opłotkami, gubię obcas po drodze, idę i kuleję. Ona mówi: „Kto to chodzi tak ubrany?”. Już się nie odzywam, bo ma rację. W końcu wyszłyśmy tymi opłotkami na aleję Wilanowską, widzę już z daleka szlabany i budki, i chodzących z karabinami. Ona mówi: „A teraz pani pieluchę wywiesi, ja wezmę drugą. Idziemy i machamy”. Tak do nich doszliśmy. Rzeczywiście, tacy po pięćdziesiątce, sześćdziesiątce. Dla mnie wtedy to był stary, co tu dużo mówić. Pytali, dokąd. Prawie że po polsku, czyli albo Ślązacy, albo z Pomorza. Oczywiście z akcentem, ale prawie że po polsku. [Jeden z nich] kawał chleba ukroił, dał Andrzejkowi, dał mnie. Podziękowałam, schowałam, a Andrzej zaczął jeść od razu. A to była brązowa glina, więc jak u nich już źle było! W końcu żandarmi. puścili nas, idziemy. Mówię: „Proszę pani, już jesteśmy?” – „Tak, ale przecież musimy dojść”. – „Ja nie mogę”. – „To niech pani sama idzie wobec tego. Tu już pani nikogo nie spotka, może pani iść do Skolimowa, w Skolimowie pani skręci na Piaseczno”. Mówię: „Tak, już dojdę”. Ona mówi: „Muszę coś zjeść”. Usiadła, rozłożyła kawał chleba przypieczonego, białego, przylepa. „A pani nie je?” – „Nie, dziękuję”. Andrzej, jak zaczął jeść, to brązowy był cały, rączki, wszystko brązowe, ale jadł z apetytem, bo był głodny, biedaczysko. Nie ma co pić, ona ma tylko wodę. Mówię: „Nie, ja dziecku takiej wody z butelki nie dam”. Trudno, może po drodze chałupę jakąś spotkamy, jakiś dom, to poproszę trochę gotowanej wody.
Gdzieś przed Powsinem zaczęło być upalnie, bo to koło dziewiątej chyba. Tyle czasu to trwało. Ale czy można było dojść z dzieckiem? Jedzie chłop furmanką i zabrał nas, taki kochany był, ale tylko do Skolimowa. Odetchnęłam. Już miałam nogi tak poranione! On jeszcze poszedł do jakiejś chałupy i przyniósł trochę mleka. Bardzo niedobrze, ale nic nie mogłam powiedzieć, bo on taki ucieszony, że mleka przyniósł dla dziecka. A to niegotowane, nie wiem jakie, w jakich warunkach. Ale co będę o tym mówiła, jak dobrze, że człowiek żyje. Dowiózł nas do Skolimowa, z tym że od czasu do czasu musiałyśmy się zmieniać, bo nie było miejsca na to, żeby wszyscy czworo [się zmieścili]. Wiec ten chłopak, [Czesio] siedział, Andrzej siedział i czasami ja siedziałam na zmianę z tą panią. Do Skolimowa był jeszcze drugi Powsin (potem jeszcze coś, nie pamiętam, bo tamte trasy nie bardzo dobrze znam) i dopiero Skolimów. W Skolimowie musieliśmy, niestety, wysiąść.
Kontynuacja nagrania przeprowadzona 18 maja 2012 roku w Warszawie
Moja droga do Zalesia później, jak wysadził nas ten pan z furmanki, to piechotką oczywiście, pomaleńku, z wózkiem i z dzieckiem, przez Piaseczno do Zalesia Dolnego, do mojej ciotki, która tam mieszkała. W Zalesiu, jak już dobiłam, jak już z daleka (te wille były wszystkie w lesie) zobaczyłam dach, czerwoną dachówkę i białe kolumny, bo ta willa była trochę na wzór dworku zbudowana, to już nie miałam siły dalej iść, tylko przed furtką usiadłam z wózkiem. Dalej bym nawet już krokiem nie ruszyła, tak mnie bolały nogi, zresztą nogi miałam spuchnięte mocno, ponieważ pantofle były zdarte. Moje nogi wyglądały potwornie. Ale zobaczono mnie. Przybiegł pierwszy wujek. Zobaczył mnie, zobaczył wózek, zaczął krzyczeć: „Ala! Ala jest z Andrzejkiem!”. W mieszkaniu u cioci, w tym domku, już było kilkadziesiąt osób z Warszawy. Wszyscy na górze, gdzie nie było jeszcze wykończone, po prostu na siennikach. Wszystkie pokoje, przedpokój wszystko było zajęte. No i na końcu ja się zjawiłam, jeszcze w dodatku z dzieckiem. Pozostała tylko sypialnia wujka i cioci. Ponieważ Andrzej dostał kawałek razowego chleba, jak wspominałam, od tych Niemców w Wilanowie i przez cały czas żuł, to miał buzię oblepioną. To wyglądało jakby skaleczony był, strasznie wyglądała ta buzia. Wszyscy byli przerażeni, że on jest chory i że ma jakieś krosty, dopiero później zobaczyli, że to wszystko pozostałości po jedzeniu chleba.
Tam dopiero wypoczęłam i wtedy już straciłam siły, bo wiedziałam, że już się Andrzejem ktoś zajmie i częściowo mną. Do tej pory jakoś te siły musiałam mieć. Właściwie pół nocy przeszło na rozmowach: jakim sposobem, jak to było, jak jest w Warszawie, co się dzieje. Potem ze dwa dni, ze trzy dni chyba odpoczywałam, to znaczy leczyłam przede wszystkim swoje stopy, a potem niestety znowu musiałam… Jak poprzednio byłam, przed Powstaniem, okopy się kopało. Tu się nie kopało. Wszystkie lasy i wolne od mieszkańców domy (te domy były w lasach, ale lasy nie były jeszcze ogrodzone) były zajmowane przez Niemców. Nie wiem, skąd oni przyjeżdżali na motorach. Byli sami Niemcy po drogach i zajmowali pokoje. U nas nie mogli nic zająć, bo był tłum ludzi, ale mimo wszystko jeden pokój kazali opróżnić i tam się sprowadziło ich kilku. A dlaczego mówię, że miałam też robotę? Nie tylko ja, młodsze osoby. Trzeba było o czwartej rano stawać w kolejce w piekarni, żeby dostać pieczywo. Normalnie w sklepie tego nie było, a jeżeli było, to małe ilości. Ludzie, którzy tam mieszkali, stali mieszkańcy, znali piekarza, piekarnię i tam chodzili od samego rana, jak tylko zaczął ładować pieczywo na wóz do rozwożenia po sklepach. Żeby zdobyć coś do jedzenia, trzeba było o czwartej rano już wyruszać. Nie tylko pieczywo, zdobyć trochę warzyw, trochę mięsa, kur. Tego nie było, trzeba było iść na wieś, a na wieś było kilka kilometrów. Ja tych kilometrów odbywać nie mogłam, więc raczej tylko zdobywałam chleb. Któregoś wieczora, nie pamiętam dokładnie, ale jakieś dwa, trzy tygodnie po moim przyjeździe, w tym pokoju Niemców coś jakby wynosili, jakby przynosili, jakby pakowali. Jakiś hałas. Myśmy z daleka tylko to podglądały z ciocią. Potem on przyszedł do cioci, powiedział, żeby nie zaglądać do pokoju, bo on klucz zgubił, a tam jest popakowane wszystko. Przyjadą w nocy, pozabierają to, co jest spakowane. To było wieczorem. Wyjechali. My z ciocią, ponieważ to był pokój vis-à-vis, tylko hol dzielił, tośmy przy drzwiach siedziały i nasłuchiwały, kiedy oni przyjadą, zabiorą, żeby ten pokój jak najszybciej opróżnić, wywietrzyć, żeby można było ludzi, którzy byli na górze i spali na materacach, jakoś tam poukładać. Jest godzina dwunasta, cisza, godzina pierwsza w nocy, cisza, godzina druga. W ogóle, jak na zewnątrz było słychać motory, głosy, tak gdzieś koło godziny pierwszej nastała cisza. Ciocia mówi: „Wiesz co, Ala, jednak musimy zajrzeć, bo coś tu jest nie w porządku”. Po cichusieńku otworzyła drzwi: są paki, ale puste, puste pudła leżą, strasznie dużo jakichś papierów, jakiejś tkaniny, bawełny czy szklanej waty, coś było owijane. To była już godzina prawie druga w nocy. Myśmy nic nie robiły, bo nie wiadomo, może rano przyjdą. Ale już wiedziałyśmy, że ich nie ma. Nad ranem wszyscy stali mieszkańcy, jeden do drugiego przychodzili: „Czy u was mieszkają?”. − „Nie, nie ma ich”. Nie ma, wynieśli się w nocy, po cichutku, Zalesie było puste. Wszyscy szczęśliwi, Niemców nie ma. Niektórzy przezornie mówią: „Przyjdzie druga fala”. A tu nie, nie przyszli już. To był koniec września, a 2 października zakończyło się Powstanie. To znaczy wcześniej Mokotów. Najwcześniej Wola, Stare Miasto, potem Mokotów, Powiśle i Śródmieście, [które] najdłużej się broniło. Potem, zdaje się po 2 października, nie mogę tego powiedzieć, bo nie pamiętam, wszyscy zostali z [Warszawy wyrzuceni]… Ludność cywilna [poszła] do obozu do Pruszkowa, a akowcy, Powstańcy szli do Ożarowa. [Zaczęło się palenie, burzenie Warszawy].
W Pruszkowie był mój wujek w cywilu, wujek Edzio, to znaczy brat mojej mamy. Mówię o rodzinie. Później z Pruszkowa został wysłany do jakiejś wsi pod Krakowem, do chłopa. Wrócił gdzieś na początku lutego do Warszawy, tutaj się spotkaliśmy, więc to był ten jeden. O ojcu nic nie wiedziałam, bo pani Wolska, czyli moja macocha, jak mówiłam, wyszła już 5 sierpnia, bo Wola była atakowana bardzo wcześnie. A ojciec był w piwnicy, dopiero na drugi dzień zobaczył, co się dzieje. Pognali ją w kierunku Pruszkowa, ale jakaś jej znajoma czy sąsiadka powiedziała, że ona tam nie pójdzie i ją zabrała. To samo moja ciotka Józia, ta głucha. Przez jakieś wsie, na ukos, omijając Warszawę dobrnęły do Zalesia. Zresztą tę drogę później sama przeszłam, jak już byłam u cioci i dowiedziałam się, że już Warszawa jest zajęta.
To trudno powiedzieć, już wszyscy wiedzieli o tym. Ja bym może nawet i wcześniej wiedziała, tylko że czułam się w obowiązku (ponieważ nic nie miałam, nie mogłam nic kupić, bo nie miałam pieniędzy) i wzięłam się za gospodarstwo, chciałam cioci pomóc. Byłam bardziej zajęta gospodarstwem, bo trzeba było i w ogrodzie coś zrobić, i przywieść jarzyny. Kilka osób było z rodziny, trzeba było ugotować. Gotowanie polegało [na tym, że na] śniadanie był żur, na obiad był żur i na kolację był żur. Pieczywo było dla tych, którzy byli chorzy, dla dzieci. To zależy, co się zdobyło. O mięsie nie było co marzyć, czasami się zdobywało trochę kiełbasy, więc raz był żurek postny a raz był żurek na kiełbasie, żurku pływały dwa plasterki kiełbasy. Nie jadam żurku, dlatego że nie lubię czosnku, czosnek mi szkodzi, w związku z tym jadałam kartoflankę samą, to znaczy kartofle ugotowane, niezalewane żurkiem, bez niczego, bez kiełbasy i bez słoniny. Gdybym nie była tak zajęta gospodarstwem… Szczególnie panowie chodzili do Piaseczna, dowiadywali się, interesowali się, to bym się dowiedziała wcześniej, że Niemcy na Mokotów puszczają ludzi, kiedy jeszcze Powstanie trwało, czyli to było gdzieś w połowie września. Dowiedziałam się trochę za późno i pieszo [wybrałam się] z Zalesia do Warszawy.
Z tym że moja znajoma mieszkała w Grabowie, więc w drodze powrotnej miałam przenocować w Grabowie, bo by już nie dało rady w tą i z powrotem przejść. Jak doszliśmy do Woronicza, a szło nas bardzo dużo osób, przy Woronicza naprzeciwko nas szło kilku żandarmów: Halt! Wystąpił jeden z panów, młody człowiek, który znał świetnie niemiecki. Podszedł do nich, zaczął z nimi rozmawiać. Co się okazało? Okazało się, że nie puszczają, dlatego że kilku bandytów (tak nazywali naszych [Powstańców]) ze Śródmieścia przedarło się na Mokotów. Teraz nie puszczają ludności, bo muszą ich zagarnąć. [Poszliśmy] z powrotem. [Wśród nas] była pani, opiekunka do dziecka Chowańczaków z rodziny mojego męża, którzy tam spędzali lato i już nie wrócili do siebie. Oni mają willę na Morskie Oko 5. Ona chciała po prostu (ja na Odyńca, to trochę wcześniej, ona trochę później, bo dalej [mieszkała]) coś zabrać do ubrania czy coś, co było możliwe do przeniesienia tyle kilometrów. Ja też chciałam pójść do domu, zabrać to, co schowałam za piecem w pielusze i jeszcze kilka różnych rzeczy, które by może można było sprzedać. Tak było mi głupio! Byłam na łasce, to straszna rzecz być na łasce u kogoś, nawet u rodziny. To jest dobre kilka dni, ale nie dłużej. Jak nas zatrzymali, to myśmy z tą panią Marią postanowiły trochę w boczek i za willami, ogródkami dojść. Ponieważ nie mogłyśmy skręcić na prawo (Morskie Oko było na prawo od Puławskiej, a ja mieszkałam na lewo, bliżej alei Niepodległości), musiałyśmy skręcić na lewo, bo tu było nam łatwiej się zagubić, żeby Niemcy nas nie widzieli. Spory kawałek już przeszłyśmy i słyszymy głośne [dźwięki], jak chodzą mężczyźni w buciorach (gdzieś był widocznie kawałek chodnika czy trotuar, bo tak to myśmy raczej szły ogródkami, żeby nas nie było widać) i głosy męskie. Przystanęłyśmy i słyszymy głosy ni to niemieckie, ni to rosyjskie, jakiś dziwny język. Ona mówi: „Pani Alicjo, musimy się schować, jak oni przejdą [pójdziemy dalej]”. Była willa, która miała schody z jednej strony i z drugiej, i dopiero było wejście, a pod schodami był schowek, pewno na narzędzia, na łopaty. Przymknięte, ale kłódki nie było. Myśmy tam weszły. Ona mówi: „Wejdziemy, przeczekamy”. Rzeczywiście, te głosy się zbliżyły. Prawdopodobnie byli to ci z UPA, bo nie mówili po rosyjsku, tylko po ukraińsku. Język ukraiński jest trochę podobny do polskiego, powiedziałabym, a mniej do rosyjskiego, dziwny. Myśmy były tak przerażone! Z boczku przycupnęłyśmy, a oni przeszli kawałek, ale usiedli na jakiejś ławeczce i zaczęli palić papierosy. Mówimy sobie: „Boże święty, żeby oni już poszli jak najszybciej! Nie daj, Panie Boże, zostaną tu dłużej, ktoś jeszcze przyjdzie. A nuż będą chcieli zajrzeć?”. Ona patrzy na mnie, ja na nią. Posiedzieli, wypalili i pomału głosy ucichły, ale myśmy już dalej nie poszły. Ona mówi: „Nie”. To było gdzieś przy Lenartowicza, więc kawał drogi jeszcze. Ona miała dużo dalej ode mnie, bo ja przy Odyńca, a ona przy Morskim Oku, to jest prawie naprzeciwko Madalińskiego. Zaczęłyśmy wracać, ale jak wracać, żeby znowu nie napotkać takich panów? To tragicznie się może zakończyć. Jakoś przebrnęłyśmy, okrążając bardzo daleko od Puławskiej i znalazłyśmy się za terenem Wyścigów. To kawał drogi. Potem, za Wyścigami, [trzeba] przejść na szosę. To nie była Puławska przed wojną, inaczej się nazywała, to dopiero po wojnie się zrobiła Puławska aż do Piaseczna. Do Grabowa doszłyśmy i poszłyśmy do tej mojej znajomej. Tam odpoczęłyśmy, ale ona postanowiła wracać, bo jest opiekunką do dziecka, nie może zostawać na noc. Ja zostałam na noc, bo już nie mogłam iść, miałam strasznie popuchnięte nogi. Ona jakoś doszła, była silniejsza, nie przeszła tego, co ja przeszłam. Na drugi dzień wyruszyłam z powrotem.
Tak to trwało do połowy października. Od połowy października wszyscy zaczęli pomaleńku się rozjeżdżać, już jakoś Niemców po tej stronie nie było. Ale Warszawa w dalszym ciągu była nieosiągalna. Po 2 października już właściwie w Warszawie nikogo nie było, ale Niemcy palili, niszczyli Warszawę. Natomiast od Wisły szła armia Berlinga i Praga już była zajęta przez wojska, ale to jeszcze w czasie Powstania. Niektórzy z armii Berlinga chcieli się przedostać przez Wisłę. Niestety. Niemcy ich wytłukli, bo przecież byli na Wiśle. A w ogóle to był zakaz, żeby nam pomagać. Stali i patrzyli, czekali. Już dłużej u cioci nie mogłam być, stosunki się jakieś dziwne zrobiły. Postanowiłam pojechać do Mogielnicy, do rodziny mojego męża, u której byłam, jak opowiadałam. Po ślubie mąż mnie tam zawiózł (to był 1942 rok) na Wielkanoc, żeby mnie przedstawić. Oni mnie już znali. Przyjechałam do jednego z braci (tam było trzech braci ciotecznych mojego męża), u którego myśmy się zatrzymali – bezdzietnego, najmłodszego, pana Leona. Oni mnie przyjęli [bardzo serdecznie], powiedziałabym, może nawet bardziej serdecznie niż moja rodzina, ale warunki sanitarne [okropne]… Ludzie zaczęli się dziwić, że będąc w takich opałach, zwracałam uwagę na to, gdzie śpię, co jem i że są karaluchy. Niestety, dlatego nie zapisałam się do harcerstwa, że nie mogłam być na obozie, nie mogłam sypiać na słomie i na sianie, chociaż to byłoby dużo lepsze niż to, co tutaj miałam. Mogielnica, małe miasteczko, nieskanalizowane, szczury po podwórku, pluskwy, karaluchy, wszystko, co możliwe.
Dwa tygodnie.
Bardzo ich przeprosiłam. Brałam dziecko, wychodziłam z domu i chodziłam po ryneczku. Spotkałam woźnego z naszego gimnazjum – [pana Ambrożego]. Prawie że padliśmy sobie w objęcia. On mnie poznał, bo to przecież był krótki okres i zabrał mnie do siebie. Był jeden woźny, stary, siwy [pan Władysław] który z panną Steinbokówną, to znaczy z naszą dyrektorką [pracował jeszcze za czasów rosyjskich]… Ona swoją pensję dała państwu, jak Polska odzyskała niepodległość, i to było Państwowe Gimnazjum imienia Emilii Plater. Ona sama miała na imię Emilia. Przedtem ona miała pensję i ten woźny – [pan Władysław], jak była lekcja polskiego, to czekał przed bramą, czy nie idzie ten, który sprawdzał, czy nie odbywa się [lekcja] języka [polskiego lub historii]. Wpadali znienacka, a on ich świetnie wszystkich znał. Wtedy na górę szybciutko [biegł]. Chowało się książki polskie do pieca, nakładało się trochę węgla. Jak [inspektor] otworzył [drzwi] to widział węgiel, drzewo, a książki [były dobrze schowane]… Tam specjalnie było zrobione. Zresztą nie wszyscy mieli [książki], chodziło tylko o to, żeby był język polski. Nie spotkałam tego pana Władysława, to był już staruszek, natomiast [spotkałam] pana [Ambrożego] który był [woźnym] po drugiej stronie, na Mazowieckiej 11. Miał młodą żonę i co rok, to prorok. On mnie zaprowadził do żony, żona: „Ach, pani Alicja! Jak to świetnie, jak cudownie, właśnie będziemy jeść obiad”. Jakaś zupa [...], były kartofle w mundurach. Bardzo lubię kartofle w mundurach, więc chętnie je jadłam. Andrzejek jadł zupkę i z dziećmi się trochę bawił. Ponieważ on jechał w kierunku Warszawy, ona powiedziała, żebym została i pojadę z nim. Wysiądę w Grójcu, a z Grójca miałam jechać do Grabowa, do swojej koleżanki, o której mówiłam. Ona mi powiedziała: „Ala, u mnie zawsze możesz znaleźć miejsce”. Posiedziałam trochę u tego małżeństwa, bardzo byli mili, sympatyczni, [często ich] wspominam. Potem chciałam ich odszukać, ale jakoś tak się złożyło, że nie było już na to czasu, a szkoda.
Potem dojechałam do tej mojej koleżanki i u niej byłam aż do 16 stycznia, kiedy wojsko radzieckie jechało od strony Grójca, od Pilicy, do Warszawy. Ona ze mną szła, była zima bardzo ostra, ktoś jakąś chustę mi pożyczył, w jakichś męskich butach szłam, zawinięte miałam sznurkiem, żeby mi nie spadły, jakieś grube kapcie w środku. Wyglądałam, jakbym wróciła z Syberii, Andrzej też, ktoś mu dał jakieś czapki. Wszyscy mi radzili, że jest za zimno na to, żeby iść do Warszawy. To jest pierwsza sprawa, a druga sprawa: gdzie będę mieszkać? Mówię: „Zobaczę, gdzie”. Tak doszliśmy chyba do Służewa. Tam armatki jechały [z wojskiem radzieckim]. Armata była na lawecie, jeszcze jechał [pojazd] na dwóch kółkach i siedziało dwóch żołnierzy za tą armatką, potem znowu taki sam pojazd. Z tym dzieckiem idę i jeden z nich mnie zawołał.
Moja koleżanka, mówi: „Słuchaj, idź, bo on woła i pokazuje chleb. No idź, tak nie można”. Idę, a on pyta, dokąd idę. „Nie rozumiem”. Pyta, czy tu mieszkam, czy jestem z Warszawy. Tak, jestem z Warszawy. „Do domu?” – „Tak, do domu”. – „Nie na kradzież?” I pyta, czy mam [papier], że tu mieszkam. Raptem się zrobili tacy… Dowód miałam oczywiście. „A to rebionok?” Rebionok, to wiedziałam, że to dziecko. Dał mu kawałek chleba, wyjął z kieszeni kawał żółtej słoniny, odkroił kawałek, daje mi. Mówię: „Nie, dziękuję, spasiba”. On daje to dziecku. Nic nie powiedziałam, ale myślę, że nie będzie Andrzej tego jadł. Rzeczywiście, wziął to w buzię, rączuchna taka była zamarznięta, że mu to wszystko wypadło. Do kolegi powiedział, żeby on wysiadł i żebym ja wsiadła. Zatrzymał i wsiadłam. „Dokąd?” Mówię: „Odyńca”. Pyta, gdzie byłam przez wojnę, czy w Warszawie. Nie wiem, czy o to chodziło, ale albo głową kiwałam na tak, albo głową kiwałam na nie. On tak mówił, że od czasu do czasu wyraz polski był, ale nie znam zupełnie rosyjskiego języka, absolutnie. Trochę się znało rosyjski ze względu chociażby czy na jakieś filmy, czy w książkach, bo jednak autorów rosyjskich się czytało. Poza tym z domu, ojciec, mama moja znała świetnie język rosyjski. W Równym przecież rosyjski już trochę mi się o uszy obił. Dojechaliśmy do Odyńca, mówię: „Ja tu wysiadam”. Zatrzymał, mówię: „Dziękuję bardzo”. [Rosjanin też] wsiadł, poszedł do tego drugiego kolegi, [który] siedział jedną częścią [ciała] na tej lawecie [i go zabrał].
Na rogu poczekałam na moją koleżankę. [W ogrodzie] Dreszera, były ławeczki. Usiadłam, czekałam. Ziąb był piekielny, ale byłam dosyć ciepło ubrana, poza tym byłam tak podenerwowana, że było mi gorąco, nie zimno. Ona wreszcie doszła, z daleka mi kiwała, że jest, żebym szła, więc pomaleńku szłam. Ona szła bez niczego, a ja szłam jednak z dzieckiem, więc powoli. Doszłyśmy do mojego domu, ale niestety, nic nie mogłam wziąć z domu, dlatego że schodów już nie było, więc nawet na pierwsze piętro nie mogłam wejść. To znaczy one wisiały, ale wejść się bałam. Ona poszła potem do Morskiego Oka, a ja szłam na Wspólną. Doszłam do Wspólnej, dochodzę do domu, [dom spalony], balkon jest, bo ściana jest, ale w środku pusto. Wejść do bramy nie można, bo workami z piaskiem były bramy zastawione, żeby Niemcy nie weszli. Idę dalej. Babunia mieszkała pod [numerem] 63, a pod 65 jest brama częściowo uchylona. Wchodzę i widzę, że tam jest ruch. Pytam ludzi na podwórzu, jakie jest wejście na Wspólną, do tego budynku, czy w ogóle można tam wejść. Mówią, że tak, tylko piwnicami trzeba. Zaprowadzili mnie. Piwnic nie lubię, ale musiałam. Przejście straszne, były wyrąbane ściany z piwnic do każdego budynku. Tak się przedostałam, nie pamiętam, jakiś młody człowiek mnie przeprowadził. Wchodzę na podwórze, patrzę: do pierwszego piętra gruzy leżą. Babunia mieszkała na drugim piętrze. Balkon jest, otwory okienne są, oficyny nie są spalone, tylko front jest spalony. Pośrodku podwórza góra mebli do pierwszego piętra, obrazy, ramy wystające, oczywiście wszystko zniszczone, bo ludzie, jak się paliło, to wyrzucali, myśleli, że coś uratują. A dlaczego rzucali na środek podwórza? Bo był asfalt zdjęty, bo kopano piasek do worków. Nie tylko do bramy, ale i okna były workami z piaskiem też zasłaniane. Tam rzucali, myśleli, że jak piasek, to może coś się może uratowało. Stoję, w pewnym momencie podchodzi do mnie mocno starsza pani, niziutka, i mówi: „Czy to pani Alusia?”. – „Tak”. – „Poznałam panią, pani jest wnuczką pani Ciesielskiej”. – „Tak”. – „A ja jestem tą panią, która uczyła gry na pianinie, mieszkałam w oficynie na parterze, naprzeciwko frontu. Jak pani się tu dostała, co się dzieje, gdzie są rodzice?” – „Nie wiem, jestem sama. Z Powstania wyszłam dosyć wcześnie”. Opowiedziałam jej, ale patrzę: [na tych rzeczach] walizka jest. Mówię: „Ojej, to jest chyba moja walizka”. Zamknięta jest, biorę ją, jest bardzo lekka. Przecięta była. Nikt nie mógł jej widocznie otworzyć (ci, którzy rabowali później), tylko przecięli i wyjęli wszystko. Wyjęłam tylko garść swoich wizytówek, jako panna jeszcze, Alicja Wolska. Pokazuję: wizytówki mi zostały tylko. [Ta pani] poprosiła [mnie] do siebie, zrobiła herbatę, jeżeli to nazwać można było herbatą, jakieś suszone skórki z jabłek.
Na tej stercie.
A dlaczego tam była? Nie wiem, czy o tym mówiłam, że mąż mojej cioci Janki był moim chrzestnym ojcem i od niego właśnie, Bronka Miodyńskiego, dostałam piękną lalę. Miałam wtedy trzy czy cztery lata, więc ciocia to zabrała na górę do siebie. Ciocia Janka była bardzo przezorna i skrupulatna, mówi: „Jak Ala będzie większa, to dopiero to dostanie”. Potem byłam u wujka (wujek był dentystą). Jak już miałam ze dwanaście lat, poszłam do niego. Na Marszałkowskiej, niedaleko Wspólnej, pod osiemdziesiątym którymś numerem miał swój gabinet. Ale ciocia się z wujkiem rozeszła i jako rozwódka mieszkała u swoich rodziców na Wspólnej. To było wielkie mieszkanie, pięciopokojowe, tak że tam się znalazł pokój dla cioci. Ciocia nie wyszła za mąż, a wujek się ożenił po raz drugi. Miał gabinet, jako jego chrzestna córka chodziłam tam [leczyć zęby]. Kiedyś mi dał dwie przepiękne akwarele, zresztą bardzo lubię akwarele. Ciocia też mi powiedziała: „Ala, jak będziesz miała swoje mieszkanie, to przyjdziesz na Wspólną, dostaniesz”. Wprawdzie wyszłam za maż w 1941 roku, ale tych obrazów nie widziałam. Nawet potem na tej stercie też ich nie widziałam. Było tyle połamanego! Tylko jakieś złote ramy wystawały. Ta pani Wikcia [właścicielka mieszkania?] nas ugościła. Moją mamę wyrzucono z mieszkania na Nowogrodzkiej, jak mojego brata aresztowano. Mama wynajęła mieszkanie na pierwszym piętrze na Wspólnej. To mieszkanie było państwa Ławruszczuków i oni zaraz, jak Warszawa została uwolniona, przyjechali, zabili deskami drzwi. Nikogo nie było, nie dziwię im się.
Czy to był siostrzeniec, czy jakiś kuzyn pani Wikci? Odbił to, nanosił mi drzewa. Wszystkie piwnice były otwarte i można było brać. Nie wiem z jakich piwnic, bo mnie to nie interesowało, nanosił węgla. Kuchnia była tam [na węgiel], gazu nie było, przynajmniej nie widziałam, żeby był gaz. Gdyby nawet był, to i tak [teraz by go nie było]… Elektryczności nie było, wody nie było. Po wodę trzeba było chodzić ze Wspólnej aż na plac Zawiszy. Była studnia, kolejka była [długa]. Ludzie przynosili po dwa wiadra, bo więcej nie można było. Raz poszłam. Zanim przyniosłam, to pół wiadra wylałam po drodze. Potem ten młody człowiek przynosił mi trochę, potem wujek [wrócił]. Zamieszkałam więc tam, gdzie mama. Napaliło się w piecu i w kuchni oczywiście. Kuchnia była niewielka, łóżko polowe było, był tapczan. Jak weszłam do pokoju, zobaczyłam, że na tapczanie była mamy długa suknia domowa i chustka na głowę z tego samego, co suknia. Schyliłam się i pantofle podniosłam nowe, na korkach, bo wtedy były modne. I pełno fotografii. Komuś musiały wylecieć te fotografie, bo to niemożliwe, żeby leżała taka masa fotografii na podłodze i to za tapczanem. Ucieszyłam się niesamowicie i z tych fotografii, i z tej sukienki, chociaż w ogóle nigdy jej nie miałam na sobie później, bo to letnia była. W pokoju nic więcej się nie znalazło. Poza tym jakieś naczynia były, pościel była, ale niedużo pościeli. Polowe łóżko sobie w kuchni rozstawiałam i na tym wąskim, polowym łóżku razem z Andrzejkiem spałam, bo się napaliło w kuchni. Były piece, ale okna były powybijane. W kuchni były dykty w oknach, tak że było ciepło, a w pokoju, nawet gdybym napaliła, to był ziąb, bo okna były bez szyb.
Ale ten młody człowiek u pani Wikci nauczył się szklić okna i chodził po wszystkich domach, gdzie już mieszkańcy powracali, i szklił okna za jedzenie, wszystko jedno za co, zawsze trochę zarobił. Pani Wikcia mówi: „Pani Alicjo, może by pani też tak?”. – „Bardzo chętnie, ale z kim zostawię [dziecko]?” – „Ze mną Andrzejek będzie”. Razem z tym młodym człowiekiem (może miał z osiemnaście lat, ale był sprytny, widać było, że lubił pracować) nosiliśmy wodę, szkliliśmy okna. Bo ja wiem, czy dobrze to robiłam? Nie wiem, bo nie miałam dużej wprawy, ale jakoś wszyscy byli zadowoleni. W pierwszym rzędzie chodziło się po tych domach, gdzie ludzie nie mieszkali, a szyby były. Na przykład jak z bramy się wchodziło na klatkę schodową, to były drzwi frontowe i piękne szyby. Po co komu to potrzebne? Tylko że były o specjalnych wymiarach, tak że nie każdemu to pasowało do okna, przycinało się jakoś. W każdym razie pani Wikcia gotowała, co mogła, jakiś krupnik. Chodziło się gdzieś do kuchni, gdzie ludzie nie mieszkali i gdzie jakaś kasza była, cukier. Po prostu się to zabierało. O tym, żeby był jakiś sklep, w ogóle nie było mowy. Owszem, w Alejach Jerozolimskich, naprzeciwko hotelu „Polonia”, który wyjątkowo się zachował, nawet był oszklony… Chyba go oszklili, bo to niemożliwe, to samo Śródmieście, wszystkie domy były pozwalane. Ale ta część Poznańskiej i róg Alej Jerozolimskich, gdzie „Polonia”, to jakoś [ocalały]… Może dlatego, że tam najdłużej Niemcy byli, być może dlatego się to zachowało. Wtedy tam jeszcze nic nie było, dopiero po 5 maja mieszkali przedstawiciele wojsk alianckich.
I tak upływały dni. Gdzieś w połowie lutego wrócił wujek Edzio. Już byłam szczęśliwa, już zamieszkaliśmy w pokoju. Przyjechała panna Ławruszczuk zobaczyć, co się dzieje w mieszkaniu. Ona mnie nie znała, ja też jej nie znałam, tylko znałam jej matkę. Jeszcze jak chodziłam do babuni, to znałam tych państwa. Ona była młodą osobą i nie wiem, chyba była na uczelni jakiejś, chyba w Warszawie nawet nie mieszkała, tylko była u sióstr gdzieś. Ale nie zrobiła na mnie wrażenia takiego, żeby [chciała] okazać nam współczucie, już nie mówię o sercu. Bardzo ostra. Owszem, pozwoliła… Były dwa pokoiki, pierwszy zaraz z przedpokoju, duży, a drugi był malutki. Ten malutki pokoik nam dała do dyspozycji, pierwszego nie, dlatego że ma pewne plany. Wujek Edzio, ja, Andrzejek spaliśmy w tym małym pokoiku, ale było nam świetnie, bardzo dobrze nam było. Piec był, cieplutko, okno było oszklone, jakieś koce się pozbierało. Wujek przywiózł trochę pieniędzy, więc już można było [coś kupić]… W Alejach Jerozolimskich, mniej więcej naprzeciwko Poznańskiej, jak Poznańska się kończyła (my, Polacy zawsze jesteśmy zmobilizowani i zawsze sobie dajemy radę), utworzyły się straganiki, bo już do Warszawy bardzo dużo ludności napłynęło. Czasami takiej, która nie mieszkała w Warszawie, która po prostu przyjechała zabrać lepsze mieszkania i zamieszkać. Były straganiki, gdzie dawano gorące rzeczy, jakieś zupki czy coś, nie wiem, bo tego to nie kupowałam. Natomiast można było już czasami dostać jajka, czasami biały ser, czasami (ale to bardzo rzadko) kawałek słoniny. Ponieważ wujek miał trochę pieniędzy, to już nam było o tyle łatwiej. Sól można było już kupić i herbatę. Nie wiem, czy ta herbata była dziesięć razy parzona, czy nie, bo nie była opakowana w paczkach fabrycznych, tylko w torebeczkach po dwa deko, po pięć deko. W każdym razie prawdziwa herbata. Kawa też była w ziarnach, też tak po dwie łyżki, po trzy łyżki. Można to było kupić za pięćdziesiąt groszy, za dwadzieścia, za złotówkę. Tak że handel szedł. Nie wiem, co jeszcze więcej, bośmy się tym nie interesowali. Potem, gdzieś pod koniec lutego, przyjechał mój brat [przyrodni], Maciek Brauliński. Wywieźli go, ale we dwóch czy trzech gdzieś już na terenie niemieckim czmychnęli z transportu. Przebić się nie mogli tak od razu i dlatego to tak długo trwało. To było na terenach później już tak zwanych odzyskanych. Wrócił i przyszedł do mamy, do swojego miejsca. Już była więc czwarta osoba w tym pokoiku, ale się też pomieściliśmy. Dużo nam pomógł, bo rodzina Braulińskich miała browary. Jeden z browarów był poza Częstochową. Drugi, ale pod innym nazwiskiem, był gdzieś w okolicy Łodzi. Nie pamiętam nazwiska. Maciek został tam wysłany przeze mnie i przez wujka, bo sam nie bardzo miał ochotę, bo nie lubił jeździć. To właściwie jałmużna. Trafił widocznie na dobry humor u tych ludzi. Ten humor się szybko skończył. Dawali mu po pięć, po sześć butelek piwa, które natychmiast, jak tylko przywiózł, zaraz pod „Polonią” sprzedał. Już były pieniądze i można już było ugotować obiad, nie normalny, ale coś w domu zrobić, choćby zacierki z kartoflami i z jarzynkami, bez żadnej omasty oczywiście, ale to już było dobre, to było w domu robione.
Tak to trwało do połowy marca, może cały marzec. Pod koniec marca sprowadziła się pani Ławruszczukówna z drugą panią, która była z matką staruszką i tą staruszkę wpakowano do naszego pokoju. Już naprawdę nie było gdzie spać. One to widziały, więc tej pani na noc robiono posłanie w dużym pokoju, ale na dzień – do naszego pokoju, w fotelu na kółkach, duży fotel. Czy ona nie mogła chodzić, czy coś, nie wiem, bo później się starałam przenieść stamtąd. Sadzano ją przy oknie i ona cały czas wyjmowała z włosów... Nie można było [wytrzymać]. Zaraz to wszystko [po niej] poczyściłam. Kubeł, woda, wygotowane, wymyte, wyprane wszystko porządnie. Węgiel był, żelazko z duszą, dusza siedziała w węglu, czerwoną się wkładało do żelazka. Żelazko było świetne, dobra była rączka, całe było żelazne. To musiał być metal, który był dobry do prasowania. Cudownie się prasowało. Czy elektryczność była, czy nie była, wtedy wszystko się cudownie robiło. Tak było aż do chwili, kiedy wynaleziono żelazka elektryczne. Ale co z tego? Były wtedy żelazka elektryczne, ale [jak] elektryczności nie było. Wszyscy sięgali do lamusa po stare rzeczy, które już były dawno nieużywane.
Myśmy postanowili wobec tego, jak taka sytuacja zaistniała… Poza tym kuchnia była zajęta prawie cały czas, bo robiły jakieś ciasteczka, które (muszę niestety to powiedzieć), jak już porobiły, to zamykano w kredensie. Dorobiły kłódeczki i [kredens] był zamykany na kłódeczki. Kiedyś powiedziałam: „Pani Ireno, czy pani zamyka na kłódeczki przed szczurami, przed myszami? One sobie mogą dziurkę wywiercić. Bo nie przypuszczam, że pani zamyka to przed matką tej pani czy przed nami”. Trochę jej się głupio zrobiło, ale jej to musiałam [powiedzieć]. Wujek mówi: „Nie mów jej”. Ale myślę sobie: „Nie, powiem”. Mówię: „Wie pani, przykro trochę. No, ale postaramy się jak najszybciej udostępnić pani drugi pokój”. W oficynie po lewej stronie, jak się wychodziło, było mieszkanie, które jeszcze było wolne, nikt [jeszcze nie wrócił] do tego mieszkania. To było na trzecim piętrze, tam były trzy piętra i dach. Wujek mówi: „Ala, przenieśmy się tam. Jak przyjdą, to trudno, to będziemy szukać dalej”. Mój brat do kolegi się przeniósł na ulicę Hożą, a myśmy weszli na to trzecie piętro. Były tylko schody kuchenne. Pierwszy pokój był olbrzymi o dwóch oknach, ale bez dachu, ostatni pokój był malutki. Kuchnia miała dach i ten malutki pokój miał dach. Wujek zamieszkał w tym malutkim pokoiku, a ja w kuchence z Andrzejkiem. Myślę sobie: „Kuchnia, więc można coś ugotować”. A na drugim piętrze, pod nami, mieszkała jakaś rodzina, składająca się chyba z dwunastu osób. To nie byli mieszkańcy przedwojenni, ale myśmy wszyscy się znali. Już można było [wchodzić] bramą, bo już ten piasek młodzież i mężczyźni sprzątnęli. Przyjechali właściciele tego mieszkania. Oni mieli majątek pod Warszawą czy dalej od Warszawy. W każdym razie nie przyjechali po to, żeby od razu zamieszkać, bo w Warszawie trudno było żyć jeszcze, a to byli starsi ludzie. Przyjechali po prostu zamknąć mieszkanie i zobaczyć, co się dzieje. Powiedzieli tej rodzinie, że niestety, będą tu robić porządki i żeby oni się w przeciągu dwóch tygodni wyprowadzili. Ta pani mówi do mnie: „Proszę pani, nie wiadomo, jak [właściciele] przyjdą, to pani też będzie musiała wyjść i pan Edmund też będzie musiał wyjść. Mój syn wrócił teraz spod Zielonej Góry, tam są wsie opuszczone przez Niemców. Już dla nas tam zagrodę razem z domem i ze stodołą u sołtysa zamówił, już jest tam sołtys. Obok jest domek, który byłby świetny dla pani i Andrzejka”. Człowiek był tak naiwny i tak sobie nie zdawał sprawy! Po pierwsze powinnam powiedzieć: „Dobrze, ale z czego będę tam żyła? Dobrze, pojadę i co dalej?”. Ale ta myśl, że będę musiała stąd wyjść, ojca nie ma, nie mam nikogo z rodziny, wujek to już starszy pan, Maciek do kolegi poszedł, to są młodzi ludzie… Nie widzę nikogo, kto by mi mógł pomóc. Myślę sobie: „Pojadę, zobaczę”. I pojechałam, zostawiłam wujka w tym pokoju. Wujek mówi: „Ala, nie jedź. Jak wróci twój ojciec czy może mama, czy ciotki, to gdzie cię szukać?”. Nawet nie wiedziałam, jak ta miejscowość się nazywa, ale mówię: „Pojadę, zobaczę. W razie czego, wujku, niech wujek tutaj mieszka, ja tu przyjadę”.
Wyruszyłam. Droga w tamtą stronę była tragiczna, bo przecież pociągi chodziły nie daj Panie Boże. Na każdej stacji stało się godzinami. Nie wiadomo, czy pojedzie dalej, czy nie pojedzie i w którą stronę. W każdym razie dojechaliśmy. Trudno to nazwać wsią. Niemcy, co by o nich nie powiedzieć, różnili się od nas bardzo. Wszystko zadbane w tym domu, co ci państwo [dostali]. Obora była połączona z domem. Pierwszy raz w życiu coś takiego widziałam. Ale jak wejść do tej obory, tam pachniało tak, jak w tym domu. Z tym że tam nie było bydła w tej chwili, oczywiście. Ale tam bydło nie stało na klepisku, tylko była podłoga z desek z dziurami i bydło stoi na tej podłodze z dziurami, załatwia się na tę podłogę. Oni przychodzą, szlauchem zmywają, to spływa, a pod tym są rowki do szamba. Tam jest zawsze czysto i świeżo. Poza tym szorowane jest to wszystko. Tylko ci państwo zapomnieli mi powiedzieć, że oni mieli dom oszklony, były drzwi, wszystko, a mój domek obok nie miał drzwi i nie miał szyb. „Proszę pani, zaraz moi chłopcy wszystko zrobią”. Oczywiście, że zrobili, ale drzwi nie pasowały, były zastawione, ja sama jedna. Wiem, że nie muszę się bać, bo obok mam sąsiadów, jest ich cała chmara, przeważnie rodzice i ktoś starszy, a reszta to młodzież. Pierwsze dwa dni ona mnie prosiła na obiad, na jedzenie. Ale co dalej? Rozpłakałam się po prostu i mówię, że źle zrobiłam. „Ach, zaraz, poczekajmy”. Pojechali do sołtysa, sołtys przyjechał do mnie i mówi tak: „Czy pani umie pisać?”. – „Umiem”. – „W drugiej wsi już milicja jest i jest kupiec, i już jest częściowo zamieszkała − nie pamiętam tej miejscowości, jak sie nazywała − Tam za miesiąc będzie starosta urzędował”. Nie sołtys, tylko starosta, bo milicja, urząd pocztowy i tak dalej. Wobec tego, jeżeli zdam dobrze egzamin, będę sekretarką tego starosty. Czy się zgadzam? Mówię: „Oczywiście”. Na dole będzie starostwo, to jest duży dom poniemiecki, a na górze jest duży pokój, mały pokój i kuchnia. To będzie do mojej dyspozycji. Na dole są trzy duże pomieszczenia i to będzie gabinet dla starosty i miejsce dla sekretarki, czyli dla mnie, i będzie coś, gdzie będę mogła mieć książki, akta różne, maszynę do pisania. Jest też ogródek i dziecko będzie się bawiło w ogródku. Ja to już widziałam, bo ja wszystko widzę od razu. „Jutro rano po panią przyjedziemy, to jest niedaleko stąd, dziesięć kilometrów. Zawieziemy panią”.
Rzeczywiście, rano przyjeżdża bardzo ładna bryczka. Z tyłu za bryczką przywiązana jest koza, a na pierwszym miejscu, przy mężu pewno, przy sołtysie, siedzi pani sołtysowa jak posąg. Biała chusta koronkowa, koronkowe, białe rękawiczki i siedzi jak mumia zupełnie. Spojrzałam, powiedziałam jej dzień dobry, coś mruknęła pod nosem. Dosłownie mumia, tak wyprostowana siedziała. Rączki miała w koronkowych rękawiczkach. On wsiadł, ja z Andrzejkiem. Tylko tyle że miałam swoją peliskę i trochę jakichś gracików. Z tyłu ta koza. Nie wiedziałam, że ta koza ma być dla nas. Myślę sobie: „Co on tę kozę tam ciągnie?”. Przyjeżdżamy, rzeczywiście: kupiec, dzieci cała masa, jego żona bardzo miła dziewczyna, młoda dosyć, tak że te dzieci widocznie też co rok. Kupiec też sympatyczny: „A, to będziemy mieli tutaj sąsiadkę!”. Mówię: „I starostę, to nie byle co”. On kozę odwiązuje i przywiązuje w ogrodzie. Mówi, że to jest dla Andrzeja. Boże święty, gdzie ja kozę wydoję? Boję się do niej zbliżyć, bo ona ciągle nastawiona głową z rogami. Kupiec mówi: „Niech się pani nie boi, będę pani dawał mleko, a kozę wezmę. Kozie mleko jest bardzo dobre, moje dzieci będą lubiły na pewno”. – „Oj, to dobrze, proszę pana”. On mówi: „Jeżdżę do Zielonej Góry, przywożę towary, to będę przywoził trochę więcej mleka”. A ona ciągle siedzi tak równiutko, prościutko. Myślałam, że ona, jak już tam przyjedziemy, też zejdzie. Nie, siedziała tak, tylko z góry patrzyła. On pokazał mi moje pomieszczenie. Rzeczywiście, domek bardzo ładny, niemiecki, czyściutki. Ale wejście na górę do mnie jest jak po drabinie, nie normalne schody, bardzo pochyłe to było wszystko. Drzwi oszklone, a wewnątrz wszystko urządzone tak, jakby ta Niemka wyszła. Gott mit uns, Küche… – te wszystkie makatki z napisami, wszystko to wisiało, wyhaftowane, bardzo ładne, czyściutkie. W pokoju było łóżko dosyć szerokie, chyba pierzyna nawet była, poduszki tak poukładane jakby do zamieszkania od razu. To jedno tylko, co mnie bardzo ucieszyło, bo było na czym spać, ale drzwi się nie zamykały. Mówię do tego pana: „Proszę pana, ale ja muszę mieć drzwi zamknięte”. –„A, to przyjdzie stolarz, porobi zamki, a teraz pani na noc będzie wyjmowała klamkę, to nikt nie wejdzie”. – „No dobrze”. Zapoznałam się z sąsiadami, z tym kupcem, z jego żoną [...]. U mnie było pełno wspaniałych ogórków, którymi się właściwie żywiłam, nie dając Andrzejkowi, bo on trochę z żołądkiem był nie w porządku. Ale ten [kupiec] mi przynosił trochę śmietanki. Cytryn niestety nie było i nawet octu nie było, ale te ogórki były świetne, że tak powiem: prosto z krzaka, więc to była duża zaleta tych ogórków.
Upłynął może z tydzień. Po tygodniu przyjechał pan starosta zobaczyć, gdzie będzie urzędował. Starszy pan, pijany w sztok, ledwo się trzymał na nogach, ledwo mówił. Przywitał się ze mną w ten sposób, że mnie objął i mówi: „No, to teraz się napijemy”. Myślę sobie: „O Boże święty, to znowu niespodzianka!”. Ale dzięki Bogu zabrali go. Tam był komendant z milicji i z milicjantem, młodym chłopcem, Stasiem, przyszedł, który czerwienił się co chwila i mówił: „Bo proszę pani, ten pan to tak lubi popić trochę”. –„Ładne trochę! Jeżeli to tak będzie codziennie… Długo go znacie?” – „No tak, bo to jest wszystko rodzina”. – „Zobaczymy, jak to będzie dalej”. Jak go zabrali, to ja, jak zobaczyłam, jak to wszystko wygląda, myślę sobie: „Nie, jednak będę musiała wrócić do Warszawy. Nie widzę tu swojej przyszłości”. Tak z tym kupcem rozmawiam, jak [dojechać] do Zielonej Góry. To jest dziesięć czy piętnaście kilometrów. On mówi: „Wie pani, może będzie jakoś dobrze”. Mówię: „Tu tylko kilka rodzin mieszka, jak pan sobie daje radę?” – „Wie pani, żywię milicję”. To była szeroka, duża ulica i po każdej stronie stały domki, a dalej nie widziałam nic, więc myślę sobie: „Starostwo? Taka dziura tu jest!”. – „Bo zabudowania są dalej w ogrodach, ale to jest jeszcze wszystko niezaludnione. Tutaj przyjadą fisze duże. Widzi pani, jakie to wille, to nie jest dla pospólstwa”. Nie wiem, jak ta miejscowość się nazywała, zupełnie nie pamiętam. W każdym razie wiem, że do Zielonej Góry jechaliśmy ciągle lasem, zaraz był las. A jeszcze co mi powiedział: „Proszę pani, po ogrodzie niech pani za dużo nie chodzi. Wprawdzie ich tutaj nie ma, ale od czasu do czasu oni tu przechodzą. Rzadko, ale idą ulicą i rozglądają się na wszystkie strony. Tutaj jest jednostka radziecka w lesie, ich jest tam pełno i nawet są chyba z żonami, bo tam widziałem kiedyś kobiety. Prawie całe miasteczko tam jest”. Jakoś przeleciało mi to. Wszystko jest, nasi milicjanci [też].
Któregoś dnia zbieram ogórki. Ten ogródek był dosyć duży, a ile ja mogę zjeść? Dwa ogórki dziennie, więcej nie. Jestem nachylona i patrzę, że ktoś stoi przy furtce. Patrzę: rusek. Odwróciłam się, ale on szybko przeszedł. Ale nie dało mi to już spokoju. Jakoś dziwnie, pierwsze kilka dni jeszcze o tym nie myślałam, ale później, nie wiem dlaczego, bez przerwy. Co usiadłam, myślałam sobie: „Muszę wracać do Warszawy, może mama już jest, może ojciec już powrócił. Nie będą wiedzieli, gdzie jestem”. A z drugiej strony ten kupiec mówi: „Proszę pani, tu się szykuje świetnie, tutaj może pani daleko zajechać. Pani powinna być na tym stanowisku, a nie ten pijaczyna. − On do mnie tak, patrzę na niego. − Zobaczy pani, tu się wszystko rozwinie cudownie”. Ale mnie coś spokoju nie dawało. To już był chyba październik. Właściwie nie wiem, czy powinnam o tym powiedzieć, dlatego że to są moje bardzo osobiste przeżycia. Nie mogę spać, wstaję o godzinie trzeciej. Nie wiem dlaczego, postanowiłam jechać do Warszawy. [Sąsiad] do Zielonej Góry wyjeżdża o czwartej rano, ja wstaję o trzeciej, ubieram się, ubieram Andrzejka, biorę go na rękę, otwieram drzwi, a wzdłuż schodów stoi ich sześciu, pięciu, nie wiem, cały rząd rusków. Mówię: „,O dzień dobry panom, panowie pewno do mojego męża”. I idę z Andrzejkiem, idę tak, tak że oni przylgnęli [do ściany]. Jeszcze stopień, dosłownie stopień i byliby już jedną nogą przy moich drzwiach. Śmieję się do nich, trzymam Andrzeja z ich strony, bo tu mam poręcz, a oni przylgnęli do ściany. Mówię: „Tadeusz! Panowie do ciebie!”. Schodzę, Andrzejem zamiatam ich prawie że po twarzy, bo ciasno. Dopadłam drzwi, drzwi były otwarte. Przecież wyciągnęłam [klamkę], ale co to dla takich żołnierzy wejście? Oni sobie mnie upatrzyli już. Później mi tłumaczono, dlaczego to się stało, ja sobie inaczej to tłumaczę. Jak już zeszłam, to tylko do furtki dwa kroki. Widzę, że stoi koń i stoi [wózek] na dwóch kołach, nie furmanka, bo tylko dwa koła. Jest dosłownie dziesięć kroków do tego mieszkania. Otwieram drzwi, on siedzi przy stoliku razem z żoną, pije, je coś. Zaraz by pojechał, dosłownie jeszcze pięć, dziesięć minut. Jak mnie zobaczyli, to się przerazili. Mówię: „Słuchajcie, na górze u mnie są żołnierze”. Ona leci, mówię: „Niech pani nie wychodzi”. Ale ona mimo wszystko, tylko nie od frontu, a od ogrodu wyjrzała przez okno i mówi: „Już schodzą, zamknij drzwi!”, żeby nie weszli widocznie. Ale oni nie przyszli, poszli. Jak już byłam u nich, to nie mogłam mówić, byłam tak zdenerwowana, że rozpłakałam się i mówię: „Proszę pana, jadę do Warszawy, zawozi mnie pan zaraz do Zielonej Góry”. On mówi: „Teraz nie możemy jechać, bo spotkamy ich po drodze, zanim oni dojdą do siebie. Musimy jechać drogą przez las, obok nich będziemy jechać. Oni mają swoje koszary w głębi lasu”. Ona mnie poczęstowała, oczywiście nie mogłam z tego zdenerwowania nic jeść. Andrzejek trochę jadł, ale też był zdenerwowany, bo by chciał spać, tak że trochę drzemał. Już nie chciałam nawet… Bo ona mówi: „Niech pani idzie, niech chociaż weźmie płaszcz, peliskę swoją i trochę rzeczy”. – „Nie, już tam nie wejdę”. Więc ona weszła. Mówi: „Trzeba zawiadomić”. –„Niech pani nikogo nie zawiadamia, bo oni mi mogą nie dać wyjechać. Wyjeżdżam i państwo w ogóle nic nie wiecie, co się ze mną stało”. Po dwóch godzinach… Dostałam chustkę na głowę i ta pani mi dała jakąś „okryj bidę”. Koło niego siedziałam, a Andrzejek między nami. Potem, jak już dojechaliśmy, tam gdzie on powiedział, to Andrzeja położyło się. To taka [bryczka] na dwóch kołach, platforma malutka i on tam leżał przykryty workami. „Musisz leżeć cichuteńko, aż ci powiemy, kiedy masz wstać”. Przejeżdżamy tamtędy [przez las koło koszar]. Nie było tam żołnierzy, gdzieś z daleka było ich słychać, ale na drodze nie było. Jak dojechaliśmy do stacji, tłum ludzi oczywiście. On mówi: „Nie wiem, czy pani się dostanie”. Wszyscy z plecakami, z worami, bo się jeździło na Zachód [na szaber]… To miało swoją nazwę, jeździli i opuszczone domy niemieckie [„oczyszczano”]…
Na szaber i z tym wracali. Pociągi były bez szyb, żeby dostać się, bitwa była po prostu, ale jakoś mnie ten pan [pomógł]… Najpierw ja, a potem przez okno mi [dziecko] dali. Mówię: „Boże, a jak pociąg ruszy, to co będzie?”. – „Nie ruszy, niech się pani nie boi”. Jakoś zostałam wciągnięta do tego tłumu, on podał Andrzeja przez okno komuś, kto już tam był, i Andrzej w końcu dotarł. Ale tam jakieś kobiety siedziały i Andrzeja wzięły na kolana, więc już go nie miałam przy sobie. Podziękowałam mu (to jeszcze wcześniej) i pociąg ruszył. Jak już pociąg ruszył, to już byłam szczęśliwa. Na jakiejś stacji… Była taka organizacja RGO, ale co to było, to już nie pamiętam. Przecież przy mnie to się rodziło wszystko.
Właśnie. Rozdawali jedzenie, zupki jakieś. Oczywiście nie [jadłam], bo jem tylko to, co zrobię u siebie w domu, ale Andrzejek jadł, dali mu jakąś zupkę. Pociąg tam stał ze dwie, trzy godziny i ruszyliśmy do Warszawy. Droga była tragiczna, ale dojechaliśmy. Chyba o siódmej czy o ósmej rano wyjechaliśmy z Zielonej Góry. Nie pamiętam, ale jak [dojechaliśmy] na Dworzec Zachodni, [to był koniec trasy], to była chyba godzina koło szóstej, wpół do siódmej wieczorem. Z Dworca Zachodniego idę na Wspólną, cały czas [...] z dzieckiem na ręku. Doszłam późno. Zdaje się, że ktoś mnie kawałek do placu Starynkiewicza od placu Zawiszy na jakiejś furmance [podwiózł] ze względu na dziecko (i widzieli, jak wyglądam). To już było dla mnie bardzo dużo. Nawet chyba dalej, chyba do Emilii Plater. Wiem, że Emilii Plater doszłam do Wspólnej, do wujka. A tam wujka już nie ma, remont tego mieszkania. Pytam: „Gdzie pan Ciesielski?”. – „My nie wiemy”. Schodzę do pani Wikci, ona mówi: „Proszę pani, przyjechał brat i pojechali na Ziemie Odzyskane pod Szczecin”. – „A Maciek?” –„Proszę pani, Maćka widziałam dwa czy trzy razy. On mieszka gdzieś na Hożej u kolegi, rodzice tego kolegi wrócili. Ale gdzie, to nie wiem. Pani Alicjo, mogę przenocować tylko małego, bo rodzina mi się zjechała, nawet nie mam gdzie spać, na fotelu śpię. Chyba, że pani posiedzi”. − „Wie pani, postaram się wobec tego do Grabowa”. Przeliczyłam się trochę, bo to już była godzina ósma wieczorem, ciemno. Doszłam do Marszałkowskiej. Góry, doły i furmanki jedna za drugą, z konikami i z tyłu latareczki, żeby widocznie furmanka na furmankę [nie wpadały]… Niektóre obładowane po pierwsze piętro, niektóre puste. Myślę sobie: „Przenocuję w kościele na placu Zbawiciela”. Doszłam do placu Zbawiciela, ale już ledwo szłam. Mówię: „Muszę tu przenocować”. Klamka dosyć wysoko, ale nie od strony placu, tylko już od strony Marszałkowskiej. Zamknięte, a z dołu głos: „Niech pani siada obok mnie z dzieckiem, przytulimy się i tak noc prześpimy. Kościół jest zamknięty. Wie pani, co by się stało w tym kościele? Przecież tu by pół Warszawy było”. Boże święty, gdzie ja pójdę, gdzie z tym dzieckiem przenocuję? Przecież nie będę nocowała na tych schodkach! Nawet nie wiedziałam, że tam ktoś jest, bo ciemno. Tylko te skrzypiące wozy, stukot. Na Marszałkowskiej za placem Zbawiciela już nie było tych gór. Przede wszystkim nie była już spalona ta część Marszałkowskiej. Nie wiem, dlaczego tam takie góry, doły były. Może dlatego że okopy były? Nie wiem. Stoję dzieckiem i myślę sobie: „Gdzie tu przenocować? Najbliższy jest dawniejszy dworzec małej ciuchci, która jeździła Puławską do Piaseczna, może tam? Ale czy dojdę?”. Tak stoję i raptem słyszę: „Ala, czy to ty?”. Nie wiem, czy to do mnie, ale mówię: „Tak, to ja”. Słyszę, jak moja koleżanka szkolna, a bratowa mojego męża, mówi: „Zbyszek, furmankę na bok, bo Ala z Andrzejem tu jest. Furmankę na bok, zatrzymaj się, wyjedź”. No, jak już to słyszę i widzę, jak ona zeskakuje… On wyjechał z szeregu furmanek na boczek, ona wyskakuje i mówi: „Gdzie jesteś?”. Ciemno, a tłum ludzi. Zobaczyła mnie, jak już podeszła. Jak się ucałowałyśmy, jak chwyciła Andrzejka na rękę! Mówię: „Zosiu, skąd ty wiedziałaś, że to ja?”. – „Nie wiem, tak mi się wydawało. Spojrzałam i tak mi się wydawało, że ciebie widzę”. Zabrali mnie do siebie.
Dojechaliśmy do Pyr. W Pyrach była jej matka, ojciec. Oni z Warszawy wyszli, tam mieli rodzinę, dostali dwa pokoje z kuchnią i tam mieszkali. Przyjechali na Ogrodową zobaczyć, czy coś się uratowało, ale nic, wszystko skradzione już było. Wracali i mnie zobaczyli. Pani Rutkowska, ukochana osoba, mało jest takich osób, natychmiast: balia, woda. Najpierw Andrzejek był wykąpany. W koszuli Zbyszka ucięła rękawy, włożyła na dziecko, bo przecież nie mógł spać nago. Położyła go do białej, pachnącej pościeli. Potem ze mną to samo. Dostałam po nich jakąś koszulę nocną i tej nocy przespałam wreszcie jak człowiek, w czystej, pachnącej [pościeli]. Byłam wykąpana i było jedzenie, kolacja. Znowu odetchnęłam, bo wiem, że jestem już u swoich. Czułam się bardzo źle, nogi miałam popuchnięte, całe we wrzodach. Na drugi dzień pani Rutkowska pobiegła do lekarza. Lekarz przyszedł i mówi: „Nie mamy nic”. [Pobierali] mi krew z żyły i robili mi zastrzyki [domięśniowe] z krwi. Troszkę to pomogło na te wrzody.
Ale nieszczęście: po trzech dniach Andrzejek dostaje krwawej dyzenterii. Lekarz rozkłada ręce, nie ma żadnych środków. Pani Rutkowska mówi: „Ala, zastosuję to, co dawniej stosowano na wsiach i to, co myśmy stosowali”. Już nie pamiętam, czy tarte jabłko, czy tarta marchew. Nic nie je, załatwia się krwią, dostaje do jedzenia tylko to i gorącą wodę. To jest wszystko, co on je. [Pani Rutkowska] mówi mi: „Nie dostanie tego, umrze, a dostanie, zobaczymy”. Czekamy, co będzie z dzieckiem. Andrzejek jest coraz chudszy, wymiotuje, nie może jeść, temperatura. Tragedia. Po czterech dniach zaczyna normalnie się załatwiać, nie ma krwi. Pani Rutkowska mówi: „Ala, uklęknij i zmów litanię! Wszystko będzie dobrze”. Rzeczywiście, po kilku dniach Andrzej wrócił do siebie. Oczywiście dostawał później tylko kleiki. Prawdopodobnie zaszkodziło mu to jedzonko na stacjach i tam może złapał [taką bakrerię], nie wiem. Ponieważ moja siostra, mając cztery latka, w dwudziestych latach, kiedy byli bolszewicy pod Warszawą, zmarła na krwawą dyzenterię, więc już straszne myśli mi przychodziły do głowy.
Kontynuacja nagrania przeprowadzona 14 czerwca 2012 roku w Warszawie
Pani Rutkowska była cudowną kobietą, która zaopiekowała się mną i Andrzejkiem, który, jak mówiłam, ciężko chorował. Andrzej wyzdrowiał. Też chorowałam, ale też doszłam do siebie i po pewnym czasie, po takich rodzinnych dniach, gdzie sobie wszystko opowiadałyśmy, bośmy się przecież nie widziały chyba od powstania w getcie…
Oni mieszkali w getcie, ale nie dlatego, że byli Żydami, tylko tam była (jak wspomniałam) fabryka, w której pan Rutkowski pracował, którą Niemcy zabrali, ale pozostawili pracowników. Oni mieli przepustki, mieszkali tam. Czasami na przepustkę Zosi Rutkowskiej wchodziłam, żeby coś kupić z materiałów, bo w Warszawie było szalenie trudno, a w dzielnicy żydowskiej były bardzo duże magazyny. Żydzi zajmowali się handlem materiałami i tam można było dostać coś, czego nie można było dostać w naszej dzielnicy.
Oni przeszli Powstanie w innym miejscu, ja w innym. Nasze wspomnienia do późnej nocy wspominaliśmy. Tam fizycznie i psychicznie wypoczęłam. Po jakimś miesiącu zjawiła się moja ciocia, u której byłam w Zalesiu (bo dowiedziała się, że jestem u państwa Rutkowskich w Pyrach) z propozycją, czy bym poszła do pracy, bo jej mąż ze swoim bratem, który mieszkał w Kielcach, kupili jeden czy dwa autobusy i postanowili uruchomić linię autobusową Kielce-Warszawa. Oczywiści tą propozycję przyjęłam z wielką radością, ponieważ już wypoczęłam po moich przeżyciach, a nikt nie pracował u państwa Rutkowskich, wszyscy byli na garnuszku młodych, to znaczy Zosi, która gdzieś poszła do pracy na wieś. Umówiłam się z ciocią, że wujek po mnie przyjedzie i pojedziemy. W ciągu tygodnia pożegnałam się z Andrzejkiem i umówiłyśmy się, że kiedy przyjadę (miałam być konduktorką) do Warszawy, to Zosia z Andrzejkiem przyjdzie na ostatnią stację, która była przed hotelem „Polonia” w Alejach Jerozolimskich. No i pojechałam z wujkiem. To była albo połowa października, albo już pod koniec października. Dostałam trochę odzieży, dostałam wreszcie damskie buty. Jako tako musiałam wyglądać, chociaż mi powiedziano, że nie muszę, bo i tak dostanę mundur konduktora.
Nie, dostałam od znajomych różnych w Pyrach, żebym wreszcie jakoś wyglądała. Tam miałam dostać całe wyposażenie, ale buty nie, tylko spódniczka granatowa, jakiś mundur chyba i czapka z daszkiem. Tym bardziej że mi bardzo dobrze było w czapce z daszkiem, to się wcale tym nie martwiłam. Pojechaliśmy, ciocia pojechała też z nami. Tam było wielkie przyjęcie. Kielce nie były zniszczone. Czy to było mieszkanie pana Bronisława, czyli brata wujka, czy to było jakieś inne? Było strasznie dużo osób, których w ogóle nie znałam. Zresztą brata wujka też słabo znałam, bo nie bywałam nigdy na żadnych przyjęciach jako dziecko czy młoda osoba. Na takich przyjęciach się nie bywało, czasami on u nas bywał i stąd go może znałam. Tak że byłam wśród obcych ludzi zupełnie. Było bardzo dużo, z piętnaście osób, długi stół zastawiony, jakieś kaszanki, jakieś wyroby prosto dosłownie z garmażerii czy może bezpośrednio od kogoś, kto to produkował. W każdym razie zupełnie nie brałam udziału w tym wszystkim. Oni pili, jakieś pieśni śpiewali, a ja tylko siedziałam przy stole i myślałam o Andrzeju, o tym, żeby mama przyjechała, bo czułam się tutaj bardzo obco. W pewnym momencie, tak siedząc… Stół był przez pokój rozstawiony i kawałek nawet było w drugim pokoju. Siedziałam przy drzwiach, które prowadziły do przedpokoju i do kuchni. W pewnym momencie zdawało mi się, że ktoś stuka (nie dzwoni). Pomoc domowa otworzyła drzwi i zdawało mi się, że ktoś pyta o panią Nowakowską. To nie dawało mi spokoju. Potem usłyszałam zamknięcie drzwi. Mówię: „Nie, pójdę i dowiem się, o kogo chodziło”. Wychodzę i ta młoda dziewczyna, która tam posługiwała, mówi: „A, o jakąś tam Nowakowską pytali”. − „Boże święty!”. Doleciałam do drzwi, otwieram i mówię: „Jestem!”. Na półpiętrze, widzę, stoi mój brat, Brauliński, czyli [syn] mojej mamy z drugiego małżeństwa. Beret andersowski, garnitur taki trochę wojskowy, ale nie całkowicie i na to kamizelka bez rękawów, jak nosili oficerowie angielscy. Na wierzchu skóra, a pod spodem czy to gruby flausz, czy cieniutka wełenka. W każdym razie, Boże pożal się. Patrzę na niego, on spojrzał: „No, co się ukrywasz? Mama przyjechała i przyjechałem po ciebie, zabrać ciebie”. − „Chodź na górę, wszystko mi powiedz”. Przyszedł, cisza nastąpiła, bo wchodzi w berecie, Poland napisane [na rękawie], bardzo przystojny w tym stroju. Oczywiście wyjmuje camele, częstuje, więc wszyscy, jeden przez drugiego, panowie i panie paliły. Jedną paczkę, drugą porozkładał na stole i zaczyna opowiadać, że właśnie mama wróciła [z obozu].
Mamę przez granicę ktoś [przeprowadził], jest jakiś facet, który przeprowadza osoby. Musiałaby mieć jakieś specjalne zezwolenie przez Niemcy, przez Czechosłowację i tu przez granicę. Ktoś ją przeprowadził. ona oczywiście przyjechała do swojego mieszkania na Nowogrodzką, ale na Nowogrodzkiej dozorca mówi: „Pani Braulińska, niech pani nie wchodzi na górę, bo tam mieszka chyba z pięćdziesiąt osób. Niech pani tam nie wchodzi”. Ale moja mama oczywiście weszła, zobaczyła, co się dzieje. Potem, drugi raz, już była ze mną. [Potem], idzie na Wspólną. Ale wiedziała już przecież, że na Wspólnej front jest spalony, bo stamtąd poszła do niewoli. Zostawiła swoje mieszkanie, które wynajmowała i w którym zresztą potem mieszkałam. Myślała, że może jest wujek. Dowiedziała się, że brat wyjechał gdzieś na Ziemie Odzyskane, podobno pod Szczecin pojechał, a ja jestem gdzieś pod Warszawą. Myślała, że jestem w Zalesiu u ciotki, ale nigdy nie przypuszczała, że w Pyrach. Dowiedziała się, że syn jest u kolegi na Hożej, róg Hożej i Poznańskiej. Wiedziała, że tam jest jego kolega i tam poszła. Oczywiście potem pojechali wszyscy do Pyr i tam się wszystkiego dowiedziała już dokładnie. Natychmiast Maćka przysłała po mnie.
Rozmowa trwała do godziny piątej rano. O piątej rano autobus ruszył, ale już beze mnie. Trzeba było kogoś na moje miejsce, jakaś pani zdecydowała się raz pojechać, a ja jechałam już jako pasażerka. Tak że nie dane mi było założyć tego munduru ani torby, a uczono mnie, ile jaki bilet będzie kosztował. Z tym że droga była dosyć [trudna]… To nie nasz autobus, to taki, jak dawniej były między miasteczkami, pekaowskie, starej daty autobusy trzęsące się i bardzo niewygodne, z niewygodnymi miejscami. Tego typu autobus, nie autobus dzisiejszy. Trzeba było zachować pewną ostrożność, bo (tylko nie pamiętam miejscowości) były lasy, gdzie były nie tylko nasza partyzantka, ale było bardzo dużo ukraińsko-żydowskiej, które się między sobą biły, nie ujawniały się. Bardzo często napadano na tego typu transporty, bo musieli z czegoś żyć i obchodzono się bardzo brzydko z pasażerami. Czasami ich okradziono i puszczano, a czasami do lasu. Ale jakoś droga przeszła pomyślnie, przyjechaliśmy.
Mama zabrała oczywiście Andrzejka. Niestety, już mieszkanie było zajęte, pani właścicielka mieszkania wynajęła komuś, a mamie przydzielono pokój. Kolega Maćka mieszkał na Wspólnej 73, prawie przy Emilii Plater i tam na parterze mamie dał jeden pokój, bo rodzice wyjechali do Olsztyna, prawdopodobnie chcieli się tam przesiedlić. Ja z mamą i z małym. Mieszkanko nieduże, na parterze, ciemne, kuchnia i pokój, drugi pokój zamknięty. On powiedział: „Pani tutaj będzie mieszkała, rodzice wrócą za jakieś dwa, trzy miesiące, to się przez ten czas coś znajdzie”. Mama przywiozła walizki pięknych rzeczy z Belgii, dla mnie sukienki, ale butów nie… To były sukienki nie do noszenia wśród tych ruin. Ale się cieszyłam ze wszystkiego, tylko myślałam, jak tu poprzerabiać, żeby można było w tych ruinach to nosić. Siedziałyśmy, rozmawiałyśmy, mama mi opowiadała cały czas o przebiegu Powstania, o tym, że przysłała do mnie łączniczki, które przyszły w dwie godziny czy w dwa dni (już nie pamiętam) po moim wyjściu z Warszawy. Odpowiedziałam mamie, że bym do Śródmieścia nie przyszła, bo nie weszłabym [do kanału], bo trzeba było przejść kanałami. O tym, żeby przejść kanałami, w ogóle nie było mowy, za żadne skarby bym nie przeszła, bo mam tę chorobę, że nawet windą nie bardzo mogę jechać, a co dopiero tam, gdzie szczury, nieczystości, ciemno. Nie, to w ogóle nie dla mnie, wolałabym paść z głodu niż tam przechodzić. Ale mama myślała, że mimo wszystko uda się mnie ściągnąć do niej. Tak rozmawiałyśmy. Co by z tego [było], gdybym tam [poszła]? Już Powstańcy byli traktowani jak jeńcy, więc do żadnych obozów by mnie nie [wysłano], tylko do jakiejś Niemki na roboty. Tak opowiadałyśmy, mama mi opowiadała swoje przeżycia. Było zimno trochę. Była do ogrzewania taka śmieszna maszynka, były druty na wierzchu i one się paliły. W pewnym momencie ktoś otwiera drzwi. To była godzina już dobrze po dwunastej w nocy, a my w jednym łóżku wszyscy. Andrzejek już spał, mama siedziała, a leżałam. W pewnym momencie słychać buciory, drzwi się otwierają i ku naszemu przerażeniu wchodzi wojskowy w wysokiej czapie, w niebieskim mundurze. Okazało się, że to Gruzin. Nic nie powiedział, tylko przeszedł, otworzył swoje drzwi i [zniknął]. Mama zgasiła natychmiast piecyk, bo nie wiedziała, czy można, czy nie można. Niektóre mieszkania miały już prąd doprowadzony. Niedaleko, na rogu Chałubińskiego i alei Niepodległości (nie wiem, co tam było przed wojną) w tym budynku mieściło się wojsko. [Jakiś urząd, w którym pracował ten wojskowy] […] W każdym razie myśmy się tak przeraziły, że w ogóle nie mogłyśmy spać. Usnęłam, bo byłam zmęczona, ale raniutko mama mnie obudziła i mówi, że musimy iść, dowiedzieć się, co się dzieje, o co tu chodzi, dlaczego ten chłopak nam nie powiedział. Okazało się, że to Gruzin. Ci oficerowie w domach, które były do zamieszkania, gdzie były okna, drzwi i nie były zniszczone, brali mieszkania. Ale nie sami, tu byli właściciele, ci rodzice. Po prostu wynajęli. Chłopak powiedział, że on tutaj mieszka i żeby się nie przejmować, bo to jest Gruzin, to jest bardzo dobry człowiek. Ale to było niemożliwe, tak że musiałyśmy poszukać sobie innego mieszkania. Wtedy mama poszła [do urzędu] (to było na ulicy Żurawiej), [...] że ma mieszkanie, ale mieszkanie jest zajęte, czy mogą nam coś dać. Powiedziano nam, żebyśmy poszły i porozmawiały z tymi, co zajęli. Myśmy poszły. Wprawdzie dozorca ciągle mówił, żeby nie. Jeszcze była mamy wizytówka, bo dawniej było tak, że na tabliczkach [...] imię i nazwisko było na drzwiach. Oni tego nie zdjęli. Mama mieszkała na trzecim piętrze i w salonie, gdzie był wykusz (ten dom stoi do dzisiejszego dnia), była rura przeciągnięta, wystająca. Mama spojrzała. Okna tego salonu i wykuszu były z szybek, duże. Wielkie mieszkanie, miało cztery metry wysokości. Szyby były, jak są nieraz duże szyby, z małych okienek. Rura wystająca i dym. Mama mówi: „Boże święty!”. Podłoga była z drewna różnokolorowego, jak dywan. Dozorca nam powiedział: „Proszę pani, tam już podłóg nie ma, oni już klepkami [palą]”. Mama mówi: „Przecież tyle jest w piwnicach”. – „No tak, po co do piwnic, kiedy można wyjmować klepki?”. Nie wiem, jak jest teraz, ale dawniej była podłoga z desek, a potem na tą podłogę z desek dopiero kładło się drugą podłogę. Mój syn to zna, ja też pamiętałam, ale zapomniałam już. Wiedziałam, jak to się wszystko nazywa. Weszłyśmy, winda była nieczynna. Mama zadzwoniła. Wyszła dosyć tęgawa pani i pod boki się wzięła. Mama mówi: „Dzień dobry pani, jestem właścicielką”. Źle powiedziała, bo ona powiedziała: „Właścicielami to my jesteśmy teraz, a wy burżuje będziecie mieszkać…”. Nazwała bardzo brzydko, w wychodkach, coś takiego. Jak puściła wiązankę! Mama mówi: „Chciałam się zapytać tylko, czy pani się dobrze tu mieszka” Ona oczywiście na to nie odpowiedziała, tylko tą swoją wiązankę [wykrzyczała]. A dozorca już stał na półpiętrze w razie czego, żeby bronić. Mówię: „Mama, chodź, nie opowiadaj”. – „Ale dlaczego? Chcę jej życzyć szczęścia, powodzenia tutaj”. Ale to nie dochodziło, ona puszczała [wiązankę] ze złości, że oni mieszkali w nędzy, a tutaj w takich mieszkaniach… I tak dalej. Mama wobec tego powiedziała: „To życzę powodzenia, szczęścia. Do widzenia”. Wróciłyśmy. To był 1945 rok.
Powiedziano nam, że możemy dostać tam pokój. Oni mogą tak zadziałać, ale czy nam się spodoba? Dostaniemy tylko jeden pokój, dziesięć metrów na osobę. Nas jest trójka, to dostaniemy trzydziestometrowy. To byłby stołowy pokój (bo sypialnia miała dwadzieścia kilka) albo mniejsza sypialnia, która była od ulicy z balkonem. Do niej się wchodziło przez salon. Potem była łazienka. Stołowy pokój był przechodni. Albo mały gabinecik, on miał szesnaście metrów. Mama nawet by się zgodziła na te szesnaście metrów, gdyby byli inni sąsiedzi. Zresztą powiedzieli: „Pani nie da rady tutaj, oni po prostu – swoimi słowami powiedział, brzydkie słowo − zgnoją”. Pytałyśmy, czy możemy dostać jakiś pokój. „A, to trzeba się zapisać”. Mama się zapisała i potem szukała. Pojechałyśmy do Pyr, wynajęłyśmy tam pokój i z Pyr mama dopiero szukała swoich znajomych. Jakoś pomaleńku, to u jednych, to u drugich… Potem znalazłam pracę, ale to już jest zupełnie inny temat.
Moja pierwsza praca po wojnie to było Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Wydział Konsularny. W Ministerstwie Spraw Zagranicznych wtedy brano urzędników sprzed wojny, więc był dyrektor Gubrynowicz, który był przed wojną dyplomatą. Było bardzo dużo dyplomatów przedwojennych, dokąd nie wykształcono swoich. Moja mama miała bardzo duże znajomości, tak że przy tych znajomościach przeszłam lekkie szkolenie, bo w życiu nie pracowałam. Wyjechałam do Pragi czeskiej.
W 1946. Tam był wtedy ambasador Wierbłowski, ale właśnie kończył swoje urzędowanie. Przyjechałam, jak jego żegnano. Wracał do Polski, a ja przyjechałam jako maszynistka Wydziału Prasowego. Kierownikiem działu prasowego był doktor Majen, bardzo inteligentny, bardzo miły pan, Żyd. Radcą ambasady był radca Staniewicz, przed wojną konsul w Królewcu, który uczył wszystkich dyplomacji. To jest zupełnie inna forma zachowań, inna forma rozmowy nawet. Byłam tylko zwykłą maszynistką (Bogu dziękowałam, że się nauczyłam pisać na maszynie) i w dziale prasowym pracowałam. Całym działem prasowym [kierował] doktor Majen z bardzo miłą żoną, która była na bardzo wysokim poziomie. Trzeba przyznać, że w tych pierwszych dniach (później nie wiem, bo później już nie pracowałam) na stanowiskach tych byli bardzo inteligentni, wykształceni, ale przeważnie Żydzi. Moim przełożonym bezpośrednim był Antoni, Antek, bośmy po imieniu sobie później mówili. Polskie nazwisko miał, nie pamiętam. Jeszcze niedawno od jego córki dostałam… W Pradze się dwie córki jego urodziły. Też był Żydem z Polski, wojskowym w Armii Andersa. Wyszedł z wojskiem Andersa, jak Sikorski załatwił ze Stalinem. W Palestynie ożenił się, został. Bardzo dużo osób zostało w Palestynie, bo przez Palestynę przechodzili. Ożenił się oczywiście z Żydówką, wydawało się, że dużo starszą od niego, takie robiła wrażenie. Zaprzyjaźniłam się z nimi. Był to bardzo miły pan, bardzo kochał Polskę, powiedziałabym, że nawet patriota, który czasami, jak jakiś Żyd coś mówił, mówił: „A to parch!”. Nie był wychrzczony, ale naprawdę odnosił się do Polaków… Był tam jeszcze jeden Żyd, Polak dla niego to było coś takiego… Tam przeszłam 1947 rok, kiedy był przewrót w Czechosłowacji i w 1948 roku wróciłam do Polski. Bardzo tam chorowałam zresztą. Tutaj poznałam swojego przyszłego męża, wyszłam za mąż. Praca się skończyła, drugie dziecko. No i tak pomału to wszystko.
Biedak, jak nas pożegnał wtedy i powiedział do mojej mamy: „Dziecinko, zobaczymy się niedługo”, to były jego ostatnie słowa. Potem nie miałyśmy o nim żadnej wiadomości. Do Równego mama pojechała, tam oficerowie chodzili już bez [pasów, koalicyjek]. Jak bolszewicy weszli, to weszli jako przyjaciele, oswobodzić nas od Niemców. Dlatego na początku mama dostała emeryturę i dlatego wtedy ten wojskowy ujął się za [oficerem], jak Żyd uderzył go i zrzucił mu czapkę. Byłam zszokowana, mama mówi: „Zobaczysz, co będzie później”. Myśmy przede wszystkim chciały wrócić do Warszawy, bo tam już nie się czułyśmy dobrze. O godzinie czwartej czy nawet trzeciej, bo w Rosji jest o dwie godziny… U nas przed wojną nie zmieniało się, teraz się zmienia czas zimowy i czas letni. Przed wojną tego nie było. Dla mnie to była jakaś nowość, bo w nocy na ulicach grano, gadano przez megafony. Chciałyśmy jak najszybciej wrócić do Warszawy. Jak wróciłyśmy do Warszawy, to mama dopiero dostała wiadomość, pod koniec października. Najpierw przyjechała siostra ze szpitala i powiedziała, że Kazek stworzył grupę [z rozproszonych żołnierzy]. Jak weszło wojsko bolszewickie, to się mętlik zrobił tragiczny. Z tych wszystkich żołnierzy, oficerów, stworzył grupę i walczył przeciwko [Rosji], bo był w tamtych stronach. Już Niemcy się zatrzymali w pewnym miejscu, zresztą to było uzgodnione wszystko. Tam został bardzo ciężko ranny w brzuch i w Kowlu leżał w szpitalu. Przyjechali [Sowieci] któregoś dnia i wszystkich oficerów zabrano. Lekarze mówili, że [ranny] w brzuch, że nie może, specjalnie leży na pasach. Nie, za nogi i dziesięć kilometrów od Kowla [ich zastrzelono]. Dowiedziała się od siostry [tyle], że zabrali. Kilka dni później przyjechał porucznik, lekarz, który był jako cywilny (on był wojskowym, był porucznikiem, ale przebrał się po prostu, zrzucił mundur i leczył później [jako cywil], jak zobaczył, co się dzieje). Tak zresztą, jak i mój mąż. Też był na froncie na wschodzie. Jak bolszewicy weszli, to zdjął mundur i szybciutko przedarł się do Warszawy, bo wiedział, co będzie. Ten opowiedział to samo, tylko że powiedział, że pod Kowlem był wykopany olbrzymi rów i wszystkich wojskowych i nie wojskowych do tego rowu po prostu wrzucano. Jak ktoś był nieumierający, to mu kulkę. Wapnem [ciała] zasypywano, potem ziemia, a potem jakieś krzaczki. Śladu popiołu nie ma. Mówił, że jest kilka takich miejsc, o czym on wiedział, ale [...] dokładnie nie wie. Być może, że ludność pod Kowlem się orientowała, ci chłopi, którzy tam mieszkają. Mama dwukrotnie starała się przejść przez Bug, to trzeba było przez Sadowne, ale nie udało się to. Nawet był taki pan, [który przewoził przez Bug], charakterystyczne nazwisko miał. Nawet niedawno czytałam w gazecie [wiadomości ze] Stanów Zjednoczonych, to nazwisko przeczytałam, więc chyba to jest jakaś rodzina, bo to rzadko spotykane nazwisko. Nie mogę teraz powiedzieć, bo nie pamiętam. Widzę to nazwisko, ale nie potrafię wypowiedzieć.
[…] mój brat przyrodni Brauliński… Nasze drogi się rozeszły. Wpadł w towarzystwo [komunistów], ożenił się z osobą, która była córką starego komunisty, i poszedł w tym kierunku. Jest grób na cmentarzu wojskowym: kapitan Kazimierz Brauliński, że zginął w 1939 roku. A ja z mamą na naszym grobie rodzinnym napisałyśmy: kapitan dyplomowany Wojsk Polskich, legionista, odznaczony orderem Virtuti Militari, dwukrotnie Krzyżem Walecznych, zamordowany przez bolszewików pod Kowlem. Boże, jak on to zobaczył! Co to było, Boże święty! Mówimy: „Maćku, masz grób swojego ojca [prawdziwy], a nie zwykły grobek: kapitan, zginął i koniec. [Ani słowa gdzie i dlaczego]. A tutaj to przynajmniej jest to, co było. Wszystko jest, że był odznaczony Virtuti Militari”. Dyplomowani oficerowie nosili na kołnierzach małe orzełki, oficerowie, którzy pokończyli Wyższą Szkołę Wojenną. [...] To był legionista, przez niego byłam dwukrotnie u marszałka. Kochał marszałka nieprzytomnie. Mógł uciec, może słowo okropne, bo rząd nie uciekał, źle powiedziałam, rząd musiał. Mógł po prostu opuścić Polskę, bośmy jechali w tej samej kolumnie. Ale o ile rząd pojechał na Zaleszczyki, to on, jak był skręt na Dubno (pamiętam jak dzisiaj, Dubno, dużymi literami na takim ramieniu, które trochę opadło), kazał kierowcy, który zresztą nam dał ten samochód, tatrę, skręcić. Powiedział: „Nie [wyjeżdżam], jestem żołnierzem [i zostaję w kraju]”. I tak to się zakończyło. Jest tak, że w rodzinie jest różnie.
Nie drugi mąż zrzucił, pierwszy. Dokładnie nie wiem, tylko wiem, bo był kawalerem wtedy. Wyszłam za niego za mąż w 1941 roku, a wojna w 1939 się skończyła, więc tylko opowiadał. Był zmobilizowany i walczył na wschodzie. Jak wojna się zakończyła, to po prostu zrzucił mundur, bo jak weszli bolszewicy, to później wojskowych zabierano i wysyłano na wschód. To właśnie ci, którzy przyszli nam pomóc walczyć przeciwko Hitlerowi. Przecież to wszystko jedna wielka bujda, o czym zwykli ludzie nie wiedzieli. Po prostu zrzucił mundur, przedarł się. Nie umiem opowiedzieć, co się wtedy działo. Tłumy żołnierzy już były bez karabinów, bez pasów. Jedni szli w jedną stronę, drudzy w drugą. Jedni wracają, drudzy idą w tamtą stronę. Pytają się: „Dlaczego wy stamtąd?” – „Bo tam nie możemy, idziemy tu”. – „Nie chodźcie tam, bo tam są wojska”. To wszystko było dosłownie straszne. Człowiek patrzył na tych bidaków, nikt nic nie wiedział, o co chodzi, nikt nic nie wiedział, gdzie, co, w którą stronę ma iść. Myśmy wracały z mamą pod koniec września, początek października. To, co po drodze widziałam, to nie było w czasie działań wojennych. Po prostu zrzucił mundur, wyłamał się z szeregów i czym prędzej wrócił do Warszawy. W Warszawie u rodziny był, bo o pracy nie było mowy. Wszyscy Polacy zapisywali się do organizacji, tylko zależy, gdzie w danym miejscu jaka organizacja była i jakie było nastawienie.
Mnie jest trudno powiedzieć, dlatego że byłam krótko. Początek Powstania na Mokotowie był dosłownie wspaniały. Ta część, bo niecały Mokotów. Mówię o ulicy Odyńca, gdzieś od ulicy Wiktorskiej. Natomiast od Rakowieckiej, gdzie były koszary niemieckie (te pierwsze ulice, które odchodziły od Rakowieckiej, jak Sandomierska, Wiśniowa, następne), to tam od razu ludzi pierwszego, drugiego, trzeciego dnia wyrzucano z mieszkań i na Zieleniak. Dopiero stamtąd na Pruszków, a z Pruszkowa dalej. Mówię o cywilach, o tych, których brano z domów. Natomiast żołnierze to [dla nich] na początku byli bandyci. Dopiero później, gdzieś w połowie września, Powstańcy byli zaliczani do wojska. A tak to mówili Polnische Banditen. Pamiętam, jak wyszłam już z Warszawy, a potem powiedziano, że można iść do Warszawy. Chciałam iść do mieszkania, wziąć trochę rzeczy. Naprzeciwko szli Niemcy i mówili, żeby się cofnąć, bo Polnische Banditen ze Śródmieścia przyszli na Mokotów i [oni] muszą ich wyłapać.
Nie. W ogóle z mieszkania absolutnie nic nie uratowałam, tylko tych fotografii trochę z szafy. Sąsiedzi mi mówili, że w kuchni i przedpokoju były meble i nawet był fotel, który mój mąż sam robił. Chciałam go wziąć. Był ohydny, bo nie lubię nowoczesnych mebli, tylko starocie, a to był taki ultranowoczesny, składający się z jakichś płyt, ale w przedpokoju mógł stać.
Według mnie tak, bo jestem inaczej wychowana. Absolutnie słusznie. Ktoś powie, że nie, bo ginęli. My byliśmy tak wychowani, młodzież była tak wychowana. W ogóle człowiek się nie zastanawiałby nad tym, czy słusznie, niesłusznie. Z tym że część osób (ale nie my, prości żołnierze, nie dzieci, które brały w tym udział, tylko może ci wyżsi) liczyli na pomoc wojsk radzieckich, które szły intensywnie. Przecież cały lipiec byłam w Zalesiu, tośmy okopy kopali, Niemcy okopy kopali i słychać było armatnie strzały, bo oni nad Pilicą byli, przy Wildze. Zapomniałam, jak się nazywał ten [przyczółek] przy Wiśle, gdzie były walki toczone. Może liczyli, że oni przyjdą i nam trochę pomogą, a jeżeli nawet nie pomogą bezpośrednio w Warszawie, to przynajmniej Niemców wypchną dalej. A tymczasem oni stanęli i czekali, aż Niemcy wyrżną wszystkich, spalą Warszawę i wtedy dopiero przeszli. A przecież na Pradze już byli. Polski generał Berling wysłał swoich żołnierzy w czasie Powstania na Czerniaków, pomoc na Powiśle, dwie czy trzy, cztery łodzie i to wszystko zostało natychmiast wystrzelane, a Berling musiał odejść. Mogli nam pomóc i Warszawa by nie była tak zniszczona. Ale wiadomo, jak było…