Witold Kruczek-Abuładze „Kruk”
Nazywam się Kruczek, na imię mam Witold. Do swojego nazwiska czasami dołączam nazwisko mojej matki: Abuładze. Urodziłem się we wschodniej Turcji, na obszarze, który w zasadzie należał zawsze do Gruzji. Został przyłączony do Gruzji chyba na parę miesięcy przed moim urodzeniem. Chodziłem do szkoły [w Artwinie i] w Konstantynopolu. Wówczas nazywał się Konstantynopol, [dawniej Bizancjum], dzisiaj nazywa się Istambuł. Do Polski przyjechaliśmy około 1931 roku.
- Pamięta pan może coś ze swojego dzieciństwa ?
Oczywiście, że tak.
- Może nam pan to przybliżyć?
Mieszkałem w górach, bardzo wysoko. To był żleb, którym płynie rzeka Czoroch, po gruzińsku Taoskari. Są to bardzo stare ziemie gruzińskie. Tam są duże pokłady miedzi i manganu. Mój ojciec był inżynierem górniczym i stąd myśmy się tam znaleźli. Ojciec był członkiem SDKPiL i brał udział w rewolucji w 1905 roku. Musiał uciekać z Polski przed carskimi prześladowaniami. W ten sposób znalazł się w Gruzji i tam się ożenił.
- Pana mama była z pochodzenia Gruzinką?
Tak, moja mama była rodowita Gruzinką, z dosyć starej rodziny gruzińskiej, częściowo spokrewnionej z Grekami.
- Jeździł pan do Konstantynopolu?
Sytuacja wyglądała w taki sposób, że w połowie lat dwudziestych Kemal Pasza, który był prezydentem Turcji, znacjonalizował wszystkie przedsiębiorstwa zachodnie. Turcja była opanowana gospodarczo przez różne zachodnie koncerny, które wykorzystywały wszelkie złoża. Tam pracowało wiele firm angielskich, niemieckich, francuskich, amerykańskich. To wszystko zostało znacjonalizowane i w ten sposób ojciec stracił pracę. Przenieśliśmy się do Konstantynopola, gdzie zacząłem chodzić do podstawówki przy liceum francuskim.
- W jakim języku była nauka?
Nie znałem w ogóle języka polskiego. Rozmawialiśmy w domu początkowo po gruzińsku, potem moja babka wyjechała, to rozmawialiśmy po rosyjsku. Ojciec dobrze po gruzińsku nie rozumiał. Uczyłem się w szkole tureckiej i rozmawiałem też po turecku, tak jak może rozmawiać chłopiec paroletni. W Istambule jeszcze musiałem się zacząć uczyć francuskiego. Ojciec chciał koniecznie wrócić do Polski. Znalazł pracę w Afryce, w Kongo. Myślę, że złoża miedzi, które w Kongo zostały odkryte i są eksploatowane, to jest też ręka mojego ojca, bo on tych właśnie złóż poszukiwał. Mam zresztą dokumenty na to. Niestety, w roku 1931 kryzys spowodował, że ojciec stracił pracę, a myśmy zostali wysłani przez ojca do Polski.
- Czyli państwo nie pojechali do Afryki?
Nie. Myślę, że jest to zrozumiałe, bo w owym czasie praca w afrykańskim buszu to nie było to co dzisiaj. Była bardzo niebezpieczna i mało kto wracał stamtąd. Byle jakie skaleczenie mogło skończyć się śmiercią. On miał całą rodzinę w Polsce i chciał prawdopodobnie nas wychować w swojej ojczyźnie. Przyjechaliśmy [bez ojca] do Polski, do Warszawy. Początkowo było bardzo fajnie, bo ojciec bardzo dużo zarabiał w Afryce, ale kiedy wrócił stamtąd, nie mógł znaleźć w Polsce pracy i myśmy się znaleźli w straszliwej biedzie. Straciliśmy mieszkanie, meble, absolutnie wszystko.
- Gdzie państwo mieszkali po przyjeździe do Polski?
Na rogu Brackiej i Widok. Teraz też tam stoi budynek, ale [tamten] został w czasie Powstania zniszczony, jest drugi w tej chwili. Tam stał budynek pięciopiętrowy i myśmy tam mieli dosyć duże mieszkanie, ileś pokoi. Miałem bonę, była służąca. Na początku mieszkaliśmy nawet w pensjonacie pani Poniatowskiej na ulicy Widok. W tej chwili to jest rudera, bardzo stary dom, ale wtenczas to był dom pani Poniatowskiej, ona pochodziła z rodziny Poniatowskich. Dobrze ją pamiętam.
To była stateczna pani. Widywałem ją niezbyt często, była właścicielką tego wszystkiego. Myśmy się tułali po całej Polsce, ja byłem gdzie indziej, mama gdzie indziej, moja siostra gdzie indziej, ojciec też gdzie indziej. Po rodzinach byliśmy porozrzucani. W ten sposób nauczyłem się języka polskiego.
- Po jakich rodzinach byliście rozrzuceni?
W Warszawie mieszkał mój stryj, Sylwin Kruczek, który był fizykiem i nauczał w liceum Mickiewicza. Jakiś czas mieszkaliśmy u niego, potem mieszkaliśmy gdzieś na Wilanowskiej, w jakichś ruderach, a potem mnie wysłali do Płocka. W Płocku była moja ciotka, która była nauczycielką. Jej mąż – Kaliciński, był profesorem gimnazjum czy liceum, to była rodzina nauczycielska. Trochę się uczyłem w Płocku języka polskiego. Stamtąd mnie przerzucili do Sosnowca, bo w Sosnowcu miałem stryja, który był dyrektorem stalowni. Mój ojciec był inżynierem górniczym i nie mógł znaleźć w Polsce pracy z powodu kryzysu, ale także z tego powodu, że ciągnęła się za nim informacja dotycząca jego działalności jako członka SDKPiL. Nie był już potem w żadnej partii, bo przestał się zajmować polityką, niemniej jednak był znany. Wreszcie udało się mojemu stryjowi, który był w Sosnowcu (był legionistą, więc miał jakieś stosunki) urządzić mojego ojca w Częstochowie, w Izbie Skarbowej, co absolutnie nie odpowiadało mojemu ojcu. Pamiętam, że bardzo przeżywał, że musi siedzieć za okienkiem, jakimiś papierkami się zajmować. Był człowiekiem, który był przyzwyczajony do poszukiwań różnych i tak dalej. Tuż przed wojną sytuacja się polepszyła, dlatego że uruchomione zostały kopalnie rud żelaznych pod Częstochową, a dyrektorem przedsiębiorstwa Wspólnota Interesów Górniczo-Hutniczych był kolega mojego ojca i wychowanek mojej babci od strony ojca. Ojciec tam dostał pracę. Podejrzewam, że uruchomienie tej kopalni było związane z udziałami niemieckimi, bo Niemcy wiedzieli, że tak czy inaczej zajmą to wszystko, więc prawdopodobnie z tego powodu uruchomili to wszystko. Taka plotkę słyszałem. W każdym razie tuż przed wojną zaczęło nam się trochę lepiej powodzić.
Chodziłem do gimnazjum Sienkiewicza. Byłem opóźniony o trzy lata w stosunku do moich kolegów, ponieważ najpierw musiałem się nauczyć języka polskiego. Jak byłem w Turcji, to ukończyłem tam dwa czy trzy oddziały. Potrafiłem bardzo dobrze liczyć (do dzisiaj potrafię liczyć po turecku), natomiast nie znałem języka jak należy. Muszę powiedzieć , że w Polsce przedwojennej bardzo nie lubiano takich ludzi. Przeżyłem bardzo dużo nieprzyjemności. Nie chcę o tym opowiadać.
- Może pan nam to przybliży? To dosyć ciekawe.
Ciekawe to jest, ale niezbyt przyjemne. Byliśmy obcy po prostu, a ponadto często mnie brano za Żyda, co też powodowało różne draki. Zmieniałem ciągle szkołę z tego powodu, bo ciągle wchodziłem w jakieś awantury. Chodziłem chyba do ośmiu czy dziewięciu nawet szkół podstawowych w Polsce.
- Czy w życiu codziennym też były takie problemy, czy tylko w szkole?
Nasza rodzina nie była rodziną
stricte polską. Matka po polsku nie umiała ani słówka, do końca życia dobrze nie rozmawiała po polsku. Drugie to sytuacja, w której był mój ojciec, który nie mógł znaleźć stałej pracy w Polsce. Stale korespondował z różnymi firmami zagranicznymi. Obiecywali mu różne możliwości, ale to wszystko się przedłużało. Myśmy siedzieli właściwie cały czas na walizkach, licząc na to, że już niedługo stąd wyjedziemy. Moja osobista sytuacja była taka, że byłem przez kolegów traktowany jako ktoś obcy. Zresztą nie tylko wtenczas. Pamiętam, jak po wojnie byłem na studiach i w akademiku żeśmy dyskutowali kiedyś. Mój serdeczny kolega Zienkiewicz (to się działo na Wydziale Elektrycznym Politechniki Warszawskiej), jak się zacząłem wypowiadać na tematy polskie, uciął rozmowę i powiedział: „Ty nie jesteś Polak i nie masz prawa się wypowiadać”. Nie chcę o tym mówić. Być może w Warszawie mogło być inaczej, ale w miasteczkach, w których myśmy mieszkali, tak było. Na przykład pamiętam, że ktoś na mnie napluł w Płocku, jak czwórkami żeśmy szli przez miasto. Myślę, że w dużym stopniu to były przejawy pewnego rodzaju antysemityzmu. Byłem brany za Żyda dosyć często. Jeśli chodzi o moich kolegów w szkole, to wiedzieli, że nie mam nic z tym wspólnego, ale wiedzieli, że nie rozmawiam dobrze po polsku, że w domu się rozmawia po rosyjsku, że moja mama zupełnie inaczej wygląda niż ich matki. Ja też zupełnie inaczej wyglądałem. Dzisiaj jest sporo ludzi w Polsce, którzy mają podwójne pochodzenie. Kwestia podwójnego pochodzenia jest rzeczą dosyć skomplikowaną, bo trudno się określić. Tacy ludzie jak ja są czymś w rodzaju hybryd. Czuję się związany i z jednym, i z drugim. Nie mogę powiedzieć, że jestem Polakiem, trudno jest mi coś takiego powiedzieć. W każdym razie byłem związany z Polską bardzo silnie, mimo tego wszystkiego.
- Mieszkał pan dosyć blisko granicy. Czy były symptomy, informacje, że może nastąpić wybuch wojny? Czy w domu się mówiło na ten temat?
Powiem bardzo ciekawą rzecz. Jest rok 1930. Ojciec wyjeżdża do Afryki, przygotowuje przedtem nasz wyjazd do Polski. Uczę się w szkole francuskiej, mam korepetytorkę. Tą korepetytorką jest pani Adolfowna, żona generała carskiego. W Konstantynopolu jest po rewolucji październikowej duża grupa uciekinierów ze Związku Radzieckiego. Przeważnie są to żony wyższych oficerów. Oczywiście moja mama w tym środowisku przebywa, nie w tureckim, chociaż mieliśmy też przyjaciół Turków. [Korepetytorka] uczy mnie francuskiego, po takich lekcjach jest herbatka i pamiętam dobrze (zresztą moja siostra też mi to opowiadała wiele razy), że Maria Adolfowna ostrzegała moją mamę, żeby, broń Boże, nie jechać do Polski, bo Polska z cała pewnością zostanie przejęta przez Niemców. Ona o tym wiedziała w trzydziestych latach, na początku. Była żoną generała carskiego, sama była pochodzenia niemieckiego. Przed wojnami [napoleońskimi carowie rosyjscy], Rosjanie brali specjalistów z Niemiec. Niemcy były podzielone na ksiąstewka, Prusy nie były specjalnie mocne, wobec tego brali specjalistów z Niemiec. Brali do armii, do administracji, do nauki, także do zagranicznych spraw, dyplomacji. Bardzo wiele rodzin z arystokracji niemieckiej było zruszczonych, mieszkali w Rosji, ale mieli kontakty. Taką osobą była Maria Adolfowna. Miała koligacje z ludźmi, którzy byli w nienieckim sztabie. Wiemy o tym, że miała te koligacje, bo to była przyjaciółka mojej mamy. To była pani starsza od mojej matki co najmniej o dwadzieścia lat, ale się przyjaźniły. Już wtenczas widziała, że Niemcy się szykują na Polskę.
- A jak to wyglądało bezpośrednio przed wojną – 1938, 1939 rok?
Myśmy byli wychowywani w szkole w bardzo dobrym patriotyzmie i w przekonaniu, że sobie damy radę z Niemcami. O Niemcach się mówiło, że mają papierowe czołgi, że zamiast masła jedzą margarynę, że zamiast papierosów palą jakieś [zielsko]. Częściowo to była prawda, ale o czołgach to na pewno nie była prawda. Ojciec miał bardziej racjonalne poglądy na ten temat, bo pamiętam, że robił różne zestawienia na ten temat i tłumaczył nam, że Niemcy produkują dziewięć milionów ton stali, Polska tylko półtora miliona, wobec tego uzbrojenie w armii też jest o wiele bardziej nasycone techniką. W związku z tym właściwie nie mamy żadnych szans z Niemcami. Ojciec liczył tylko na to, że dojdzie do wojny ze Związkiem Radzieckim. Był przekonany, że Związek Radziecki zwycięży w tej wojnie. Niestety, mój ojciec zmarł w 1940 roku, zaraz na początku, parę miesięcy po tym, kiedy Niemcy zajęli już Generalną Gubernię.
Mając osiemnaście lat, zacząłem pracować jako górnik w kopalni rudy żelaznej. Moje poglądy były poglądami lewicowymi, uważałem się za komunistę, bo uważałem, że tylko na tej drodze można uprzemysłowić Polskę bez popadnięcia w zależność od Zachodu. Ponieważ mój ojciec pracował w firmach zachodnich, często w domu się na ten temat mówiło i miałem dosyć dobrą orientację, jeśli chodzi o mechanizmy świata zachodniego. Nie miałem żadnych wątpliwości, że będzie on dążył do skolonizowania obszarów wschodnich w Europie i ta kolonizacja będzie robiona albo przez Niemców, albo przez Francuzów czy Anglików. Faktycznie, w Częstochowie na przykład wszystkie fabryki były w rekach Francuzów, elektrownia należała do Belgów, Wspólnota Interesów Górniczych miała bardzo duży procent udziałów niemieckich, więc ten polski kapitał by tam słaby. Ludność Częstochowy to sto czterdzieści tysięcy mieszkańców, czterdzieści tysięcy Żydów tworzących tam dosyć zwartą grupę narodowościową, która była bardzo różna od polskiej. Zresztą oni w osobnej dzielnicy mieszkali. Większość domów należała do Żydów. Myśmy mieszkali w domu w alei Wolności, ten dom należał do Żyda, który nazywał się Miska. Dozorcą był Kudło, bardzo przyzwoity człowiek.
- Jak pan zapamiętał rozpoczęcie działań wojennych?
Dowódcą garnizonu w Częstochowie była generał Gąsiorowski, niewysoki facet, takiego wzrostu, że szabla mu szurała po ziemi, jak szedł. Jego żona była Niemką i generał Gąsiorowski poddał swoją dywizję Niemcom od razu w pierwszych dniach wojny. Tak że Niemcy dosyć szybko do Częstochowy wkroczyli. Myśmy zdążyli uciec z Częstochowy i wędrowaliśmy w kierunku Sandomierza.
- Czy w momencie państwa wyjścia z Częstochowy miał pan już jakiś kontakt z Niemcami, czy oni dopiero wkraczali?
Nie. Pamiętam taką scenę, jak przechodziłem koło budynku, gdzie mieściły się wojskowe biura i jakaś kobieta szarpała jakiegoś porucznika, może kapitana wojsk polskich, i krzyczała: „Rzuć to wszystko, przecież i tak wiadomo, że to jest całkowita klęska, że za chwilę tu będą Niemcy!”. Poza tym zaczęli zwozić rannych do Częstochowy. Pamiętam, że poszliśmy do szpitala, żeby pomóc przy tych rannych. Pamiętam młodego człowieka, który przy mnie siniał. Dostał postrzał w płuca. Armia niemiecka już była pod Częstochową i ojciec kazał zapakować to wszystko, co jeszcze mieliśmy wartościowego, żeśmy wyszli z Częstochowy i lasami zaczęliśmy iść na wschód. Dołączył do nas młody człowiek, który był matematykiem, niejaki pan Zajfryd, zresztą trochę garbaty. To niemiecka rodzina, która się bardzo spolszczyła. To byli patrioci polscy. Takich rodzin niemieckich kilka znałem, ale znałem też takie rodziny niemieckie, które bardzo szybko przypomniały sobie, że są Niemcami, i przeszli na hitlerowską stronę. Poza tym było też bardzo dużo Rosjan, którzy podpisali listy. Nasze mieszkanie zajął Ukrainiec Zaręba, który był kolaborantem. Bał się mieszkać w dzielnicy niemieckiej, bo tam ciągle były jakieś napady, wobec tego mieszkał w polskiej dzielnicy, ale nie w polskiej rodzinie, bo matka nie była Polką. To się działo w czasie wojny, mój ojciec już nie żył.
- Gdzie państwo dotarli z Częstochowy?
Szliśmy lasami. W tych lasach ludzie nawet nie wiedzieli, że jakaś wojna się toczy. Było względnie spokojnie. Doszliśmy w ten sposób do Gołębiowa pod Sandomierzem. Pamiętam, że jak żeśmy do wioski Gołębiów doszli, to została już zbombardowana, domy się paliły. Żeśmy się zatrzymali i tam nas dogoniły niemieckie szpice. Minęli nas, nie zainteresowali się niczym, przejechali motocyklami bardzo szybko. Potem przejechały jakieś ciężarówki z żołnierzami. Myśmy się wrócili. Wracaliśmy już innymi drogami. Spotykaliśmy niemieckie oddziały, które biwakowały, bawiły się, śpiewały, jakby były na jakimś pikniku, tak to wyglądało. Nie robili nam żadnej krzywdy. Wróciliśmy do Częstochowy.
Ojciec poszedł do pracy, jak zwykle. Oczywiście tam się zmieniło kierownictwo, ale tak się szczęśliwie składało, że bardzo wielu było inżynierów i sztygarów, którzy się pojawili w Częstochowie wtenczas, którzy byli folksdojczami albo obywatelami tej części, którą Niemcy potraktowali jako Reich. A to byli koledzy mojego ojca z czasów szkolnych. Ojciec w 1905 roku, jak chodził do szkoły górniczej w [Dąbrowie Górniczej], spotkał tam tych kolegów, wiec oni krzywdy żadnej nie robili, tylko zajmowali stanowiska. Wyrzucili dyrektora, któremu też niczego złego nie zrobili, kazali tylko pracować gdzieś jako normalny inżynier. Wszystko odbywało się tak jak przed wojną. Niestety, ojciec bardzo szybko zmarł na raka. W międzyczasie dostaliśmy z Turcji list, bo nasi znajomi w Turcji to byli ludzie związani z dyplomacją turecką. W jaki sposób się dowiedzieli, co się z nami dzieje, to nie wiem. W każdym razie przysłali zaproszenie do Turcji i matka to zaproszenie odrzuciła, bo uznała, że jeżeli ojciec chciał, żebyśmy byli w Polsce, to zostaniemy tutaj. W ten sposób żeśmy tu zostali. Pracowałem najpierw w kopalni, potem to rzuciłem. Skończyłem kurs samochodowy, zostałem pomocnikiem kierowcy, potem kierowcą. Jeździłem po całej Generalnej Guberni.
Węgiel woziłem do Warszawy, do Radomia. Nie tylko zresztą, czasami się zdarzało, że coś przewozili moi starsi koledzy. Byłem młodym chłopakiem, a ci byli już kierowcami. Ja dopiero zrobiłem prawo jazdy. Czasami pozwalali mi jeździć, ale głównie to oni prowadzili samochody.
- Ile trwała taka podróż do Warszawy?
Pamiętam, że się jechało cały dzień, wieczorem się przyjeżdżało dopiero. Tym bardziej że często się samochody psuły, bo Niemcy nam pozwalali mieć samochody, które się już nie nadawały na front. Pamiętam taki samochód jak büssing trzyosiowy, miał koła wielkie i żeby go uruchomić, to trzeba było rozpalać pod karterem wiązkę słomy, żeby olej trochę zmiękł. Kierownica była taka, że nie było żadnego wspomagania nawet. W każdym razie tym büssingiem żeśmy jechali kupę czasu, już nie pamiętam dobrze ile. To się bardzo długo wlokło, dwadzieścia pięć, trzydzieści kilometrów [na godzinę]. Jak się jechało fiatem albo ciężarówką chevrolet, to szybciej, ale też nie przekraczało się pięćdziesięciu, sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Szybciej się nie jeździło.
- Mówił pan, że koledzy coś wozili na ciężarówkach?
Tak, zdarzało się. Jeśli chodzi o kontakt z konspiracją, w Częstochowie dosyć szybko, w pierwszym roku wojny, pod koniec, pojawił się Związek Walki Zbrojnej, ZWZ, i sięgnął do młodzieży. Myśmy zostali wciągnięci do współpracy, która polegała na tym, że myśmy chodzili i spisywaliśmy, gdzie mieszkają hitlerowcy, gdzie mieszkają Niemcy. Ale potem to się wszystko rozprzęgło i przez bardzo długi czas, co najmniej przez dwa lata, nie było nic słychać w Częstochowie. W 1943 roku zaczęło się coś ruszać, ale ja w 1943 roku przeniosłem się do Warszawy.
To jest w ogóle osobna sprawa. Chciałem się koniecznie uczyć, a w Częstochowie nie mogłem się uczyć, bo jak jeździłem po całej Generalnej Guberni, to mogłem najwyżej kupować książki w różnych miasteczkach. Na to, żeby się solidnie uczyć, nie miałem warunków. Ale to nie był główny powód. Główny powód był taki, że miałem kolegę, który był Żydem. To był chłopak około dwóch metrów wzrostu, typowy przedstawiciel rasy semickiej i o wielkiej kulturze. Jego ojciec był w czasie I wojny światowej oficerem armii austrowęgierskiej, matka była pianistką, wiec to było środowisko bardzo już zasymilowane, mieszkał w polskiej dzielnicy. Groziło mu pójcie do getta i postanowiłem go wyratować. Wyciągnąłem go z getta, do tego wciągnąłem swoich kolegów, bo już miałem paczkę kolegów, z którymi byliśmy w bardzo dobrych stosunkach. Były z nim różne historie w Częstochowie, w rezultacie trzeba go było koniecznie stamtąd wyprowadzić. Już nie było gdzie go przechowywać w Częstochowie. U mnie w domu nie mógł być z powodu tego Ukraińca. Mieszkał jakiś czas u Sokalów, ale to groziło śmiercią całej tej rodzinie, wobec tego wywieźliśmy go do Warszawy. W Warszawie, dzięki mojej ciotce, urządziłem go w mieszkaniu państwa Szwalbe. To była znana rodzina spółdzielcza, spolszczona, bo nazwisko Szwalbe to jest niemieckie nazwisko. Mieszkał u tych Szwalbe jakiś czas, ale nie powiedziałem, że jest Żydem. Zorientowali się, że on jest pochodzenia żydowskiego, wobec tego musiałem go stamtąd wyprowadzać. Miałem z nim różne historie w Warszawie. Musiałem się przenieść do Warszawy, żeby mu pomagać. Zamieszkałem u stryja. Udało mi się w końcu skontaktować go z jakimiś organizacjami, które między innymi zajmowały się wysyłką na front wschodni, do pracy w organizacji Todta. W ten sposób mój Rysiek znalazł się na froncie wschodnim jako robotnik w organizacji Todta. W niemieckiej armii nie było takiej organizacji jak saperzy, tylko była organizacja, która nazywała się organizacja Todta. To był ten Todt, którego Hitler załatwił wypadkiem lotniczym. Jego miejsce potem zajął Speer. Ta organizacja polegała na tym, że kadra była niemiecka i była uzbrojona, natomiast zamiast żołnierzy byli robotnicy. Byli umundurowani w brązowe ubrania i nie mieli żadnej broni, ale za to nosili kilofy, łopaty. Byli kierowani przez kadrę uzbrojonych Niemców do wykonywania różnych prac na froncie: kopania okopów, robienia bunkrów. Urządziłem tam Ryśka. Wrócił stamtąd w mundurze oficera niemieckiego, miał wszystkie papiery. Okazało się, że teraz funkcjonuje jako oficer Wehrmachtu w organizacji Todta.
- Jak życie się w Warszawie układało, co pan zaczął robić? Jak to się stało, że pan się dostał do konspiracji w Warszawie?
W Warszawie szukałem organizacji lewicowych. Nie mogłem na to trafić w żaden sposób, wszędzie trafiałem na Armię Krajową, ale jakoś nie dochodziło do tego, żeby mnie gdzieś wciągali. Prawdopodobnie ze względu na moje poglądy, których wtenczas nie ukrywałem. Pracowałem w warsztatach samochodowych Społem, byłem mechanikiem samochodowym, montowałem silniki i uczyłem się. Chciałem w końcu zrobić maturę.
Na początku uczyłem się na kompletach, które między innymi mój stryj prowadził w liceum Mickiewicza, ale te komplety po dwóch czy trzech miesiącach się rozleciały i musiałem się sam uczyć, byłem samoukiem. Tuż przed Powstaniem chciałem zdawać maturę z niektórych przedmiotów, ale nie udało mi się tego zrobić, bo Powstanie wybuchło. Zgłosiłem się od razu jako ochotnik. Trafiłem do oddziałów osłonowych Sztabu AK, które były bardzo dobrze uzbrojone. Każdy miał pistolet maszynowy, dostawaliśmy na akcję trzy magazynki po trzydzieści parę naboi. Przeszkolenia właściwie żadnego nie przeszedłem, sam musiałem się nauczyć korzystać z tej broni. W każdym razie byłem w tych oddziałach i we wszystkich akcjach brałem udział.
- Mówi pan o akcjach w czasie Powstania czy jeszcze przed Powstaniem?
Przed Powstaniem nie brałem udziały w żadnych takich sprawach. To nie była taka prosta sprawa. To była konspiracja, nie każdy człowiek mógł do tej konspiracji trafić. Były rodziny warszawskie od iluś pokoleń, oni się znali ze sobą i wiedzieli jeden od drugiego, a ja byłem obcym człowiekiem zupełnie. Przyjechałem z Częstochowy, nikogo nie znałem w Warszawie poza moim stryjem. Na dodatek nie wyglądałem jak Polak, poglądy miałem lewicowe. Większość z chłopaków, których spotykałem, miała poglądy prawicowe, tak że w ogóle nie pasowałem do tego wszystkiego. Nie ma się co dziwić, że nie mogłem natrafić na nic. Jeżeli chodzi o moją rodzinę, to był jeden kuzyn, który był w konspiracji, ale nie był w warszawskiej konspiracji, tylko w Nowym Dworze. Czasami przyjeżdżał do Warszawy, to żeśmy się kontaktowali i rozmawialiśmy na ten temat, ale to się zawsze odkładało na później. Jakoś nie miałem takiej możliwości. Często zadawałem sobie pytanie, jak to właściwie się stało. Po prostu nikogo nie znałem tutaj, byłem obcym człowiekiem.
- Jak to się stało, że panu się udało?
Pierwszego dnia Powstania, jak się wszystko zaczęło, zgłosiłem się do dowódcy i powiedziałem, że jestem mechanikiem samochodowym i mogę robić wszystko, czego tylko zażądają ode mnie. Ten dowódca był inżynierem mechanikiem, od razu mnie zabrał do siebie. Musiałem sprowadzić samochód, którego nikt nie potrafił uruchomić.
Tak, oczywiście, bez żadnego problemu. Tylko ten samochód od razu dostał serię w chłodnicę przy przejeżdżaniu przez Marszałkowską i musiałem go tam zostawić. Włączono mnie do tego oddziału i stałem się żołnierzem Armii Krajowej. Tu [mam] nawet powołanie.
- Zdawał pan sobie sprawę z tego, że wybuchnie to Powstanie, że będzie zbrojny opór?
Myśmy sobie zdawali sprawę, że do czegoś musi dojść, to było wyraźnie widoczne. Niemcy w rozsypce, wycofywali się przez Warszawę, całe oddziały szły zdezorganizowane zupełnie, różne narodowości. Przez Aleje Jerozolimskie wycofywali się z frontu. Wyglądało to, jakby wszystko się kończyło, i że dywizja, która była w Warszawie, będzie próbowała Warszawy bronić.
- Wspomniał pan, że się zgłosił. Zobaczył pan, że jest Powstanie? Ktoś pana poinformował, był pan na ulicy?
Mieszkałem na ulicy Szpitalnej. Jak wróciłem z pracy, rozpoczęła się strzelanina. Jak się rozpoczęła strzelanina, to zbiegłem na dół zobaczyć, co się dzieje. Nadjechał pierwszy czołg, przejechał przez Szpitalną. Jak wjechał drugi czołg, to już się pojawili chłopcy z butelkami z benzyną. Zaczęło się [rzucanie] do tego czołgu butelkami. Wtedy doszedłem do wniosku, że muszę się koniecznie w to włączyć, bo przecież nie będę patrzeć, jak moi rówieśnicy to robią. Poszedłem do dowódcy, od razu się zgłosiłem i od razu zostałem włączony do tego.
- Jakie były dalsze pana losy?
Byłem w oddziale. Pamiętam tyle, że zawsze wieczorem był jakiś taki apel, na którym dowódca nam przedstawiał, że będą takie a takie akcje. Kto chce w tym brać udział, to niech wystąpi. Na ogół wszyscy występowali, ja oczywiście też występowałem i często mnie włączali do jakiejś akcji.
- Gdzie się znajdowała siedziba? Na Szpitalnej, gdzie pan mieszkał, czy gdzieś indziej?
To było w różnych miejscach, na Boduena, na Smolnej, nawet dokładnie nie pamiętam, gdzie. Nie nocowałem nigdy na kwaterze, zawsze byłem gdzieś na linii. Nie pamiętam, gdzie nocowałem. Nasze oddziały były bardzo dobrze uzbrojone, bo to były oddziały sztabowe, były w bezpośredniej dyspozycji generała „Montera”. Generał Monter decydował, że z oddziału ma być tylu a tylu włączonych do takiej czy innej akcji. Wysyłano nas, mnie też.
- Może nam pan opowiedzieć o tych akcjach, w których pan brał udział?
Na przykład była akcja, w której chodziło o umożliwienie oddziałom z Woli przedostania się do Śródmieścia. Szliśmy ulicą Żelazną chyba, która była broniona przez „ukraińców”. To się działo w nocy. Wykurzaliśmy ich z gruzów. Trudno opowiadać, jak to było. Są gruzy, jest noc, jest strzelanina i nie wiadomo, skąd te strzały lecą. Niektóre pociski są świetlne. Skokami żeśmy się zbliżali do ulicy, gdzie jeszcze do niedawna był taki bunkier poniemiecki. Blisko Wolskiej w każdym razie.
Może Chłodna, nie wiem. Ta ulica wychodziła na bunkier niemiecki, z tego bunkra Niemcy ostrzeliwali nas cały czas. Byłem po drugiej stronie, po prawej stronie ulicy, a pewna ilość szła tamtędy. Tamtym się udało Niemców stamtąd wykurzyć, ale pamiętam scenę, jak żeśmy już opanowaliśmy cały ten przyczółek i w pewnym momencie od strony polskiej jedzie motocykl. Na tym motocyklu jedzie dwóch Niemców. Patrzę, a mój kolega stoi z pistoletem, oni koło niego się zatrzymują i coś do niego mówią, sądząc, że to jest Niemiec, bo on był w hełmie. Ja też miałem hełm i niemiecki szynel. On tymczasem bierze pistolet i chce do nich strzelać. Pistolet mu się zaciął, więc coś zaczyna majstrować przy tym pistolecie. Niemcy się zorientowali, o co chodzi, dają gazu. Uciekli nam. Posłaliśmy za nimi parę serii, ale żaden z nas nie trafił. Znikli w ciemnościach.
Potem chodziło o umożliwienie jakimś oddziałom przejścia do Śródmieścia. Trzeba było związać Niemców, którzy byli w Ogrodzie Saskim. Żeśmy obsadzili całą ulicę Królewską, a na Królewskiej były wtenczas tramwaje i bardzo wiele tramwajów było poprzewracanych. Stanowiły coś w rodzaju dobrej zasłony. Z bramy kilku z nas wyskoczyło, żeby zatrzymać się za tymi tramwajami i stamtąd dopiero zrobić skok do Ogrodu Saskiego. Ale dostaliśmy taki ostrzał z tamtej strony, że dowódca nas wycofał. Jak nas wycofał, to myśmy się usadowili na pierwszym piętrze na ulicy Królewskiej. Tam była jakaś firma krawiecka, były manekiny, myśmy te manekiny wystawiali Niemcom do okna, oni do tych manekinów strzelali.
- Czyli mimo powagi sytuacji humor nie opuszczał?
Tak, oczywiście. Początkowo myśmy brali udział w operacjach, które były dosyć daleko od Śródmieścia, ale potem to wszystko zaczęło się skupiać wokół placu Powstańców, wtedy to się nazywało plac Napoleona. Na przykład na rogu Alej Jerozolimskich i Nowego Światu, tam gdzie dawniej „Cafe Club”… Trochę dalej od [wejścia od] Jerozolimskich w Nowy Świat jest kawiarnia, a za kawiarnią jest brama. Ta brama prowadzi do pasażu i ten pasaż wychodził na [podwórko przy] Chmielnej. W tym pasażu było stanowisko polskie. Niemcy byli od strony Wisły na Nowym Świecie, ta strona należała już wtenczas do Niemców, a strona przeciwna, od strony Śródmieścia była jeszcze w naszych rękach. Niemcy ustawili czołg na ulicy Pierackiego (teraz to się nazywa Foksal) i z tego czołgu ostrzeliwali barykadę na Chmielnej. Myśmy mieli stanowisko w pasażu i powstała taka sytuacja, że ludzie ze Starówki, którzy byli na barykadzie przy Chmielnej, opuścili barykadę. Niemcy o tym wiedzieli czy nie – w dalszym ciągu ostrzeliwali z czołgu tę barykadę, pociski padały za barykadę. Tam nie było bram do tych domów, tylko wejścia, to znaczy bramy są bardzo wąskie. Przez długi czas po wojnie jeszcze było widać, że ten cały narożnik był zjechany całkowicie, że był ostrzeliwany, był wyrwany kawał muru. Myśmy się znaleźli w pasażu i zostaliśmy otoczeni. Wtenczas dowodził nami niejaki „Serafin”. Skąd on się wziął, to nie wiem, nie był w naszym oddziale. Był dowódca tego odcinka, a nas dołączono do niego do pomocy. Była taka sytuacja, że „Serafin”, wiedząc, że nie może się wycofywać przez Chmielną z powodu tego ostrzału, chciał wysłać łączniczkę do dowództwa. Ta łączniczka się trochę bała. Była taka historia, że na tyłach pasażu było przejście, można było przeskoczyć podwórkami, które są przy Alejach Jerozolimskich. Pamiętam taką sytuację, że „Serafin” kazał mi zobaczyć, czy tam się w ogóle da przejść. Byłem ubrany w mundur niemiecki i hełm, miałem zrolowaną opaskę na prawym ramieniu. Było dosyć grube drzewo parę metrów od miejsca, z którego miałem wyjść, żeby zobaczyć, czy tam się w ogóle da przejść. Zrobiłem kilka wielkich susów za to drzewo i zaczął się ostrzał od strony Nowego Światu. Początkowo nie było żadnej strzelaniny, ale jak dobiegałem do drzewa, to Niemcy się kapnęli, że to nie jest Niemiec, tylko jakiś Powstaniec. Zaczęli strzelać, więc się schowałem za to drzewo i krzyczę do „Serafina”: „Panie sierżancie, sam pan widzi, że nie da się tędy przejść!”. A ten wyciąga pistolet (do dzisiaj to dobrze pamiętam), podniósł go do góry, wychodzi na ostrzał i mówi: „Tym skurwysynom pokażemy!”. Trafia go w tym momencie kula prosto w serce i „Serafin” ginie. Jak „Serafin” zginął, jedyną osobą, która po nim mogła [objąć dowództwo], ze względu na swoją szarżę, był Korycki, kolega z mojego oddziału. Był chyba plutonowym wtenczas. Korycki nas zebrał i powiedział: „Będziemy bronili tego pasażu jak Zbaraża”. Muszę powiedzieć jedną rzecz: nie znałem dobrze polskiej literatury, ale wiedziałem, że gdzieś wszyscy wyginęli. Poznałem polską literaturę po wojnie. Wiadomo, że wyginęli w Kamieńcu, a nie w Zbarażu, ale mnie się wydawało, że chodzi o to, że to w Zbarażu to miało miejsce. Zacząłem go przekonywać, że to w ogóle nie ma sensu, bo tu wszyscy zginiemy. Przekonałem go i resztę moich kolegów, że możemy przeskoczyć przez Chmielną, jeżeli zrobimy to w taki sposób, że natychmiast po strzale każdy z nas będzie kolejno przeskakiwał. Zanim Niemcy załadują swój czołg, my zdążymy przeskoczyć I tak żeśmy zrobili. Jednej koleżance się tylko nie udało. Leżała w rowie przez jakiś czas, w rynsztoku na Chmielnej, ale jakoś jej się udało przeżyć. Wreszcie przeskoczyliśmy na drugą stronę wszyscy, nas było chyba ze sześciu. Zostawiliśmy ten posterunek, bo tam już nie było czego bronić.
Stoimy w bramie. Jest taki dom na Chmielnej, on się nazywa „Pod Biustonoszami”. To się dzieje w miejscu, jak Chmielna wychodzi na Nowy Świat. To jest dom, który ma nad oknami wypukłości, dom „Pod Biustonoszami” nazywał się w czasach PRL-u. Wtenczas [w czasie wojny] ten dom wyglądał inaczej. Stoimy w bramie tego domu i naradzamy się, co robić dalej. W tym momencie z klatki schodowej wychodzi dwóch facetów, obaj ubrani w najbardziej eleganckie fraki, wykrochmalone koszule, w melonikach, w muszkach, z karabinem maszynowym maxim, to jest karabin chłodzony wodą. Oni mieli stanowisko tam u jakiegoś krawca, gdzie były takie ubrania, dla kawału się przebrali i już nie zdążyli się przebrać z powrotem w swoje łachy. Już musieli stamtąd wychodzić, bo Niemcy zaczęli ich ostrzeliwać z armaty. Były takie scenki w czasie Powstania. Potem gdzieś zniknęli ci faceci, a myśmy ruszyli dalej poprzez podwórko.
Jesteśmy na Chmielnej, prawie że na rogu Nowego Światu, przechodzimy przez podwórko w kierunku Starego Miasta. Jest takie miejsce, gdzie jest ulica Górskiego, która jest ślepa. Tam na rogu to jest Wedel. Ulica Górskiego się kończyła i placyk był. Z tego placyku można było przejść przez dziurę w murze do „Latony”. „Latona” to był ogród na tyłach Nowego Światu, prawdopodobnie zachował się jakiś stary dworek, z którego zrobiono ekskluzywną restaurację z ogrodem. Myśmy z Chmielnej tam się skierowali, bo tam był nasz posterunek. Przychodzimy do „Latony”, budynek „Latony” to był drewniany budynek w rodzaju dworku. Wchodzę do „Latony” z kolegami i widzę taką sytuację: jest stół, na stole stoi ogromny, przezroczysty [pojemnik] z kompotem rabarbarowym, stoi pani Słubicka, która była mamą, że tak powiem, w tym oddziale, „Pączek”, jeszcze ktoś. Siedzą przy oknach, a na oknach są pierzyny. Dosyć śmieszna sprawa, bo taka pierzyna nie jest przecież żadną przeszkodą dla kuli. Oni z pistoletami maszynowymi. Patrzą, co się dzieje. Wchodzę i mówię do pani Słubickiej: „Czy mógłbym się napić, bo strasznie mi się chce pić?”. Ona mi nalewa szklankę, [ja biorę ją do ręki] i w tym momencie w sąsiednim pokoju wybucha granat. Wybiega stamtąd dwóch moich zakrwawionych kolegów, po pierzynach lecą strzały. Okazuje się, że jest natarcie niemieckie nagle. Ta dziewczyna – „Pączek” – odskakuje od okna. Coś do mnie krzyczała, nie pamiętam, co to takiego było, a mnie się zaciął pistolet maszynowy. Zabrałem jej pistolet maszynowy, kazałem jej iść, a sam stanąłem przy oknie i zacząłem pruć do Niemców, którzy tam się pojawili. Między „Latoną” a budynkami na Nowym Świecie było podwórko i wejście do „Latony”, a za „Latoną” był ogród. Myśmy z tego ogrodu weszli. Patrzę, a Niemcy wzdłuż muru się posuwają. Zacząłem do nich strzelać, a „Pączek” zniknął. Chciała przez ogród pobiec w kierunku ulicy Górskiego i trafiła na jakiegoś Niemca, który rzucił w nią granatem. Ona ten granat kopnęła i granat potoczył się z powrotem do Niemca. Wybuchł koło tego Niemca i jej się udało uciec. Nie wiedziałem o tym wszystkim, bo byłem w tym czasie przy oknie. W końcu się okazało, że zostałem tylko ja i Bohdan Zakrzewski „Bogorja” w „Latonie”. Oczywiście nie utrzymamy tego, musimy się wycofać. Wobec tego przez ogród żeśmy przebiegli. Pojawiłem się na ganku i patrzę (tam mur był z wyciętym otworem): w murze pojawił się jeden z naszych kolegów (miał pseudo „Rzeźnik”). Woła na mnie, żebym do niego biegł. W tym momencie pada strzał i „Rzeźnik” pada. Jak się potem okazało, dostał w płuca, ale przeżył. Czyli prawdopodobni strzelał ktoś już spod „Latony”. Nie wiem, jak to się stało, że jakoś przebiegłem, [„Bogorja” też] i nic mi się nie stało. Przebiegłem przez ogród i susem wskoczyłem w dziurę. Tam zostałem już i na tym się cała akcja zakończyła. Mur, w którym był wyłom zrobiony do ogrodu „Latony”, był zasłonięty grubą blachą. Ponieważ to było już po południu, to mnie zluzowano, ktoś inny już był przy tym murze. Potem nocowałem przy tym murze, bo miałem objąć posterunek o świcie.
Faktycznie, o świcie obejmuję posterunek razem z [Lechem Pawłowskim] „Adlerem”, był taki kolega. „Adler” miał karabin, a ja miałem pistolet maszynowy. Jest dziura w murze, widzimy ogród, a tutaj jest blacha, [która zasłania wejście]. Siedzę, on z tyłu i co jakiś czas zerkamy [zza blachy], co się dzieje [w ogrodzie]. W pewnym momencie postanowiłem zapalić papierosa, więc sobie skręcam, ale zanim zapaliłem, wychyliłem się. Patrzę, a tam Niemcy idą. Idą tak, jakby niczego się nie spodziewali i to dosyć duża grupka. Mówię do Adlera: „Słuchaj, ty masz karabin, to nie dasz rady. Idź, ja na twoje miejsce wchodzę, bo będzie mi wygodniej strzelać”. Przeszedłem, „Adler” od razu zniknął, nie wiem, co się z nim stało. Wychyliłem się z muru i wyprułem całą serię do nich. Oni już blisko byli. Kilku z nich się położyło, od razu oczywiście dostałem kolosalny ostrzał. Leżałem na ziemi, czekałem, aż kule w końcu przestaną gwizdać. Uciekłem na ulicę Górskiego. Tam był budynek, stoi do dzisiejszego dnia, na rogu tego budynku był sklep, w którym stacjonowała reszta naszego oddziału. Skoczyłem do nich. Niemcy zdążyli jeszcze obrzucić mnie granatami, ale jakoś nic mi się nie stało i na tym się zakończyła ta cała akcja.
Po paru godzinach względnej ciszy ktoś zwrócił uwagę, że Niemców już tam nie ma. Wobec tego „Steb” [Stefan Berent] zaprowadził [na czwarte piętro budynku] kilku chłopaków, [gdzie w szczytowej ścianie „Latony”], można było z dymnika zobaczyć, co się dzieje w ogrodzie. Widzieli, że tam ludzi ciężko rannych wyciągają za nogi. Nie wiem, co tam się stało, w każdym razie tak to mniej więcej wyglądało. To był taki ciąg akcji. To się dzieje wtenczas, kiedy cała strona od Wisły, cały Nowy Świat jest już zajęty przez Niemców.
Parę dni wcześniej sytuacja wyglądała w taki sposób, że część Nowego Świata była w naszych rękach. Opowiem, jak myśmy ją stracili. Cofam się teraz o jakiś tydzień przed tym, co przed chwilą opowiadałem. Była taka rzecz, że myśmy zmienili kwaterę. Z Boduena mieliśmy przejść na kwaterę do liceum Zamoyskiego, to [na końcu] Smolnej. [Od Nowego Światu] był Komitet Gruziński w czasie wojny. Byłem w Komitecie Gruzińskim [przed powstaniem], bo chciałem dostać jakieś papiery od nich, które by mnie chroniły przed ciągłym zaczepianiem, że to Żyd czy nie Żyd. Pięć razy przez szmalcowników stałem pod ścianą, [muszę tu z naciskiem zaznaczyć - o wiele częściej ludzie mnie ostrzegali i chcieli pomóc, niż te pięć razy, wróćmy jednak do Powstania]. Na końcu Smolnej jest liceum Zamoyskiego i tam z całą kwaterą (z rusznikarzami, z kucharkami, z łączniczkami) nasz oddział się przeniósł. Na pierwszym piętrze są stanowiska przy oknach, barykady są zrobione z map sztabowych. Tam przedtem była jakaś niemiecka jednostka i było całe mnóstwo map sztabowych, one były w bardzo grubych rulonach i te rulony były rozłożone na oknach jako barykadki. To już Powstańcy [zrobili]. Niemcy prawdopodobnie to opuścili i te mapy tam zostały. Dostałem tam posterunek z „Bogorią” i z Wackiem Latoszkiem. Było powiedziane, że mamy się zachowywać bardzo cicho, dlatego że ulica Smolna jest bezpańska. Mamy się zachowywać tak, żeby Niemcy nie myśleli, że tam ktoś jest. Tylko tyle, że pilnowaliśmy, czy tam się coś nie dzieje. Była piękna pogoda. Po upływie dwóch czy trzech godzin nam się zachciało jeść i wysłałem „Bogorię”, mówię: „Słuchaj, »Bogoria«, idź, zobacz, czy przynieśli jakieś żarcie dla nas”. „Bogoria” wraca i mówi: „Słuchaj, nikogo nie ma, wszyscy wyszli. Stoi kocioł z mięsem, jeszcze dymi, ale nikogo nie ma. Rusznikarze zostawili bardzo wiele sprzętu”. To znaczyło, że w popłochu opuścili ten budynek, a nam nic nie powiedzieli. Wobec tego myśmy też opuścili stanowisko, bo okazało się, że Niemcy podciągnęli czołg (o którym mówiłem, że ostrzeliwał ulicę Pierackiego) tam, gdzie dzisiaj mniej więcej jest Stowarzyszenie Dziennikarzy czy coś takiego. W każdym razie myśmy się postanowili wycofać i w trójkę żeśmy wyszli stamtąd. Naszego oddziału już nie było, bo już przedtem się wycofał do Nowego Światu. Po drodze był barak, w którym trzymaliśmy jeńców „ukraińskich”. Ten barak się palił, ci „ukraińcy” uciekali tak samo jak i my. Myśleli, że jesteśmy jeńcami, bo byliśmy ubrani po niemiecku. To jest opisane przez kolegę, bo on tam był ze mną wtenczas. Jego córka chodziła do liceum Zamoyskiego, a w Zamoyskim wydawali czasopismo. On jej opowiadał tę historię, ona to opisała i to jest opisane dosyć śmiesznie. W każdym razie kawałek drogi żeśmy biegli razem z naszymi jeńcami „ukraińskimi”, którzy byli przekonani, że jesteśmy Niemcy i nawet się nas pytali, którędy do oddziałów niemieckich trafić. Wreszcie w pewnym miejscu myśmy się rozdzielili i znalazłem się z Wackiem Latoszkiem i z „Bogorią” na barykadzie na ulicy Foksal. Tę barykadę opuściła jakaś jednostka ze Starówki.
- „Ukraińcy” trafili do Niemców czy do Polaków?
Trafili do Niemców. Pobiegli w lewo, a myśmy pobiegli w prawo. Wacek od razu poszedł na drugą stronę. Był tam jeszcze Rozenthal. Kazałem Rozentalhowi pójść do sztabu, żeby nam przysłali jakieś posiłki, bo bez nich nie utrzymamy tej barykady. Rozenthal poszedł i nie wrócił. Zostałem sam. Jestem sam na barykadzie i widzę z daleka, że z krzaków wystaje jakaś lufa, że tam się kręcą Niemcy. Czekam na posiłki. Zaczynają do mnie przychodzić mieszkańcy ulicy i zaczynają mnie molestować, że chcą wywiesić białe flagi, żeby się poddać. Potem zjawili się jacyś lekarze, bo był też szpital na ulicy Foksal. Lekarze żądali ode mnie, żebym im pozwolił wywiesić białe flagi. Powiedziałem, że im że [nie] pozwalam, dlatego że Niemcy ich wymordują. Mówię: „Poczekajcie, może dostaniemy jakąś pomoc”. Oni się nie posłuchali, zaczęli wywieszać białe flagi. Jak zaczęli wywieszać białe flagi, to się wycofałem i przeczołgałem się przez Nowy Świat na Chmielną. Byłem chyba ostatnim człowiekiem, który w ogóle wyszedł z Powiśla. Jak się później okazało, Niemcy wymordowali wszystkich lekarzy i wszystkich rannych, którzy byli w szpitalu. Potem jakaś grupa naszych żołnierzy w nocy poszła zobaczyć, co tam się dzieje. Zrobili rekonesans, widzieli to wszystko, ktoś mi opowiadał. A potem działo się to, co mówiłem o pasażu.
- Co było po tym, jak opuściliście pasaż?
Potem była „Latona”, a potem wylądowaliśmy na ulicy Widok. Potem było natarcie na „Cristal”. Na rogu Brackiej i Alej Jerozolimskich kiedyś była restauracja „Cristal”. Pamiętam, że w latach dziewięćdziesiątych w tych pomieszczeniach były jakieś firmy, które organizują wycieczki zagraniczne. Co tam się teraz tam dzieje, to nie wiem. W czasie wojny i przed wojną tam była bardzo elegancka restauracja „Cristal”. Barykada na ulicy Brackiej była w głębi, tam mniej więcej, gdzie Bracia Jabłkowscy. Chmielna należała do nas, a w „Cristalu” byli Niemcy. Dowódcy chodziło o to, żeby ich stamtąd wypędzić, wykurzyć. Tragiczna historia z tego wyszła. Myśmy zaatakowali Niemców o czwartej rano. Najpierw poszła tam grupa facetów, którzy mieli rozminować ten teren. „Cristal” był już zniszczony całkowicie, to już nie była restauracja, tylko gruzy tam były. W tych gruzach Niemcy porozwieszali granaty, tak że byle jakie trącenie powodowało wybuch. Niemcy byli w budynku, który był obok „Cristalu”. Chodziło o to, aby rozminować to wszystko. Najpierw poszli od nas ludzie, którzy rozminowali to. O czwartej rano wyruszyliśmy z natarciem na „Cristal”. Pamiętam, że zaskoczyliśmy Niemców, którzy spali w piwnicach w gaciach, porozbierani byli i uciekali przed nami. To wszystko się dzieje w gruzach, w tych załomkach, w szarówce. Jest strzelanina, ale nikt nie ginie na razie. Paru Niemców widziałem, jak uciekali w gaciach. Narożnik został zajęty i jest taka sytuacja, że w tym narożniku jest gruzowisko. Z tego narożnika można było przejść do sąsiedniego podwórka, a na sąsiednim podwórku już byli Niemcy, tam się zatrzymali. Myśmy chcieli zaatakować, przeskoczyć przez gruzy, przez to przejście. Tam zginął Konarzewski. Dawnej budowano domy w taki sposób, że kuchnie wychodziły na wnękę miedzy domami. Jest budynek, stawiają drugi i są okna kuchni. „Cristal” był, było przejście, jakieś podwórko i tam zginął Konarzewski. To znaczy został postrzelony bardzo poważnie i nie można go było wyciągnąć, ponieważ cały czas to miejsce było pod ostrzałem. Myśmy słyszeli, jak on tam kona, ale nie mogliśmy nic pomóc. Trwa to jakiś czas, my się szykujemy, żeby obrzucić granatami Niemców i skoczyć. W tym momencie przychodzi z dowództwa rozkaz, żeby wstrzymać natarcie, ponieważ Niemcom się da ultimatum, że są otoczeni, więc na pewno przegrają to wszystko, lepiej niech się poddadzą. Mamy jeszcze dziesięć minut czekać na odpowiedź. Wobec tego natarcie wstrzymane, czekamy. Mija dziewiąta minuta, w pewnym momencie patrzę, a po gruzach toczą się granaty obronne. Wiadomo, jaka jest różnica między obronnym a zaczepnym?
- Obronne są rozpryskowe, odłamkowe.
Tak. Te obronne granaty się toczą, to ja oczywiście natychmiast plackiem na gruzy. Wszystko zaczyna wybuchać. A przedtem była taka historia, że przyszedł generał „Monter” (w ciągu tych dziesięciu minut to się wszystko dzieje) ze swoim adiutantem. To był porucznik „Szary”, ubrany był w bardzo elegancki mundur, pięknie dopasowany, wyglądał bardzo ładnie, bardzo elegancko. „Monterowi” tłumaczą, jaka jest sytuacja. Tam jest ostrzał, Konarzewski jęczy cały czas. „Szary” mówi: „Zobaczę, co tam jest”. Łapię go za ramię, bo stał koło mnie, a on się wychyla i dostaje postrzał. Staje przy ścianie na baczność i [płynie mu] strużka krwi, i stoi już nieżywy. „Monter” się wycofał. Minęły może dwie, trzy minuty i zaczęła się historia z granatami. Musieliśmy się wycofać. To była chyba ostatnia akcja, w której brałem udział.
- Gdzie się państwo wycofali?
Za barykadę.
- Rozumiem, że już Powstanie chyliło się ku upadkowi?
Tak. Niemcom właściwie chodziło o to, żeby mieć swobodny przejazd przez Aleje Jerozolimskie, czyli już tak bardzo nas nie nękali. Potem było dużo zrzutów radzieckich, co noc latały kukuruźniki bardzo niziutko, tuż nad dachami, nad gruzami. Zrzucali nam amunicję, bardzo dobrej jakości rusznice przeciwpancerne (dwanaście milimetrów). Tylko trzeba było umieć strzelać z tego, bo jak się nie umiało, to można było sobie ramię złamać. Ta rusznica była długa, nadawała się do ostrzeliwania czołgów. Zrzucali nam też ogromne ilości worków tuszonką, to znaczy kasza ze słoniną. To było bardzo pożywne. Tak wyglądały ostatnie dni, a potem już była kapitulacja.
- Jak pan się dowiedział o tym, że Powstanie chyli się ku upadkowi, że będzie kapitulacja?
Już wiedzieliśmy, że coś takiego ma być, bo się o tym mówiło.
- Jak wyglądał moment kapitulacji?
Po pierwsze żeśmy zakopali amunicję.
- Gdzie to wszystko było chowane?
Pamiętam, że myśmy schowali sporo amunicji w piwnicy na ulicy Widok. Tam dom, przed tym domem jest żelazny płotek i jest ogródek. W tym domu sporo amunicji żeśmy schowali. Nie wiem, co się stało z tą amunicją.
To jest jedyny dom, który ma coś takiego. On tam w dalszym ciągu jest, kiedyś tam byłem i widziałem. To jest, jak się wchodzi od Marszałkowskiej, po lewej stronie. Potem żeśmy wymaszerowali. Zdaliśmy broń Niemcom. Nasz oddział zdawał broń (nie tylko nasz, bo jeszcze wiele innych) w podwórku akademika na Narutowicza. Pamiętam, że wyszliśmy czwórkami na plac Narutowicza. Tam stały czołgi, Niemcy przy tych czołgach coś robili. Najpierw żeśmy szli jakąś ulicą, która była cała spalona. Po wojnie dowiedziałem się, że Niemcy tam spalili mnóstwo ludzi w piwnicach. Dużo ludzi się schowało do piwnic, a Niemcy mieli takie urządzenia, że się pompowało benzynę i podpalało.
Tak, jest taka broń. Spalili tam mnóstwo ludzi, zapach był nieprzyjemny. Przeszliśmy przez plac Narutowicza, weszliśmy na jakieś podwórko i tam żeśmy składali broń. Każdy z nas rzucał broń (oczywiście pozbawioną zamków, ona się już nie nadawała do niczego) na kupę złomu, której pilnowali Niemcy. Oddawało się honory i szło się dalej. Stamtąd nas zawieźli do Pruszkowa.
W Pruszkowie była jakaś fabryka, gdzie było mnóstwo worków z minią. Minia to czerwony proszek, byle co powoduje, że się człowiek robi cały czerwony od tego. Ludzie nie wiedzieli o tym. Wiele osób cywilnych w nocy zostało sprowadzonych i wszyscy chodzili na czerwono pomalowani. Straszny widok, wyglądało to okropnie. Załadowali nas w wagony, po sześćdziesiąt osób do jednego bydlęcego wagonu i zawieźli nas najpierw do Frankfurtu nad Odrą, a potem do Bremervörde. To jest miedzy Bremą a Hamburgiem. Jechało się chyba ze dwa tygodnie w tych wagonach.
W Bremervörde był paskudny klimat, bo tam stale deszcz padał, ale w nocy było bardzo interesująco, bo cały czas alianci bombardowali Bremę i Hamburg. Wszystko się tam paliło i widać było łunę z jednej i drugiej strony. Oświetlone niebo było i to noc w noc. Dowiedziałem się, że część obozu będzie przenoszona na południe, więc postanowiłem dać drapaka i się wkręciłem w grupę, która miała być wywożona na południe. Wieźli nas chyba ze dwa tygodnie, a może i dłużej. Zatrzymywaliśmy się na jakichś dworcach, podczas bombardowań Niemcy nas zostawiali w zamkniętych wagonach, widziałem, jak szyny latają w powietrzu. Wreszcie dojechaliśmy do Salzburga.
Pod Salzburgiem jest miejscowość, nazywa się Pongau i w tej miejscowości był obóz. W tym obozie żeśmy się zatrzymali. Tam żeśmy sprzątali lawiny, sprzątaliśmy po bombardowaniach, Salzburg na przykład sprzątaliśmy. Spotkała mnie tam taka historia: pewnego razu siedzę sobie na pryczy, patrzę, a do baraku wchodzi jakiś sierżant niemiecki i zaczyna rozmawiać z moimi kolegami, którzy tam byli, jeńcami. Oni pokazują na mnie, ja się wystraszyłem, myślę sobie: „Cholera, co oni ode mnie chcą?”. Patrzę: idzie do mnie ten żołnierz. Czekam, aż podejdzie. On staje przede mną na baczność, salutuje i wręcza mi list. Dziękuję mu, on salutuje drugi raz, odwraca się, wychodzi. Patrzę, a to jest list od mojego kolegi Żyda, którego uratowałem w czasie wojny. Pisze do mnie, że jest w szpitalu dla oficerów niemieckich, że dowiedział się od mojej mamy, gdzie jestem. Szukał mnie już w kilku obozach i dowiedział się, że jestem w Pongau. Ma zamiar mnie wyciągnąć z niewoli. Jest kontuzjowany, bo ma postrzelone kolano w czasie Powstania Warszawskiego, gdzie był po drugiej stronie, po niemieckiej. Jako oficer organizacji Todta nadzorował budowę stanowisk z działkami, którymi nas ostrzeliwano. Wystraszyłem się, że jak się dowiedzą w tym szpitalu, że on jest chrzczony przy pomocy scyzoryka (bo mają mu robić operację kolana). Tak się wystraszyłem, że się wkręciłem w komenderówkę, która miała być w innej części Austrii. Okazało się, że jest pod granicą szwajcarską. Wojna się zaczyna kończyć, Niemcy w obawie, że się rozleziemy po okolicy. Tam było sporo wiosek, gdzie nie było żadnych mężczyzn i Niemki przychodziły pod obóz, gdzie myśmy pracowali. Niby to przechodzą tamtędy w jakiś sprawach, a dawały nam wyraźnie do zrozumienia, że możemy uciekać do nich, że nas przechowają. Niemcy się tego wystraszyli prawdopodobnie i powiedzieli nam, że jeżeli chcemy uciekać, to oni nam nie będą przeszkadzać, bylebyśmy tylko się nie rozłazili po okolicy. Na tej zasadzie pozwolili nam dojść do granicy szwajcarskiej.
Znalazłem się w Szwajcarii. W Szwajcarii była internowana Dywizja Strzelców Pieszych generała Prugar-Ketlinga, która w 1940 roku nie mogła się ewakuować do Anglii, bo była na południu Francji. Wkroczyli do Szwajcarii z pełnym uzbrojeniem. Ariergarda się ostrzeliwała Niemcom, a pierwsze oddziały były już w Szwajcarii. Zostali internowani w Szwajcarii i całą wojnę przeżyli w Szwajcarii. Myśmy zostali włączeni do tej dywizji i stałem się w ten sposób żołnierzem Dywizji Strzelców Pieszych.
Wojna się skończyła. Zacząłem działać w tej dywizji. Zaczęła się akcja przygotowywania do repatriacji. Korpus oficerski chciał zatrzymać dywizję w Szwajcarii i nawet przychodzili do nas z pogadankami, że będzie trzecia wojna światowa, że z bombą atomową będą wkraczać do Warszawy. Oczywiście takie obłąkane wyobrażenia o trzeciej wojnie światowej nie trafiały do przekonania i myśmy wypędzili tych oficerów. Był tam też PPR, który organizował z kolei repatriację do Polski. Generał Prugar-Ketling był za repatriacją, chciał repatriować dywizję do Polski, ale się rozchorował i chodziły pogłoski, że został otruty przez oficerów. Wobec tego żołnierze się zbuntowali, wyrzucili oficerów z obozów, stworzyli rady żołnierskie. Szpital, w którym był generał Prugar-Ketling (tak mówili), został otoczony przez żołnierzy, żeby oficerowie do niego nie mieli dostępu. Generał Prugar-Ketling się wyleczył w końcu i dywizja została repatriowana do Polski. Generał Prugar-Ketling zachował swoje stanowisko w Polsce. Zmarł po jakimś czasie na raka czy coś, nie wiem dokładnie. Też działałem w akcji repatriacyjnej i uważam za swoją zasługę, że się przyłożyłem do tego, że ileś tysięcy żołnierzy wróciło do Polski, a nie zostali na Zachodzie. Polska potrzebowała wtenczas mężczyzn, nie tylko do pracy, ale także do tego, żeby byli ojcami rodzin.
Też wróciłem do Polski, pojechałem do Łodzi, zapisałem się na politechnikę, ukończyłem kurs wstępny. Najpierw zostałem studentem Politechniki Łódzkiej, potem się przeniosłem do Warszawy. Uzyskałem tytuł inżyniera magistra, zacząłem pracować w Instytucie Fizyki. Zrobiłem doktorat z fizyki technicznej, napisałem parę książek, ileś tysięcy studentów uczyłem, robiłem różne prace dla przemysłu. Byłem dwa razy żonaty, mam pięcioro dzieci, troje wnuków, dwoje prawnuków. W 1985 roku wyjechałem do Algieru, pracowałem na politechnice w Algierze, gdzie wykładałem mechanikę ośrodków ciągłych. Potem wróciłem do Polski.
Jeżeli chodzi o moją działalność polityczną, to po pierwsze byłem członkiem Polskiej Partii Robotniczej. Uważałem, że Polska może się uprzemysłowić bez uzależnienia się od zachodniego kapitału, jeżeli to zrobi na zasadzie socjalistycznej gospodarki. Brałem udział w elektryfikacji wsi, w wyciąganiu młodzieży robotniczej i chłopskiej na studia, pomagałem im, bo uważałem to za swój patriotyczny obowiązek. Miałem bardzo krytyczny stosunek do „Solidarności”, dlatego że uważałem, że wejście Polski do gospodarki zachodniej doprowadzi nas do pełnego uzależnienia gospodarczego i przemysłowego. Jesteśmy za słabi na to, żebyśmy mogli konkurować z gigantami na Zachodzie. Chyba miałem rację. Jeżeli chodzi o moją działalność zawodową, uważam za największe swoje osiągnięcie to, że pierwszy w Polsce przetłumaczyłem najważniejsze prace Einsteina. Byłem pierwszym, który je wydał i udostępnił studentom. Dzięki mnie kilkanaście tysięcy inżynierów w Polsce zna te prace od podszewki, miało je w ręku. Mogę się tym pochwalić, uważam to za swoje osiągnięcie dydaktyczne. Byłem jakiś czas dyrektorem Instytutu Fizyki na Politechnice Warszawskiej, gdzie próbowałem rozwinąć nauczanie w oparciu o pokazy i dobre laboratoria. Niestety, nie do końca mi się udało to zrobić, ponieważ przeszkodziła mi w tym „Solidarność”.
- Czy pan po wojnie ujawnił swoją przynależność do AK?
Oczywiście, że tak.
- Czy to się stało od razu po wojnie, czy po jakimś okresie?
Nigdy nie ukrywałem, że byłem członkiem Armii Krajowej. We wszystkich życiorysach to pisałem i nigdy się do mnie nikt nie czepiał. Wprawdzie mój kolega, który był w bezpiece, gdy zapytałem: „Słuchaj, jak to jest, że nigdy żeście się do mnie nie czepiali?”, odpowiedział: „Myśmy się do ciebie nie czepiali, ale też nigdy ci niczego nie proponowaliśmy”. Tak to wyglądało.
Warszawa, 20 marca 2012 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła