Tadeusz Hellwig, urodzony w Warszawie 22 czerwca 1923 roku. Pseudonim „Malwin”. Kapral z cenzusem. W czasie Powstania walczyłem na Mokotowie i przez pewien czas przebywałem w lasach na południe od Mokotowa w oddziale OS V – Ochrona Sztabu Obwodu V.
Urodziłem się w Warszawie jako drugie dziecko moich rodziców, mam jeszcze starszą siostrę (która żyje) i młodszego brata. Mieszkałem na ulicy Tłomackie koło bożnicy, ale później przeprowadziliśmy się i mieszkałem na ulicy Kruczej pod numerem 4, koło ulicy Piusa (dzisiaj Piękna). Chodziłem do znanej przed wojną szkoły Górskiego. Ta szkoła w 1977 roku obchodziła setną rocznicę jej otworzenia. Dyrektor zmarł w 1935 roku, wtedy gdy uczyłem się w tej szkole. [Była] mama, ojciec i troje rodzeństwa. Ojciec pracował w firmie Alfons Mann i Syn. Była to spółka akcyjna, która na ulicy Białostockiej na Pradze miała Fabrykę Narzędzi Chirurgicznych i Ostrych i miała swój sklep w samym centrum Warszawy, na placu Małachowskiego. Właśnie w sklepie pracował mój ojciec. Tak było do wojny.
Warszawa miała wtedy [około] 1 200 000 ludzi, z tym że dużo ciaśniej była zabudowana niż Warszawa dzisiejsza. Była miastem bardzo żywym. W tej chwili zwęża się Krakowskie Przedmieście przed Nowym Światem – przecież tam przed wojną chodziły tramwaje. Tramwaje przed wojną szły Krakowskim Przedmieściem w kierunku Nowego Światu, potem Alejami Ujazdowskimi aż pod Belweder i potem skręcały w kierunku placu Unii Lubelskiej. Miasto bardzo żywe, wesołe. Zapamiętałem, że w lecie, przy ładnej pogodzie, wychodziło się na spacer koło godziny dziewiątej, dziesiątej w Aleje Ujazdowskie. Były tam kawiarnie, tłumy ludzi – nie takie wymarłe miasto jak potem, przez szereg lat za komuny. Kształt miasta został zupełnie zmieniony po wojnie o tyle, że tak zwany Mirów to było getto żydowskie i to zostało po Powstaniu prawie całkowicie zniszczone. Co mi zostało w pamięci, to jeszcze to, że ze Śródmieścia na Cmentarz Powązkowski, gdzie był pochowany mój dziadek ze strony ojca, jechało się godzinę tramwajem, przez tę całą dzielnicę. Nie było połączenia z Żoliborzem – takiego jak jest w tej chwili. Było bardzo ciężko poruszać się po tej dzielnicy. Żydów za bardzo nie kochałem, bo miałem możliwość, dzięki miejscu swojego urodzenia, poznania ich dużo wcześniej. Również dzięki temu, że dom, w którym się urodziłem był własnością Polaka, ale mój ojciec jako dodatkowe zatrudnienie był administratorem tego domu i tychże wszystkich miejscowych Żydów, których było w tym domu sześćdziesiąt procent znał od podszewki. Ci Żydzi jemu tak ufali, że nawet go zapraszali na śluby do bożnicy. Nie wiem, czy warto o tym mówić… Żydzi niestety w czasie II wojny światowej bardzo źle się zapisali z wielu względów. Nasze środki masowego przekazu bardzo mało na ten temat – jeszcze do tej pory – mówią. Trzeba pamiętać o tym, co się działo po 17 września na naszych ziemiach wschodnich, jak tam się Żydzi zachowywali. Kwaśniewski przepraszał za to, co się stało w Jedwabnem, ale nikt dokładnie, w większych środkach masowego przekazu, w poważniejszych gazetach, nie wyjaśnił sytuacji, która do tego doprowadziła. Dlaczego stało się w ten sposób, że miejscowi ludzie tak nie kochali na tamtych terenach Żydów.
Nie, nie utrzymywałem z nimi kontaktów, tym niemniej troszeczkę, dzięki opowiadaniom ojca, ich poznałem. Wiedziałem, co można się po nich ewentualnie spodziewać. Nie wiem, czy warto o tym mówić, jak się zapisali w czasie II wojny światowej. Mógłbym wspomnieć tylko tyle, że rację miał na pewno ksiądz Jankowski. Tego tematu wolałbym raczej nie rozwijać, bardzo brzydko się zapisali w każdym razie w czasie II wojny światowej. Mimo że – na przykład – moja ciotka przechowała całą rodzinę żydowską przez całą okupację w Warszawie na ulicy Marszałkowskiej 67. W szczegółach może nie będę już tego opowiadał, w każdym razie cała rodzina żydowska przeżyła wojnę i wyprowadziła się po wojnie tam, skąd przyszła, do miejscowości Puck – nad Zatoką Pucką, tam, gdzie Haller wrzucił do morza pierścień (Zaślubiny Polski z morzem) – bo stamtąd pochodzili.
Zaraz powiem skąd była znajomość. W Pucku mój stryj (mąż tejże ciotki), będąc cukiernikiem, miał swoją cukiernię. Ciotka mieszkała w Warszawie ze swoimi trzema córkami. Znajomość była utrzymywana w dalszym ciągu, bo ciotka w okresie letnim przyjeżdżała do Pucka. Mój stryj zaraz na początku wojny został zamordowany przez Niemców. Znało go miejscowe towarzystwo – tak jak to jest w małym miasteczku – bardzo dobrze. Cukiernia była przy rynku, tacy ludzie jak burmistrz, ksiądz proboszcz, wszyscy ci, co mieli sklepiki (między innymi tenże Żyd miał sklep bławatny w rynku) znali się bardzo dobrze. Niestety mój stryj był z przekonania narodowcem i jeszcze do tego bardzo dobrze strzelał, był w bractwie kurkowym. Niemcy zaraz jak tylko weszli, zamordowali go. Prawdopodobnie leży pochowany pod Wejherowem – są lasy i miejscowość Piaśnica. Tam są masowe groby pomordowanych przez Niemców i tam prawdopodobnie został pochowany.
To były cztery osoby. Jak ciotka ich przechowywała w dwóch pokojach z kuchnią (małe mieszkanko) – nie wiem. Miałem kontakt z ciotką, dlatego że jej najmłodsza córka była w moim wieku, więc myśmy się po prostu przyjaźnili, a mieszkaliśmy bardzo blisko, bo mieszkałem Krucza 4.
Stanisława Przeździecka. Ciotka była bardzo religijną osobą. Ci Żydzi byli tak podobni do Żydów, że rzeczywiście jakimś cudem udało się mojej cioci ich wszystkich przechować. Tym niemniej ciotka, po pierwsze, nawróciła wszystkich na katolicyzm – mało tego – z Żydówką, matką (było dwoje dzieci – syn i córka – i dwoje rodziców) chodziła dzień w dzień na plac Zbawiciela do kościoła. Nie znam tylko szczegółów, jak ich zachowała w czasie Powstania – czy ich wyprowadziła wcześniej z Warszawy, czy nie, w każdym razie przeżyli wojnę. Ponieważ dom był zniszczony, to ciotka wyjechała do Pucka. I ten Żyd [wyjechał]. Nazywał się Hoch, zmienił nazwisko na Wysocki – pasowało jedno z drugim – i od razu, z miejsca, był burmistrzem w Pucku. To jest charakterystyczne dla mentalności żydowskiej. Ciotce przez pewien czas pomógł, odwdzięczył się jej trochę za lata okupacji spędzone w Warszawie. Będąc burmistrzem, pomógł jej odzyskać cukiernię i przez jakiś czas ciotka tę cukiernię prowadziła. Ale niedługo. Wróciłem tam w 1947 roku, to jeszcze udało mi się spędzić tam parę miesięcy wakacji. Potem zostało to przejęte przez miasto i powstała typowa dla tamtych czasów mordownia, jak to się nazywało.
Co robiłem?
Miałem szesnaście lat. W lipcu 1939 roku udało mi się być na kursie żeglarskim. Byłem na kursie żeglarskim w Gdyni. Zrobiłem już tam stopień żeglarza (pierwszy stopień żeglarski) i wróciłem do Warszawy. W tym czasie moi rodzice byli w pensjonacie pod Jedwabnem (moi rodzice z młodszym ode mnie bratem i ze starszą ode mnie córką). Przyjechałem [do Warszawy], miałem dużą swobodę, w mieszkaniu na ulicy Praskiej była ciotka – siostra mojej mamy, która opiekowała się domem. Ja sobie jeszcze odpoczywałem cały sierpień. Była piękna pogoda, biegałem na odkryty basen Legii.
Przyszła wojna. Moje pierwsze zajęcie to było kopanie rowów przeciwlotniczych. Zajęcie bardzo sympatyczne, bo było w tych grupach dużo młodzieży – takiej, która jeszcze się nie nadawała do wojska, ale mogła robić pomocnicze roboty w Warszawie. Dla mnie to było o tyle sympatyczne, że przychodziły tam również fajne, młode dziewczyny. Myśmy ustawiali dziewczyny, żeby dalej ziemię odgarniały, a myśmy pracowali w dole. No i żeśmy podglądali troszkę te dziewczyny, to było bardzo przyjemne. Jedno miejsce, które utkwiło mi w pamięci, to był teren dzisiejszej ambasady szwedzkiej (jest mała uliczka odchodząca od Bagateli i tam jest ambasada szwedzka). Tam wtedy nie było żadnych budynków, był duży, piękny ogród i w tym ogrodzie kopaliśmy zygzaki, rowy przeciwlotnicze. Wtedy byłem bardzo odważny. Nigdy później już nie byłem taki odważny jak wtedy. Pamiętam, że oblężenie Warszawy, najgorętszy dzień, to był 25 września. Straszne bombardowanie miasta, przy czym mówiło się już wtedy o tym, że jest amunicji artylerii przeciwlotniczej. Sztukasy robiły, co chciały. Wtedy udzielałem się w domu (mieszkałem na Kruczej) w ten sposób, że wychodziłem na poddasze, obserwowałem nurkujące samoloty, bombardujące i ponieważ rzucali strasznie dużo napalmowych, zapalających bomb, to trzeba to było gasić, a gasić można było tylko w ten sposób, że zasypywało się piaskiem. Wszędzie w domach były na klatkach schodowych zbiorniki na piasek i zasypywało się [bomby]. Obserwowałem nurkujące samoloty i sprawiało mi to jeszcze przyjemność. Z tym że to było przerażające o tyle, że sztukasy w momencie nurkowania włączały wyjącą syrenę – potworny ryk przy tym wszystkim. Wtedy byłem jeszcze w miarę odważny. Potem, w miarę upływu lat, odwaga jakby troszeczkę topniała we mnie. Bardziej zdawałem sobie sprawę z tego, czym to wszystko pachnie.
Byłem zadowolony z tego, że wytrzymuję to. Wytrzymuję widok lecącego [samolotu] – całe dziesiątki samolotów równocześnie atakowały – jestem w stanie patrzeć na to, obserwować i nie uciekam, nie chowam się po kątach. Z tego powodu czułem się jakby wzmocniony, zadowolony. Oczywiście to była straszna tragedia całego miasta – zwłaszcza jak się słyszało, że już nie ma obrony powietrznej – w sensie karabinów maszynowych i działek. Potem dochodziły głosy, informacje, że niestety, ale już jest amunicji, żeby można było jakoś bronić się. Potem przyszła okupacja.
Wspaniale. To był wspaniały człowiek. Już w październiku go aresztowali i zginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Czytałem gdzieś, ale to nie jest nigdzie udokumentowane, że podobno został stracony w Sachsenhausen.
Początkowo, zgodnie z propagandą, jaka wtedy była, czuliśmy się zdecydowani walczyć i byliśmy szczęśliwi, że możemy Warszawy bronić. Entuzjazm był straszny, mimo okropności tej wojny, które w Warszawie już dość wcześnie można było zaobserwować, bo Warszawa była od pierwszego dnia września 1939 roku bombardowana. Chyba pierwszego już dnia PZL – Zakłady Lotnicze na Okęciu zostały zniszczone, więc już był początek. Z tym że 1 września jeszcze ludzie byli niezorientowani i wiele osób twierdziło, że to są manewry, ale przyszło potem wyjaśnienie drogą radiową, że to jednak wojna już wybuchła.
Pamiętam. Pamiętam chociażby z tego względu, że wtedy gdy Warszawa kapitulowała, to już było strasznie kiepsko z wyżywieniem. W rodzinie miałem nie tak bardzo dalekiego kuzyna, męża mojej ciotecznej siostry (która już nie żyje, była trochę starsza ode mnie) – pracował w AGRIL-u. AGRIL to była duża spółdzielnia, która miała w pobliżu Warszawy duże majątki i zaopatrywała miasto w mleko i wyroby mleczne. Tuż po kapitulacji, widząc, jaki głód się szykuje w Warszawie, zaczęli wyprzedawać ze swoich magazynów resztki towarów, które mieli, jeśli chodzi o nabiał i inne artykuły żywnościowe. [Kuzyn] mnie tam wcisnął, szesnastoletniego chłopaka i jako pomocnik rozważałem mąkę, cukier i inne artykuły – pracowałem przy tym. Potem jeden z kolegów (byłem z nim potem w DB) namówił mnie, wzięliśmy rowery – ja od biednego kolegi, Łysakowskiego, ponieważ byłem zaprzyjaźniony z jego rodziną, a jego w tym czasie jeszcze nie było, bo poszedł w tak zwaną rajzę po ogłoszeniu Umiastowskiego, żeby młodzież wychodziła z Warszawy, był taki moment w czasie drugiej wojny światowej. Nie wrócił, ale jego rodzina wypożyczyła mi rower, bo swojego akurat wtedy nie miałem, i wybraliśmy się na południe w okolice Konstancina po kartofle. Kupiliśmy sporo kartofli i wracając, każdy z nas wiózł pół metra (pięćdziesiąt kilo) kartofli. Oczywiście nie można było jechać, tylko trzeba było zawiesić to na ramie i prowadzić rowery. Działo się to w dniu (jak myśmy już wracali z kartoflami z wioski w kierunku Konstancina Jeziornej), kiedy Hitler przyjmował defiladę w Alejach Ujazdowskich i nie chciano nas wpuścić Alejami. Musieliśmy objechać cały teren od strony Marszałkowskiej. Wtedy był szykowany zamach na Hitlera. Nie doszło to do skutku.
Nie, nie. Znam to tylko z literatury.
Cały teren był zamknięty dla ludności, nie wpuszczano tam. Jak ktoś tam mieszkał, to domy też były, prawdopodobnie, obstawione, bo bali się o bezpieczeństwo Hitlera. W każdym razie ten moment pamiętam. Pamiętam, że chcieliśmy się dostać Belwederską w Aleje Ujazdowskie i nas nie wpuszczono, musieliśmy okrążać ten teren.
Potem – szkoła. Górski próbował zaraz uruchomić kształcenie ogólnokształcące – w krótkim czasie [szkoła] została zamknięta. Ale w 1940 roku profesor fizyki, konkretnie Tadeusz Synoradzki ([ze szkoły] Górskiego) otworzył liceum mechaniczne. Niemcy zezwalali na kształcenie zawodowe. Było to ciekawe liceum, gdzie profesor łaciny (również od Górskiego), dobry humanista, normalnie wykładał literaturę, która [w szkole] nazywała się korespondencja handlowa. Warunek był tylko jeden: nie wolno było prowadzić żadnych notatek. Już setki razy opowiadałem jako przykład, jakie zwarte społeczeństwo było w tamtym czasie. Szły prawie równocześnie, z pewnym wyprzedzeniem, najpierw jedna, a potem druga klasa – w każdej klasie było po około czterdziestu, czterdziestu pięciu uczniów plus parę osób administracji, personel nauczycielski. Sporo ponad sto osób. Gdyby do Niemców doszedł chociażby strzępek informacji, jak wygląda ta „korespondencja handlowa”, to z miejsca cały personel zostałby aresztowany i szkoła by upadła. Nie stało się [tak], nie doszło do tego.
W marcu 1943 roku, wtedy kiedy myśmy już kończyli cały program przewidziany w liceum, Niemcy zgarnęli te dwie klasy i zapędzili nas do pracy w fabryce karabinów (kiedyś nazywało się to fabryka karabinów) na ulicy Dworskiej na Woli. Dziś tam jest „Vis” (to jest bardzo niedaleko przejazdu pod Dworcem Zachodnim). Musieliśmy tam pracować. Ponieważ byliśmy bardzo dobrze przeszkoleni – bo trzeba stwierdzić, że personel nauczycielski w liceum stał na bardzo wysokim poziomie – zatrudnili nas w najmądrzejszej części każdej fabryki metalowej – w narzędziowni i tam musieliśmy pracować. Oczywiście staraliśmy się robić jak najmniej, byle nam nie zarzucono sabotażu, bo wtedy groziło to, że można było dostać się w ręce gestapo i wiadomo, jaki wtedy mógł być koniec. Cały pobyt jest dość ciekawy. Pracowałem tam – bo uważałem, że tak będzie najwygodniej (i tak było rzeczywiście może dobrze) – przeważnie na nocną zmianę. Pracowałem w fabryce niemieckiej, mając Ausweis, który [teraz] leży na stole, który mnie chronił przed łapankami, a równocześnie w ciągu dnia byłem w „Kedywie”. Ciekawe połączenie dwóch działalności. Na półtora czy dwa miesiące przed Powstaniem przestałem pracować.
Do konspiracji trafiało się poprzez kontakty wśród znajomych, z którymi utrzymywało się stosunki.
Miałem kolegę, Zbigniewa Wąsowicza (też był w naszej grupie), który już trochę wcześniej trafił do ZWZ i ściągnął swoich kolegów z klasy, od Górskiego. W naszym DB-19 było około trzydziestu osób i było kilka grup, w których byli ludzie już wcześniej znający się dobrze. Mało tego – było oparcie, jeśli chodzi o gromadzenie jakichś materiałów, broni, również w mieszkaniach tychże rodzin. Tak to się tworzyło. Konspiracja była dość dobra mimo wszystko, bo na tych trzydzieści parę osób znałem, powiedzmy, najwyżej połowę. Z tym że to tylko dlatego, że była jedna większa robota, w której brało udział siedemnaście osób. A tak, to bywały takie przypadki, że pierwszego dnia Powstania dopiero spotkaliśmy się w całości, już jawnie i wtedy przywitałem się z kolegą, z którym na co dzień bardzo dobrze się znałem. Nie wiedział o tym, że jestem w tym samym zgrupowaniu, a ja nie wiedziałem o nim, że jest w tym zgrupowaniu. Więc konspiracja była całkiem niezła.
Tak to było.
Tak.
Pamiętam, że to się odbyło – myśmy mieli lokal właśnie u rodziców kolegi, Zbyszka Wąsowicza. Jego ojciec był lekarzem kardiologiem, dobrym fachowcem. Prowadził również prywatną praktykę i miał duże mieszkanie na ulicy Mokotowskiej 52. Tam miało miejsce nasze zaprzysiężenie. W tym lokalu spotykaliśmy się niejednokrotnie i była tam również specjalna skrytka zrobiona na przechowywanie broni – nie wszystkiej, ale część broni była przechowywana również u niego. To było bardzo przyjemne uczucie. Naprawdę dobrze mogą to zrozumieć tylko ci ludzie, którzy żyli w tamtym czasie. Ten entuzjazm, to zaangażowanie – zwłaszcza młodzieży. Nie mówię, żeby się specjalnie tym chwalić, ale praktycznie wszyscy uczciwi ludzie w tamtych czasach – każdy gdzieś się zaczepiał i coś działał, nie w ten, to w inny sposób (w jaki mógł, do czego był zdolny).
Domyślali się tylko. Dowiedzieli się, jak była robota na Puławskiej, bo wtedy ja – to było w zasadzie bez sensu, bo wydawało mi się, że będzie lepiej, jeśli nie będę, przynajmniej przez pewien okres czasu, nocował w swoim mieszkaniu. […].
To była akcja z rzędu kilku bardzo potężnych akcji na budy, czyli likwidowanie żandarmerii na terenie Warszawy. W centrum miasta w ciągu dnia były robione ataki na żandarmerię. [Nasza] akcja również miała na celu niszczenie żandarmerii. Dlaczego właśnie tam: oddział dywersyjny DB–19 był dzielnicowym oddziałem „Kedywu” przeznaczonym do różnego rodzaju działań związanych głównie z Mokotowem. Na ulicy Willowej (to jest mała, poprzeczna uliczka idąca od Puławskiej do Chocimskiej) siedział mocny, duży oddział żandarmerii. Wiedzieliśmy o tym, że ta żandarmeria prawie dzień w dzień wyjeżdża na Dworzec Południowy. To był dworzec kolejki grójeckiej, która w tamtych czasach startowała spod placu Unii Lubelskiej (tam, gdzie jest teraz rozbierany market, to wtedy było bajorko i stamtąd odchodziła kolejka). Pierwsza, duża stacja to był Dworzec Południowy. Okolice parku Orlicz–Dreszera, ulica Malczewskiego nazywały się Wierzbno, na południe od Wierzbna była ta stacja. [Chodziło o to], że tą kolejką z okolic Radomia przywożono mnóstwo żywności. Trudnili się tym ludzie mający wyrobione kontakty na wsi i w ten sposób zaopatrywali Warszawę. Żandarmeria jeździła tam w momentach, gdy przychodziła kolejka, i odbierano ludziom żywność. Już nie mówiąc o tym, że opornych potrafiono zatrzymać. Naszym celem było taki oddział, który stamtąd będzie wracał, zaatakować i zniszczyć. Od początku wyglądało to tak, że – chyba na piechotkę, oczywiście idąc w grupie, ale tak, żeby nie było widać, że to jest zwarta grupa – operowaliśmy na odcinku Puławskiej koło ulicy Belgijskiej, Szustra. Nasza obserwacja trwała jakiś czas i w pewnym momencie dowództwo doszło do wniosku, żeby się trochę przesunąć, bliżej centrum miasta. Tak żeśmy sobie doszli aż do ulicy Rakowieckiej. Na ulicy Rakowieckiej – ponieważ była nas spora grupka – staliśmy na przystanku tramwajowym. Nie rzuca się to w oczy, [wygląda], że czekamy na jakiś tramwaj. Obserwujemy, co się dzieje – wyjeżdżają dwa samochody żandarmerii (początkowo jeden, potem zauważyliśmy drugi) z ulicy Willowej i zaczynają jechać w kierunku centrum miasta, więc myśmy szybciutko zwinęli się i przeszli na chodnik. Z chodnika nastąpił atak na samochody. Atak wyglądał w ten sposób, [że] były nas dwie, niewielkie grupki, których dowódca (tak było to już zaplanowane) miał zniszczyć samochód tak zwaną filipinką, ale to nie była maleńka „filipinka”, jakich się używało w czasie Powstania, tylko potężny ładunek materiału wybuchowego o cieniutkiej blasze, ale olbrzymiej sile wybuchowej. Dla zobrazowania tej sprawy mogę powiedzieć, że siła wybuchowa wyglądała w ten sposób, że jak taki pocisk został wyrzucony, [to] wybuchał wtedy, jak napotkał na twardy opór (już było przewidziane, że to celnie trafi w samochód i potem wybuchnie) i efekt był taki, że niezależnie od tego, że z samochodu wszystko zostawało wydmuchiwane w powietrze, to leciały szyby z okien. Dalszy sposób ataku (oczywiście to musiało być wszystko zgrane i robione w bardzo szybkim tempie, inaczej byłyby straty straszliwe) – zarówno w jednej jak i w drugiej grupie był facet z pistoletem maszynowym, trzeba było po tym przejechać. Ci, co mieli broń krótką mieli możliwość postrzelać sobie trochę tą bronią w masę znajdującą się w samochodzie już po wybuchu „filipinek”. I – szybki odskok. Dlaczego szybki: na ulicy Rakowieckiej, tuż przy ulicy Puławskiej, były koszary niemieckie, w których wiedzieliśmy, że tuż przed Powstaniem (później jak już obserwowaliśmy) zgromadzono mnóstwo czołgów – w tamtym czasie jeszcze nie. Od strony ulicy Puławskiej był jeszcze posterunek. Było to w odległości mniej więcej pięćdziesięciu metrów od tego miejsca, z którego myśmy atakowali samochody. To, że straty z naszej strony były tak niewielkie (no, niewielkie – jeden chłopak to jest duża strata), to nastąpiło tylko dlatego, że cała akcja trwała niecałe dwie minuty. Po zniszczeniu tych samochodów wycofaliśmy się na ulicę Chocimską, a w dole – już wiedzieliśmy o tym, mieliśmy wiadomość, że czeka na nas samochód, żeby pomóc nam uciec z tego miejsca jak najdalej, szybciutko. [Samochód] stał na ulicy Słonecznej. Ulica Słoneczna schodzi w dół, trafia na dole w dzisiejszą [ulicę] Gagarina, pod skarpą. Tam stał nasz samochód i trzeba było tam wycofać się. Wskoczyliśmy na ten samochód, wyjechaliśmy z kilometr czy półtora kilometra dalej od tego miejsca – nikt nas nie gonił – na Dolny Mokotów, a stamtąd rozdzieliliśmy się już na mniejsze grupki i miejskimi środkami lokomocji udaliśmy się do Śródmieścia, gdzie mieliśmy swoje meliny. Tak to, w ogólnym rzucie, wyglądało. Jakie były możliwości: tu, gdzie przedtem było kino „Moskwa”, a teraz jest olbrzymi ośrodek rozrywkowy i oprócz tego bank z boku, była [wtedy] remiza tramwajowa i bazar. Przez te dwa tereny myśmy się wycofywali wtedy. Jedna z grup napotkała kilku lotników, również uciekających w tym samym kierunku co my, to trochę ich przegonili i w zasadzie bez przeszkód dostaliśmy się [do samochodu]. Ja z jednym z kolegów przedostawałem się przez bramę – Puławska 23. Utrudnienie było takie, że ten dom graniczył z następnym, ale był oddzielony wysoką siatką chyba na dwa metry, z drutem kolczastym na wierzchu, więc trudność była. Jak tam przeszedłem nie bardzo jestem w stanie sobie uzmysłowić, bo na ogół na wszystkie tego rodzaju imprezy chodziłem elegancko ubrany, żeby się nie rzucać specjalnie w oczy – raczej lalusia z siebie robiłem. Przejście było o tyle ciekawe, że z nami wpadł również w bramę nie zaangażowany z nami cywil, który stwierdził: „Z panami będzie bezpieczniej”. Forsował parkan razem z nami. Wbił sobie rękę na drut kolczasty w ten sposób, że nie mógł tej ręki wyciągnąć. Jeden z moich kolegów (nieżyjący już w tej chwili) Zbyszek Starkowski wyciągnął mu tę rękę. Mało tego – [cywil] pobiegł dalej z nami, wpakował się na nasz samochód i wyjechał, uciekał razem z nami. Takie komiczne, zabawne historie. Z Wojtkiem była taka rzecz – ja akurat tego momentu też nie zauważyłem: wrażenie było duże, wybuch był solidny. Wywoływało to takie wrażenie, że w uszach powstawał taki szum, który mnie osobiście trzymał ze dwie godziny, niezależnie od tego, co się działo. To oczywiście na skutek gwałtownych wybuchów. Ktoś z Niemców prawdopodobnie rzucił w naszego Wojtka (to kolega z jednej klasy, ze szkoły od Górskiego) granatem. Granat wybuchł i [Wojtek] przewrócił się na wybuchający granat. To było 2 grudnia, myśmy byli dość ciepło ubrani, w jesionkach. Granat pod nim wybuchł, [Wojtek] leżał nieprzytomny, myśmy sądzili, że z niego już nic nie będzie. Okazało się, że Niemcy go jednak wzięli na Pawiak, wyleczyli, torturowali. Nikogo nie zdradził. Potem go powiesili, 11 lutego 1944 roku, przed gmachem Sądów. Wzdłuż ulicy Leszno (tam wtedy szła ulica Leszno) po jednej stronie był gmach Sądów, a druga strona ulicy była już za murami getta. [Niemcy] powiesili grupę dwudziestu siedmiu osób na balkonach budynku, który stał na terenie getta. Znałem bardzo dobrze całą rodzinę tego kolegi. W tym czasie mieszkali na ulicy Żurawiej. Do dziś nie wyjaśniono (to jest zagadka) i już nie będzie wyjaśnione, w jaki sposób go zidentyfikowali, bo na ogół na wszystkie roboty myśmy szli albo z fałszywymi dokumentami, albo w ogóle bez dokumentów – wtedy, gdy wychodziliśmy z bronią. Tak było i tym razem. W jakiś sposób Niemcy się o tym dowiedzieli, bo w mieszkaniu jego rodziców został od razu założony kocioł. Na szczęście nikt z naszych ich mieszkania – oprócz jego rodziny, bo tam była jego siostra, matka i ojciec – nie odwiedzał, nikogo nie złapano.
Oczywiście. Oczywiście. To by była bardzo trudna sprawa, bo on był nieprzytomny, trzeba by było go nieść. Tu nam zależało na szybkim opuszczeniu tego miejsca. Ta szybkość to była gwarancja wyjścia stamtąd i żeby nie było większych strat. To było olbrzymie przeżycie. Wtedy dowiedziała się o tym moja rodzina, bo zdecydowałem, że przynajmniej przez tydzień czy nawet więcej dni będę nocował gdzieś u kuzynów. Ale to nie miało najmniejszego sensu, dlatego że w takich wypadkach, jeśli rzeczywiście byłyby jakieś obciążające mnie informacje (mieliby jakieś informacje), to by zabrali i wymordowali moją rodzinę tak czy inaczej. Takie panowały wtedy stosunki. W ogóle jak sobie przypominam te czasy – to była jesień 1943 roku – to zaczął się w Warszawie wtedy największy terror. Wtedy zaczęły się grupowe rozstrzeliwania. Jedno z pierwszych rozstrzeliwań miało miejsce dosłownie chyba pięćdziesiąt metrów od naszego miejsca zamieszkania na ulicy Pięknej, tam gdzie są „Telefony”, pod gmachem. W tym budynku była przed wojną ambasada niemiecka. Tam było pierwsze rozstrzeliwanie grupowe. Efekt wszystkich robót był taki, że Niemcy wygarniali ludzi – przeważnie z Pawiaka – i były masowe rozstrzeliwania w centrum Warszawy. Wszędzie, takich miejsc jest… W tej chwili nawet jest nie sposób… Znają te miejsca tylko ci, co w tamtym czasie działali, dlatego że komuna świadomie właściwie nie informowała za co były te rozstrzeliwania. Na przykład dwa takie miejsca są na Nowym Świecie – jedno przy Ordynackiej z prawej strony, jak się idzie w kierunku Krakowskiego [Przedmieścia], a drugie trochę wcześniej, przed Warecką po lewej stronie. Mało kto wie, że to właśnie za takie działania. W końcu nasi doszli do wniosku, że jednak ofiary są może zbyt [wielkie], że to nas za drogo kosztuje, żeby zaprzestać ataków na „budy” żandarmerii. To również ciężko przeżywaliśmy, dlatego że wtedy, w tamtych dniach, jeszcze ze strony polskiej, naszej, była prowadzona taka propaganda, że wypisywało się na murach October – październik. To było ostrzeżenie dla Niemców, że „uważajcie, bo my wam pokażemy w październiku”. Czarnym smołowcem wypisywali to nasi na murach, harcerzyki przeważnie. Terror był straszny. Terror był taki, że praktycznie nie było dnia, żeby nie było w mieście jakiejś ostrej strzelaniny. Praktycznie coś się codziennie działo.
Są oznakowane.
Trudno mi powiedzieć. Tam, gdzie my robiliśmy tę robotę też jest [oznakowane]. Jest pięknie urządzone w tej chwili. Trochę bliżej centrum miasta jest wygrodzony maleńki [teren] i jest tam kamień. Jest [też] Bekanntmachung – ogłoszenie informujące o rozstrzelaniu w tym miejscu stu osób.
Nie. Tam jest zbudowane zupełnie coś innego. Widocznie albo w czasie Powstania, albo tuż po Powstaniu ten dom został zniszczony. Tam stoją zupełnie nowe budynki. Nawet chyba tej bramy od Puławskiej nie ma w tym miejscu, gdzie myśmy przeskoczyli na Chocimską. To było dla mnie duże przeżycie i duże wrażenie na mnie zrobiło, że… Po prostu pod każdym względem było to coś takiego, czego jeszcze nie przeżywałem. Pomijając oszołomienie wybuchami i hukami, tę całą kanonadę (wartownik też strzelał, na szczęście tak strzelał, że nikogo nie trafił), to było coś takiego, co się zawsze będzie pamiętać. Do końca życia pamięta się takie rzeczy.
Miałem tylko broń krótką i granaty. Właściwie nie było tam możliwości użycia granatów, bo trzeba pamiętać, że taki granat razi również rzucającego – w zależności od tego, skąd się rzuca.
Jak szedłem na tę akcję, to szliśmy wszyscy z meliny doktora Wąsowicza, którą mieliśmy na Mokotowskiej 52. Wtedy cała nasza grupa (było nas tam w sumie kilkanaście osób) była dość dobrze uzbrojona. Przede wszystkim „filipinki” – decydująca broń, która służyła do rozbicia samochodu w pierwszym rzędzie – dwa pistolety maszynowe, zrzutowe Steny, a reszta to była broń krótka i granaty. Takie granaty zwykle się brało, bo nigdy nie można było przewidzieć, na jaką sytuację człowiek się natknie i jak będzie jeszcze wyglądało wycofanie. Druga mała grupa pojechała na Ochotę zdobyć nam samochód. Ciężko im tam szło, wreszcie zabrali samochód jakiemuś prywatnemu, polskiemu przedsiębiorstwu. Mała, płytka ciężarówka, ale znaleźli coś takiego i podjechali na ulicę Słoneczną. Jak podjechali, to się z nami skontaktowali, już dowódca miał informację, że stoją i czekają.
Większość skutecznych pistoletów to był kaliber 9 mm. Myśmy mieli w swoim wyposażeniu polskie Visy, niemieckie „parabelki” i P-38. To był też pistolet kaliber 9 mm, dość nowoczesny, troszeczkę nowocześniejszy od Parabellum, podobny trochę w kształcie do Parabellum.
Trudno powiedzieć. Nie jestem w stanie tego powiedzieć, absolutnie. Zresztą to samo przez całe Powstanie, bo takich sytuacji, gdzie człowiek miałby wroga na bliską odległość, strzelał do niego i wiedział, czy go ranił, czy zabił, to właściwie prawie że nie było. Strzelało się przeważnie z większych odległości, nie mając możliwości sprawdzenia rezultatów tej całej strzelaniny. Tak to wyglądało. Bardzo różnie wyglądało. Jak się wykonywało wyroki śmierci, to tak. Kilka takich miał nasz oddział.
Ale ja akurat w tym nie brałem udziału.
Na przykład – wyrok wykonany w tym samym dniu, [kiedy] dostał w łeb Kutschera, na gościu, który się nazywał Eichner. Był prawnikiem, urzędował w Prudentialu na dzisiejszym placu Powstańców. Nasz wywiad stwierdził, że jest znaczącą figurą Abwehry. Abwehra to był wywiad niemiecki, wojskowy, Wehrmachtu. Został wydany rozkaz, że należy go zlikwidować. Historia była o tyle ciekawa, że wzbudziła nawet zainteresowanie w mieście. Nie mogli zdobyć samochodu, ale odbywał się pogrzeb przed kościołem świętej Barbary, podobno. Stamtąd gwizdnęli samochód pogrzebowy. Pojechali samochodem pogrzebowym, dwóch dzielnych kolegów w to weszło i rąbnęło go w jego gabinecie. On jeszcze się maskował w ten sposób, że występował czasami jako obrońca Polaków w procesach – w nielicznych procesach – które były im wytaczane przez Niemców. To była jego maska. Został zastrzelony w swoim gabinecie i nasi prysnęli tym samym samochodem. Mało tego – odstawili ten samochód, podobno, pod ten sam kościół i uciekli dalej. To była jedna osoba. Był Niemiec – był chyba folksdojczem czy Reichdeuttsche’em – współpracujący z policją niemiecką, który był dozorcą w domu, w którym dzisiaj mieszka „Klimek” – aleja Niepodległości 217. W tamtym czasie tam nie mieszkał, ale ponieważ był związany z tym pomieszczeniem (to było chyba pomieszczenie jego rodziców – dokładnie nie wiem, ale chyba tak), to znał stosunki, jakie tam panowały. Duży dom, olbrzymi dom, mieszkało tam bardzo wielu przyzwoitych ludzi. Wielu ludziom tam „dopomógł” – oczywiście w sensie ujemnym. Również dostał wyrok śmierci, że należy go zlikwidować. Był ciężko uchwytny, obserwowano go, jak wykonuje swoją pracę, kiedy wychodzi, kiedy jest w domu. Nie chciał, na ogół, nikogo wpuszczać do mieszkania. W niedzielę mył klatkę schodową. Przychodził na ogół (tak jest to opisane w jednym opracowaniu) przeważnie po godzinie policyjnej wracał do domu. W jednej próbie osobiście brałem udział, też ze Zbyszkiem Wąsowiczem, niestety nieudanej, bo poszliśmy tam, nikt się nie odzywał. Poszliśmy tam z rana, dokładnie nie pamiętam godziny, ale [to była] siódma, ósma. Nikt nas nie chciał wpuścić, musieliśmy zrezygnować. Został zastrzelony parę tygodni później. Złapano moment, kiedy [chyba] próbował myć schody, w każdym razie był w mieszkaniu i w mieszkaniu został zabity – z odczytaniem wyroku, o ile pamiętam. To są te momenty, gdzie oko w oko strzela się do człowieka i to strzela się do człowieka bezbronnego. Nie każdy mógł to zrobić. Mała dygresja – będąc już u Andersa na Zachodzie, we Włoszech, poznałem gościa z AK, który był w specjalnym oddziale, który wykonywał wyroki między innymi na gołębiarzach w czasie Powstania. Opowiadał, jak się takie egzekucje przeżywa. Znamy egzekucje, że stoi rzędem parę osób i cały pluton do nich strzela – to było zupełnie co innego. Tu robiło się to w ten sposób, że trzeba było strzelić do konkretnie ustawionego, bezbronnego człowieka. To nie każdy potrafi. Nie każdy potrafi to zrobić.
Był w stanie i wykonywał te wyroki. Był w stanie taki wyrok wykonać. W grupie było ich kilka osób, którzy byli tylko i wyłącznie przeznaczeni do wykonywania wyroków – gdzieś na podwórzu. Też oczywiście to robiono – najprawdopodobniej, w ten sposób sobie to wyobrażam, że to nie był publicznie wykonywany [wyrok], bo każdy przeżywa coś takiego.
Nie, nie pamiętam gdzie.
Mieli to wydrukowane, z tym że to bardzo różnie wyglądało, bo częstokroć nie było możliwości wykonania czegoś takiego. To znaczy, że było zagrożenie, że nie było czasu na odczytanie [wyroku]. Z tym że taki, którego wyrok dotyczył, też różnie się zachowywał czasami – błagał o litość, rzucał się na kolana, również takie mogły być sytuacje.
To trwało u nas bardzo długo. Siedzieliśmy w mieszkaniu Zbyszka Wąsowicza i graliśmy w brydża. Tak przesiedzieliśmy kilka dni – Powstanie nie wybuchło. Oczywiście na noc wracaliśmy do domu (wszyscy mieszkaliśmy w okolicy, niedaleko). Był moment, że Powstanie miało troszkę wcześniej wybuchnąć, ale myśmy cały czas byli skoszarowani, musieliśmy być razem, bo nie wiedzieliśmy dokładnie, kiedy Powstanie wybuchnie. Potem była krótka przerwa – dzień czy dwa – i znów rozpoczął się okres [czekania]. Cały czas siedzieliśmy, graliśmy w szachy, albo graliśmy w brydża, mając już przy sobie zmagazynowaną broń. Potem wyszliśmy sporą grupą, ulicą Mokotowską do placu Zbawiciela, potem cały czas Marszałkowską do placu Unii [Lubelskiej], potem cofnęliśmy się troszeczkę i byliśmy na ulicy Chocimskiej. Ze zdobyciem tam budynku nie było żadnych trudności. Był tam jakiś posterunek – akurat tego momentu nie pamiętam – został w jakiś sposób zlikwidowany jeden Niemiec, nie pamiętam, czy myśmy go brali do niewoli, czy puściliśmy go wolno i zabraliśmy mu tylko broń. Ciekawostka – w pokoju, w którym byłem, od strony ulicy Chocimskiej, stała duża lodówka, a w lodówce była hodowla zakażonych durem brzusznym wszy, bo tam wytwarzano szczepionkę przeciw durowi brzusznemu. Zastanawiałem się, co by było, gdyby w to wszystko uderzył pocisk i wszy rozlazłyby się. Co z tym wszystkim było – prawdopodobnie to wszystko uległo zniszczeniu, jak myśmy stamtąd wyszli. Pierwsze rozczarowanie, jakie przyszło mi przeżywać, miało miejsce już pierwszego dnia, jak się okazało, że nasza grupka – trzydzieści parę osób, dobrze uzbrojona – napotkała tam setkę zupełnie nieuzbrojonych harcerzyków. Zastanawiałem się, co to będzie, jak tę broń rozdamy. To jest pierwsze wrażenie. Najbliższe oddziały powstańcze z jednej strony, od strony Śródmieścia, były w okolicy placu Zbawiciela, a na Mokotowie – mniej więcej od ulicy Madalińskiego. Kontaktu z nimi nie mieliśmy żadnego. Przyszedł rozkaz, [żeby] wynieść się z Warszawy i ewentualnie powrócić ze zrzutami do Warszawy. Zaczęliśmy to realizować. Pierwsza przymiarka była trochę nieudana, bo chcieliśmy się wycofywać wzdłuż Belwederskiej, zostaliśmy ostrzelani z jednej z willi i wycofaliśmy się. Pierwsze przejście – mieliśmy fajną dziewczynę (żyje do tej pory chyba w Brazylii), narzeczoną Wojtka. To była dziewczyna malutka, drobniutka, trochę umazała sobie sadzami twarz i wyglądała na zaniedbane dziecko. My żeśmy ją puścili, żeby rozeznała trasę. Rozpracowała trasę, to znaczy zobaczyła, że wzdłuż ulicy Podchorążych nie ma w ogóle Niemców, że na Czerniakowskiej nie ma Niemców i następnej nocy myśmy tą trasą sobie przeszli. Pierwszy przystanek był na Chełmskiej przy Czerniakowskiej. Było tam duże gospodarstwo prowadzone przez siostry zakonne. Zrobiły nam zakonspirowane miejsce na sianie, w jakiejś stodole i myśmy tam przetrzymali cały dzień. Wieczorem chcieliśmy już wyruszyć poza miasto. Byłem w tej grupie – maleńki patrol – z dwoma kolegami (właśnie Zbyszek Wąsowicz cały czas tam się przewija, dzielny był chłopak) wyszliśmy i próbowaliśmy zbadać, jaka będzie możliwość przejścia Belwederską w kierunku na południe. Działo się to nocą, natknęliśmy się na: Halt! Hände hoch! – i szybciutko żeśmy się wycofali. Tej nocy nie przeszliśmy, cofnęliśmy się do sióstr i dopiero w nocy z 4 na 5 sierpnia wyszliśmy drugi raz i już nie próbowaliśmy iść Belwederską, tylko między ulicą Belwederską a skarpą – łąki, ogródki, teren zupełnie niezabudowany. Szliśmy na południe, idąc pod Skarpą Ursynowską. Ze Skarpy Ursynowskiej zostaliśmy ostrzelani przez Niemców, ale z dość dużej odległości, kilkuset metrów – nic nikomu się nie stało. Nad ranem, 5 sierpnia, byliśmy w Lasach Kabackich w pobliżu Kabat – tam była leśniczówka. Następny etap – poszliśmy do Lasów Sękocińskich (tam, gdzie jest Magdalenka). Tam mieliśmy miłe spotkanie – szedł oddział „Lancy”. Był taki oddział, który szedł do Powstania. Ale to wyglądało inaczej, bo to był oddział partyzantki, z taborami, jechały wozy, wszystko było umundurowane – część w mundurach, z rogatywkami, pod bronią. Szli rankiem wzdłuż brzegu lasu – to [było] nasze pierwsze zetknięcie z partyzantką. Dalej wędrowaliśmy w kierunku Lasów Chojnowskich i pod Korzeniówką mieliśmy pierwsze zetknięcie z Niemcami. To była miejscowość koło Złotokłosów (w pobliżu trasy krakowskiej). Ktoś musiał nas wypatrzyć, idących z samego rana. Zatrzymaliśmy się przy skraju lasu w gajówce, żeśmy zaczęli organizować sobie śniadanie, trochę odpoczywać po [nocnej] wędrówce. Ktoś musiał nas prawdopodobnie wydać i pojawił się tam oddział żandarmerii, [i] z żandarmerią nasz oddział miał potyczkę w lesie. Nie brałem w tym udziału. Dlaczego? Z kolegą z naszego oddziału pojechaliśmy z gajowym do odległego o parę kilometrów folwarku, żeby zaopatrzyć oddział w mąkę. Wracamy, a gajówka już się pali, nasz oddział wycofał się do lasu i w lesie – potyczka z Niemcami. Nasi zdobyli wtedy pistolet maszynowy – czeską zbrojówkę. Ciężko ranny był tam dowódca harcerzy, których nam przydzielono jeszcze w Warszawie, i już do Powstania więcej nie wrócił. Ja z kolegą również wycofaliśmy się, mieliśmy umówiony punkt zborny na wypadek, gdybyśmy się zgubili. Do tej pory pamiętam jedną rzecz – żeśmy trafili do pięknego kościoła, który prowadziły siostrzyczki zakonne i tam nas poczęstowano wspaniałą kaszanką (myśmy byli głodni jak diabli). Tam żeśmy spędzili cały dzień i popołudniem spotkaliśmy się już z powrotem z naszym oddziałem. Poszliśmy już prawdopodobnie następnego dnia – wędrowaliśmy trochę w okolicy i znaleźliśmy się w Lasach Chojnowskich. Ponieważ zrzutów nie było, z Lasów Chojnowskich przeszliśmy z powrotem do Lasów Kabackich, gdzie było również, w pobliżu Kabat, zrzutowisko przeznaczone na zaopatrzenie nas w broń. Tam przesiedzieliśmy może ze dwa dni – też nic się nie zdarzyło.
Wróciliśmy z powrotem do Lasów Chojnowskich. W Lasach Chojnowskich w pobliżu miejscowości Żabieniec, w pobliżu Zalesia Górnego, słyszymy nagle pomruk samolotu, ale taki nie niemiecki. Kilku kolegów wyciągnęło latarki, zaświeciło w górę i poszedł zrzut – zrzut na las. Bobrowaliśmy całą noc i cały dzień i prawie wszystkie zasobniki dostały się w nasze ręce. Ktoś nam podciągnął jeden [zasobnik] – [ktoś] z tych oddziałów, co już wcześniej były w Lasach Chojnowskich. W tym zrzucie najcenniejsze rzeczy, jakie były, to były dwa PIAT-y i dwa [erkaemy] Spandau – lekkie, bardzo szybkostrzelne niemieckie karabiny maszynowe. Oprócz tego była broń krótka w formie rewolwerów, duża ilość granatów obronnych, wypełnione to wszystko battledressami wojskowymi – strojem wojskowym (jak nosiła armia Andersa), jeszcze trochę konserw. Padł rozkaz – to wszystko trzeba przenieść do Warszawy. Mnie przydzielono jednego PIAT-a – do dzisiaj go pamiętam, bo to było urządzenie przeznaczone do likwidowania broni pancernej. Długa rura z rynienką, w którą wkładało się sam pocisk, wszystko to ważyło dwanaście kilogramów. Miało wprawdzie takie nosiłki jak plecak, ale było strasznie niewygodne do niesienia, bo rura akurat przylegała człowiekowi do kręgosłupa. Cały ekwipunek przenosiliśmy w dwie noce.
Pierwszy skok był z Lasów Chojnowskich do Lasów Kabackich i drugi etap był z Lasów Kabackich do Powstania. Oprócz tego mieliśmy do PIAT-a dziewięć pocisków, które dostali już moi koledzy, których mi przydzielono jako obsługę PIAT-a. Tak żeśmy to przenieśli do Warszawy. Zrzut miał miejsce [chyba] 21 sierpnia, a myśmy byli w Warszawie 24–25 sierpnia. Najpierw dano nam kwatery przy ulicy Naruszewicza (Puławska koło Naruszewicza), a potem objęliśmy w posiadanie całą Królikarnię. Praktycznie nasz cały oddział przebywał aż do końca Powstania na Królikarni. Ponieważ to był oddział – zwłaszcza po dozbrojeniu – jeszcze nieźle uzbrojony, to nas poszczególnymi plutonami używano do dorywczych wzmocnień w akcjach, które były planowane na Mokotowie.
Tak.
Tak?
Jednego jestem pewien, że tę kartkę napisałem już po powrocie z lasów, bo innej możliwości nie było na pewno. Jest pieczątka? 25 – to znaczy natychmiast po przyjściu na Mokotów, tak. To, co jest wykropkowane – [to] cenzura. Tam był kryptonim mojego oddziału i to cenzura zamazała ołówkiem.
„Kochani rodzice. Jestem zdrów i czuję się dobrze. Obecnie jestem w Warszawie. Proszę, napiszcie, co się u was dzieje. Tadeusz. Mój adres OS V, »Malwin«. 25 sierpień”.
Tak, raczej tak, z tym że samego momentu nie pamiętam. Powiedziałem tylko, że na pewno będę na Mokotowie, a reszta to była jedna wielka niewiadoma.
Po prostu nie wiedziałem, gdzie oni są, czy żyją i chciałem zawiadomić o tym, że ja żyję i jestem w Powstaniu na Mokotowie. Tylko to, tylko ta informacja, że się żyje. Rzeczywiście rodzice siedzieli z moim młodszym bratem i starszą siostrą. Brat, trzeba było pecha, rozchorował się na żółtaczkę w czasie Powstania. Siostra była w ogóle takiego charakteru, że za bardzo nie nadawała się do walki. Sami rodzice byli już zdrowo koło pięćdziesiątki…
Tego nie pamiętam. Nie pamiętam nawet, komu dałem [list]. Musieli tam chodzić harcerze i harcerze przenosili to kanałami, bo kanałami Mokotów miał połączenie ze Śródmieściem – to na pewno. Ale samego momentu, jak to się stało, to nie pamiętam. Nie. [Pamiętam] kilka wydarzeń drobnych – między innymi moje cudowne ocalenie. Zdarzenie, które miało miejsce już dużo, dużo później, ale…[…].
Nie wiedziałem, nic nie wiedziałem. Dlaczego taki mały list? Dlatego, że nas uprzedzano, że takich listów mają setki czy tysiące. Harcerzyki, mali chłopcy, będą to przenosić kanałami i żeby się po prostu streszczać. Więc tylko informacja, gdzie się mniej więcej jest i że się żyje – to, co najważniejsze.
Tego nie wiedziałem. Dopiero dowiedziałem się o tym, jak wróciłem w 1947 roku do Polski. Tak. Kontakt z rodziną miałem oczywiście wcześniej, ale to był drobiazg. […] List zachował się do dzisiaj dzięki temu, że przechowali go moi rodzice, jak i cały szereg moich dokumentów osobistych, tak jak Ausweis z firmy niemieckiej, w której pracowałem w czasie okupacji, czy dowód – tak zwaną kenkartę, wydaną przez Niemców również w czasie okupacji na moje nazwisko.
Tak. To był, niestety, jeden list. Nie pamiętam, czy miałem więcej takich możliwości wysłania listów – tego dokładnie nie pamiętam, ale to były rzadkie okazje.
Nie, nie. Z rodzicami uzyskałem pierwszy kontakt po Powstaniu poprzez Czerwony Krzyż. Na czołgowym aparacie nadawczo-odbiorczym wysłuchali koledzy wtedy, kiedy byłem już w II Korpusie generała Andersa. Szukali mnie rodzice w ten sposób, że podali informację, że ojciec pracuje w tej samej firmie, w której pracował przed wojną i że przeżyli – taka była krótka informacja. Napisałem na adres tej firmy list z Włoch, jako nadawcę podając Włocha, u którego była zlokalizowana poczta polowa 2. Korpusu. Chodziło o to, żeby zataić, przynajmniej na razie, fakt, że jestem w 2. Korpusie, żeby nie było w związku z tym możliwości stosowania represji w stosunku do mojej rodziny. Wtedy uzyskałem pierwszy kontakt z rodziną, już zaczęła się korespondencja.
Z całą pewnością tak, z tym że w korespondencji między mną a rodzicami raczej takich rzeczy nie było. Mówiło się o tym, co się w tej chwili dzieje, byłem ciekaw tego, co oni robią, jak im się powodzi, a oni byli jak najbardziej ciekawi, co się dzieje u mnie, gdzie jestem, gdzie przebywam i jakie mam plany na najbliższą przyszłość – wtedy jeszcze mocno nieskonkretyzowane, bo jeszcze nie wiedziałem, co ze sobą zrobić.
No, duża sprawa. Na pewno duża sprawa. To była duża sprawa, że taki mały chłopaczek , tak jak w tej chwili mam wnuka swojego, zajmował się wtedy takimi sprawami i świadczył tego typu usługi.
Nie, gdzie tam! Tragicznie wyglądały niektóre próby po upadku Powstania na Mokotowie, bo jak wiadomo Powstanie skapitulowało na Mokotowie 27 września.
Prawdopodobnie napisałem, że byłem na Mokotowie. Być może to przeszkadzało cenzurze. Tak mi się wydaje, że w tym liście to napisałem. Zresztą na zdjęciu widać troszeczkę, że coś jest zamazane ołówkiem w liście. To cenzura chciała zataić – gdzie jestem, skąd piszę list. To w pewnym sensie udało się, tyle że tu nie jest powiedziane, że byłem na Mokotowie, natomiast jest podany mój adres, który rodzicom, w zasadzie, nic nie mówił. Gdyby chcieli do mnie przesłać jakąś informację, to ten adres umożliwiłby dojście tego listu do mnie, ale rodzicom ten adres nic nie mówił, absolutnie. Nawet ja sam wtedy, na początku Powstania, nie znałem nazwy zgrupowania, w którym będę działał w czasie Powstania.
Tak. To był mój pseudonim, który rodzice znali. Ale to było przezwisko z czasów szkolnych.
Na legitymacji Armii Krajowej też pani nie znajdzie mojego nazwiska. Jest tylko pseudonim. Byłem jeszcze wtedy starszym szeregowym czy starszym strzelcem, jeszcze nie miałem wtedy kaprala. Ale też jest tylko pseudo. Jeszcze cały czas obowiązywała konspiracja.
No, pisałem jako Tadeusz, tak.
Trudno mi powiedzieć, z czego to wyszło. To mogło wyjść z tego, że my, nawet będąc w grupie w czasie Powstania, znaliśmy swoje pseudonimy, nie znaliśmy nazwisk. Imiona żeśmy znali najczęściej, ale nazwisk niejednokrotnie nie znaliśmy. To znaczy – nie wszyscy. Nie wszyscy znali się z nazwisk. Znali nazwiska swoich kolegów, z którymi razem przebywali, razem walczyli.
W Warszawie – i to cenzura przepuściła. Natomiast nie chcieli, prawdopodobnie, zdradzić informacji, że z Mokotowa do Śródmieścia przechodzą jakieś informacje. Skąd, gdzie, kiedy, jak to się dzieje. Chyba chodziło tylko o to jedno, nie wiem. Dla mnie to jest trudne do wyjaśnienia, ale tak mi się wydaje, że chodziło o to, żeby nie zdradzać tego, że Mokotów ma kontakt ze Śródmieściem w formie poczty, przesyłania jakichś informacji, wiadomości. Każdy wiedział, że są połączenia kanałami, tym niemniej nie należało tego tak za bardzo ujawniać. Gdyby rzeczywiście było to Niemcom tak bardzo dokładnie znane, to trudno powiedzieć, ale chyba te parę tysięcy ludzi, którzy wyszli ze Starego Miasta, nie doszłoby do Śródmieścia.
Albo na łatwiejsze dojście listu do mnie, bo jako „Malwin” byłem bardziej znany niż jako Tadeusz. A jeśli chodzi o nazwisko, to raczej bardzo słabo koledzy je znali. Najbliżsi koledzy z klasy, to oczywiście, że tak, bo znaliśmy się jako kilkunastoletni chłopcy.
Oczywiście, że nie wiedzieli. Akurat tak się to wszystko ułożyło. Gdyby normalnie rozwinęło się Powstanie na terenie Mokotowa, to można by było przypuszczać, że byśmy nie potrzebowali wychodzić stamtąd poza Warszawę. Tak samo było z „Basztą”. Losów oddziałów „Baszty” dokładnie nie znam, ale wiem, że oni również wychodzili poza Warszawę i do Warszawy z powrotem wracali. Niektórzy mieli potyczki, nawet dość groźne – pamiętam, [że] jakiś oddział był wybity w Wilanowie (nie pamiętam już dowódcy tego oddziału). Nadziali się tam na jakąś silną grupę niemiecką.
Nie pamiętam tego. Nie pamiętam. […] Cenzurę dopiero zauważyłem, jak już z powrotem wróciłem w 1947 roku i rodzice mi pokazali ten list, [czyli] cztery lata później.
No właśnie.
Byłem raczej pod presją, że nie należy rozpisywać się, bo jest olbrzymia ilość korespondencji, którą harcerzyki muszą przenieść kanałami, a wiadomo, że to nie była prosta sprawa. Mali chłopcy, w brudzie, w smrodzie – nie do pozazdroszczenia. Potem jeden z oddziałów wyszedł w złym miejscu [z kanału] – wyszedł na Mokotowie przy ulicy Dworkowej.
[Adresowany] był na Kruczą 4, w Śródmieściu. Tam, gdzie mieszkali rodzice i przesiedzieli całe Powstanie. Z tym że góra była uszkodzona przez Nebelwerfer, broń rakietową niemiecką – tak zwane krowy. [List był adresowany] na Kruczą 4 mieszkania 11. To było na adres, który jeszcze miałem w głowie i do tej pory pamiętam. Krucza 4 mieszkania 11. Tam uderzył pocisk z Nebelwerfera i zniszczyli, chyba tuż nad tym mieszkaniem, gdzie myśmy mieszkali, czwarte piętro, tuż obok nas. Wtedy rodzice przenieśli się do piwnicy tego domu. Ale wtedy nikomu się nic nie stało. Potem zostali wysiedleni na Podkarpacie do Lipnicy Murowanej.
Nie, nie pamiętam tego momentu. Nie pamiętam. Pamiętam tylko różne przeżycia, chociażby z Królikarni i wcześniej, w trakcie Powstania. Na Królikarni był mały kościółek, Niemcy zbombardowali ten kościółek. Obok był budynek, szpital, jak to się dzisiaj nazywa – hospicjum, prowadzone przez księży. Zbombardowali, wszystko się zawaliło. Pamiętam, jak żeśmy próbowali – bo słychać było głosy ludzi stamtąd wydobywające się – jak żeśmy wyciągnęli jakąś staruszkę spod tych gruzów. Próbowaliśmy dalej kopać, ale to była sprawa zupełnie beznadziejna. Sterta gruzu została z tego wszystkiego. To pamiętam.
To było dokładnie 15 września, jak nasz pluton – to był konkretnie II pluton tego OS V – wycofywał się po patrolowaniu Dolnego Mokotowa. [To był] ranek. Niemcy w tym czasie zaatakowali od strony Sadyby, próbując zająć cały Dolny Mokotów, oczyścić z oddziałów powstańczych. Pamiętam moment, jak na samym rogu – róg Chełmskiej i Belwederskiej – byliśmy w drewnianym, wykonanym z grubych bali domu, który, już jak zaczęło się ostrzeliwanie, kładli Niemcy ostrzał artyleryjski – wszystko zaczęło chodzić. Przeskoczyliśmy Chełmską na drugą stronę, w kierunku południowym i potem – problem. Usytuowanie było takie, że sam teren poniżej ulicy Chełmskiej i Belwederskiej był niższy, był trochę poniżej i były tam ogródki działkowe, łąki – [teren] oczywiście niezabudowany – natomiast sama Belwederska szła trochę wyżej. Szalony ogień maszynowy szedł od strony placu Unii [Lubelskiej] w kierunku południowym i z drugiej strony, od południa, w kierunku centrum. Trzeba było „tylko” Belwederską przeskoczyć. Miałem wtedy dużo szczęścia. Jak sobie w tej chwili tę sytuację przypominam, to już przy zeskakiwaniu zrobiłem – jak nigdy w życiu to mi się nie trafiło – salto i znalazłem się na ziemi po drugiej stronie, już w dole. Tuż obok mnie biegł kolega, też z naszego oddziału, „Jontek” Kiliański. Jurek Kiliański dostał w brzuch i już tego nie przeżył. Szalony ogień. Wtedy został ranny dowódca naszego patrolu – ciężko ranny odłamkiem pocisku, do końca Powstania już nie brał udziału w walce. Potem Niemcy wywieźli go do szpitala do Skierniewic. Opieka tam była jednak kiepska, zgangrenował i nie przeżył. Zmarł w grudniu 1944 roku. To był krytyczny moment. Już takie piekło tam wtedy rozpętało się, równocześnie ostrzeliwały tę dzielnicę czołgi, których nie było jeszcze w ogóle widać, bo z dużej odległości to wszystko się odbywało. Trzeba było przeskoczyć Belwederską, po to żeby ulicą Dolną, pod górę, dostać się na Górny Mokotów. Takiego ognia, jak wtedy żeśmy tam doświadczyli, to dawno nie przeżywałem w Powstaniu, mimo że na każdym kroku człowiek… W ogóle była taka sytuacja na Mokotowie, że najlepsze połączenie Dolnego Mokotowa z Górnym było właśnie wzdłuż ulicy Dolnej, która trafiała potem na ulicę Chełmską. Niemcy wiedząc, że kontakt oddziałów między Górnym a Dolnym Mokotowem istnieje, kładli ogień z „krów” na ulicę Dolną – bez przerwy, seriami. Szło się – tu padła seria, to zaraz człowiek kombinował, czy następną serię położą wprost, czy cofną się. Korytarz, jaki tam był, był dostępny zarówno dla resztek oddziałów, które znajdowały się na Dolnym Mokotowie, jak i dla oddziałów na Mokotowie Górnym.
Nie. Z PIAT-em to w ogóle taka historia, że jak wróciliśmy z lasów, to pluton z naszego oddziału, ja z PIAT-em i z dwoma swoimi kolegami, pomagierami, zostaliśmy przydzieleni do oddziału porucznika „Witala” (był taki na Mokotowie), który stacjonował w budynku przy ulicy Promenada (poprzeczna ulica w stosunku do Belwederskiej, między innymi na skraju parku, [który] istnieje w tej chwili). Tam żeśmy sobie wypatrzyli zburzony i całkowicie wypalony, mały budynek z cegły i tam zrobiliśmy sobie stanowisko. Zostawiono nas z PIAT-em i mieliśmy ewentualnie działać, jeśli jakieś czołgi ze strony Śródmieścia będą z tamtej strony, wzdłuż Belwederskiej atakować. Natomiast nasz oddział brał udział w atakowaniu od strony Podchorążych, z Łazienek. To działanie miało być zsynchronizowane z atakowaniem jakichś oddziałów powstańczych również ze strony Śródmieścia. Raczej tej synchronizacji nie było i atak nie powiódł się. Były tam prowadzone walki – ja z tym już nie miałem styczności przez pewien okres. Z PIAT-a na szczęście tam nawet nie wystrzeliłem – bardzo dobrze, bo bym może tu z panią nie rozmawiał. PIAT to było dobre, skuteczne urządzenie, ale dość trudne w obsłudze. Trudność polegała na tym, że pocisk, to był mały pocisk działający na zasadzie pocisku odrzutowego, jakiegoś silnika odrzutowego, ale wyrzucany był przy pomocy sprężyny. Ale za każdym wystrzałem sprężynę trzeba było naciągnąć. Żeby naciągnąć tę sprężynę, to trzeba było rzeczywiście być bardzo silnym. Na szczęście byłem niski i udawało mi się sprężynę naciągnąć w ten sposób, że nie ciągnąłem jej rękami, bo nie dałbym rady, tylko prostując ciało, naciągałem ją kręgosłupem. To była pierwsza trudność. Druga trudność polegała na tym, że to trzeba było powtarzać za każdym [strzałem] i praktyka – już wtedy znana – wykazywała, że jak ktoś nie trafił, a próbował przymierzyć się drugi raz do czołgu, to czołg był zawsze szybszy. Tak to wyglądało.