Przemysław Kiszkowski

Archiwum Historii Mówionej

Przemysław Kiszkowski, urodziłem się we Lwowie, 23 września 1925. Moja mama Zofia z domu Koszańska, ojciec był czynnym oficerem zawodowym [w stopniu podpułkownika]. Był w 70. Pułku Piechoty w Pleszewie. To jest mniej więcej sto kilometrów stąd na południe, tuż przed Ostrowem Wielkopolskim. [W czasie wojny] ojciec był dowódcą formującej się zapasowej 17. Dywizji Piechoty. Trafił do niewoli sowieckiej. Listy dostawaliśmy ze Starobielska. Oczywiście ślad zaginął i koniec.

  • Co tata pisał w listach?

Tata pisał, żebyśmy się stamtąd wynosili. To znaczy byliśmy wtenczas pół roku we Lwowie z siostrą i z mamą. Przedtem przeszliśmy bombardowanie przez „bohaterskie” Luftwaffe, które zbombardowało transport Rodziny Wojskowej na dworcu [Komarno], po wyładowaniu. [Buczały] już tak że było widać, że to są tylko kobiety i dzieci.
Później mieliśmy niezły chrzest otrzaskania się z sowieckim systemem. Ojciec pisał po prostu, żebyśmy wyjeżdżali. To znaczy – oczywiście nie pisał wprost, tylko pisał, żebyśmy jechali do siostry mamy, która była pod Warszawą w Otwocku. W związku z tym było wiadomo, że ojciec wie, co to jest za system. Zresztą urodził się pod Kijowem i znał już Rosjan, Ukraińców.

  • Jaki tata miał stopień w wojsku?

Tata miał stopień podpułkownika, teraz został awansowany na pułkownika. Okazało się, że ojciec był w jednym z ostatnich oddziałów, jaki się poddał. O tym dowiedziałem się zupełnie przypadkiem, bo nie znałem dokładnie historii ojca. Kiedyś była transmisja Radia Maryja z lasów lubelskich, z miejscowości Momoty Górne. Wtenczas dowiedziałem się właśnie, że poddali się 2 października, a więc dwa dni przed Kleebergiem. Ale ponieważ Kleeberg trafił do niewoli niemieckiej, to można było o nim mówić. Natomiast o grupie pułkownika Zieleniewskiego była kompletna cisza.

  • Jak w stosunku do Polaków zachowywali się Rosjanie we Lwowie?

To właściwie trzeba przeżyć, bo trudno jest opowiedzieć i wyobrazić [sobie]. To było spotkanie z zupełnie innym światem – zupełnie inna cywilizacja, niezrozumiała. Już spotkanie z Niemcami było dla nas wstrząsem. Chociażby to bombardowanie ludzi cywilnych na drogach, strzelanie do każdego, ktokolwiek się ruszał, pastuchów przy krowie i tak dalej. Natomiast Rosjanie to przede wszystkim wszystkiemu się dziwili. Zetknęli się jakby z cywilizacją, z innym światem. Byli z innego świata.
Pamiętam opowiadanie mojej mamy – bo mama znała perfekt rosyjski, tak że Rosjanie mieli dla niej wielki szacunek, bo mówiła ładnym, literackim językiem – że wyglądali jakby pierwszy raz coś takiego widzieli. Pierwszy raz widzieli ulicę, ludzi jakoś ubranych. Mama opowiadała taką historię, że w tramwaju lwowskim siedziało sobie dwóch – jak myśmy mówili – towarzyszy, każdy miał kiełbasę w jednej ręce, bułkę francuską w drugiej i tak: chaps bułki, chaps kiełbasy i gapili się na ulicę, że oczy [im] z orbit wyłaziły. Tramwaj wyglądał tak, że miał dwie ławki – po jednej stronie jedna ławka, po drugiej druga ławka. Na jednej siedzieli oni, a na drugiej siedziała reszta ludzi i gapiła się na nich mniej więcej tak jak oni na tę ulicę. Wyglądali jakby pierwszy raz różne rzeczy widzieli. Potem, że myli się w ubikacjach, to rzeczywiście była prawda.
Z drugiej strony zachowywali się też bardzo różnie oczywiście. Pierwsze spotkanie z nimi to było na wsi, jakieś czterdzieści kilometrów na południowy zachód od Lwowa, przyszli akurat na moje urodziny. Pierwsza sprawa to zaczęli od zabierania świń. Poza tym wlatywali do nas, myśmy byli w pokoju – trzy kobiety i ośmioro dzieci. Najmłodsze, niemowlę, to miało pół roku, a najstarsza dziewczyna była, chyba, o dwa lata starsza [ode mnie]. Miałem wtenczas czternaście lat, skończyłem akurat. Jeden na przykład zaczął grzebać w beciku dziecka. Mama zaczęła krzyczeć, wymyślać po rosyjsku. W ogóle nie reagował albo nie rozumiał. Możliwe, że sprowadzili jakichś kałmuków z tych republik. Dopiero wleciał jakiś starszy, jego obrugał i ten się wyniósł.
Z drugiej strony wlatywał też jakiś starszy żołnierz i kładł bochenek chleba, dwa jajka, palec na ustach i już go nie było. Bardzo różnie to wyglądało. Jeszcze z takich historii [opowiem], jak wyglądało głosowanie za przyłączeniem tak zwanej Zachodniej Ukrainy do Związku Sowieckiego. Wtenczas nas przeniesiono na plebanię. Byliśmy na plebanii i to był punkt głosowania. Wszystkich przywozili. Jeszcze nawet jakąś babcię przywieźli samochodem, coś klęła na nich, tamci się śmiali i w porządku. Później było przeliczanie głosów. Przeliczanie głosów to był tylko sowiecki oficer, zamknął się w pokoju i liczył. Moja mama słyszała go przez drzwi, które akustycznie były mało szczelne. On tak liczy, liczy: Snowa niet! Znaczy, że znowu nie. Swołocz – taka hołota. Wyszło tak, że, powiedzmy, mniej więcej było jeden do dziesięciu. Znaczy 700 głosów przeciw, a 70 za. Powiada: „A i tak nie będzie, jak wy chcecie. To co za, piszemy przeciw, a to co przeciw, to za”. Moja mama to słyszała. Przypuszczalnie inne punkty głosowania wyglądały podobnie i wyniki też były podobne.
Poza tym niekończące się kolejki. Rejestracja mężczyzn, rejestracje oficerów zawodowych czy oficerów rezerwy, inżynierów, jakichś innych ludzi. Kolejki były za chlebem. Chleb można było jeszcze stosunkowo najłatwiej dostać. Stałem kiedyś za chlebem, chyba wyjątkowo, jakieś cztery czy sześć godzin. Największe kolejki to były, dziwna rzecz, mianowicie za mydłem, za wódką i za cukrem. Później, 1 maja, było wszystkiego dosyć, ale cena była pięciokrotnie wyższa, jeżeli chodziło o cukier. Myśmy koło 15 maja przeszli przez granicę w Przemyślu. To też była historia. Była cała sprawa przejścia przez granicę. To był cały transport z pułku pleszewskiego. Trudno powiedzieć, ile było osób. 300 czy 500 osób było. W czasie nalotu zginęło na pewno pięćdziesiąt osób. Wydawało się nam, że było sto kilkanaście, ale doliczyliśmy się pięćdziesięciu osób. Tak że w czasie nalotu zginęło procentowo więcej osób niż żołnierzy na froncie.
Zaczęła się sprawa tego, żeby się dogadać, bo była tak zwana repatriacja ludzi, którzy pochodzili niby z tamtych terenów. Myśmy chyba mieli fałszywe metryki. Zaczęły się rozmowy z komisją niemiecką i z rosyjską. Dostał się do nas podoficer z 70. Pułku Piechoty. Był z armii pruskiej, tak że doskonale znał niemiecki. Moja mama też dosyć dobrze znała niemiecki, mogła swobodnie porozumieć się z nimi. Oni oboje rozmawiali z komisją niemiecką. W końcu powiedzieli: „U nas macie to już załatwione, ale teraz idźcie jeszcze do Rosjan i spróbujcie z nimi się dogadać, bo my nie umiemy”. I zaczynała się historia.
Mianowicie przyszli do jednego, tłumaczą mu, jak, co, tego, owego. Ten w końcu powiada: „Dobrze, to już zgadzam się, idźcie jeszcze teraz do towarzysza Iwanowa”. Poszli do Iwanowa i powiedzieli, że tak sprawa wygląda i towarzysz Pietrow to już się zgodził. Ten powiada: „Co on ma tutaj do gadania? Ja tu rządzę, a ja się nie zgadzam”. Zaczęli przekonywać. W końcu powiada: „Dobrze, to już się zgadzam, ale idźcie jeszcze teraz do towarzysza Pawłowa”. Poszli, powiedzieli, że towarzysz Iwanow i towarzysz Pietrow się zgodzili. „A co oni mają do gadania? Ja tu rządzę, a ja się nie zgadzam”.
Przypuszczam, że gdyby nie to, że mama mówiła eleganckim rosyjskim – rzeczywiście mieli dla niej duży szacunek – to chyba byśmy stamtąd się nie wydostali. Potem dowiedziałem się, że dwa dni później zamknęli granicę. Tych wszystkich, którzy koczowali i starali się przedostać przez granicę, zapakowali do wagonów i wywieźli.

  • Pan z mamą i siostrą przyjechał pod Warszawę?

Z siostrą przyjechaliśmy do Warszawy. Teraz jeszcze jedna rzecz, to mi powiedział mój kolega, który był wtenczas z nami we Lwowie. Coś sprzedawał, jakieś papierosy, handlował, bo był chłopak obrotny. W pewnym momencie jego po prostu zaaresztował milicjant ukraiński. Przyprowadzili go, to wtenczas nazywało się NKWD. Mówi, że jest przekonany, że przesłuchiwał go sam Sierow, czyli as NKWD, czyli KGB. Takiego smarkacza czternastoletniego przesłuchiwał. Bardzo inteligentny podobno, wypytywał się o szczegóły życia w Wielkopolsce. Tak że już się szykowali.
Jak przejechaliśmy przez granicę, to była paskudna sprawa, bo pochorowałem się na zapalenie opon mózgowych, na wiosnę 1940 roku. To zresztą było zawleczone po prostu przez Armię Czerwoną, tyle co wiem. Na szczęście już były sulfonamidy. Byłem jeszcze osłabiony, przyjechaliśmy pociągiem, ale dwa kilometry do granicy trzeba było piechotą iść. I z walizami, które jeszcze mieliśmy, to ciągnęliśmy walizy po torach. Później niby powitała nas cała generalicja niemiecka, jakoś tak uprzejmie. Okazało się, że kogo można było, to wysłali do pracy do Niemiec. Tak że to było takie zderzenie dwóch systemów.
Później była Warszawa. W Warszawie też byłem zaskoczony tym – wszyscy byliśmy zaskoczeni –spodziewaliśmy się, że Niemcy zamkną uniwersytety, to jeszcze było można zrozumieć, ale że szkolnictwo średnie zostanie zamknięte, tego myśmy nie mogli zrozumieć. To nie mieściło się nam w głowie.

  • Gdzie pan zamieszkał w Warszawie?

W Warszawie mieszkałem na ulicy Piusa XI 11B mieszkania 1. Piusa XI to przedtem była Piękna i dzisiaj Piękna. To jest blisko, taki był placyk Krucza – Koszykowa. Na rogu była kawiarnia Mytkowskiego. Chodziłem do szkoły spółdzielczej. To była szkoła handlowa, tak zwana spółdzielcza. W międzyczasie oberwałem gruźlicę. Właściwie miałem początki gruźlicy przed wojną najprawdopodobniej, bo coś już było. To oczywiście się rozwinęło. Tym bardziej że myśmy mieli właściwie bardzo ciężkie warunki materialne. Mama pracowała dorywczo, myśmy uczyli się z siostrą, w związku z tym byliśmy głodni cały czas. Od czasu do czasu mama dostawała pieniądze od kolegów ojca z oflagu, z obozów jenieckich. Pierwsza sprawa, to kupowaliśmy bochenek chleba, [dzieliliśmy] na trzy części, najwyżej z solą się jadło, ale przede wszystkim, że w ogóle był chleb.
Pod koniec jakby trochę było nam lepiej. Z rodziną było różnie. Wtenczas właśnie nauczyliśmy się, że najwięcej pomagają ci ludzie, którzy mają trochę. Gdyby nic nie mieli, to by nie mieli z czego pomóc, ale ci, co mieli dużo, to na ogół nie pomagali. Myślę, że przeszliśmy dobrą szkołę życia. Jak byłem w sanatorium, miałem gorączkę do trzydziestu dziewięciu i siedem przez dziesięć miesięcy. Szwagier mojej mamy, który był dyrektorem tego sanatorium, to powiedział mamie, że już z tego nie wyjdę. Jakoś wyszedłem.
Przyszło wezwanie do mnie z Arbeitsamtu, czyli Urzędu Pracy. Mama poszła. Mama dużo robiła na drutach. Poszła, siedziała w poczekalni i robiła na drutach. Woźny, prawdopodobnie folksdojcz, nie mógł wytrzymać, powiada: „Dlaczego pani jest bez syna?”. – „To się okaże”. – „Ale jaka pani pracowita”. Urzędnik ją przyjął, dała zaświadczenie z sanatorium, że jestem w tej chwili na leczeniu. Obejrzał to, powiada: „Jak syn wyzdrowieje, niech do nas się zgłosi”. W związku z tym zastanawiam się, czy nie powinienem jeszcze kiedyś do Arbeitsamtu się zgłosić, ale już chyba nie.
Oczywiście byłem bardzo osłabiony po chorobie. Po dziesięciu miesiącach niby było wszystko w porządku. Po pierwsze w ogóle nie mogłem chodzić po słonecznej stronie ulicy, musiałem trzymać się zacienionej. Poszedłem odwiedzić klasę swoją. Powygłupialiśmy się, wracam do domu – trzydzieści osiem i siedem. To tak powoli ustępowało. Jeszcze postarali się o jakiś wyjazd do Otwocka i do Świdra, do jakiejś bursy dla szkół średnich.
  • Dlaczego nie wolno było panu chodzić po słonecznej stronie?

Dlatego że mnie to męczyło. Organizm był tak osłabiony, że reagował na grzanie. Przy gruźlicy jest tak, że nie wolno właściwie się opalać. Byłem w bursie, to też przyjeżdżali jacyś ludzie z podziemia i uczyli tych chłopaków piosenek. Później mi te piosenki się przypomniały.

  • Niemcy przychodzili do bursy, robili jakieś rewizje?

Nie. To było na uboczu. Zresztą w ogóle Otwock to było dziwne miejsce, dlatego że praktycznie nie było łapanek. Rodowity otwocczanin, później prawie nim byłem, to nie chodził w ogóle ulicami, tylko przez posesje. Mówiło się na przykład: „Wiesz, u Kowalskiego dziurę w płocie załatali, ale obok jest druga dziura i można przez inną posesję przejść”. Tak że w ogóle nie chodziło się ulicami, tylko przez posesje. Jeżeli była łapanka, to zamykali ulice, ale wszyscy i tak szli posesjami.
Po tym wszystkim dostałem się jeszcze raz do sanatorium, w Świdrze tym razem. To właściwie stało się w ten sposób, że myśmy mieli księdza kapelana – już nawet nie pamiętam, jak się nazywał – który postarał się o wyjazd dla mnie do sanatorium. Były wtenczas tylko dwa sanatoria dla Polaków, bo sanatorium w [Otwocku] Niemcy przejęli. To było sanatorium na ulicy Majowej, drewniany budynek dwupiętrowy. Trafiłem do sanatorium chyba w czerwcu, a później, przed Powstaniem, myśmy specjalnie niczego się nie spodziewali. Pamiętam, że ludzie uciekali do Warszawy, bo mówili, że w Warszawie będzie bezpieczniej.

  • Proszę opowiedzieć moment rozstrzelania.

Wiele też nie powiem, prawdopodobnie siostra moja to barwniej opowie i lepiej, bo jest polonistką, a ja jestem tylko fizykiem. To było w ten sposób: naprzeciwko nas postawili karabin maszynowy, położyło się dwóch na chodniku. Myśmy zaczęli się obawiać, że otoczą cały kwartał i będą po prostu wszystkich wyciągać, nie wiem, czy do obozów, czy coś. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje w ogóle. Później było słychać jakieś strzały i zlikwidowali. Następnie dowiedzieliśmy się, że pod murem dawnej niemieckiej ambasady rozstrzelano ileś osób. Wtenczas zawsze były kwiaty i świece i malowano krzyż. Niestety tego nie widziałem. Poza dwoma żołnierzami, którzy leżeli za karabinem maszynowym, to właściwie nic nie było widać.

  • Mama was wtedy wzięła do kuchni i powiedziała, żeby się modlić.

Wyglądało na to, że otoczą wszystkich i będą po prostu po kolei wyciągać ze wszystkich mieszkań. Tego myśmy się obawiali, tego się spodziewaliśmy.

  • To znaczy, że Niemcy otaczali kamienicę i wyciągali wszystkich?

Myśmy sądzili, że cały kwartał – po prostu zamknęli ulicę jedną, drugą i to wszystko w obrębie całych kwartałów – wygarną. Znaczy tak sądziliśmy, tego się obawialiśmy. Nie sądziliśmy, że to będzie rozstrzelanie.

  • To znaczy, że to było jedno z pierwszych rozstrzeliwań, że jeszcze nie było wiadomo w Warszawie, że Niemcy robią publiczne egzekucje?

To było jedno z pierwszych. Poza tym w ogóle nigdy nie było wiadomo, co im do głowy strzeli. Nie wiadomo, mogą otoczyć jakąś kamienicę, może zacząć się strzelanina, może ktoś się bronić w tym miejscu. W ogóle nie było wiadomo. Po prostu nie wiedzieliśmy, co jest.
Później jeszcze jedna rzecz. Przeżyłem nalot sowiecki, zresztą z siostrą przeżyliśmy. Nalot był w nocy z 12 na 13 maja 1943 roku. To już było po powstaniu w getcie. Gdyby nalot był wcześniej o parę miesięcy, to na pewno uratowałoby się wielu Żydów. Dlatego że wtenczas po prostu nastąpiła destrukcja wszystkiego. Niemcy się pochowali, żadnych patroli na mieście nie mogło być. Pamiętam, że było jasno jak w dzień. Flary to długo utrzymują się w powietrzu i oświecą dokładnie wszystko, a bomby spadały w sposób zupełnie nieregularny. Nie wiem, czy to nie było związane ze śmiercią Piłsudskiego, bo to była akurat rocznica śmierci Piłsudskiego. Umarł 12 maja [1935 roku]. Ale to moje podejrzenie, a jak było, nie wiem.

  • Rosjanie z 12 na 13 maja 1943 roku bombardowali Warszawę?

1943 roku, w nocy.

  • Dlaczego pan myśli, że jakby wcześniej zaczęli bombardować, to wielu Żydów by się uratowało?

Ściągnęli przecież wszystkie posterunki, wszystko się pokryło. Jeżeli chodzi o strzały wartowników, to one są pewne, a bomby nie takie pewne. W tym momencie na pewno można by było uciec. Wyrwać się z jakiejś kryjówki i uciec.

  • Dużo było zniszczeń po tym nalocie rosyjskim?

Chyba nie. To znaczy była poprzerywana, na przykład, sieć tramwajowa gdzieś. Właściwie to nawet nie wiem, gdzie bomby poszły. Były, ale to nie był masowy nalot. Bomby padały. Nastąpił atak Niemców na Związek Sowiecki, to wtedy samolot sowiecki przyleciał na Warszawę, w niedzielę właśnie, to była niedziela 22 czerwca [1941 roku]. Rzucił bombę, bomba spadła akurat między dwa tramwaje. Znaczy między pierwszy tramwaj i drugi tramwaj. Dosyć dużo ludzi zabiło wtenczas. A jeżeli chodzi o nalot w maju, to nie wiem, jakie były straty. Po prostu trudno było się dowiedzieć.

  • Latem 1944 roku był pan w Świdrze, w bursie?

Byłem w Świdrze w sanatorium. Pamiętam także, że dużo ludzi uciekało wtenczas do Warszawy, bo mówili, że w Warszawie będzie bezpieczniej.

  • Dlaczego uciekali? Przed kim uciekali?

Przed frontem. Obawiali się przejścia frontu. Sądzili, że w Warszawie będzie bezpieczniej. Pamiętam, że ludzie uciekali z jakimiś manatkami, pierzynami. Jechali albo kolejką wąskotorową, [albo wozami]. Nie wiem, czy jeszcze chodzi kolejka wąskotorowa, która była równoległa do linii głównej, szerokotorowej.

  • To uciekali Polacy, czy Niemcy?

Polacy. Niemcy to już uciekli w ogóle. W sanatorium była siostra, pielęgniarka Niemka, to w nocy wyjechała nagle, po cichu.

  • Jaki to był miesiąc?

Chyba w lipcu to było. W lipcu, zdaje się, mieli ewakuację. Samo przejście przez Świder to było z soboty na niedzielę. Czyli 1 sierpnia był we wtorek, 31 [lipca] w poniedziałek, z 29 na 30 lipca to przejście frontu.

  • Z 29 na 30 lipca Rosjanie byli w Świdrze?

To jest tak: mnie zawsze śmieszy to, jak są jakieś filmy czy coś takiego. Przejście frontu – niby strzelanina, hałas. To wyglądało tak, że tydzień, a może dwa tygodnie przed przejściem frontu nie było nikogo. Opowiadali mi historię, że przejeżdżał samochód z oficerami niemieckimi, zobaczyli plakat – biały orzeł z kotwicą Polski Walczącej. Stanęli, popatrzyli podobno na to i pojechali dalej. Później – ale też nie powiem kiedy – wysadzono most […] kolei normalnotorowej [na rzece Świder]. Natomiast mostu wąskotorówki w ogóle nie ruszono, zapomniano o nim czy co. Tak że później wąskotorówka jeździła dalej. W nocy to wyglądało w ten sposób, że słychać było pojedyncze strzały, żadnej serii. Strzały powoli przesuwały się przez całą noc. To było tak, przypuśćmy, że siedzę w kierunku północy, to najpierw był strzał z tyłu za mną, po prawej stronie, później strzał, ale po pięciu minutach dopiero, po lewej stronie. Powoli pojedyncze strzały się przesuwały.
W niedzielę 30 lipca linia frontu II wojny światowej przebiegała przez rzekę Świder. Rzeka była taka, że próbowałem pływać, to mi nie bardzo wychodziło. Tak że można było piechotą przejść rzekę. Po jednej stronie nikogo, po drugiej stronie nikogo. Tylko tyle, że sowieckie myśliwce przegoniły niemieckie samoloty. Po tygodniu powiedziano mi, że pokazał się motocykl sowiecki z paroma żołnierzami w Otwocku, a w Świdrze nic. Tak wyglądało przejście frontu.

  • To był koniec lipca?

Tak. To właściwie wszystko działo się przez jakieś dwa-trzy tygodnie. Kompletnie nic, nie było nikogo.

  • Jak pojawił się motocykl z Sowietami, to był jeszcze lipiec?

Nie, to już był sierpień. Myślę, że to mogło być tydzień po przejściu frontu, może parę dni, ale na pewno nie tego dnia.

  • Powstanie w Warszawie już trwało?

Powstanie [trwało], tak.
  • Pan wiedział o tym, że jest Powstanie w Warszawie? To było słychać? Było wiadomo, że Powstanie już jest?

Tak. Dlaczego? Miałem znajomych w Świdrze i w Otwocku. Oni mnie później wyciągnęli, żebym chodził do szkoły. Spotkałem kolegę ze szkoły, który był w oddziale AK. Poszliśmy obaj do miejsca, gdzie było czynne radio. Słuchaliśmy audycji z Londynu o godzinie jedenastej rano. Zresztą bardzo krótko słuchaliśmy, bo tylko tyle, że usłyszałem sygnał, początek audycji, a później Niemcy zaczęli ostrzeliwać Otwock i wyłączono prąd.
Jak myśmy dowiedzieli się, że Powstanie wybuchło, tego nie pamiętam. Chyba w ten sposób, że ktoś słuchał radia. Nie pamiętam, kiedy pierwszy raz stację słyszałem. Później miałem taką kombinację, że poskładałem sobie przy pomocy kolegów najprostsze radio, na tak zwany kryształek. Przeciągnąłem antenę, którą miała pielęgniarka Niemka, zacząłem słuchać i okazało się, że na średnich falach złapałem Londyn. Tak silna stacja była, że to było słychać. Sam nie wiedziałem, że to jest Londyn. Dopiero później złapałem sygnał i dowiedziałem się, kiedy są audycje po polsku. W ten sposób miałem informacje na bieżąco – jako tako na bieżąco – co dzieje się z Powstaniem Warszawskim.

  • Odbierał pan Radio Kościuszko? Armia Berlinga nadawała.

Nie. To był bardzo prymitywny odbiornik. Bardzo słaba czułość była tego wszystkiego. Odbierałem przede wszystkim później stacje niemieckie. Rosjanie wyłapali radia. Na początku wydawało się nam, że możemy sobie odbiorniki radiowe mieć, używać. Później okazało się, że nie wolno. To było zresztą po cichu, powoli wszystko zrobione i bardzo dużo padło wtenczas odbiorników, które przetrwały wojnę. W związku z tym robiliśmy, co można było, słuchałem jeszcze. Później już słuchałem tylko niemieckiej stacji długofalowej. Nawet dowiedziałem się, że ofensywa sowiecka ruszyła już w styczniu.

  • Pan jest świadkiem, że Rosjanie byli już w lipcu na przedpolach Warszawy?

Tak.

  • Niektórzy mówią, że wcale ich jeszcze nie było, bo Pragę zajęli dopiero we wrześniu.

Pragę zajęli we wrześniu, tak. Podciągali się, coraz więcej ich było. Mówiłem o przejściu frontu.

  • Front przeszedł w lipcu?

Przeszedł wtedy. To znaczy w nocy z soboty na niedzielę, ale potem zaczęło się coraz więcej ich pojawiać. Później było dużo artylerii w okolicach, w Świdrze i w Otwocku. Nie było specjalnie czołgów, ale właśnie było bardzo dużo artylerii. Poza tym artyleria niemiecka też strzelała. Głównie celowali na dworzec kolejowy i go trochę uszkodzili. Oczywiście byli. Było ich coraz więcej.

  • To byli Rosjanie. Czy widział pan też żołnierzy armii Berlinga?

Tak, byli. Miałem taką historię. Szedłem do mojego kolegi, przeprowadził się gdzieś, wiedziałem tylko nazwę willi. Wlazłem na jakąś jednostkę, oficer mnie wziął, przepytał, kto jestem. Trochę się bałem, bo miałem jakieś części radiowe w kieszeni, mogło być nieprzyjemnie.

  • To był polski oficer od Berlinga?

Tak. Byliśmy wychowani z siostrą w koszarach i znamy dyscyplinę przedwojenną. Byłem świadkiem takiej sceny, kiedy u mojego kolegi, którego w końcu odnalazłem, stał żołnierz, Polak – mówię o polskim wojsku – stał major i stał porucznik. Porucznik mówi do żołnierza kierowcy: „Pojedziecie do baterii po łuski”. Ten trzyma ręce w kieszeni, powiada: „Nie pojadę. Wasza maszyna albo co?”. Mnie to zatkało. Czekam, co będzie dalej. „Jak wy stoicie przed majorem? Moglibyście inaczej stanąć przed majorem”. Ten nawet nie wyjął rąk z kieszeni, powiada: „Źle stoję?”. Na tym się skończyło, mnie to zatkało. Mówię do mojego kolegi: „Ciekawe stosunki są tutaj”. A ten powiada: „Nic takiego”. Musiał jeszcze lepsze historie oglądać. Na froncie z dyscypliną jest zawsze różnie. Byliśmy przyzwyczajeni do tego, że w koszarach było inaczej.

  • Lekceważenie oficera?

Tak. Z tym że podobno był w prawie, bo przywiózł chleb do jednostki. Nie podlegał rozkazom. W każdym razie było to dosyć ciekawe zdarzenie.

  • Widział pan płonącą Warszawę?

Tak. Myśmy się nie orientowali. Oczywiście słuchałem komunikatów z Londynu, była mowa o tym, że zdobyto to, tu się obroniono. W ogóle nie orientowałem się w tym, że Powstanie upada. Dopiero jak Rosjanie zdobyli Pragę, przyjechał do mnie mój daleki krewny, który walczył w Powstaniu, który przepłynął przez Wisłę na szczątkach kajaka. To był kajak, który miał rozbitą górę przez dwa granatniki, ale spód był dobry. Oni z drugim kolegą przepłynęli po prostu. Byli na Pradze. Zresztą jak szli, to ciągle gdzieś kucharz się wychylał, bo widział, że to są powstańcy, powiada: „Chodźcie chłopaki, musicie coś zjeść. Niewiarygodna rzecz, ile człowiek może zjeść”. Byli wygłodzeni w czasie Powstania. Wiedział o tym, że jestem w sanatorium, więc przyjechał do mnie, zostawił mi jeszcze jakieś pieniądze, bo też tego nie miałem. Później powiedzieli, że nie ma rady, muszą po prostu iść i zapisać się do wojska.

  • Jak nazywał się kolega?

Jurek. W tej chwili sobie nie przypomnę. Był w zgrupowaniu „Czata” czy coś takiego.

  • „Czata 49”?

Może. Najpierw walczyli na Woli. Na początku to była zabawa, bo mieli czołg, mieli „Panterę” i po prostu zdobywali pod osłoną „Pantery”. Później było coraz gorzej. Był na Powiślu i z Powiśla właśnie przepłynął.

  • Nie wie pan, czy przeżył wojnę?

Tak. Później był w wojsku, jeszcze od niego dostawałem jakieś kartki. Był starszy ode mnie. A później jeszcze, ponieważ myśmy przenieśli się do Pleszewa, studiowałem w Poznaniu, tak że pewne kontakty się porozrywały. Jurek Chudzicki się nazywał, ale więcej nie wiem. Od niego właściwie dowiedziałem się o tym, że sytuacja jest coraz gorsza. Opowiadał taką historię, że ci „kościuszkowcy” – był desant – wspierali, ale w ogóle nie byli przygotowani do walk ulicznych.

  • Wszedł pan do Warszawy, jak została wyzwolona?

Tak, byłem.

  • Mógłby pan opowiedzieć?

Jak tylko ofensywa ruszyła, wtenczas powiedziano, że można przejść do Warszawy, więc przeszedłem jeszcze po lodzie. Wracałem już po moście pontonowym. Warszawa rzeczywiście wyglądała fatalnie. Wyobrażałem sobie, że tak wyglądały Pompeje po wybuchu wulkanu. Wszędzie były tylko wypalone, zburzone kamienice. Mieszkanie, gdzie myśmy byli, dom stał. Tak że to mieszkanie nasze było, jeszcze jakieś rzeczy były i właśnie części radiowe mogłem wyciągnąć, które były ukryte w węglu w piwnicy.
Później jeszcze byłem w Warszawie z mamą. Też były punkty, miejsca, gdzie można było się przespać. Nie zawsze można było wrócić, kiedy człowiek chciał. W związku z tym u jakichś państwa myśmy spali. Jakoś się szło, kamienica była częściowo zrujnowana, klatka schodowa jakaś była czynna, jakaś nie. Jeszcze naprzeciwko naszego mieszkania był rozwalony czołg. Jaki typ, to niestety nie wiem. Tak to wyglądało.
Nie pamiętam, że Rosjanie obiecali, że odbudują całą Warszawę, ale pamiętam, że obiecano, że odbudują całą dzielnicę jedną. Chodziłem do szkoły w Otwocku od jesieni do czerwca. Wszyscy moi koledzy siedzieli w AK. Byłem trochę związany z harcerstwem. Prawdę mówiąc, w pewnym momencie naruszyłem podstawy konspiracji bardzo mocno. Tak że nie ma czym się chwalić.

  • Może pan opowiedzieć?

Takie jedno zdarzenie było. Myślę, że to jest bardzo charakterystyczne. Mianowicie jakiś chłopak z Armii Czerwonej znał dosyć dobrze polski i miał motocykl. Wobec tego podrywał nasze dziewczyny. Trochę na motocykl. Zdaje się, że dyrektor [szkoły] później krzywił się na to. Rozmawiał z nami. Kiedyś przyszedł do nas, był chyba trochę podpity, powiada: „Co wyście mieli przed wojną? Mieliście jeden czołg i jedną armatę i obwoziliście to po wszystkich defiladach”. Zagotowało się wśród nas, a jeden z naszych odpowiada: „Cicho, cicho, ja mu odpowiem”. Powiada: „Mieliśmy jeden czołg, jedną armatę i obwoziliśmy po wszystkich defiladach, broniliśmy się tym przez dwa tygodnie”. – „Co dwa tygodnie? Hel jeszcze w październiku się bronił”. – „Cicho! Broniliśmy się tym przez dwa tygodnie, a was z tym waszym milionem czołgów aż pod Stalingrad zagnali”. Myślę, że on wtedy dopiero zaczął myśleć, że byli tak zdoktrynowani. Po prostu nie rozumiał tego wszystkiego, nie myślał.
Druga sprawa to była taka, że usiedliśmy z kolegą w parku w Otwocku na ławce. Pożyczyliśmy od kogoś książkę, album lotnictwa sportowego Handbuchersportflieger, niemiecką. Tak sobie oglądamy. Były modele RWD polskich, cała seria. Przysiadł się jakiś, chyba kierowca to był, równie dobrze mógł być z NKWD. Myśmy sobie nie zdawali z tego sprawy, myśmy po prostu nie znali się na tych wszystkich ich opaskach. To zresztą był błąd. Pokazujemy mu: „To wasze”. Rzeczywiście, była cała seria rosyjskich, sportowych samolotów. Pokazujemy mu: „To nasze”. Były seria RWD. Palił papierosa, splunął, powiada: „Co wyście mieli? Wyście przed wojną nie mieli żadnej fabryki samochodów, to skąd mogliście mieć samoloty?”. Nie potrafiłem mu odpowiedzieć, ale pomyślałem później sobie, że nawet trudno mu było wytłumaczyć, że to jest niemiecka książka, bo prawdopodobnie w ogóle nie znał liter łacińskich. Nie można mu było wytłumaczyć, że to nie jest książka polska, tylko niemiecka. Indoktrynacja poszła tak daleko, że zostali po prostu przeobrażeni. Pamiętam takie dwie charakterystyczne scenki, które mi bardzo utkwiły w pamięci, które były charakterystyczne dla ich sposobu myślenia.

  • Mama i siostra przeżyły Powstanie?

Tak. Mama była w domu, a siostra była w szpitalu powstańczym jako sanitariuszka. Zostałem. Myśmy po prostu nie szykowali się [do Powstania]. Wiem, że mojego kolegę z sanatorium ściągnięto do Powstania. Było tak, że był w szpitalu powstańczym, szpital otoczyli Niemcy i podpalili. Wyczołgał się z tego, ale miał już chorą nogę. Ponieważ musiał się czołgać, to stracił tą nogę. Tak że spotkałem go bez nogi, przyjechał do Świdra.

  • Jak się nazywał?

Tego nie pamiętam. Mówi, że do innych strzelali. Była jedna rzecz. Powiedział przed Powstaniem, że jest plan – czy jak to nazwać – ugody między Polakami i Niemcami, mamy pójść razem na Rosjan. Powiedział: „Tyle krzywd nie będzie pomszczonych”. Ale na ten temat nic nie wiem. Pamiętam, że tak mi to mówił. Może to były pogłoski rozpuszczane przez Niemców.



Poznań, 18 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Przemysław Kiszkowski Stopień: cywil

Zobacz także

Nasz newsletter