Renata Linette
Nazywam się Renata Linette z domu Rola-Szadkowska, urodzona w 1931 roku w Poznaniu. W Warszawie znalazłam się w wyniku wysiedlenia. Mieszkałam na Mokotowie przy ulicy Narbutta 19.
- Pani Renato, proszę coś powiedzieć o swoich rodzicach, czy miała pani rodzeństwo?
Mój ojciec był lekarzem. Byłam spóźnionym dzieckiem, miałam brata starszego o siedem lat. Ojciec mój, mimo że już miał pięćdziesiąt osiem lat, został zmobilizowany, dołączył do VII Okręgowego Szpitala w Poznaniu. Znalazł się po 17 września po tamtej stronie, dostał się do obozu w Kozielsku i w początkach kwietnia został zamordowany w Katyniu.
- Czy miała pani jakieś informacje od taty, czy on coś pisał z obozu?
Nie, nie zachowało się nic. Natomiast znalazł się na liście opublikowanej w kwietniu 1943 roku przez Niemców, w polskojęzycznej gadzinówce „Kurierze Warszawskim”. Wszystkie te dane zostały potwierdzone przez szwajcarski Czerwony Krzyż, co przy ojcu znaleziono. Otrzymał numer oficjalny zwłok
anfiszes material 1515.
- Czyli nie napisał żadnego listu, że jest w obozie?
Nic nie dotarło do nas. Ale nas wojna zastała na Kresach Wschodnich, na wakacjach. Tam ojciec mój jako zmobilizowany lekarz, major rezerwy, już nie dotarł, dlatego że objęła go mobilizacja. Zwykle wyjeżdżaliśmy na dwa miesiące, ojciec przyjeżdżał w sierpniu, tym razem już nie dojechał. Na tychże wakacjach spędzanych zresztą w pułku, gdzie mój wuj był dowódcą pułku piechoty w Baranowiczach. Tam zaskoczyła wojna jego rodzinę z małymi dziećmi, mnie z mamą, ze starszym o siedem lat bratem i babcią. Przeżyliśmy wrzesień, październik, to jest całkiem oddzielna historia. Na fałszywe dokumenty udało się nam wyjechać na początku listopada, w związku z tym nie znaleźliśmy się na białych niedźwiedziach, a wróciliśmy do Poznania. W Poznaniu zresztą mojego ojca już szukało gestapo za udział w Powstaniu Wielkopolskim. Tak że jeśli nie jedni, to drudzy by go wykończyli.
Leonard.
- Brał udział w powstaniu wielkopolskim?
Brał udział jako lekarz.
- Tak że gestapo już było przygotowane?
Tak, bo wiadomo było, że był lekarzem, był powstańcem wielkopolskim. Pomagał później również w organizowaniu szpitali w powstaniach śląskich, ale na to nie ma dokumentów. To znam z opowiadań mamy i przyznam się, że od lat zabieram się do przejrzenia tych spraw na Śląsku, ale jakoś do tego nie doszłam.
- Gdzie w Poznaniu państwo mieszkali?
Na Jeżycach przy ulicy Szamarzewskiego.
- Przyszli Niemcy, gestapowcy i was wyrzucili?
Nie, to znaczy wiedzieliśmy, że ojca szukają. Wiadomo, że już w listopadzie czy w grudniu zaczęły się wysiedlenia. Mieliśmy w domu lokatora, który pracował u Niemców, ale lojalnie zawiadamiał (ponieważ był niemiecki
ordnung), kiedy ludzie są zaplanowani do wywózki. Przyjeżdżały autobusy od wieczora chyba do drugiej w nocy i zabierały. Nas zawiadomił w lutym 1940 roku, że jesteśmy przewidziani do wywózki. Tak że my co wieczór z mamą (babcia wyjechała wtedy do Gniezna bo w Gnieźnie mieszkała), schodziliśmy na dół; najpierw do piwnicy, później do zaprzyjaźnionych lokatorów. Tam spędzaliśmy długie nocne godziny. Kiedy kończyła się ta łapanka, wracaliśmy do siebie. Aż wreszcie, chyba to był 7 lub 8 marca, mieszkanie nasze zaplombowano, dalej już nie szukano. Nie wiem, jakimi drogami mamie udało się zdobyć przepustkę na wyjazd do Warszawy, gdzie zresztą przebywała jej siostra z dziećmi. Już właściwie wszystko było omówione i tą drogą znalazłam się w Warszawie.
- Ten człowiek, który ostrzegał to był Polak czy Niemiec?
Polak, pan Pawlak. Pożarny, przyzwoity człowiek. O dalszych jego losach nie umiem nic powiedzieć. Wiem tyle, nawet nie byłam tego świadoma, że on nas [powiadomił]. Już potem jako starsza dziewczynka dowiedziałam się tego od mamy. Tą drogą znaleźliśmy się w Warszawie. Straciłam rok szkolny, byłam bardzo zrozpaczona, powinnam była wtedy uczęszczać do trzeciej klasy szkoły powszechnej, jak się wówczas mówiło. Rozpoczęłam naukę od września 1940 roku w prywatnej szkole. To było za darmo, żadnego czesnego wysiedleni nie płacili, jeszcze obiady dostawałam. U sióstr niepokalanek na ulicy Kazimierzowskiej chodziłam do szkoły. Tą szkołę w następnym roku zamknięto. Były krótkie komplety, potem zostałam przeniesiona do szkoły pani Roszkowskiej i Popielewskiej na Bagateli, na placu Unii Lubelskiej. Tą szkołę również zamknięto. Potem chodziło się oficjalnie do szkoły publicznej, gdzie uczono wyłącznie języka polskiego w zakresie potrzebnym robotnikowi: umieć pisać i czytać, arytmetyka, przyroda, gimnastyka, rysunki. Bez geografii, historii – te przedmioty przerabialiśmy na kompletach i to była przedziwna sytuacja. Szkoła pani Roszkowskiej i Popielewskiej mieściła się w budynku z dwiema wieżyczkami na placu Unii Lubelskiej, zajmowała pierwsze i drugie piętro. Później przeniesiono tam szkołę publiczną z Narbutta, bo to była szkoła prywatna. Budynek szkolny na Narbutta zajęty został przez jednostkę wojskową, nie wiem jaką, ale pamiętam dobrze jak chodzili po ulicy Narbutta i śpiewali:
Haj li, haj lo. Tam się chodziło oficjalnie do szkoły, tam byłam zapisana i potem bardzo dyskretnie szło się na komplety na szóste i siódme piętro. To było mieszkanie dwóch nauczycielek i odbywały się komplety. Dzisiaj jako osoba dorosła i starsza zastanawiam się, jak Niemcy się tego nie domyślili, nie wiem. Zwłaszcza że kiedy zamknęli wejście na alej Szucha trzeba było przechodzić przez zasieki, budkę strażniczą z legitymacją szkolną tej publicznej szkoły, a potem się szło na komplety. Na kompletach ukończyłam pierwszą gimnazjalną, oczywiście bez żadnego świadectwa i to było bezpośrednio przed Powstaniem.
- Ale do konspiracji ani do harcerstwa pani nie należała?
Owszem należałam, byłam w „Szarych Szeregach” króciutko, kilka miesięcy przed Powstaniem, od kwietnia do lipca. Z tym że byłam wysoka, udawałam piętnastolatkę, ponieważ takich smarkatych niespełna trzynastoletnich łączniczek nie przyjmowano. Przez dwa czy trzy miesiące chodziłam po Warszawie, zawsze byłam łazikiem i roznosiłam „Biuletyn Informacyjny”. Pamiętam scenę, przynosiłam te materiały też do domu, mamie nie pokazując, zobowiązana zasadami konspiracji. Mama robiąc kiedyś porządki, właśnie zauważyła to i wtedy zaimponowała mi, powiedziała: „Wiesz, jak masz taką ciekawą lekturę, to przynajmniej dałabyś do przeczytania”. Brat był w Armii Krajowej, brał udział w Powstaniu, wrócił do kraju dopiero w 1946 roku. Mam zresztą nieprzeczytane, przyznam się, w całości, jego pamiętniki spisane w obozach niemieckich. Później po wyzwoleniu znalazł się w amerykańskiej strefie w Monachium. Z tym że jest to pamiętnik częściowo o charakterze prywatnym, z adnotacją: „Dla mojej przyszłej żony i moich najbliższych”. Brat już dawno nie żyje, z tego pamiętnika zrobiłam powiększoną kserokopię i chcę w porozumieniu z moją bratową, wybrać te fragmenty, które nie są wątkami prywatnymi, a mówią o sytuacji w Warszawie, które obserwował prosty żołnierz, dwudziestolatek.
W Śródmieściu, jest uwieczniony na jednym ze zdjęć w albumie fotograficznym „Krisa”, który ma moja bratowa. Bardzo bym chciała ten album zdobyć.
- Gdzie dokładnie brat walczył?
Nie wiem dokładnie, wiem, że walczył w Śródmieściu.
Imię Janusz.
Tak.
- Pseudonimu też pani nie pamięta?
Nie potrafię powiedzieć.
- Czy pani, będąc w „Szarych Szeregach”, przyjęła jakiś pseudonim?
Nawet nie, dostawałam ulotki do rozniesienia. Pamiętam, że raz nawet wpadłam w łapankę, więc zgodnie z instrukcją, weszłam do jakiejś bramy, wrzuciłam je za kosz. Oczywiście to śmieszne dzisiaj, bardzo dziecinne mi się wydaje, ale wtedy wydawało mi się, że to jest… Była ogromna tradycja patriotyczna w domu i wydawało się, że człowiek robi coś wielkiego.
- No tak, sama postawa pani mamy była…
Tak, a matka moja zresztą ciężko chorowała, bo tak długo się trzymała. Trzymała się do 1943 roku, wkrótce po otrzymaniu wiadomości o Katyniu zaczęła ciężko chorować i później chorowała z przerwami dwadzieścia lat, zmarła w 1964 roku. […] Ciągle się czekało, że gdzieś się będzie, że będzie się wezwanym, że będzie miejsce zbiórki. Na szczęście tego nie było. Wystarczyło, że mój brat brał udział. Pamiętam jeszcze, że w ostatnich dniach wychodził, żegnaliśmy się i wreszcie 1 sierpnia do domu nie wrócił. O tym, że żyje, dowiedzieliśmy się, bo umówiony był punkt kontaktowy u też wysiedlonych z Poznania, zaprzyjaźnionej rodziny nauczycielskiej z Poznania, pani Lorencowej i Stalińskiego, którzy mieszkali w Częstochowie, że cokolwiek by się stało, punktem kontaktowym będzie Częstochowa. Rzeczywiście z mamą znalazłyśmy się od października 1944 roku na kilka miesięcy w Częstochowie, w mieszkaniu zapełnionym wysiedlonymi, w mieszkaniu pełnym kompletów tajnego Gimnazjum Ziem Zachodnich. Historia jest bardzo bogata. Tam przyszedł pierwszy list ze stalagu, też w tej chwili miejscowości nie pamiętam, z pierwszego stalagu, w którym mój brat właśnie jako dwudziestolatek przebywał.
Moje dzieje wyglądały właśnie tak, że godzina zero, godzina siedemnasta zastała mnie w domu, na Narbutta 19. To jest dom między Sandomierską a Kazimierzowską, patrząc ku alei Niepodległości po lewej stronie, dom zagłębiony. W tej chwili od frontu pod numerem 19A, jest ambasada jakiegoś egzotycznego państwa, nie pamiętam w tej chwili jakiego. W każdym razie tam mnie Powstanie zastało. Jak to wszystko wyglądało? Przez pierwsze dni oczywiście schodziliśmy wszyscy na dół, to był dom częściowo położony w ogrodzie. Posiadał bardzo niski, pół-zagłębiony parter, półsuterenę, tam się schodziło i siedziało. Przez pierwsze noce trudno było spać z powodu ostrzału artyleryjskiego i przez pierwszy tydzień ciągle mieliśmy nadzieję, że zza Wisły przyjdzie pomoc. Pomoc jak wiadomo nie przyszła. Potem już się spało, bo człowiek się przyzwyczaił. Udało się nam przeżyć tam do 12 sierpnia. 12 sierpnia wysiedlono ludzi z tej części Narbutta, zresztą sporo domów nowszych było już wysiedlonych przez Niemców przed Powstaniem i zajętych przez rodziny niemieckie. Na szczęście ci, którzy nas wyrzucali, i całą grupą, to była grupa pewnie kilkuset osób, pędzili na zachód, czyli właśnie ku alejom Niepodległości, to był Wehrmacht. W miarę przyzwoici ludzie. Będę miała dwie ciekawe historie właśnie o przyzwoitych Niemcach. W każdym razie ukrywał się u nas jakiś powstaniec, który przedostał się z dalszej części Mokotowa, pamiętam tylko, że mówiono o nim: „pan Władek”. Kiedy nas wyrzucono stamtąd, to jakiś Niemiec zapytał, czy nie mam tutaj bandytów. Zapytał po niemiecku, a ponieważ moja mama i moja ciocia jako Wielkopolanki, kończące szkoły jeszcze pod zaborem pruskim, bo urodzone na przełomie wieków, doskonale mówiły po niemiecku. „Czy są tutaj jacyś bandyci?”. A moja ciocia nie bacząc na to, że miała dwójkę małych dzieci, mówi: „Wy jesteście bandyci”.
Ihr seid die Banditen. W tym momencie wyciągnął strzelbę, moja mama zupełnie zamarła, zaczęła tłumaczyć, że siostra jest niezrównoważona, wyrzuciła ją do tyłu. Skończyło się na strachu. Mógł zastrzelić i nie zastrzelił, więc to było pierwsze nasze szczęście. Pędzili nas na zachód i ta wielka grupa ludzi podzieliła się. Ludzie gdzieś znikali po drodze i my również wyłączyliśmy się z tej grupy, już bardzo blisko szkoły Wawelberga, w której też była siedziba Wehrmachtu. To też istotne dla dalszego opowiadania. Zboczyliśmy ku Madalińskiego i zatrzymaliśmy się, duża grupa, nas było chyba pięćdziesiąt osób, przy dopalającej się nowoczesnej willi przy ulicy Wrotkowej numer chyba 10. Tam się schroniliśmy. To się dopalało, willa na szczęście była nowoczesnej konstrukcji, stropy masywne. Gorąco było straszliwie, jeszcze była woda i tam usiłowaliśmy to przeczekać. Pamiętam tylko, że schody zostały odrąbane, konstrukcja też masywna, ale pokryte drewnem, jacyś panowie odrąbali. Było kilkadziesiąt osób, z mojej rodziny była mama, ja i ciocia, siostra mamy z dwoma synami, wtedy dziewięć i siedem lat. To się dopaliło, czuliśmy się w miarę bezpiecznie. Któregoś dnia ze Szkoły Wawelberga zjawiło się pewnie dwóch, dokładnie nie pamiętam, ale w każdym razie żołnierzy Wehrmachtu, którzy powiedzieli, znowu ten znakomity niemiecki przydał się… Może jeszcze wtręt potrzebny, to już oczywiście było po morderstwie u jezuitów. W tej chwili nie pamiętam, jaką nazwę miała ulica… Rakowiecka się kończy, dawny kościół jezuitów i zakręt idzie ku zachodowi… Był tam wysoki, jak na stosunki przedwojenne, nowoczesny sześciopiętrowy blok. Przyszli wermachtowcy i powiedzieli, że w tym bloku jest mąka i cukier, że oni mają rozkaz podpalić ten dom, ale podpalą go pojutrze. Że możemy następnego dnia pójść i po prostu zabrać tą żywność. Słowa dotrzymali. Myśmy jakimiś skleconymi wózkami, po prostu z tego domu przywieźli worek mąki, worek cukru i z tego coś się wypiekało. To było paskudne jedzenie, ale dzięki temu nie umieraliśmy z głodu. Zwłaszcza że obok były działki i chodziło się podkradać marchewkę i inne rzeczy. Tak się udało nam przeżyć do końca sierpnia. Raz jeszcze zrobiliśmy wypad do naszego dawnego mieszkania. To był teren objęty przez Niemców, bo powstańcy byli za Madalińskiego i potem już w Śródmieściu. Zastałam już mieszkanie spalone, jakieś drobne pamiątki [zabrałam]. Bo zanim nas wyrzucono, tośmy pewne rzeczy pochowali w piwnicy. Mieszkanie już było spalone, wypalone były wnętrza, nic się nie dało zrobić. Dostaliśmy się pod ostrzał przy rogu Kazimierzowskiej i Madalińskiego. Nie wiem, czy celowo nie trafny, może znowu przyzwoici ludzie. W każdym razie nikt z nas nie zginął. Wróciliśmy, wiedząc, że już wszystko jest popalone, niczego nie ma i przesiedzieliśmy do końca sierpnia. Chyba to był 30 sierpnia, kiedy przyszli Niemcy, wyrzucili wszystkich z tych domów i popędzili znowu koło Pola Mokotowskiego na zachód. Nam się znowu udało urwać i w jakiejś wiosce przenocować i dostać się do Piastowa. Ominęliśmy zresztą tą drogą obóz w Pruszkowie. Razem z nami – to pewnie musiało się skończyć tragicznie – na Wrotkowej ukrywała się tleniona blondynka, o wyraźnie semickich rysach z chłopakiem trochę starszym ode mnie, wiem, że miał na imię Julek, i oni już z nami z Warszawy nie wyszli, bali się wyjść. Co się dalej stało, nie wiem. Wiem tylko, że w tej willi dopalającej się znaleźliśmy rower i ten chłopak pomagał ten rower montować. Nie było dętek, nie było opon, była natomiast pełna guma, którą udało mu się wbić… W każdym razie można było na tym rowerze jechać. Z Warszawy na tym rowerze jechałam. Muszę powiedzieć, że potem przez kilka dni siedzieć mi było trudno. Tak że doskonale tą panią pamiętam, ten chłopak i ona musieli się ukrywać w piwnicy. Chyba ukrywali się na Narbutta 27. Tam dobili do nas. Jakoś ich Niemcy nie zauważyli. W każdym razie to była taka śmiertelna biel cery kogoś, kto w ogóle nie wychodzi na dwór. Ktoś ich do Powstania uratował. Z bardziej dramatycznych przeżyć, to właśnie jeszcze jak była woda, to usiłowałyśmy się myć, kąpać. Pamiętam, że z dwiema trochę starszymi ode mnie dziewczynami, wyskoczyłyśmy kiedyś z wanny, jak pierwszy raz usłyszałyśmy „krowy”. To te pociski, które wydawały dźwięk taki jak zardzewiała maszynka do mięsa, potem było pół minuty przerażającej ciszy i potem wybuch. Wiem, że wtedy poleciały pociski w aleję Niepodległości i to było rzeczywiście przerażające. Potem jeszcze w okolicy kręcili się „ukraińcy”. Może porównując z innymi dramatycznymi losami, wyszliśmy obronną ręką. Ale cała ta historia ma teraz swój epilog. W 1990 roku wybierałam się do Belgii, dosyć długo czekało się wtedy na paszport. Byłam cztery dni w Warszawie, podpisując się w społecznej kolejce i wtedy postanowiłam sobie pójść z aparatem fotograficznym i zobaczyć tą willę. Odbudowana, to znaczy w ogóle mury nie były tknięte, wypalone było wnętrze. Naprzeciwko mnie wyszła jakaś pani, oczywiście przedstawiłam się, powiedziałam, kim jestem, powiedziałam przede wszystkim dlaczego tu przyszłam. Że tu byłam właśnie w Powstaniu od 12 sierpnia do końca. Ona mówi: „Boże, proszę pani nas wyrzucono ósmego czy dziesiątego, w tej chwili mogę się pomylić, opuściliśmy to mieszkanie. Miałam wtedy dziesięć lat”. Młodsza była ode mnie, mówi: „Niech pani powie, co się działo?”. Zapraszała mnie zresztą do środka, z tego zaproszenia nie skorzystałam, opisałam jej całe wnętrze, pozwoliła mi to wszystko obfotografować.
- Ale to i tak w ogóle miała pani i pani rodzina szczęście, że akurat trafiła pani na takich żołnierzy Wehrmachtu, że traktowali was normalnie.
Muszę powiedzieć, że po prostu sprawiedliwość należy oddać. Działy się rzeczy straszne i na tym etapie wychodzenia z Narbutta, z pierwszej części na zachód, jak ludzie uciekali tym Niemcom. Oni chyba bardzo nie pilnowali. W każdym razie nam się udało schronić na dalsze tygodnie, aż do końca… Muszę powiedzieć, że ci ludzie, którzy urzędowali wtedy u Wawelberga, byli po prostu przyzwoitymi ludźmi. Wobec tego wszystkiego co się działo, tym przyzwoitym Niemcom należy oddać to, że byli porządnymi ludźmi, że byli po prostu ludźmi.
- Koniec wojny zastał panią w Częstochowie?
Właśnie tak, koniec wojny zastał mnie w Częstochowie u zaprzyjaźnionych nauczycieli, którzy sami mieszkali jako wysiedleni w mocno zagęszczonym mieszkaniu. Gdzie zresztą też się ukrywała rodzina żydowska, to znaczy mama, żona chyba adwokata i młody człowiek, który oczywiście nigdzie nie wychodził. Przeżył wojnę. Ponieważ z Warszawy do Częstochowy przyjechało [wielu mieszkańców], oczywiście nie wiem, jak wyglądało to w innych dyscyplinach, ale znaleźli się tam poloniści, profesor Polak, profesor Szwejkowski. Przede wszystkim zaczął działać tajny Uniwersytet Ziem Zachodnich i działało również tajne gimnazjum, były w domu organizowane komplety. Wiem, że był kłopot z nauczycielem matematyki i wprawdzie drugą gimnazjalną już ukończyłam w ciągu kilku miesięcy, ale ponieważ miałam niedostatki w matematyce, więc mama moja zobowiązała się, że nawet jak wróci do Poznania, wojna się skończy, zanim pośle mnie do następnej klasy po prostu te zaległości uzupełnię. Tak się później stało. W Częstochowie byłyśmy, doznając niesłychanej gościny ze strony pani Heleny Lorencowej, pana Jana Stoińskiego, którzy tym szkolnictwem się zajmowali. Zresztą później, po wojnie w Poznaniu tak samo. Przez tyle miesięcy trzymali u siebie mnóstwo ludzi, to było straszliwe zagęszczenie. Trzeba było raniutko wstawać, robić porządek, bo już przychodziły dzieci na komplety. W każdym razie też ludzie godni najwyższego szacunku. Był uniwersytet, patrzyłam na to z podziwem. To były nazwiska, które początkowo mi nic nie mówiły. Tak to wyglądało. Kiedy w Poznaniu walczono o Cytadelę, kiedy Cytadela padła, 23 lutego, ktoś przywiózł wiadomość, że nasze mieszkanie w Poznaniu ocalało. Wtedy z mamą wróciłyśmy do Poznania wagonami towarowymi zresztą. Pod sam koniec lutego – 27, 28 lutego – znalazłyśmy się w Poznaniu u siebie w domu po długiej podróży.
- Czy Poznań był bardzo zniszczony?
Poznań był bardzo zniszczony, w sześćdziesięciu procentach. Dzielnica, w której mieszkaliśmy przed wojną, ocalała, natomiast stare miasto było w gruzach. Zresztą ilustrują to albumy staromiejskie. Ratusz przecież legł w gruzach, kamienice…
- Co pani jako poznanianka teraz sądzi o Niemcach, którzy mówią, że zostali stąd wypędzeni i żądają odszkodowań?
To się po prostu w głowie nie mieści, przecież to oni rozpętali wojnę. Jestem daleka od nienawiści, naprawdę, ale uważam, że pani Eryka Steinbach… ta postawa jest straszna.
- Przecież to pani była świadkiem, że to Niemcy Polaków wyrzucali.
Oczywiście, wiem że pod koniec wojny w ramach odwetu i zemsty działy się różne rzeczy. Też nie
fair w stosunku do cywilnej ludności i że wielu niewinnych ludzi, kobiety z dziećmi też w straszliwych warunkach wracało do Niemiec. Ci ludzie sami też byli niewinni, ale uważam, że domaganie się odszkodowań po prostu… jakiego tu użyć określenia… Byłoby nieparlamentarne.
Poznań, 18 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama