Zofia Kreier
Zofia Kreier, urodzona w Łodzi, 2 listopada 1920 roku.
- W Powstaniu była pani cywilem?
Tak, w Powstaniu byłam cywilem.
- Zacznijmy od wybuchu II wojny światowej. Gdzie pani wtedy mieszkała? Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.
Mieszkałam w Warszawie przy ulicy Wilanowskiej róg Solca, na Powiślu. Mieszkałam z mamą, siostrą i miałam dwóch braci– [mieszkaliśmy w pięć osób] przez cały czas, do zakończenia wojny. Później Niemcy zabrali nam mieszkanie. Nie [tylko nam] zabrali mieszkanie, ale cały budynek wzięli dla siebie. Wysiedlili nas i myśmy się przeprowadzili z powrotem na Żoliborz na ulicę Toeplitza. Zamieniliśmy się z folksdojczem. Ponieważ całe osiedle to jest Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa, mama była członkiem tej spółdzielni, jak żeśmy się wyprowadzili, to nie zrezygnowała z członkostwa i wtedy mieszkał na Toeplitza folksdojcz, wziął nasze mieszkanie, a myśmy się przenieśli tutaj. Mieszkaliśmy tu do 1963 roku.
- Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie – kim byli pani rodzice?
Moja mama była urzędniczką. Pracowała w ZUPU (Zakład Ubezpieczeń Pracowników Umysłowych), gdzie była urzędnikiem. Ojca nie pamiętam. Siostra była ode mnie dwanaście lat starsza, jeden brat dwa lata starszy, a drugi brat dwa lata młodszy.
- Jak pani pamięta początek wojny? Pewnie chodziła pani do szkoły?
Mieszkaliśmy w miejscu nie bardzo dobrym, bo bardzo blisko mostu Poniatowskiego. Jak wojna wybuchła, to myśmy niestety spędzili całe noce i dnie w piwnicy, bo było takie bombardowanie – Niemcy koniecznie chcieli zbombardować most, zniszczyć most, więc myśmy pod obstrzałem byli. Ale były dni, że można było wyjść. Była bardzo piękna pogoda, taki był upał jak latem. Myśmy po prostu wychodzili z piwnicy, żeby się ogrzać, bo w piwnicy było potwornie zimno. W mieszkaniu już nie można było [być]. Póki była woda, to żeśmy chodzili się umyć. Tylko tyle. Tak to mieszkaliśmy w piwnicy. W naszym mieszkaniu mieszkał oddział żołnierzy, który nad Wisłą wystawił armatę wycelowaną za Wisłę, w stronę Pragi. Nasze mieszkanie zajęli i tam sobie mieszkali. Tak że myśmy prawie cały wrzesień od tych żołnierzy, za to mieszkanie, mieli wyżywienie, bo im przywozili obiady i nam zostawiali część, żebyśmy mogli zjeść. Tak że to było dla nas naprawdę [dużo], bo tylko mama ususzyła wielką poszewkę od poduszki sucharów, kupiła trochę suchej kiełbasy, myśmy to zjedli. Wojna się skończyła, to oni poszli, bo nie było potrzeby. Jak mieszkali [to] i była ustawiona nad Wisłą armata…
- Ale to oczywiście byli polscy żołnierze?
Polscy. Pierwszy strzał z armaty oddałam ja. Tak! Bo mi [powiedzieli]: „Pani Zosiu! Pani idzie! Pani idzie! Pani strzeli!”. Poszłam, oddałam [strzał]. Byłam tak strasznie tym przejęta, że przyszłam do piwnicy i mamie powiedziałam. Pamiętam, że mama mnie strasznie skrzyczała za to, że nie zdawałam sobie sprawy z tego, na co się narażałam. Ale mnie to tak zafascynowało, że zgodziłam się.
Naprzeciwko nas, z drugiej strony ulicy, za domem, była piekarnia. Nie mieliśmy chleba, nie było nic jeszcze wtedy, bo Polacy już nie rządzili, Niemcy jeszcze [nie rządzili]. Okupacja to już było co innego – kartki i tak dalej. Trzeba było zdobywać jedzenie. Kiedyś poszłam do piekarni po chleb. Staliśmy pod murem, naloty były, myśmy, przytuleni do muru, czekali w kolejce. Co piekarz upiekł – wynosił, zaraz sprzedawał i – następne. Ja chleb też zdobyłam. Musiałam przejść na drugą stronę ulicy. To było najgorsze w czasie wojny, dlatego że jak była długa ulica, to gdzieś na końcu byli Niemcy, barykada. Był ostrzał. Jak widzieli, że cywile się poruszają, to zaraz strzelali. Ale musiałam z chlebem przecież przejść. Za bluzkę go sobie włożyłam, gorący (bąbel miałam później na piersiach), przeczołgałam się przez jezdnię i przyniosłam chleb do domu. Ale więcej mama nie pozwoliła, żebyśmy chodzili. Ponieważ mieliśmy obiady, [żołnierze] zostawiali nam więcej, wojskowe obiady, tak że myśmy nie odczuli strasznego głodu wtedy, przez ten miesiąc.
Po zdobyciu Warszawy [przez Niemców] poszłam do pracy. Moi bracia też poszli do pracy. Moja starsza siostra nie pracowała. Była niepełnosprawna, więc nigdy nie pracowała, miała rentę. Jeden brat pracował w Parku Ujazdowskim jako ogrodnik. Był po szkole pomologicznej, czyli miał z tym coś wspólnego. Później młodszego brata też tam wkręcił. Ja pracowałam w fabryce cukierków, zawijałam cukierki. Kiedyś się ręcznie zawijało, nie maszynowo, tak jak teraz. Pracowałam tam dość długo (to było na Mokotowie), w tym czasie wyszłam za mąż.
- Gdzie pani poznała swojego męża?
Znałam go bardzo dawno, bo myśmy się w rodzinie pobrali. Ale było już takie pokrewieństwo, że nie musieliśmy mieć żadnej zgody. Mąż mieszkał na Nalewkach. Dom był zajmowany przez samych wojskowych. Jego ojciec był kapitanem, przedwojennym wojskowym. Tak że później się przeniosłam [do męża]. W międzyczasie jeszcze, po ślubie, mąż wynajął pokój na ulicy Filtrowej. Nie daj Boże tam było mieszkać, bo znów Niemcy chcieli koniecznie filtry zbombardować. Całe dnie – przed bombami tylko noce nas chroniły, bo w nocy właściwie nie bombardowali, nie było specjalnych ostrzałów. Jeśli chodzi o dzień, to było potwornie.
Normalnie.
- Ślub w warunkach okupacyjnych. Czy było wesele?
Nie. Wesela nie było. Miałam pożyczoną sukienkę, pożyczone pantofle – chyba trochę za małe, bo mnie bardzo nogi bolały. Później przyszliśmy do domu, mieszkaliśmy na Toeplitza, i po prostu była herbata i ciasto upiekłam. Kilka osób było tylko, dosłownie.
- Gdzie się chodziło na randki w czasach okupacyjnych?
Wszędzie można było chodzić. Mój mąż pracował… Jego dziadek miał mleczarnię, jeździł pod Warszawę i przywoził mleko, a później w mleczarni przerabiali – śmietanę [robili] i [inne produkty]. Mój mąż tam pracował. Czasem mnie zabrał, to pojechałam. Już nie pamiętam, gdzie się jeździło, ale gdzieś pod Warszawę. Zabrał mnie, przejechałam się. A tak, to… Nad Wisłę się chodziło. No, nie chodziłam na cmentarz – znam takich, którzy lubią chodzić na randki na cmentarz, ale ja nie chodziłam.
- Potem przeprowadziła się pani z mężem do pokoju.
Do pokoju. Ale ponieważ strasznie bombardowali, a później się okazało, że już jestem w ciąży, wobec tego teściowa moja powiedziała: „Nie ma mowy, nie będziecie tu mieszkać, bo tu jest niebezpiecznie”. Miała duże mieszkanie, trzy pokoje na Nalewkach i myśmy poszli mieszkać na Nalewki. Tam już byliśmy do końca. Jeszcze – przy okazji – doskonale pamiętam Powstanie w getcie, ponieważ nas dzielił tylko Park Krasińskich.
Jak wybuchło Powstanie w getcie, to była makabra. Myśmy sobie nie zdawali sprawy, że i u nas będzie makabra w Powstanie. Ale to było coś strasznego. Było bardzo blisko, bo nas dosłownie [dzielił] tylko park, i już ulica, to jest chyba Świętojerska, i już był mur. Nasz dom był ostatni przed gettem. Później mur i brama była. Tramwaje jeszcze z początku wjeżdżały i przejeżdżały przez getto. Później już to zlikwidowali. Powiem szczerze, że czasami mam w uszach jeszcze krzyk Żydów, których oni… W jakiś sposób ich domy podpalali. Podpalali od dołu, więc paliło się od dołu, [ludzie] z pięter, z góry, wiązali gałgany, prześcieradła i po tym się na dół spuszczali. Chcieli uciekać, ale niewiele – może trochę ich przeżyło, ale… Tak straszny krzyk – u nas nie można było trzymać okien otwartych, bo to był tak straszny krzyk. W naszym domu palił się dach. Zapalił się od płomieni w getcie, więc to było bardzo bliziutko. Tak że to był koszmar. Naprawdę koszmar. Wiem, że podkopywali się pod murem i uciekali. Kiedyś przyszli do nas, nawet kilka dni taką rodzinę żeśmy przetrzymali, ale gdzieś dalej poszli.
Chciałam powiedzieć, że przed wyjściem za mąż, jak wojna się zaczęła, moja mama na Toeplitza, [w jednym pokoju mieszkał Żyd], przez dłuższy czas, jeden pokój – zawsze był jakiś Żyd. Mieszkał. Jeden już chyba nie żyje, wyemigrował do Francji. Mieszkał też młody chłopak, Włodek, pamiętam go. Przepięknie śpiewał. Myśmy go tak prosili, żeby nie [wychodził] nigdzie. Brat młodszy się z nim zaprzyjaźnił. Kiedyś [Włodek] przyszedł: „Wiecie co?! Muszę iść, bo na ulicy Długiej jest komitet, żebyśmy się tam, Żydzi, zbierali. Niemcy nas wywiozą, wolność, z wojny”. – „Włodek, nie idź. Oni was oszukują”. Oczywiście jedną kartę nam tylko z drogi gdzieś przysłał i nic. Podobno na mydło wszyscy byli wywiezieni. Później mieszkał (po wojnie był nawet dyrektorem na Solcu, w szpitalu) lekarz. Myśmy wiedzieli. Z tym że mam niemiłe wspomnienie [związane] z tym okresem. Myśmy wiedzieli, nie byłam taka młodziutka przecież, ale mama wszystkie sprawy załatwiała. Oczywiście bez żadnych pieniędzy – to było przechowanie tylko, nie żadne zarobkowe przecież. Mama się naprawdę [narażała] – myśmy się narażali i mama też, ale nie chodziło o żadne odszkodowanie, o nic. […]
- Jak pani pamięta okupację?
Z czego się utrzymywaliśmy: mój mąż i męża brat, młodszy od niego (mąż był najstarszy, miał siostrę i brata), mieli wózki towarowe i rozwozili towar. Różny towar wozili. Teraz już nie ma tych wózków, ale jeszcze po wojnie trochę ich było. Mieli [też] rikszę osobową. Rikszą wieźli mego brata do ślubu nawet. Później sobie zrobili – ponieważ na wózkach nieraz było dużo towaru i ciężko – tandem, że dwóch pedałowało. Myśmy się z tego utrzymywali. Nie pracowałam, męża siostra nie pracowała, jeszcze była teściowa. Było nam ciężko. Naprawdę. Żyliśmy z dnia na dzień, co zarobili, to… Było bardzo trudno. Nie mieliśmy pieniędzy, trzeba było iść coś kupić do jedzenia, już dziecko się urodziło, więc mleko dla dziecka (bo nie karmiłam). Teściowa miała srebrną monetę, nie pamiętam o jakim [nominale] – czy to była pięciozłotówka, czy dwuzłotówka. Dawała mi [monetę], szłam do sklepu, kupowałam coś niecoś i dawałam [monetę] w zastaw. To był sklep, w którym myśmy zawsze kupowali. Mówiłam: „Proszę pani, niech pani tego nie wydaje nikomu, bo ja to z powrotem od pani odkupię”. W ten sposób moneta [krążyła]. Nie karmiłam, ale na Świętojerskiej była dla dzieci przychodnia. Zgłosiłam się tam, była kuchnia mleczna dla dzieci i mi dawali [mleko]. Tyle razy [ile] w dzień miałam karmić, w nocy też, to tyle butelek dostawałam i już było gotowe.
A my? Różnie było. Powiem szczerze, że chyba w życiu swoim kota jadłam. Teściowa moja poszła na ulicę Długą, bliziutko było. Nasz dom, Pasaż Simonsa (budynki, nie były mieszkalne, były firmy), Arsenał i już była ulica Długa. Teściowa poszła, przychodzi i mówi: „Pójdziesz jutro, zaraz za rogiem, w bramę wejdziesz, pójdziesz na podwórko, ja zamówiłam – przyniesiesz, mięso kupisz”. – „Dobrze”. Poszłam, przyniosłam mięso. „Zrobisz z tego mielone kotlety”. – „Dobrze, zrobię mielone kotlety”. Kręcę to mięso, kręcę… Wszystko zrobiłam, ale kotlety mi się na patelni rozsypały. Zupełnie wyglądały jak kasza gryczana. Myślę – co to jest? Tyle razy w życiu robiłam kotlety, przecież to niemożliwe. Wtedy mi się przypomniało, że jak kręciłam, do maszynki wkładałam mięso, to kawałek mięsa z sierścią kocią był. Nic im nie powiedziałam. Nic. Jakoś myśmy to chyba zjedli, ale po tym wszystkim powiedziałam tak: „Mamo, więcej ja tam po mięso nie pójdę. I niech mama tam nie chodzi, bo my nie będziemy jeść tego mięsa”. I nie jedliśmy więcej. Tak że podejrzewam, że to był [kot]. Ale nie otruliśmy się, więc to najważniejsze. Było ciężko. Już musiały być kartki, bo pamiętam, że kiedyś niosłam dość duży garnek z marmoladą buraczaną, więc to chyba już były kartki. Nie pamiętam w którym roku, kiedy Niemcy [wprowadzili], ale wcześnie. Wcześnie, bo jeszcze pamiętam, że myśmy mieli kartki, jak na Powiślu mieszkałam.
Tak, już na początku, bo moim zadaniem w domu było pilnować kartek, wykupywać wszystko. Nie były to duże racje. Chlebek był osiemdziesiąt deko. Dostawałam chlebek i ćwiartkę [chlebka], bo na osobę była ćwiartka, czyli dwadzieścia deko. Były kartki do końca. Wszystko było na kartki, właściwie nic nie można było kupić poza kartkami. Nic. Znaczy – nie nic. Pamiętam, że teściowa [kupowała od jakieś kobiety ze wsi]. Jakaś kobieta musiała ze wsi przywozić, bo przywoziła – była śmietana i jajka. To pamiętam. [Chyba] raz w tygodniu przyjeżdżała i przywoziła. To mieliśmy. Tak żeśmy mieszkali. Urodziło się dziecko, do szpitala nie było trudno się dostać. Pojechaliśmy nad ranem, była godzina policyjna. Na rogu Miodowej i Krakowskiego [Przedmieścia] zatrzymali nas Niemcy. Mąż nie znał niemieckiego, ja nie znałam niemieckiego, Niemiec się na nas wydzierał, [mąż] wyszedł z dorożki i pokazał mu [na brzuch], że jestem w ciąży. Wtedy [Niemiec] machnął ręką, pojechaliśmy na Karową i mnie przyjęli. Były warunki wojenne troszeczkę, właściwie powojenne, bo już nie było wojny, [była okupacja], ale przeżyło się, to nie było nie do przeżycia. Tak dzisiaj mówię, wtedy człowiek się też nie zastanawiał, jak to dalej przeżyjemy. Nigdy o tym nie myśleliśmy, co będzie dalej. Nie. Dniem dzisiejszym się żyło, po prostu.
- Jak pani pamięta Niemców, okupantów? Łapanki, rozstrzelania?
Najgorsze były rozstrzelania uliczne.
Osobiście nie widziałam, natomiast [słyszałam] serię [strzałów], raz, drugi – „O, już tu gdzieś rozstrzelali”. Z mieszkania na Nalewkach, ponieważ okna nasze od kuchni wychodziły na Pasaż Simonsa, a tam była brama niezamykana i – prosto na ulicę Długą. Widziałam, jak odbijali z Pawiaka, tych słynnych. Z okna widziałam. Tylko dlatego że były straszne strzały, więc ja do okna, że coś się dzieje. To żeśmy widzieli, bo pod Arsenałem było przecież odbicie [więźniów].
Widziałam… Dawniej – teraz tego nie ma – na skrzyżowaniach ulic był zrobiony krąg, podwyższenie dla policjanta. Na kręgu stał chłopiec kilkunastoletni i jak przejeżdżał samochód, to rzucił butelkę z benzyną. Widziałam moment, jak kierowca, palący się, wyleciał z szoferki. Była dość duża strzelanina, nikt nie wychodził na ulicę. Z tym że przez nasze podwórko uciekali Polacy, ci, co ocaleli, do Ogrodu Krasińskich. Myśmy się tylko bali jednego – że mogą Niemcy przyjść w nocy, mogą mężczyzn wyciągać z mieszkań. Tak że i mój mąż, i męża brat, i jeszcze ich kolega, co mieszkał w naszym domu, do mojej mamy na Żoliborz przyjechali i mama ich przenocowała. Ale nie byli w nocy. Nie spaliśmy całą noc, nie kładliśmy się spać, bo żeśmy się tego bali. Nie. Nie przyszli. Tylko jak było Powstanie w getcie, to nasz dom w zasadzie był zamknięty. Tylko nas wpuszczali, mieszkańców. Kenkartę trzeba było pokazać, Niemiec stał zawsze w bramie. Męża brata kiedyś uderzył w twarz, okulary mu nawet stłukły się. Nie wiem, za co uderzył go Niemiec – coś mu może odburknął, coś nie tak, może chciał koniecznie gdzieś wyjść – tego już nie pamiętam.
Moja mama mieszkała dalej na Toeplitza, ze szwagierką żeśmy przyjechały, ale dziecko zostało w domu. Myśmy przyjechały. Przed oknami naszego domu była pętla tramwajowa. Myśmy już wyszły, wracamy, bo [niedługo] godzina policyjna, i w tym momencie – łapanka. Byłyśmy już obie w tramwaju. [Niemcy] weszli [drugim] wejściem. Wyskoczyłyśmy. Kusociński by nas nie dogonił! Myśmy tak uciekały! Uciekłyśmy wzdłuż budynku, na Mickiewicza znajomą panią miałam, i żeśmy wpadły, tam żeśmy przesiedziały na podłodze. Ona tylko przez okno [zerkała]: „No, już chyba możecie wyjść, bo nie zdążycie, a już budy odjechały”. Wtedy zdążyłyśmy na styk prawie, ale zdążyłyśmy. Więc raz jeden z łapanki uciekałam. Raz jechałam z dzieckiem i na Dworcu Gdańskim tramwaj zatrzymali, też wsiedli Niemcy. Ponieważ miałam dziecko – machnął [ręką] i poszedł. Więc tak było dwa razy, jeśli chodzi o łapanki. Tak to nie miałam [kłopotów] – człowiek ich omijał, jak był grzeczny, to… Z tym że było niebezpiecznie, bo na przykład szłam kiedyś ulicą Długą i egzekucja była, to znaczy, po prostu, jakiegoś Niemca zastrzelili. To wtedy trzeba było uciekać. To już wtedy trzeba było uciekać. Raz pamiętam, też taki [przypadek] był.
- A Niemcy sami? Jak pani pamięta Niemców?
Baliśmy się ich po prostu. Ani nigdy nie chodziłam po godzinie policyjnej… Mój mąż z mleczarni wracał [po godzinie policyjnej], ale miał przepustkę. Miał przepustkę i honorowali to.
- Mówiła pani, że bracia i mąż byli w konspiracji.
To dopiero od Powstania.
- Dopiero w Powstaniu. Wcześniej nie?
Nie. A to, że będzie Powstanie, to była tajemnica poliszynela. Już się o tym mówiło, coraz więcej się mówiło, tylko nie wiedzieliśmy nigdy kiedy. Wiedzieliśmy, że po południu się zacznie.
- Jaka była państwa reakcja, jak mówili o Powstaniu? Czy cieszyliście się, że będzie Powstanie?
Nie. Cieszyć to nie, tylko pamiętam, że mój mąż chciał – ponieważ ciotka jego mieszkała w Pyrach – żeby nas tam wywieźć. Teściową, mnie, siostrę i dziecko. „My was wywieziemy, coś weźmiecie”. A teściowa mówi tak: „A po co? Powstanie potrwa dwa, trzy dni. Przez ten czas nas okradną. Nie, my nigdzie nie jedziemy”. No i nie pojechaliśmy. No i może bardzo źle, ale nie pojechaliśmy.
Jak wybuchło Powstanie – do dziś pamiętam – wszyscy żeśmy weszli do przedpokoju, bo dookoła były pokoje, ściany, zdawało nam się, że jesteśmy bezpieczni. Później już skończyła się bardzo ostra strzelanina. Za domem był schron. Ponieważ to był dom wojskowy, to za domem dla mieszkańców był wybudowany [przed wojną] schron.
Na Nalewkach. To było za domem, mniej więcej półtora piętra do dwóch w dół. Z początku byliśmy w mieszkaniu, ale nie dało się w mieszkaniu mieszkać, tak że żeśmy się wynieśli do schronu. Tak nieraz myślę – nie mogę sobie przypomnieć – właściwie z czego myśmy wtedy żyli. Co myśmy jedli. Zupełnie nie mogę sobie tego uzmysłowić. [...] Mój mąż hodował króliki – a co miałam z nimi zrobić? Powstanie wybuchło, poszłam, klatki pootwierałam i powypuszczałam. Kto złapał może, to sobie złapał. Na futerko dla córki króliki hodował. Troszkę kurczaków było, więc i kurczaki wypuściłam. Może raz jakąś zupę żeśmy gotowali wszyscy. Ale tak, to… Nie mogę sobie tego zupełnie uzmysłowić. To był schron, gdzie podobno półtonowa bomba mogłaby upaść i nie zasypałoby nas.
Nie umiem powiedzieć, ale dużo. Było kilka pomieszczeń. Wszystkie były zapełnione. Ławy były, myśmy na ławach [spali], kto nie miał gdzie, to na betonie. Tak się mieszkało.
- Jak wyglądało życie w schronie?
Siedziało się cały dzień.
- Czy coś robiliście? Gotowane były razem obiady?
Właśnie nie pamiętam tego.
- Jak było z wodą, z higieną?
Woda początkowo jeszcze była. Były krany, podobno nawet telefony, ale nie przypominam sobie, żeby były czynne. Woda była. Jeszcze nie było pobombardowane, to myśmy wodę mieli. Nie mogę sobie uzmysłowić… Już później, na Długiej, pamiętam, jak myśmy przeżyli.
- Co było dalej? Była pani z matką, siostrą i dzieckiem?
Nie, tam byłam z teściową, z wujkiem, z męża siostrą i brat cioteczny jeszcze był. Jak wybuchło Powstanie, na drugi czy trzeci dzień mój mąż i brat powiedzieli: „My idziemy do akcji”. I poszli. Poszli w dzień, z tym że wieczorem przyszli i poprosili, żeby im buty okręcić gałganami, szmatami, żeby nie było ich słychać, jak chodzą po ulicy. Myśmy to zrobiły. I poszli.
- Czy wiadomo było gdzie, do jakiego zgrupowania?
W AK byli, ale dokładnie nie wiem. Przez przypadek – opowiem za chwilę – raz z mężem się widziałam. Raz jeden. Jak byliśmy na Nalewkach, to pamiętam, jak przy Arsenale budowaliśmy barykadę. Płyty chodnikowe są bardzo ciężkie. Myśmy się nanosili – na brzuch się brało i się nosiło, a mężczyźni układali wysoką barykadę. Tam byliśmy mniej więcej dwa tygodnie. Dookoła już wszędzie byli Niemcy – my tu i dookoła są Niemcy. Z tym że w Parku Krasińskich była jakaś szkoła i tam podobno byli jeszcze powstańcy. Ale baliśmy się, że dookoła Niemcy, że nas wystrzelają. Chyba brat cioteczny powiedział: „Słuchajcie, my musimy stąd uciekać. Tu nie ma co, bo oni nas tu wystrzelają”. Trochę ludzi wyszło i myśmy też wyszli. Ucieczka stamtąd była potworna, bo nas ostrzeliwali z samolotów. Opuszczali się tak, że… Ja z dzieckiem na ręku i – uciekałam.
Jeszcze przed tym – po niecałych dwóch tygodniach wychodzimy ze szwagierką, rano, mówię: „Zobacz, ile zostało z naszego domu”. Zgliszcza. Wszystko się spaliło. Ucieczka była okropna, bo kule nam tylko [świszczały wokół głowy]. Dziecko trzymałam i coś moja mała musiała zapamiętać, podświadomie, bo jak po wojnie chodziłam z nią, zaraz po zakończeniu wojny tu, gdzie kino „Wisła”. Nie mieliśmy drzewa, chodziłam po rozpałkę – z wielką torbą i z [małą]. Szukałyśmy patyków, żeby było czym rozpalać. Jak z nią kiedyś wyszłam na ulicę i leciał samolot, to ona: „Mama, uch, uch!”. – [kuliła się] i chowała. Czyli coś w tym dziecku musiało zostać.
Uciekliśmy zaraz do pierwszej piwnicy na ulicy Długiej. To było naprzeciwko Arsenału. Dużo ludzi było. I było tak zrobione, że jak się weszło na początku domu czy ulicy, to się wyszło na końcu – piwnicami, bo wszystko było poprzebijane, tak że myśmy już nie wychodzili. Najpierw byliśmy w dużej, obszernej piwnicy, prawdopodobnie pod Pasażem Simonsa to musiało być, bo to był duży budynek. Tam zachorowała mi mała. Strasznie kasłała. Ludzie niektórzy, w nocy: „Niech pani to dziecko uspokoi”. Jak miałam to dziecko uspokoić? Wiem, że raz, jak już tak kasłała, to właśnie piwnicami doszłam ulicą Długą prawie do Freta, bo mi ktoś powiedział, że tam jest szpital. Był szpital dla żołnierzy naszych i dla powstańców. Poszłam i dostałam syrop dla dziecka. Wiem, że nie było mnie podobno ponad trzy godziny, teściowa już mnie opłakiwała – kto dziecko będzie chował – a ja wróciłam.
Zaraz powiem, jak pomógł. Później żeśmy się przenieśli trochę dalej. Ulica Długa, jeśli idzie się od Arsenału, jest szeroka, później się zwęża i znów się [rozszerza]. Po prawej stronie, w stronę Miodowej, było kino miejskie. Kino było już spalone, ale myśmy się dostali i w piwnicy siedzieliśmy pod kinem miejskim. Było tam strasznie gorąco, bo paliło się jeszcze. Było tak strasznie gorąco, że dzieci chodziły rozebrane [prawie] do naguska. Każdy zajął miejsce na betonie – już wiadomo było, że to nasza rodzina, to pani rodzina, to pana rodzina – i tak żeśmy mieszkali. [Mała] coraz bardziej mi chorowała i wreszcie ją wysypało całą. [Jedna] pani w piwnicy mówi: „Wie pani co? To jest na pewno z brudu. To są potówki, to jest z brudu”. Znalazłam ceber drewniany, dość duży (nie wiem po czym) i był jeden pan, który przynosił wodę. Za wiadro wody brał szklankę bimbru albo spirytusu, bo pieniądze nie miały znaczenia. Ale niestety Niemcy wymacali, skąd biorą wodę, i tak ostrzeliwali, że on zginął. Później już nie wiem, skąd była woda. Ale jakoś jeszcze miałam [wodę] i dziecko wykąpałam. Dziecko dostało strasznej gorączki. Przyszedł do mnie ktoś w piwnicy i powiedział: „Proszę pani, niech pani weźmie dziecko – dalej, w trzeciej piwnicy jest wojsko polskie, ale jest lekarz”. Poszłam. „Pani mi przyniesie to dziecko”. Przyniosłam dziecko i mu wszystko powiedziałam, że dostała wysypki, że to są pewnie potówki. „Wie pani co? Potówki, to pani może mieć na nosie. To nie są potówki. To jest szkarlatyna. Dziecko jest bardzo ciężko chore”. Dał jej zaraz duży proszek. Połknęła to. Powiedział mi tak: „Ma pani tu drugi proszek. Jak będzie rano żyła, to pani jej da jeszcze ten proszek”. Dzisiaj ma sześćdziesiąt trzy lata. Przeżyła, on ją uratował. Na pewno.
Tam żeśmy już byli do końca. Co żeśmy jedli: ktoś przyszedł i mówi: „Wiecie co? Tam są, proszę państwa, magazyny tramwajowe”. Stworzył się zaraz komitet. My Polacy zawsze w takich sytuacjach umiemy się bardzo ładnie zebrać, nie kłócić się wtedy. Komitet się stworzył, poszli, magazyny otworzyli – była kasza, mąka, cukier, groch, fasola – [magazyn] żywnościowy. Walizkę mam do dzisiaj. Powiedzieli, ile tego jest, ile ludzi jest, [więc] na jednego tyle. U nas było pięć czy sześć osób, no to tyle. Walizkę pełną mieliśmy cukru w kostkach. Dzięki niemu myśmy przeżyli, bo żeśmy naprawdę nie mieli co jeść. To, że dali kaszę, to jeszcze nie wszystko – trzeba ją ugotować. Tutaj myśmy żyli cukrem i dzieciak też cukier ssał. Był głodny, to cukier jadł. Ktoś przyszedł i powiedział: „Wiecie co? Naprzeciwko nas, z bramy jak się wyjdzie, to powstańcy są”. Mówię: „Pójdę, zobaczę – może tam mąż jest?”. Przeczekałam, przebiegłam przez ulicę. Wyskoczył – jakiś pewnie wyższy rangą – wojskowy: „Kto tu przybiegł?!”. – „Ja, proszę pana”. Jak mnie obrugał strasznie. „Po co pani przyszła?”. – „Bo może tu mój mąż jest”. I był. Byli obaj. „Dobrze, który to?”. Chwilę pozwolił porozmawiać. Stał koło mnie i mówi tak: „Proszę pani. Jak salwa będzie z tej barykady, strzelą, to pani wtedy prędziutko przebiegnie”. Tak wróciłam z powrotem. Byliśmy tam do końca sierpnia. Ostrzeliwali bardzo. A jeszcze – to chyba było nie w Powstanie, tylko w wojnę, gdzie na Dworcu Gdańskim był [moździerz], który nazywali krową. Zanim wystrzelił, to najpierw nastawiali i straszny był ryk. To było coś okropnego, myśmy się tego bardzo bali. Bardzo. Tak, to byliśmy ostrzeliwani, bombardowani.
- Jakie były nastroje wśród cywili, którzy byli w piwnicach?
Spokojnie.
- Jak wypełnialiście sobie czas?
Nic nie robiliśmy, bo nie mieliśmy co robić. Nic. Pod wieczór – w nocy nie bombardowali – jak było spokojnie, to na dwór się wyszło, powietrza łyknęło. Nic nie robiliśmy. To było takie beznadziejne życie, czekanie końca – i co dalej, i co z nami. Było właśnie – co z nami? Ludzie głowy do ziemi przytykali, ucho, i słuchali, że ruskie przyjdą, to nas oswobodzą. „Już idą. Słychać ich. Niech pani weźmie ucho do ziemi przyłoży, to słychać”.
- Co myśleliście o powstańcach? Pani akurat miała męża powstańca, ale…
Mój brat był – jeden, drugi. Jeden zginął w czasie Powstania na Górnośląskiej. Drugi przeżył.
- A inni ludzie co myśleli o powstańcach? Popierali, czy potępiali?
Było różnie. „Po co nam to” – było też. A [było też]: „Dobrze, szkopów wypędzimy”. Tak że było różnie. […]. Opowiem [jeszcze, co było przedtem]. Trzeba się umyć. Robiło się z cegieł kuchenkę, [brało się] gar (tego [dużo] było, bo przecież pobombardowane), wody się zagrzało – myjemy się. W jednej wodzie umyło nas się sześcioro, do pasa, a później sześcioro umyło jeszcze w tej wodzie nogi. Ostatni błotem sobie nogi obłożył, wytarł się, ale byliśmy umyci. To było raz na dwa tygodnie. Wszy po nas chodziły równo, tak że „przyjemność” była. Najgorsze [były wszy] odzieżowe – gorsze od tych we włosach. Dużo gorsze. Ostatniego dnia znalazłam jakiś gar, przyniosłam, zrobiłam kuchenkę i mówię: „Wiecie co? Nagotuję jakiejś zupy”. Wszystko – i fasola, i groch, i kasza – wsadziłam, wodą zalałam. Niemcy nas wyrzucili, tej zupy nie jedliśmy już. Z wyrzuceniem było tak: przedtem ludzie już zaczęli troszeczkę uciekać, bo dowiedzieli się – na placu Krasińskich był właz, gdzie uciekali. Było małżeństwo, mieli dwie córki. Oni poszli. Myśmy się zastanawiali, czy nie uciekać przez kanał. Z tym że był problem ze mną i z małą. Ludzie się dzielili – jakaś rodzina poszła, to za jakiś czas następna się szykowała. Trochę ludzi wyszło. Pamiętam, jak to małżeństwo z córkami poszło i za jakiś czas wrócił z jedną córką.
Tak. Mówi do nas: „Niech państwo nie idą. Ja wróciłem już tylko z jedną córką...”. Czyli żona i druga córka już tam [zostały]. Jak do kanału wskakiwali, to po górze trupów. Niemcy wymacali to momentalnie przecież, ostrzeliwali strasznie. Tak, że myśmy nie poszli.
Ostatniego dnia, w drzwiach, w piwnicy – nie wiem ilu było Niemców – zaczęli po niemiecku wołać
Raus! Raus! – żeby wychodzić. My – nie. Nie wyjdziemy. Wuj mój znał niemiecki. A [Niemcy] krzyczeli po raz drugi, trzeci, żeby wychodzić, bo jeżeli nie wyjdziemy, to rzucą granaty. Wuj to powtórzył: „Proszę państwa, tak powiedzieli, więc chyba wyjdziemy”. Wyszliśmy. Było dla nas okrutne wyjście, bo [Niemcy] byli ustawieni w dwóch szeregach, mieli pasy [przewieszone na skos przez ramię], gdzie mieli powtykane naboje. Jak myśmy to zobaczyli, byliśmy więcej jak pewni, że nas będą rozstrzeliwać. Kazali nam się w ogonku ustawić. Dwóch stało – zabierali pierścionki, zegarki. Co kto miał, to zabierali i wypuszczali. Miałam zegarek, [schowałam pod bluzkę] i uratowałam zegarek. Do dziś ich widzę. Jak nazbierali dużo ludzi, to nas gnali przez Warszawę. Na Wolską trafiliśmy. Ale i powstańców wzięli, dlatego że znów się spotkałam z mężem. Przy kościele św. Wojciecha oddzielali z tłumu mężczyzn. Zostawiali tylko starców, względnie… Bo było tak, że i na noszach nieśli. To ich nie obchodziło, więc byli i kalecy, i ranni. Oddzielali mężczyzn i wtedy męża zabrali do kościoła, bo wpędzali ich do kościoła. [Zabrali też] męża brata.
- Czyli przez kilka godzin widziała pani męża i rozmawiała z nim?
Widziałam i rozmawiałam. Nawet niósł małą przez jakiś czas. Nawet mu [ją] dałam, mówię do niego: „Weź Ewkę na ręce, a ja będę z tyłu za tobą, to może cię nie wezmą”. Bo ludzie mówili: „Mężczyzn oddzielają! Mężczyzn oddzielają!”. Ale skąd! Widzę moment, kiedy Niemiec trzyma ją na rękach, to podskoczyłam i zabrałam dziecko. Oddał mi, bez niczego, nie szarpałam się z nim. Ale męża [zabrali]. Tak nas przegnali do Warszawy Zachodniej. Chodził pociąg, [w tą i z powrotem], do Pruszkowa. Pociągiem nas przewieźli do Pruszkowa i po jakichś dwóch, trzech godzinach od bramy szli sami mężczyźni – jeszcze ich widziałam. [Szli] piątkami czy szóstkami – tak ich ustawili, bo my to tak szliśmy, jak szliśmy. W pewnym momencie, jak żeśmy szli na Dworzec Zachodni, była szosa, droga i w pewnej odległości stał duży budynek i w oknach byli Niemcy, żołnierze niemieccy. Rzucali nam pod nogi suchary. Rzucali. To pamiętam. Musiał być widok przecudowny.
[W Pruszkowie] trafiłam na piąty barak. To były dawne warsztaty kolejowe. Był stół betonowy zrobiony, dość duży, więc kto pierwszy, to takie stoły ludzie sobie pozajmowali. Na noc żeśmy oparci o stół spali. Byliśmy tam chyba dwa dni. Przywozili nam chleb – rzucali nam po ćwiartce chleba. I dla dzieci [była] rozgotowana kasza na pseudo-mleku. Kto miał w co wziąć, to naleli. Był taki tłok, tak się ludzie strasznie [tłoczyli], że jak człowiek doszedł do nalewającej, nalali mu pełno, za czym wyszedł, to miał pół. Ale coś było. Segregowali nas – kto do Niemiec na roboty, a kto w głąb Polski. Dzielili. Miałam dziecko, więc nie było zmartwienia. Teściowa już była starszą osobą – nie było zmartwienia. Wuj był stary – już też nie. Ale była moja szwagierka, męża siostra. Mniejsza ode mnie, szczuplutka, chuda – chudzi to już wszyscy byliśmy. Była tylko dwa lata młodsza ode mnie, ale wyglądała bardzo młodo. W moim palcie, [w ramieniu palta] miałam zaszytą jej kenkartę, żeby nie miała dokumentu. Można było nie mieć przecież, można było wszystko stracić. Niemiec ją złapał [za ubranie] i coś jej powiedział. Ona mówi: „Ja mam dwanaście lat...” – i patrzy na niego. Pchnął ją do naszej grupy. Ale tylko dlatego, że tak młodo wyglądała – chude, małe. Tylko dlatego. Później nas przegnali do innego baraku, [w którym] było okropnie. To był barak, w który prawdopodobnie wjeżdżały wagony – a przynajmniej lokomotywy do reperacji, nie wiem. Były szyny i tylko maty były porzucane – może dla nas, nie wiem, świeże maty były. [Wszędzie] szyny. Między szynami jak się człowiek położył, głodny i zmordowany, spać, to jak się obudził, to miał głowę na cudzych, brudnych nogach, butach, na kimś, bo tłok był straszny!
W sumie w Pruszkowie myśmy byli cztery czy pięć dni. Dłużej chyba nie. Później nas wywieźli, załadowali w wagony bydlęce. Mieliśmy z Niemcami styczność, bo jak nas gnali, to byliśmy obstawieni. Jeszcze był moment, jak czekaliśmy w Warszawie Zachodniej na pociąg (jedną grupę ludzi zawiózł i przyjeżdżał pusty po nas). Gruby Niemiec chodził z karabinem, niski i coś mówi do mnie (ja Ewę trzymałam na ręku). Wuj znał niemiecki, mówi: „Mówi, że już nie ma kawy, bo wypił. Bo dałby ci dla dziecka, ale nie ma. Ale ma kawałek chleba, to ci da”. Wyjął i dał mi kawałek chleba. Później z wujkiem rozmawiał, powiedział, że ma już dość tej wojny, nie wie, po co ta wojna, po co Hitler wojnę [zaczął]. Zostawił też czworo dzieci, nie wie czy ich w życiu zobaczy. Tak się z wujkiem rozgadał. Tu jego się nie bałam, ale w Pruszkowie myśmy się ich bali. Odczuwałam lęk. Myśmy nic nie wiedzieli co dalej. Co dalej. Gdzie. Gdzie nas wywiozą, co z nami będzie. Wieczna niewiadoma – to było bardzo przykre. Z baraku wychodzę – stoi Niemiec. Porobili latryny, mówię, że muszę tam iść. To poszedł za mną. Poszedł za mną, stanął [rozkraczony] – tak, jak mieli w [nawyku] stawiać nogi szeroko – to typowe dla Niemców było. Trudno, muszę się załatwić, co miałam robić? Nie śmiałam się [odezwać]. Nie znałam niemieckiego, będę mu coś po polsku gadać, to weźmie, trzepnie mnie karabinem albo mnie zastrzeli. U nich było wszystko możliwe, w jednej chwili przecież. To było okrutne właśnie. Dlatego myśmy się ich bali. Po prostu bardzo bali.
Załadowali nas w wagony bydlęce, zadrutowali, żebyśmy może gdzieś nie uciekli, nie wyszli. Wieźli nas do Białaczewa, to było za Tomaszowem Mazowieckim. Przejeżdżając przez Koluszki zatrzymaliśmy się na stacji. W bydlęcym [wagonie] tylko małe okno [na górze] jest, okratowane, ale kratę można było wyjąć. Ludzi było bardzo dużo – mieszkańców, widocznie, Koluszek – i wrzucili nam chleb przez okno. A myśmy wyrzucili kartkę, ponieważ w Koluszkach leśniczym był mój szwagier cioteczny, tam mieszkali. [Na kartce było napisane]: „Nie wiemy, gdzie jedziemy, jeśli będziemy mogli, to wrócimy do was”. Ktoś podniósł i zaniósł im tę kartkę. Rzeczywiście na nas czekali i rzeczywiście myśmy do nich wrócili. Wywieźli nas, zatrzymał się pociąg, ciemno się już robi, stoimy, stoimy. Wreszcie ktoś [szarpnął] za drzwi, a drzwi się otworzyły. Odrutowali nas, lokomotywą uciekli i nas zostawili w polu. Podobno z początku – kto pierwszy, ludzie wcześniej pootwierali wagony, to były podwody ze wsi, wozy i pozabierali ludzi. Jak myśmy wyszli, to już nie było podwodów, już było prawie zupełnie ciemno (dokładnie 2 września nas wygnali z Warszawy, więc już któryś września był). Doszliśmy – widzieliśmy z daleka, że ciemno, ale palą się światła w oknach. Tam żeśmy się kierowali, pewnie jakaś wieś. Szliśmy przez pole, gdzie były poustawiane stogi siana. Nie poszliśmy już do wsi. Wyskubałyśmy dziurę w stogu, dziecko tam żeśmy wsadziły. Teściowa miała palto zimowe na futrze, pelisę, położyła się i spała. A myśmy całą noc ze szwagierką naokoło kopy siana chodziły i tak się rozgrzewały. Mała miała ręce [sztywne] – chowała, bo jej rączki nawet zmarzły. Już było zimno.
Rano żeśmy się zebrali i dotarliśmy do wsi. Wszystko było pozajmowane. W jednej chacie już nas nie chcieli przyjąć, ale w drugiej nas przyjął. Z tym że zrzucił nam snopki słomy w stodole i mówi: „Tutaj sobie państwo możecie [być]. W nocy proszę nie wychodzić, bo puszczam bardzo złego psa, więc żebyście nie wychodzili w nocy”. Na drugi dzień poszłam, chyba dwa kilometry (gospodyni pożyczyła mi garczek) po mleko dla dziecka i po kawałek chleba. Chleb dostałam od nich, ale w tej wsi nie było już, tylko musiałam iść do następnej wsi. Wuj mój [też] poszedł, ponieważ i niemiecki znał, dowiedział się, że jest niedaleko dworzec, że z dworca odchodzą pociągi, że właśnie do Koluszek chodzi pociąg – bezpłatnie, nawet za darmo. Pojechaliśmy. Poszedł, przyniósł. Nie wiem, czy miał jakieś pieniądze, w każdym razie tłustego boczku przyniósł kawałek i kawałek chleba.
Pojechaliśmy do Koluszek, wysiedliśmy, idziemy, pytamy się gdzie. Trzeba było – to jest charakterystyczne – do leśniczówki przez górkę przejść. Mówimy: „To chyba jeszcze daleko”. Usiedliśmy: „Zjemy do reszty chleb i boczek” – głodni już byliśmy. Ale pytamy się, człowiek szedł: „Proszę pana, daleko do leśniczówki?”. – „Oj, państwo, nie jedzcie nic, toż to za górką już jest”. Faktycznie tak było. Uśmieliśmy się. Siostra moja cioteczna, jak mnie zobaczyła, to się rozpłakała – to znaczy wtedy, kiedy mi wannę naszykowała. Do mieszkania nas nie wpuścili. Nie. Zupełnie. Mieli pralnię dużą – do tej pralni, woda już była dla nas naszykowana, nagrzana. Rozbieraliśmy się tak, żeby nic do mieszkania nie [wnosić]. Tam żeśmy byli.
Później stamtąd pojechałam do Częstochowy, ponieważ bardzo dużo ludzi się nazbierało, znajomych i rodziny z Warszawy. Mówię: „Trzeba jechać, coś robić, może już pracować – koniec wojny przecież już”. Pojechałam do Częstochowy. Byłam w Częstochowie krótko, dwa czy trzy dni, ale byłam tego dnia, kiedy w nocy Niemcy uciekli. Rano poszłam na Jasną Górę, to jeszcze zwłoki leżały, jeszcze żołnierze niemieccy leżeli. Byłam na Jasnej Górze – już nie będę opowiadać, jakie wrażenie w takim momencie. Ale w Częstochowie nie było co robić, nie było jak. Pamiętam, że chciałam wyjść wieczorem na miasto. Był budynek – nie wiem, moja bratowa tam pracowała, dostała pracę, bo wcześniej wyjechała, w stołówce. Chciałam wyjść, to było pilnowane, wartownik mówi: „Gdzie pani idzie? Niech pani nie idzie, przecież już ruskie są blisko! Tu będzie wojna u nas, strzelanina w nocy. Niech pani się wraca”. Rzeczywiście się wróciłam, ale prawie bez strzelaniny Częstochowę [oddali].
W Częstochowie była siostra cioteczna druga. Jedna w Koluszkach, druga [w Częstochowie].
Jak pojechałam do Częstochowy, to mała została w Koluszkach i tam została szwagierka. W międzyczasie teściowa zmarła w Koluszkach. Musiała się przeziębić w tę noc, [gdy spaliśmy] pod sianem. Dostała zapalenia płuc i zmarła. Jest w Koluszkach pochowana. Mówię: „Nie ma co tu siedzieć” – bo przyszła z Warszawy druga siostra cioteczna, przyszła bratowa z dzieckiem, to już za dużo było. Dużo znajomych. Kilkanaście osób było z Warszawy, poza domownikami. Jakiś czas byliśmy, ale trzeba się zbierać, gdzieś jechać. Jeszcze przed zakończeniem wojny mój młodszy brat wywiózł mamę do Józefowa. Mama strasznie musiała to przeżywać, bo łuna palącej się Warszawy była doskonale widoczna z Józefowa, więc sobie zdawała sprawę, a wiedziała, że nas troje tam jest (mama była z siostrą). Mama była [w Józefowie]. Stamtąd – nie wiem, już tego nie powiem – niedaleko (czy też w Józefowie?) był dom inteligencji czy nauczycieli – nazywał się „Mądralin”. Moja mama była w „Mądralinie”. Z Józefowa mamę do „Mądralina” [wzięli]. Z tym że mama w Józefowie żydowskie dziecko też uratowała, bo było bardzo, bardzo chore, właściwie już koniec z tym dzieckiem miał być, nikt już nie chciał go leczyć (miało coś z przewodem pokarmowym). Natrafiła na lekarza, który powiedział: „Proszę pani, niech mu pani, ile pani może dziennie, trze jabłka i jabłkami go karmi”. Mama to robiła i dziecko wyzdrowiało, przeżyło. Jeszcze chyba w „Mądralinie” był ten mały.
Wyszłam z mieszkania w Częstochowie – szło się na obrzeże miasta, [gdzie] się ludzie zbierali. Zebrała się grupa, dziesięć czy dwanaście osób. Nikt się nie znał, każdy obcy. „Co państwo tutaj?”. – „Chcemy iść do Warszawy”. – „To ja też”. – „No, to dobrze”. Jak nas się tyle uzbierało – nogi za pas i szliśmy. Cały dzień szliśmy, w nocy po chałupach nocowaliśmy. Jeszcze wychodząc dostałam od mojej bratowej, w plecak, margarynę. Kostki margaryny. W jakiejś stołówce pracowała, mówi: „Masz, nie masz pieniędzy – nie miały żadnego znaczenia pieniądze (nie miałam nawet [pieniędzy]) – będziesz miała”.
Szłam tydzień, doszłam do Mszczonowa. Niedaleko chyba od Warszawy. W nocy żeśmy nocowali różnie – to nam słomy [dali] w stodole, coś żeśmy zjedli, coś nam dali do jedzenia. Nie powiem – ludzie byli bardzo dla nas [życzliwi]. Nie wszyscy może – „zachciało się Powstania” – i takie głosy były, ale na ogół litowali się nad nami, pomagali nam, dawali nam. Tak żeśmy szli i doszliśmy właśnie do Mszczonowa. Przenocowaliśmy. Był duży mróz i była straszna zamieć. Ze mną chyba trzy panie były i mówimy: „Czy panowie idą, czy nie? Bo my idziemy”. – „Gdzie?! Niech się panie zastanowią! Taki mróz! Taka zamieć!”. – „No, a co my będziemy tu robić?”. Ubrałyśmy się. Oni zostali, myśmy wyszły. Wyszłyśmy na szosę – nie wiem, czy żeśmy stały, czy szły – jechał ciężarowy samochód. Zatrzymał się i wziął nas. Jak wsiadłyśmy, to jechał starszy pan z chłopcem dorastającym, ponalewał nam w szklankę, po kolei, bimbru (po pół szklanki) i kazał koniecznie wypić. Nie chciałyśmy. „Panie piją, bo mi tu zamarzniecie. Pijcie”. Wypiłyśmy i dojechałyśmy.
W Alejach Jerozolimskich, na początku, kierowca nas wysadził. Nie wiem, gdzie jechał, ale dowiózł nas do Warszawy. Ciemno już było, noc była. „Co ja teraz zrobię?” – każda w swoją stronę. Myśmy się nie znały – tyle co przez drogę i koniec. Szłam ulicą Solec. Gdzie się chciałam kierować, to już nie wiem, ale wiem, że szłam – to była chyba Solec. Idę i w piwnicy widzę światełko. Zeszłam, światło mnie doprowadziło. W piwnicy starsza pani była, paliła sobie świeczkę, bo światła nie było (już nie pamiętam). Mówię, kto jestem, że przyszłam, opowiadam jej w bardzo wielkim skrócie. „Mam do pani prośbę – czy pani by mnie nie mogła przenocować”. Nie wiedziałam, co zrobić. Warszawa wyglądała okropnie, przecież chodzić po ciemku, przez gruzy – coś okropnego! Mówi: „Dobrze”. Dała mi krzesło. Mówi: „Tak, ale nie mam gdzie pani położyć”. Przesiedziałam całą noc na krześle, przekimałam. Rano dałam jej kostkę margaryny i poszłam.
Oj! Okrutnie. Okropnie. Zburzone. Tylko te puste okna… te szkielety... Te kupy gruzów, przez które trzeba było się nieraz przedostawać. Jak nas pędzili Niemcy, to też tak było i nie było lekko, bo oni nas poganiali, to nie tak było prosto sobie iść. Okropnie to wyglądało.
Wiedziałam, że mama jest w Józefowie i chciałam się dostać do Józefowa. Doszłam nad Wisłę, chciałam na drugą stronę się dostać. Tu, [gdzie] jest most Śląsko-Dąbrowski (przedwojenny Kierbedzia). Most był zniszczony, ale była wydeptana ścieżka przez Wisłę. Oczywiście nią przeszłam. Przeszłam, znalazłam się na Pradze. Wuj miał na ulicy Mackiewicza – to jest przy Kijowskiej mała uliczka – mleczarnię. To nie było rano, nie południe, dość, że chciałam już szukać, gdzie się znów zatrzymać. Poszłam na Mackiewicza, myślę – pójdę do mleczarni. Znalazłam, ale nie bardzo wiedzieli, kto jestem. Jakaś pani mówi: „Ale o co pani chodzi?”. Mówię, o co mi chodzi. „Dobrze, to ja panią przenocuję”. Spałam na stole („Proszę pani, nie mam jak, ale na stole, to tak”.). Z jej córką chodziłam po poduszki, po koc i spałam na stole. Też margarynka. Rano wstałam, pewnie mi herbaty dała, może chleba – już nie [pamiętam]. Chcę koniecznie do Józefowa się dostać. Ktoś mi mówił, że pociąg [jest], podobno jakaś kolejka chodziła. Szłam ulicą Grochowską. Spotkałam, naprzeciw mnie idzie [pani], [która] była gosposią u mamy koleżanki z pracy. „Pani Zosiu! Co pani tu robi?”. Mówię: „Mamy szukam. Do Józefowa chcę się dostać”. Mówi tak: „Pani mama jest na Grochowskiej – już nie pamiętam [numeru] – u znajomych”. Poszłam tam, była mama. Mamę spotkałam. Już wiedziałam, że mój brat nie żyje, ale dłuższy czas mojej mamie nie mówiliśmy tego. To był ukochany syn. Po prostu wszyscy czekali na powroty, to mówiłam z bratową: „Nie będziemy mamie mówić. Po co? Niech żyje nadzieją, że Stacho wróci”. Ale wiem, że wiedziała… W każdym razie się dowiedziała, że nie żyje. Ale nie chciałyśmy jej mówić.
Mąż – byli w innych barakach w Pruszkowie i wywieźli ich do obozu. Ze mną była moja daleka kuzynka, z nami. Jak się dzielili, to ona się sama zgłosiła do Niemiec. Ale nie wiem, czy do Niemiec, bo podobno w tym samym pociągu jechała co mój mąż i mój szwagier. Do Gross-Rosen ich dowieźli. Wróciła. Znalazła się. Była w Ravensbrück i wróciła. To była Czeszka, mój kuzyn się z Czeszką ożenił. Wróciła. Mówiła, że ich dowieźli do Gross-Rosen. Strasznie mój mąż rozpaczał – „co z Zochą i co z Ewą” – to znaczy ze mną. Mówi, że kobiety wzięli w Gross-Rosen do jakiegoś baraku, a mężczyźni nago stali całą noc. Mówi: „Później ich więcej nie widziałam, gdzie ich wzięli”. Kobiety wywieźli, bo była w Ravensbrück. Wróciła, odnalazła nas, opowiedziała nam to. Wróciła do Czechosłowacji, bo miała tam matkę.
- Czy coś jeszcze chciałaby pani dodać na temat wojny albo Powstania, dalszych pani losów?
Nasze mieszkanie na [Żoliborzu] było niezniszczone w ogóle. Myśmy do tego mieszkania wrócili. Wróciłam pierwsza, [potem] mama zjechała, siostra zjechała. Brat [drugi] znalazł się. Po Ewę jeździłam do Koluszek – przywiozłam ją. Dostałam pracę, pracowałam w sklepie spożywczym w alei Wojska, na Żoliborzu. Później poznałam mojego drugiego męża. Musiałam załatwić dokumenty, że mój pierwszy mąż nie żyje, bo jakiś stan [musiał] być [określony] – mężatka? Wdowa? Nie wiedziałam, kim jestem. Pisałam nawet do Gross-Rosen, odpisali, że nie mają żadnych dokumentów. Pisałam do Niemiec – do Rolsen chyba. Było tam biuro, gdzie przysyłali wszystkie dokumenty z obozów na terenie Niemiec. Powiedzieli, że nie mają takich zarejestrowanych. Załatwiłam – to była sądowna chyba sprawa – uznanie za zmarłego. Wyszłam po raz drugi za mąż. Mój drugi mąż jako kawaler był złapany w Warszawie w drugiej warszawskiej łapance, na rogu Felińskiego i placu Wilsona i przesiedział w Oświęcimiu i Neuengamme cztery lata i dziewięć miesięcy. I wrócił. Dopiero po powrocie go poznałam. Wrócił, przesiedział to.
Poszłam do pracy, miałam córkę, później syna – mam troje dzieci. W międzyczasie mama zmarła, później siostra moja. Z tej rodziny pochowałam wszystkich – zostałam sama. Mam swoją rodzinę ze strony [męża], ale tutaj pochowałam wszystkich. Jestem najstarsza w mojej rodzinie i żyjąca jest jeszcze pierwszego męża siostra. Żyje, mieszka w Oświęcimiu. Druga siostra cioteczna w Chicago mieszka. Ale są młodsze ode mnie, czyli jestem najstarsza. Już teraz jestem trzydzieści lat na emeryturze. Wychowałam dwóch [wnuków] – dwóch bliźniaczków od syna. Synowa była bardzo chora, musiałam nimi się zająć. Poszłam na emeryturę wcześniejszą, pięćdziesiąt pięć lat – jeszcze byłam młoda przecież, miałam siłę i mogłam. I wychowałam. A dziś mają trzydzieści trzy lata. Ot, taka historia. Mąż umarł na nowotwór. Pochowałam męża w 1987 roku. Zostałam wdową.
Warszawa, 26 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich