Zdzisław Krupka „Kruk”
Nazywam się Zdzisław Krupka, w Powstaniu byłem w Batalionie „Kiliński”, w 1. kompanii, 162 pluton, w Śródmieściu.
- Co robił pan przed 1września 1939 roku?
Chodziłem do szkoły jeszcze wtedy. Na Krakowskim Przedmieściu 55 było gimnazjum sukcesorów Konopnickiego. Wybuch wojny przerwał moją naukę.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Mieszkałem na terenie wielkiej fabryki, garbarni, na ulicy Smoczej. To była garbarnia Pfeiffera. Pierwszego dnia wojny zapamiętałem nalot na dzielnicę Koło. Pierwszy nalot, pierwsze bomby, jakie spadły na Warszawę. Wtedy to jeszcze człowiek nie wiedział, czy to nasze samoloty latają, czy niemieckie. Ale słyszałem z ojcem, stałem na podwórzu, żeśmy się przyglądali.
- Czym zajmował się pan w czasach okupacji przed Powstaniem? Powiedział pan, że uczył się.
Tak.
- Czy robił pan jeszcze coś innego?
Nie.
- Gdzie pan mieszkał przed Powstaniem?
Właśnie na terenie fabryki na ulicy Smoczej.
- Od kiedy uczestniczył pan w konspiracji?
Od 1942 roku.
- W jaki sposób zetknął się pan z konspiracją?
Moi koledzy, którzy już należeli zaproponowali mi, żeby razem z nimi być w konspiracji. Pamiętam, na ulicę Bednarską mnie zaprowadzili i złożyłem przysięgę. Nie wiedziałem, kto to jest, kto odbierał przysięgę i później już stale mieliśmy zbiórki, bo szkolenie wojskowe. W 1944 roku, w maju, jak zakończyliśmy to szkolenie wojskowe, wtedy awansowałem na starszego strzelca. W dzień wybuchu Powstania zbiórka naszej drużyny była na Świętokrzyskiej róg Jasnej, w budynku szkoły. Przed godziną siedemnastą, przed godziną „W”, już byłem na miejscu. Powstanie, pierwsze strzały to były na ulicy Świętokrzyskiej, od placu Napoleona, dzisiaj powstańców. Stał samochód żandarmerii i ostrzeliwali całą jezdnię wzdłuż Świętokrzyskiej. Bo tak było, że po jednej i po drugiej stronie ulicy leżeli z karabinami maszynowymi Niemcy i strzelali. Wtedy wyznaczyli pewną grupę, która musiała iść do przodu. Dostałem tylko butelkę zapalającą, żadnej broni nie miałem. U nas były butelki zapalające z benzyną i torebki papierowe długie, z proszkiem. Wsadzało się butelkę do tego, zakręcało się torebkę i kiedy rzuciło się i stłukła się butelka, płyn, benzyna dostawała się do proszku i wtedy się zapalała. Uzbrojony tylko w butelkę szedłem do ataku. Z bramy wyszedł przede mną taki dobry chłopak, który przyszedł na Powstanie – bo na kolei pracował jako strażnik – razem z karabinem służbowym. Pierwszy wyszedł, od razu został ranny w usta i gdzieś za uchem mu wyszła kula. Przewrócił się do tyłu, z kieszeni wyjął jakiś opatrunek i zaczął sobie tam zatykać. Złapałem go za kołnierz i wciągnąłem z powrotem do bramy. Później wróciłem się po karabin i z karabinem przebiegłem na drugą stronę ulicy nietrafiony. Później do przodu, do przodu, w stronę placu już obecnie Powstańców. Później, no błąd popełniłem, bo znów przeszedłem na drugą stronę. Przeleciałem, nic, nie zostałem draśnięty. Pod samym budynkiem obecnego hotelu „Warszawa” klęczałem na prawym kolanie i miałem karabin, i celowałem prosto przed siebie. Naraz, tak jakby mnie ktoś jakimś kijem mocno uderzył w nogę. Oczywiście karabin upuściłem, spojrzałem się, a po przeciwnej stronie – budynek się kończył i gruzy były po bombardowaniu z września – stał żandarm z automatem, który do mnie strzelał. Zerwałem się, zacząłem kuleć i wpadłem do pierwszej bramy. Jak wpadłem do pierwszej bramy, tak później ktoś mi wziął karabin i poleciał gdzieś dalej, a mnie do dozorcy, do mieszkania zaprowadzili i pierwszej pomocy udzieliła mi mieszkająca w tym domu akuszerka. Nie denerwowałem się, nie przestraszyłem się, nie miałem żadnego wewnętrznego oporu, co się dzieje ze mną. W każdym bądź razie, jak mi zabandażowali – bo okazało się, że dwa pociski weszły, a jeden się odbił i z drugiej strony wszedł, odbił się od ściany – to do wieczora tam byłem. Pod wieczór w tym domu jakiś popłoch się zrobił, zabarykadowali bramę. Nie wiedzieli, co ze mną zrobić, to wzięli mnie zanieśli na strych i położyli pod samym dachem – jak się dach z podłogą łączy, to tam mnie wcisnęli, przykryli papierami i takie starte sprężyny z materaca na mnie położyli, i wszyscy się wynieśli. Wszyscy się wynieśli z budynku, bo było przejście w piwnicach robione do następnych budynków, przebijane były jakieś otwory. To już dawno było przyszykowane przecież, przed Powstaniem i zostałem na noc sam. Jednego się bałem, że jak Niemcy wejdą, żeby nie podpalili budynku, bo tak robili.
- Walczył pan jeszcze w czasie Powstania?
Później to już byłem sześć dni w szpitalu, w PKO, w podziemiach, na Świętokrzyskiej. Po sześciu dniach to zagoiły mi się rany, zrobiły się strupki i z powrotem zacząłem. Nie nadawałem się jeszcze do [walki], nie byłem tak sprawny fizycznie, żeby wrócić do swojej jednostki, tylko przydzielono mnie do kompani wartowniczej, gdzie żeśmy pilnowali w nocy przejść przez Marszałkowską. Marszałkowska to była neutralna ulica. W każdym bądź razie u mnie była taka historia: te pociski, które wpadły mi w nogę, to mi wyrwały w spodniach dziury i wciągnęły to do środka. Tak mnie więcej koło 23–24 sierpnia dostałem silnej gorączki i wtedy – a noga mnie nic nie bolała – pomyśleli: „Jakiś tyfus, jakieś coś”. Do szpitala mnie zabrali i dopiero po jakimś czasie znalazł się lekarz, który kazał zrobić mi kompres na noc na te stópki. Jak się okazało, to gorączka mi minęła od razu, bo to puściło i zaczęło ropienie wychodzić na wierzch. Później, do końca Powstania, tylko po szpitalach. Najpierw na Chmielnej pod numerem 28 był szpital dla lżej rannych i mnie tam zanieśli. To było na drugim piętrze, w mieszkaniu prywatnym ktoś zorganizował szpital i pod koniec mojego pobytu to były, nie bombardowanie, ale pociski, tak zwane latające krowy czy szafy, jak je nazywali powstańcy. Dwa pociski uderzyły w ten dom, a jeden to na drugim piętrze, w ścianę obok, do pokoju wpadł pocisk. Jak zaczęli bombardować, to wszyscy chodzący uciekli. Ja jeden leżący, nie chodzący, nie poruszający się zostałem w pokoju i tylko pielęgniarka, która też uciekała rzuciła na mnie kołdrę i jakiś koc gruby i uciekła. Jak byłem przykryty i wybuchł nastąpił, to wszystko się sypało, wszystko leciało. Tynk opadał i szyby w oknach rozprysły się, tak że szczęśliwie nic absolutnie mnie nie drasnęło. Później przyszli, zabrali [mnie] na dół do piwnicy i pod schodami leżałem przez trzy dni. Dopiero później znalazł się lekarz, który zorganizował przeniesienie mnie do szpitala, gdzie jest rentgen, a jedynie na ulicy Hożej był taki szpital – mniej więcej jak teraz jest pogotowie, to jakieś dwa budynki dalej, w stronę Marszałkowskiej. Dawniej była szkołą, gmach, Niemcy urządzili szpital, wyposażyli go i w czasie Powstania szpital był czynny.Znajdowałem się znów po przeciwnej stronie jak szpital. Aleje Jerozolimskie były neutralne i w nocy to ksiądz i lekarz na noszach mnie przenieśli przez wykop wzdłuż Alej, był nieduży, może jakieś metr pięćdziesiąt najwyżej głęboki, szyny tramwajowe przeszkadzały przecież. Jakoś przedostawali się, niosąc mnie naprzeciwko do mieszkania prywatnego, w którym leżeli chorzy, ranni ludzie i tam przenocowałem. Na następny dzień, na noszach, cztery młode dziewczynki, po dwanaście, najstarsze mogła mieć czternaście lat – mam taki podziw dla tych młodych dziewcząt, w jaki sposób one się narażały i w jaki sposób, no przecież fizycznie byłem mężczyzną – przez różne zakamarki gdzieś na Nowogrodzką mnie wyniosły. Później znów przez jakieś budynki, przez piwnice i zaniosły mnie do szpitala na Hożą. Zostawili mnie na noszach na podwórku, przyszedł jakiś lekarz i mówi: „Nie ma miejsc”. – „Ale – mówię – bo chodzi o prześwietlenie”. – „Dobrze, to najwyżej przyniesiemy ciebie na to prześwietlenie”. Po przeciwnej stronie był budynek narożny, róg Poznańskiej i Hożej, w suterynie było kiedyś laboratorium chemiczne, tam urządzili oddział tego szpitala i tam mnie zostawili. To była jakaś godzina, nie wiem, może dwunasta, może jeszcze nie było, jak mnie przenieśli. A o godzinę piątej w szpital wpadła nie bomba, ale pocisk z „Grubej Berty” i od piątego piętra wszystko się zawaliło. Tak że znów miałem szczęście, ocalałem. Gdyby mnie przyjęli, to bym w ogóle nie przeżył. Później na takim stole jak kuchenny operowali mnie. Przecinali mnie wzdłuż, bo była jedna rana i druga rana, a pośrodku stworzył się basen ropny wielkości pięści, tak twierdzili lekarze. Oni mi to wszystko przecięli, wyczyścili, wyjęli dwa pociski i później nie zszywali, tylko to musiało się zrastać samo. Do samego końca Powstania już tam byłem, a pod sam koniec, już po zawieszeniu broni, zanieśli mnie na Śniadeckich 8. Obecnie szkoła, [wtedy] był Szpital Maltański i tam już tylko przenocowałem, a na następny dzień już mnie wynieśli, do niewoli zabierali.
- Jak zapamiętał pan żołnierzy strony nieprzyjacielskiej? Czy miał pan z nimi kontakt?
W zasadzie to nie.
- Jak przyjmowała walkę waszego oddziału ludność cywilna?
Naszego oddziału? Nasz oddział przede wszystkim miał placówkę na Królewskiej 16, gdzie bronił dostępu Niemców z Ogrodu Saskiego do PAST-y. Budynek PAST-y był obsadzony przez Niemców i był ważnym obiektem dla łączności wschodu z zachodem i dlatego Niemcy chcieli koniecznie utrzymać PAST-ę w swoich rękach, atakowali bez przerwy. Wreszcie, 20 sierpnia, odział Batalionu „Kiliński” Niemców stamtąd wykurzył. Wzięli około dwudziestu kilku jeńców. A poza tym później moja jednostka walczyła w okolicach Hali Mirowskiej. Teraz zupełnie inaczej te ulice wyglądają. Tak że z mojej drużyny to tylko czterech nas zostało.
- Jak reagowali na was ludzie cywilni, którzy nie brali udziału w walkach? Czy byli przychylnie nastawieni?
W tych rejonach, gdzie przebywałem, zresztą po szpitalach to widać było, że ludzie bardzo ofiarni byli, sami nie mieli co jeść, a do szpitali dostarczali jakąś żywność. Przecież każdy zdrowy, ruszający się żołnierz miał jakąś możność coś gdzieś zdobyć do jedzenia, a leżący w szpitalu to tylko czekał, jak ktoś mu coś przyniesie.
- Jak wyglądało pana życie codzienne w czasie Powstania? Chodzi mi tutaj o żywność właśnie, o ubranie, higienę?
Do Powstania byłem ubrany. Miałem buty z cholewami, jak to młodzież wtedy chodziła ubrana, bryczesy miałem gabardynowe i granatową marynarkę. Miałem chlebaczek, to znaczy po masce przeciwgazowej, taką torebkę, gdzie miałem kawałek ręcznika, mydełko, do golenia jakieś przyrządy i tak dalej, co ze sobą wziąłem. Do końca Powstania tylko mi ten chlebaczek z zawartością został, a z żadnej odzieży nic. Dostałem jakąś koszulę nocną do samych kostek i w tym pojechałem do niewoli. Jak mnie zabierali do niewoli, to na Śniadeckich nie mieli już noszy, na drzwiach pojedynczych – jak dwuskrzydłowe są drzwi – nieśli mnie pod Politechnikę na plac, żeby mnie tam zostawić. Pamiętam, kobieta wychodząca z któregoś z budynków na Śniadeckich podeszła do mnie, bo leżałem w tej koszuli tylko, miała pod pachą jasiek, taką poduszeczkę i podłożyła mi pod głowę, i zapytała się, co bym chciał. Mówię: „Laskę jakąś, żebym jak zacznę chodzić, mógł się jakoś podpierać”. Ta pani pobiegła gdzieś i przyniosła mi parasol męski. Jechałem do niewoli w nocnej koszuli z poduszeczką i z parasolem.
- Jaka atmosfera panowała w pana oddziale, jakie były relacje z ludźmi z oddziału?
Trudno mi powiedzieć, bo znalazłem się w zupełnie innym rejonie niż byli moi towarzysze broni.
- Czy przyjaźnił się pan z kimś w czasie Powstania?
W zasadzie to nie było możności z kimś się zaprzyjaźnić. Jak mnie przenieśli do szpitala na Hożą, to jeden powstaniec byłem tylko, a wśród cywilnej ludności.
- Czy podczas Powstania czytał pan podziemną prasę, słuchał radia?
Radia to nie słuchałem, ale prasę, to co tylko się dostało w ręce, to [się czytało].
- Czy pamięta pan, jakie to były gazety?
Nie, tego to już nie pamiętam, za dużo lat minęło.
- Czy mógłby pan opowiedzieć o swoim najgorszym i najlepszym wspomnieniu z Powstania, co panu najbardziej utkwiło w pamięci?
Najgorszy moment to był, jak na strychu leżałem, w pierwszy dzień Powstania. To był najgorszy dla mnie moment. A później, to jak tylko mnie operowali, już minęła mi gorączka, to wtedy już się czułem zupełnie lepiej.
- Co utrwaliło się panu w pamięci, jakieś najlepsze wspomnienie z Powstania, takie bardzo pozytywne?
Byłem bardzo zadowolony, bo 15 sierpnia na dziedzińcu Poczty Głównej była odprawiana msza. Z całym oddziałem pomaszerowaliśmy tam. Na dziedzińcu była msza 15 sierpnia, a moja mama miała imieniny wtedy i mogłem chociaż za nią się pomodlić. Nie wiedziałem, że już była w obozie koncentracyjnym w tym czasie.
- Co działo się z panem od momentu zakończenia Powstania do maja 1945 roku?
Przede wszystkim muszę opowiedzieć, jak zostałem, jak mnie brali do niewoli. Jak mnie przynieśli na drzwiach, to było tak, że stał stolik, krzesełka, Niemcy siedzieli i jeden przedstawiciel z Czerwonego Krzyża, Polak. Podjeżdżały sanitarki. I jak przyjechała sanitarka, tak wyciągnęli stamtąd nosze i położyli koło drzwi, i mnie przekładali na to. Jeden Niemiec mnie wziął pod plecy, a drugi jak raz pod to udo i syknąłem, bo mnie zabolało. Oficer, który siedział przy stoliku wstał, zrugał tego żołnierza i sam mnie za końce nóg wziął i z drugim żołnierzem przeniósł na nosze. Byłem zdziwiony, bo po prostu baliśmy się Niemców. Zawieźli nas na Dworzec Zachodni. Był podstawiony pociąg, wagony towarowe, ale po szesnaście osób. Prycze były w wagonach towarowych, po szesnaście osób do wagonu układali i był wachman i jedna sanitariuszka, Polka, na taki wagon. Myśmy w komfortowych warunkach jechali do niewoli. Z tym że gdzieś za Poznaniem, we Frankfurcie dostaliśmy dopiero jakąś zupę, ale suchy prowiant dostawaliśmy. Nawet po pół litra wódki nam dali, po dziesięć papierosów, to Niemiec, który z nami jechał, nas eskortował, to był wściekły, bo mówi, że dostawał trzy papierosy, a myśmy po dziesięć dostali. Tak żeśmy sobie myśleli, że to całkiem będzie możliwie w tej niewoli. Jak żeśmy dojechali do punktu w lesie, bocznica kolejowa była i wszystkich nas na rampę wyładowali. Wtedy padał deszcz, miałem parasol, skorzystałem od razu z niego i tak jak żeśmy przyjechali, to było wieczorem, do obozu to było jeszcze ze trzy kilometry i francuscy jeńcy mieli ciężarowy samochód do obsługiwania obozu i samochodem wozili nas bez przerwy. To było za Magdeburgiem, Stalag XI A i do Altengrabowa nas wozili, do oddziału szpitala obozowego. Dopiero na drugi dzień gdzieś po południu byłem zawieziony, bo prawie trzy tysiące rannych jechało tym pociągiem. Później to już obozowe życie.
- Jakie warunki panowały w obozie?
Przede wszystkim to jak nas pod barak, w którym mieliśmy być zakwaterowani [przywieźli], to nas na trawie układali. Wszystkie roboty obozowe wykonywali jeńcy radzieccy, bo byli na innych prawach, do Czerwonego Krzyża nie należeli. Patrzymy, a oni wszystkie sienniki z baraku wynoszą i gdzieś zabierają. A to były sienniki nie słomą, tylko woliną, wiórami drzewnymi napychane, to myślimy: „Aha! Zmienią nam na nowe pewnie”. Jak tylko wynieśli, to zaczęli nas wnosić na gołe deski. My, powstańcy, byliśmy w obozie zupełnie inaczej traktowani jak wszyscy jeńcy, nawet ci Polacy z 1939 roku, co byli. Nam tylko dawali dwa koce i gołe deski, nawet w tym szpitaliku.
- Co działo się z panem po maju 1945 roku?
Do samego końca nie byłem w obozie, tylko później wywieźli mnie i taką grupę. Zresztą to była taka sprawa: już pod sam koniec marca nadleciał nad obóz samolot angielski, bardzo nisko, przeleciał raz, przeleciał drugi raz i go zestrzelili. Lotnik angielski ocalał i za jakiś czas przyprowadzili go do obozu. W obozie tłumaczem międzynarodowym był Ildefons Gałczyński i tłumaczył, jak go przesłuchiwali i tak dalej. Anglik powiedział: „Nie bójcie się, wy nie będziecie bombardowani, chociaż wiemy, że pod waszym obozem jest fabryka czołgów”. I faktycznie, jak tak do drutów się podeszło, wzdłuż panorama – po jednej stronie las, po drugiej, a to wszystko wycięte i drewniane budki, tylko kominki, co jakiś czas były. Bo pod ziemią właśnie były fabryki. Gałczyński, jak się dowiedział, to od razu poszła wieść po całym obozie, że jest fabryka, że nas nie będą bombardować. Wtedy on i taka grupka – nas było, nie wiem, pięciu młodych z Powstania, którzy trochę podpadli swoim zachowaniem, bo trzeba było zdobywać jakieś kawałki drzewa, jakieś tektury, żeby coś sobie ugotować, coś do zjedzenia. Mnie złapali, jak z szaletu – trudno nazwać, jak to jest – deskę oderwałem i pod płaszczem niosłem taki kawałek. I właśnie trafiłem do tej grupki, nas pięciu i Gałczyńskiego razem wytransportowali do Hillersleben do fabryki amunicji, do
Arbeitskommando. W fabryce pracowali jeńcy, a nas przydzielili do grupy, która budowała schrony przeciwlotnicze, już poza terenem obiektów fabrycznych, dlatego że w razie czego to ludzie nie mogli być na terenie, gdzie mogły być wybuchy, bo były bunkry, gdzie produkowali amunicje i bez przerwy stamtąd – już na front, bezpośrednio – zabierali amunicję. Myśmy w takiej firmie pracowali, pamiętam, z Magdeburga. Firma „Leinz” & Co, która budowała schrony. Z tym że myśmy trafili na wachmana, który nas prowadzał na te budowy, starszy, miał powykręcane palce od jakiegoś artretyzmu, przychodził w kurtce, pas, pistolet. Myśmy wychodzili z obozu za bramę, to on odpinał pas, pod kurtkę chował pistolet i szedł z nami. Myśmy pytali się, dlaczego to robi – bo jemu honor nie pozwala ludzi prowadzić z bronią w ręku, na wierzchu. To był człowiek, który zawsze przychodził z teczką, gdzie miał jakieś swoje śniadanie i codziennie nam przynosił – była nas grupka, siedmiu, co prowadzał – bochenek chleba. To tego żeśmy się nie spodziewali. A poza tym jak nas traktowali? Pamiętam Wielkanoc, to było wolne, przyszli oficerowie, którzy byli na urlopie świątecznym i cały nasz obóz pomaszerowaliśmy w pierwszy dzień świąt na plac, gdzie był ułożony, rozebrany barak i myśmy musieli ten barak ustawiać. W pierwszy dzień świąt! A w drugi dzień świąt musieliśmy go rozebrać i w to samo miejsce ustawić, ułożyć. Tak żeśmy spędzili święta wielkanocne w niewoli.
- Kiedy i w jaki sposób powrócił pan do kraju?
Dopiero w 1946 roku wróciłem do kraju, bo znalazłem się w strefie angielskiej. Był obóz cywilno-wojskowy w Höxter nad Wezerą i sztab tego obozu dostał samochód przydzielony przez Anglików. Samochód osobowy, ale to był luksus przedwojenny, bo był Maybach. Jako jeden z tych, którzy mieli prawo jazdy zacząłem jeździć samochodem. Później stamtąd mnie przydzielili do misji wojskowej. Bo przy każdym sztabie alianckim była misja wojskowa, polska. Przydzieli mnie najpierw do Iserlohnu. Byłem w misji woskowej, jeżdżąc samochodem. Później wyjeżdżałem do Paryża, do Brukseli jeździłem, tak że trochę świata zwiedziłem wtedy. Później wreszcie, jak dowódca, który był w misji wojskowej, przeszedł na stronę amerykańską i został komendantem kompanii wartowniczych na terenie okupacyjnym amerykańskim, zabrał mnie ze sobą. Pobyłem tam, ale to mi się nie podobało i stamtąd czekałem tylko, bo poszukiwałem przez Czerwony Krzyż matki i siostry. Wreszcie dostałem wiadomość, że żyją. Matka i siostra były w obozie w Oranienburgu, później w Sachsenchausen i szczęśliwie wróciły, dom spalony, nic nie zostało. Pomyślałem sobie: „Ja tu się całkiem urządziłem, a oni tam beze mnie, sami” – bo dowiedziałem się, że siostra wyszła za mąż w czasie okupacji, w Powstaniu szwagier zginął na Powiślu. Wtedy zdecydowałem się, przyjechałem do Warszawy.
- Czy jest jeszcze coś, co działo się w czasie Powstania, a chciałby pan o tym opowiedzieć? Coś o czymś wcześniej pan nie wspomniał?
Trudno mi to powiedzieć.
- W takim razie dziękuje bardzo.
To taka spowiedź by wystarczyła.
Warszawa, 11 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Beata Kozakiewicz