Nazywam się Danuta Pietrzak. Urodziłam się w 1938 roku w Warszawie.
Jak wybuchła wojna, miałam rok, tak że nie pamiętam tego pierwszego okresu, to zrozumiałe. Pamiętam tylko takie fakty, że mój ojciec i dziadek znaleźli pracę w przędzalni. Na Bema była ta przędzalnia, ale zarabiali tam takie grosze, że dosłownie głodowaliśmy, więc korzystaliśmy wtedy z jakichś punktów. Nie pamiętam, jak to się nazywało, można było pójść i coś zjeść. Zapamiętałam z tego tyle, że moja mama i babcia płakały nade mną, jak coś obrzydliwego jadłam i mówiłam, że dobre papusiu, bo byłam po prostu głodna.
Było nam wtedy bardzo ciężko i babcia zdecydowała, żeby nam pomóc. Pojechała na wieś do jakichś dalekich kuzynów pod Warszawę. Pracowała tam i za jej pracę po prostu nam przywozili żywność, więc wtedy pod względem żywności się troszkę poprawiło. Pamiętam, że bardzo marzyłam o lalce, o krakowiance, wtedy były modne krakowianki. Pewnego razu słychać pukanie do drzwi, a moja mama wiedziała, co będzie, więc mówi: „Otwórz”. Otworzyłam drzwi, patrzę, stoi piękna krakowianka. Okazało się, że moja chrzestna postarała się o krakowiankę i miałam tę lalkę.
Mieszkaliśmy wtedy na rogu Płockiej i Wolskiej i to były dla mnie jako dziecka bardzo straszne chwile, ponieważ tam były bardzo często egzekucje uliczne. Wtedy trzeba było zasunąć firanki czy zasłony, nie wolno było nikomu wyjść. Spacerowali esesmani i rozstrzeliwali ludzi. Jak ktoś wyjrzał zza firanki natychmiast strzelali w okna, tak że słychać było krzyki ludzi, strzały, całe serie z karabinów. Bałam się potwornie, to był jakiś zwierzęcy strach na widok w ogóle żołnierzy niemieckich, na widok tych ich butów. Niektórzy byli ogromni, dla mnie ogromni, więc widziałam tylko te cholewy, te buty oficerskie.
W 1944 roku, na początku roku, moi rodzice i ja przy pomocy dziadków (zarobki były już trochę większe) przeprowadziliśmy się na ulicę Młynarską, róg Młynarskiej i Leszno. Cieszyliśmy się tym mieszkaniem do wybuchu Powstania, czyli dosłownie kilka miesięcy i tam właśnie zastał nas 1 sierpnia.
Z podwórka, z ulicy Wolskiej róg Płockiej to nie pamiętam, ale prawie codziennie chodziłam z mamą do moich drugich dziadków, do rodziców ojca. Tam była moja rówieśnica (stryjka córeczka) i z nią, z Krysią przeważnie się bawiłam, spędzałam czas. Oni mieszkali na ulicy Elekcyjnej 4. Pamiętam, że babcia miała kozy i poiła nas mlekiem kozim.
Przędzalnia była na Bema. Jak ojciec wracał z pracy, to zabierał mnie do swoich rodziców. Potem szliśmy do domu. Mniej więcej tak to wyglądało. [...]
W 1939 roku mieszkaliśmy na Woli przy Redutowej, Wola płonęła i wszyscy jak stali, tak wyszli z domów, tak że żadnych pamiątek nie mam. Później jak coś się ewentualnie udało zdobyć do Powstania, znów w Powstaniu wszystko przepadło.
Nadszedł dzień 1 sierpnia. Tata zabrał mnie po drodze od swoich rodziców. Przychodzimy do domu, mamy nie ma. Jest karteczka: „Pojechałam na Pragę”. Mama była dostawcą. Ktoś z przędzy robił wyroby (bieliznę, bluzeczki) i ona woziła to na Pragę i komuś sprzedawała. Tego dnia właśnie pojechała na Pragę, tu już się zaczęło coś niespokojnie dziać. Mamy nie ma... Na rogu Leszno i Młynarskiej była barykada, więc tam się zaczęły już pierwsze strzały. Słychać było, że już coś się dzieje, no i właśnie nie było mamy, więc to było dla mnie tak straszne, że nie umiem tego określić... Po prostu miałam sześć lat i ta mama... Nagle nie wiadomo, co się dzieje, a już słychać, że walka jest. Wreszcie po jakimś czasie – gdzieś chyba koło godziny siódmej wieczór – mama przyszła. Okazało się, że była jedną z ostatnich osób, które przeszły przez most. Z wielkimi trudnościami, ale dotarła do domu.
Pierwsze dni – 2, 3 sierpnia – pamiętam w ten sposób, że ci ludzie z barykady przechodzili do nas do mieszkań. Kobiety gotowały jakieś jedzenie, obiady. Zmieniali się i na posiłki przychodzili, a walka trwała cały czas. My, dzieci musiałyśmy być cały czas w domu. Aha, na Młynarskiej miałam koleżankę, to były drzwi vis-à-vis. Potem było czekanie na dziadków, rodziców mamy. Rozmawiano, że jeśli się coś zacznie dziać, to oni muszą do nas przyjść. Czekaliśmy na nich. Drugi, trzeci [dzień], nie było nikogo, więc w międzyczasie mojemu ojcu udało się cudem jednego z tych dni dojść do ulicy Płockiej, ale wszystko już tam płonęło, już nikogo nie było. Przyszedł i tylko opowiadał: „Zdaje się, że jednak nie żyją, bo wydaje mi się, że widziałem zwłoki Stacha”. Stach to był rodzony brat mojej mamy, miał wtedy dwadzieścia trzy lata, więc rozpacz była straszna, bo bardzo swoich dziadków kochałam, ale 4 sierpnia rano dziadkowie dotarli do nas na Młynarską. Dziadek, babcia i wujek właśnie. Okazało się, że oni od momentu wybuchu Powstania przez trzy dni przemierzali ten odcinek drogi od Płockiej do Młynarskiej. Nie mogli się w żaden sposób dostać. Dniami gdzieś się zaszywali, no i nocami, metr po metrze, dopiero doszli czwartego rano głodni, brudni strasznie, więc... Z tego poranka zapamiętałam tylko wielkie szczęście, że są... Mama zaparzyła wtedy kawę zbożową i szykowała śniadanie – zapach tej kawy pamiętam do dziś – i w tym momencie bomba w dom – łubudu. Wszyscy biegniemy do schronu. Był korytarz i kilka drzwi, kilka mieszkań, no i w pewnym momencie mama się wraca i mówi: „Przecież trzeba (nie pamiętam już imion tej pani i koleżanki) je obudzić. Jak one mogą spać, że bomba uderzyła w dom, a one śpią?”. Otworzyła drzwi, a tam przepaść. Bomba po prostu pół domu skasowała zupełnie, tak że gdyby mama z większym impetem chciała wejść to by w tą przepaść spadła. Niestety po tylu dniach drogi krzyżowej, że tak się wyrażę, dziadkowie nawet się tej kawy nie napili.
Byliśmy w piwnicy. Byli także mężczyźni, kobiety, dzieci i ranni z tej barykady. W pewnym momencie, nie wiem, to był 4 sierpnia może wieczorem albo 5 sierpnia rano, przychodzi ktoś z akowców, bo to była barykada AK i mówi, żeby wszyscy mężczyźni opuścili w ogóle tę piwnicę, bo już idą Niemcy i wszystkich po prostu zabijają. Wyrzucali tych mężczyzn nawet, jak ktoś nie chciał. Zostali tylko starsi panowie, kobiety i dzieci. Z piwnicy pamiętam to, że w pewnym momencie przyszedł akowiec do jednej z pań i (może nie pomyślał wtedy) przy dziecku powiedział, że jej mąż zginął. To był chłopiec. Mama mówiła, że miał dwanaście czy trzynaście lat. Chłopak z miejsca chciał biec na tę barykadę i pomścić ojca. Mama jakoś go uspokoiła, że nie poszedł, ale zdrzemnęła się, a jak się obudziła chłopaka nie było. Wyła z bólu, bo nie dość, że straciła męża to prawdopodobnie i dziecko, bo przy barykadzie był ogromny bój.
Byliśmy chyba przez cały dzień 5 sierpnia tam, a dookoła domy płonęły, już nikogo nie było i ktoś przyszedł do nas i mówi: „Słuchajcie! Uciekajcie, bo za chwilę to wszystko się na was zwali. No więc wychodzimy podwórkami jakoś tak, że było przejście z podwórka do podwórka, co było rzadko spotykane, bo te podwórka były pozamykane i udało się jakoś przejść. Dochodzimy do następnej bramy całą grupą ludzi, okazuje się, że brama jest sztabami żelaznymi zabita, nie ma wyjścia, dookoła wszystko już płonie, a my w tej studni płonącej. Dwóch mężczyzn znalazło, nie pamiętam co, ale prawdopodobnie siekierę, bo tak tłukli w tę sztabę... No i udało się otworzyć. To było wyjście z deszczu pod rynnę, bo to było wyjście na ulicę Leszno, a tam z tej barykady, którą Niemcy zdobyli, strzelali do wszystkich, którzy chcieli przejść na drugą stronę, na stronę niepłonącą. No i teraz co wybrać? Płonący wysoki dom, a po drugiej stronie nic się nie dzieje, tylko przez jezdnię przejść. Babcia z mamą zdecydowały, że jednak jakoś się przeczołgamy. Nam się udało, ale widziałam, że obok ludzie ginęli.
Była fabryczka papieru i w niej przenocowaliśmy, bo przez to całe wydostanie się z tych podwórek, to było już ciemno, był wieczór. Rano, nie wiem z jakiego powodu, trzeba było opuścić fabrykę. Z grupą ludzi oczywiście, bo nie wiadomo było, gdzie iść, poszliśmy w stronę Elektoralnej. Tam był, zdaję się, Szpital Świętego Ducha i ten szpital to już była ruina. Pamiętam tylko takie jakby kolumny. Nalot bez przerwy. Tam właśnie okazało się, że moja mama jest bardzo chora, miała ogromną gorączkę, była nieprzytomna. Termometru nie było, żeby zmierzyć, ale była po prostu nieprzytomna. Dla mnie to było okropne, bo w pewnym momencie wyrwała się, wybiegła między te kolumny i powiedziała, że już nie może tego po prostu wytrzymać i woli zginąć. Jak zaczęłam z babcią biec, żeby ją wciągnąć, to mnie złapała, że razem zginiemy, no ale nie zginęłyśmy, jakoś nas te bomby omijały.
Na Elektoralnej, nie wiem, jak to długo trwało, to było chyba tego samego dnia, w każdym razie to był już 5 – 6 sierpnia. Po drugiej stronie były domy, w których mieszkali Niemcy, więc ten szpital był zburzony, a domy były, i tam, kto jeszcze ewentualnie z Polaków mieszkał, no to mieszkał. Tam właśnie poszliśmy z ludźmi, żeby przenocować. Ogromnie przeżyłam też taki fakt, też w piwnicy to spanie było i babcia jakieś papiery znalazła, żeby położyć mnie i mamę, bo była chora. Pewna kobieta zaczęła znosić pościel, więc babcia ją prosiła, żeby chociaż dała mi jasieczek pod głowę. Ona nie dała. Powiedziała, że zabrudzi się ta pościel. Nie wiem, kto bardziej ludzki był w tej sytuacji, bo nad ranem przyszli Niemcy, chcieli, żebyśmy opuścili piwnicę no i jeden z tych Niemców patrzy i mówi, że dlaczego ja śpię na tych papierach, jak tu leżą poduszki. Ta kobieta zaczęła mówić, chyba po niemiecku tłumaczyć, dlaczego ona nie dała, a on wyjął rewolwer i ją zabił. Za to, że nie dała tej poduszki, że w ogóle nie podzieliła się pościelą z ludźmi, tak że to było okropne. To był już 7 sierpnia wcześnie rano.
Wszystko, co teraz opowiem, było tego samego dnia. No więc znów kolumna z Elektoralnej do Chłodnej. Na rogu Chłodnej i Żelaznej była barykada i mniej więcej ta sama sytuacja, że po jednej stronie domy płonęły – dosłownie te pochodnie leciały na ludzi – a po drugiej, po której się nic nie paliło, stali Niemcy. Na tej barykadzie o mało nie zginęłam, ponieważ zrobili taki jakby pomost, zwęzili ulicę, bo Chłodna była dosyć szeroka nawet i było pełno gliny. Ludzie jak zaczęli napierać – miałam tylko sześć lat – to przewrócili mnie i wdeptali w tę glinę. Babcia nadludzkim wysiłkiem ten tłum zatrzymała. Miała trochę dobytku, głównie ubrania miała ze sobą, więc jak ten tobół rzuciła, to mimo woli się ci ludzie trochę zatrzymali. Wyciągnęła mnie z tej barykady, pamiętam, bo miałam wszędzie piach w oczach, uszach, buzi, wymiotowałam oczywiście w ten piach i z powrotem mnie dusili w to. Miałam obcasami twarz poranioną, byłam bez sandałek, no bo to był sierpień i było strasznie gorąco, tak że później jak minęliśmy wreszcie tę barykadę... Babcia uratowała i mnie, i mamę w sumie, bo mama wtedy chciała mnie ratować i spadła tak jakby troszkę niżej, to już ją ludzie jakoś wyciągnęli, już jej nie podeptali tylko pomogli, żeby wyszła na prostą.
Doszliśmy do kościoła Świętego Wojciecha. Tam była kolejna sprawa, bo byliśmy dwie czy trzy godziny – trudno mi powiedzieć – w każdym razie piekło na ziemi. W tym kościele grasowali „ukraińcy”, wszyscy pijani, kobiety rodzące, ludzie umierający, gwałcone dziewczyny, no wszystko to się odbywało. Babcia ile tylko mogła, to mnie tak przytulała do siebie, żebym na to nie patrzyła, no ale niektóre rzeczy się widziało. Później kazali wyjść z kościoła, bo to był obóz przejściowy, to tam się długo nie było. Kazali wyjść przed kościół i wtedy zaczęli taką selekcję, że kobiety, które na oko im się wydawały zdrowe i silne, to szły na bok, tak że babcię zabrali.
Zostałam z mamą w grupie słabszych i tutaj się cud stał, bo wrzeszczałam za babcią w niebogłosy, widocznie moje wrzaski wzruszyły kogoś z tych żołnierzy, ale niemieckich, „ukraińcy” byli bezlitośni. Podszedł do babci i łamaną polszczyzną powiedział, że on zagada tamtego, co pilnuje, i żeby ona w tym czasie przebiegła do mnie, bo nie może patrzeć na moją rozpacz.
Czterdzieści dziewięć, bo babcia jeszcze jest z dziewiętnastego wieku. No i tak się połączyłyśmy z powrotem i kolumna [wyruszyła] do Pruszkowa. Ojciec, dziadek i właśnie wujek zmierzali innymi drogami do dalekich kuzynów, do których my też zmierzałyśmy, tylko oni inną trasą.
Wyszłyśmy z tego kościoła no to cóż, do ulicy, do wiaduktu, do Bema jest od kościoła – no nie wiem – dwieście metrów najwyżej. Patrzę, jakoś tak dziwne, że jakieś jakby zwały czegoś leżą. Ludzie idący w tej kolumnie patrzą wszyscy, co to jest, a to ludzie, to popaleni ludzie. To były stosy rozstrzelanych ludzi i potem podpalonych, więc niektóre – te na wierzchu – zwłoki to były sczerniałe, a pod spodem nie wszyscy byli spaleni. Wały tych ludzi zaczynały się przed wiaduktem i były gdzieś do ulicy Redutowej, pamiętam. Nie! Nie do Redutowej, do Elekcyjnej.
Był też taki moment, że idąc właśnie z kościoła kolumną, moja mama w gorączce mówi: „Słuchajcie! Nic się nie martwcie. Pójdziemy na Elekcyjną do rodziców, oni tam na pewno na nas czekają”. No i dochodzimy do Elekcyjnej powoli, widać domy i ona mówi: „ O! Widzicie? Już widać okno”. Widać było okno. Firanka fruwająca na wietrze i płomienie z tego domu. Elekcyjna 4, 6, 2, wszystko płonęło, to znaczy nikogo już tam nie było. Idziemy dalej kolumną – i teraz nie wiem, w którym to było momencie, ale na pewno za obecną pętlą tramwajową, co była przy cmentarzu na Woli, to jeszcze dalej, jak daleko, nie pamiętam – babcia zauważyła, że kolumna zaczyna się rozbiegać, że niektórzy ludzie po prostu uciekają w pole, a strażnicy nic. Mówi: „Uciekamy”. Kawałek uciekłyśmy w pole, bo tam były pola. Słychać było strzały i już zaczęli strzelać, z tym że słyszałam, jak ludzie mówili: „Popatrzcie! Jacyś dobrzy Niemcy, bo nie strzelają w ludzi, tylko w górę”.
Kolumna poszła do Pruszkowa, a my polami do tych właśnie kuzynów, trzydzieści kilometrów od Warszawy. W Mieście Błonie ktoś nas przenocował i potem kilka kilometrów wieś Bramki Ludne i tam do wyzwolenia, nawet dłużej, bo rok czasu spędziliśmy na tej wsi, zanim się wróciło do Warszawy.
To tyle z Powstania, tylko, co się stało... Wszystko to doskonale pamiętam, wszystko przeżyłam, wszystko mam w oczach, tylko nie wiem, jak to się stało, że zupełnie nie pamiętam dziadków z ulicy Elekcyjnej, ani wujków, ani ciotek, ani tej Krysi. Po prostu wtedy jak już dotarliśmy do celu, że tak powiem, tej podróży, to mówiłam do mamy i do babci: „Jak oni wyglądali?”. Nie wierzyli mi: „No jak to? Zapomniałaś? Przecież byłaś kilka dni temu z nimi codziennie”. Nie pamiętam ich. Za rok czy za dwa... Już po wojnie u znajomych było zdjęcie dziadków i nie mówiąc nic pokazali mi to zdjęcie, a ja nie wiedziałam, co to za ludzie są. Nie przypomniałam sobie nawet rysów twarzy dziadków i najbliższych.
W 1945 wróciliśmy tutaj w listopadzie, a to był 1946 rok, latem. Pojechaliśmy na spacer do parku Sowińskiego i tam w pewnym momencie na wprost nas idzie postać – bo tak to można nazwać – po prostu straszna. Dzikie oczy, zmierzwione włosy, w ogóle coś makabrycznego. W pewnym momencie postać rzuca się na mojego ojca i mówi: „Wacek! Ty żyjesz?!”. Okazuje się, że to sąsiadka z Elekcyjnej, jedyna, która przeżyła z rozstrzeliwań. Przeżyła tylko dlatego, że jak salwa szła, to ona siłą chęci przeżycia upadła wcześniej niż ludzie obok niej. Przeżyła i właśnie ona powiedziała (bo starania były, kartki przyczepione jak zwykle wszędzie, po znajomych, nikt nie wiedział, co się z nimi stało), co się stało. Na Elekcyjną 2, 4, 6 podjechały budy. Wszystkich wyciągnęli na podwórko i rozstrzelali. Powiedziała tylko tyle, że najstarszy brat ojca chciał uciec, już na parkan podwórkowy wskoczył, ale tam go dosięgła kula. Mówi: „Na pewno nie żyje, bo spadł na tę stronę, na stronę podwórka”.
To były straszne gruzy, gdzieś do wysokości pierwszego piętra jeszcze gruzy były na większości ulic. Było pusto, nieprzyjemnie, a poza tym był rok 1946, 1947, to jak leciał samolot, to umierałam ze strachu. Nie mogłam się przyzwyczaić do tego, bo ciągle mi się wydawało, że za chwilę będzie bombardowanie.
Na ulicy Wroniej 33. Tam został jeden niezniszczony dom i właśnie tam [podobno] mieszkali Niemcy, bo to był dom zbudowany dwa lata przed wojną. Cały został, tylko były wypalone piętra, to znaczy ściany działowe były wypalone, a wszystkie kondygnacje zostały dobre, no i kto zajął, to sobie po prostu sam ściany robił.
Do szkoły zaczęłam chodzić na ulicę Miedzianą. Do trzeciej klasy chyba chodziliśmy. Warunki były straszne, ponieważ byłam w klasie chyba E i było nas sześćdziesiąt dzieci w każdej klasie. Było śmiesznie, bo akurat poszłam tak, jak mi wypadało, jakby wojny nie było, mając siedem lat, ale w mojej klasie były dziewczynki i chłopcy po lat dwanaście, tak że ogromna różnica wieku, a poza tym jak kończyłam podstawówkę, to chyba moje trzy koleżanki z podstawówki od razu za mąż wyszły. Tak to wyglądało.
Na Miedzianej było tak ciasno, że po prostu wydaje mi się, że właśnie część z nas to tak jakby siedziała na ławkach, a reszta to chyba na podłodze pisała. Jeśli chodzi o szkołę, to do czwartej klasy nasza szkoła przeniosła się do nowego budynku na rogu Żelaznej i teraz Alei Solidarności, tam, gdzie jest urząd Wola. W budynku wzdłuż Żelaznej były trzy szkoły. Nasza szkoła 25. była na najwyższym piętrze, potem była 78. i liceum, do którego później poszłam. Do dziś pamiętam zapach nowych ławek, bo dopiero tam zobaczyłam, co to jest parkiet – bo był parkiet jeszcze stary – i co to jest ławka i właśnie tak pięknie pachniały te ławki...
Już jesteśmy niby po wojnie, ale ten uraz, te wspomnienia towarzyszyły mi bez przerwy. Ponieważ zawsze ciągnęło nas w okolice parku Sowińskiego, bo mama opowiadała, że ten park został po prostu zrobiony rok przed moim urodzeniem i jak się urodziłam, to wózeczkiem tam byłam wożona, więc ciągle nas tam ciągnęło. Przejście było obok kościoła świętego Wojciecha. Zawsze jakoś tak z dreszczykiem przechodziłam.
To już jest zupełnie późniejsza historia, bo zaczęłam pracować po latach w okolicach tego kościoła i weszłam do środka, no to bardzo to przeżyłam. Wszystko jakoś mi stanęło przed oczami. To są takie wspomnienia, że już do śmierci nie pozbędę się tego; to tkwi we mnie, a poza tym, że my przeżyłyśmy... Mężczyźni – dziadek, ojciec, wujek – mieli też trochę po drodze strachu, zanim dotarli do celu, bo na przykład w pewnym momencie swojej wędrówki byli przedmiotem żartów Niemców. Szli, no i kazali im iść i zaczęli za nimi strzelać, ale tak, żeby ich nie zabić i nie ranić. Mieli trochę strachu, ale dotarli do celu. Mój ojciec jeszcze się zgubił, rozłączyli się... Jak później mówił, był w Warszawie i w ostatnim okresie już, bardzo krótko był w Mauthausen, ale to już był koniec, to było tuż przed wyzwoleniem obozu, może jednym z ostatnich transportów, no i tam zachorował na tyfus, ale przeżył i wrócił do nas.
A tak, my przeżyłyśmy dużo, ale szczęśliwie się wszystko skończyło, natomiast przyjaciółka mamy, można powiedzieć, przeżyła straszna tragedię. Do domu, w którym mieszkali, też podjechała buda, żeby ich rozstrzelać, i ona upadła po prostu tak jak ta pani, o której opowiadałam, która widziała, jak rodzice, siostry i bracia mojego ojca zginęli, tak samo. Po prostu myślała sobie, że jak upadnie, to może się uda, no i miała dwóch chłopców, więc popchnęła jednego, drugiego, ale ten starszy nie domyślił się po prostu, o co chodzi, kula go trafiła i na jej piersiach został zabity. Została z tym jednym dzieckiem. Dalej w jakiś sposób się wyrwała z tych zwłok, bo zostawili ich, a później ktoś po te zwłoki rozstrzelanych ludzi przyjechał, no i z drugim dzieckiem zaczęła się błąkać w okolicy. Spotkała koleżankę i we dwie z tym synkiem chodziły. W pewnym momencie usłyszały, że nadchodzą Niemcy, i był pusty budynek, barak, i tam się schroniły, a ci Niemcy właśnie tam weszli do tego budynku. Był korytarz, ona wyskoczyła pierwsza z okna i koleżanka miała podać jej dziecko. Niestety koleżance chyba nerwy puściły i też wyskoczyła, a dziecko zostało w środku. Słyszała strzały, krzyk dziecka. Dziecko zostało zabite. Dalsze jej koleje losu były okropne... W każdym razie na pół przytomna, na pół żywa, jak uciekała przed Niemcami (ta opowieść jest z okresu, jak po wojnie z mamą ją odwiedziłam, bo jej urodziło się właśnie dziecko, więc ona to opowiadała) przez jakieś płonące podwórko, bo Niemcy podpalali wszystko, i miała węgle w stopach. Po drodze spotkała ubikację i tam sobie nogi moczyła, żeby ulżyć cierpieniu, bo jej się nogi dosłownie paliły. Ktoś ją znalazł taką na pół przytomną. Zabrali ją dobrzy ludzie i pomogli. Nie wiem, jakie losy były jej męża, ale wrócił. Sądzę, że w tych pierwszych dniach na Woli to takich tragedii były może nawet tysiące, nawet może tysiące...
Nie chciałabym dożyć kolejnej wojny, tylko tyle... Wspomnieniami, którymi się z państwem podzieliłam chciałabym oddać hołd wszystkim tym, który zginęli na Woli w tak okrutny sposób w te sierpniowe dni, tym, którzy spoczywają we wspólnej mogile na Cmentarzu Wolskim, między innymi z ulicy Elekcyjnej. Chciałabym swoim najbliższym chociaż wirtualny nagrobek tymi wspomnieniami stworzyć. Są to: Ignacy, Antonina, czyli moi dziadkowie, oraz Teofil, Marianna, Krystyna, Stefania, Kazimiera i Józef Kucharscy. Ludzie bardzo znani w tej okolicy. Być może jeszcze jakiś wnuk, prawnuk żyje tak jak ja. Należę pewnie do ostatnich, którzy to przeżyli, którzy to pamiętają. Chciałabym równocześnie sprawić, aby pamięć o męczennikach Woli nigdy nie zginęła. To wszystko.