Witold Klaudiusz Cegieła „Tolek”
Urodziłem się w rodzinie zajmującej się polityką. Często przysłuchiwałem się różnym dyskusjom ojca z jego kolegami, przyjaciółmi. Polityka interesowała mnie od najmłodszych lat.
- Gdzie państwo mieszkaliście?
Mieszkaliśmy na dalekiej, wschodniej Ukrainie, na styku, mniej więcej, dawnej radzieckiej granicy rumuńsko-polskiej, koło Zaleszczyk słynnych, w Horodence. Miasto Horodenka. Wybudowano [tam] nową cukrownię i ojciec przeniósł nas [tam] z Warszawy. Miałem jeszcze starszego brata, który zginął w Powstaniu. [Ojciec] przeniósł się, ponieważ zaproponowano mu pensję trzy razy wyższą niż w Warszawie.
Nie. Ojciec był urzędnikiem Tramwajów Warszawskich. Zarabiał podobno 250 albo 280 złotych. Nas było dwóch braci, wobec czego, gdy ojcu zaproponowano najpierw 450 złotych, a po paru latach już miał 800 złotych, [to postanowił się przenieść]. Przy tym, jak to w cukrownictwie wtedy było. Cukrownictwo było niesłychanie bogate przed wojną. Każdy miał za darmo mieszkanie, za darmo elektryczność, za darmo ogrzewanie, bo wtedy węglem, koksem się paliło. Do dyspozycji ogród warzywny i ogród ozdobny przed domem. Czteropokojowe mieszkanie przed wojną to był luksus, bo ojciec za tą pensję, po roku, mógł sobie kupić willę piętrową.
- Kiedy się wyprowadziliście?
Ojciec wyjechał w 1928 roku, a my w dwa–trzy miesiące po nim. Podobno, bo oczywiście nie pamiętam tego, miałem dwa lata.
- Do kiedy tam państwo byliście?
Wybuch wojny nas zastał. Wejście Armii Czerwonej przeżyliśmy.
Doskonale, dlatego że moich kolegów i koleżanki z rodzicami, w ciągu dwóch zim, jednej po drugiej, bolszewicy wywozili do Kazachstanu, pod pustynię Gobi, aż pod Mongolię. Oczywiście w północne rejony Rosji, do kopalń. Początkowo mieliśmy od nich listy. Tak że sporo pamiętam. To byli koledzy i koleżanki moi, albo mojego starszego o niecałe dwa lata brata. Obserwowaliśmy wywózki. To był rzeczywiście straszliwy dramat. Pomijając to, że zawsze w zimie. Dlaczego nie w lecie, nikt nie wie. Po prostu, żeby nas umęczyć jak najwięcej. Były straszliwe mrozy, olbrzymie śniegi. Jak w nocy ich ładowali na bocznicę kolejową na stacji, 200–300 metrów od mojego domu, to rano niektóre panie, nasze matki, szykowały jedzenie, dawały nam, żeby zanieść im do wagonów. To była mroźna noc.
- To dotyczyło tylko Polaków?
Tylko Polaków wtedy.
Krasnoarmiejcy nie dopuszczali nas do wagonów i nie pozwolili dać nawet kromki chleba. Ludzie nie tylko strasznie marzli, bo stały wagony wypełnione ludźmi po dwa dni i dwie noce, ale jeszcze byli głodni strasznie. Wody nie mieli, nic nie mieli. Nas bagnetami odpychali, grozili, że zastrzelą. Nie pozwolili nam pomóc tym ludziom.Mojej rodziny nie wywieźli, prawdopodobnie dlatego, że ojciec znał rosyjski, a cukrownia dalej pracowała. Im był potrzebny człowiek, który znał dobrze język. Ojciec był w Warszawie urodzony, chodził do szkoły jeszcze za carskich czasów, do pierwszej wojny światowej. Poza tym ojciec był na tyle dobrym człowiekiem, że jak zbierali opinię o nim wśród sprzyjających im Polaków albo Ukraińców – bo przede wszystkim było bardzo dużo Ukraińców – to dobrą opinię o ojcu przekazywali władzom. Dlatego, że ojciec – jak później ludzie opowiadali – mając bardzo dobrą pensję i pieniądze, po prostu ludziom finansowo pomagał.
Biednym miejscowym.
- Do kiedy tam pozostaliście?
Pozostaliśmy jeszcze przez dwa lata sowieckiej władzy, do wojny niemiecko-rosyjskiej. Dla nas wojna zaczęła się o tyle łagodnie, że do Horodenki weszły wojska węgierskie, a nie niemieckie. Węgrzy zawsze sympatyzowali z Polakami. Od 1938 roku przecież mieliśmy już granicę węgierską. Właśnie koło nas była granica węgierska. Część Słowacji Węgrzy dostali za to, że współpracowali z Niemcami, ale dla Polaków byli niesłychanie życzliwi.Mogę dzisiaj powiedzieć, że Węgrzy, oficerowie węgierscy, uratowali życie mojej rodzinie, a już na pewno mojemu ojcu. Tak jakoś zaprzyjaźnili się z ojcem i dwoma, trzema Polakami, że oficerowie prosili, czy mogą przychodzić do nas. Często przychodzili grać w brydża, bo ojciec był brydżysta, oni też. Co najmniej dwóch–trzech oficerów – jakiej rangi nie pamiętam, ale bardzo kulturalnych Europejczyków – przychodziło do nas do cukrowni. Przyjeżdżali samochodami i grali w brydża.Po roku gestapo aresztowało ojca i dziewiętnastu innych, znanych Polaków, liczących się w Horodence. Ojciec do takich należał. Gestapo aresztowało ich jako zakładników, ponieważ gdzieś, nie w samej nawet Horodence, zabito niemieckiego żołnierza. Nie wiadomo kto, czy Ukraińcy, czy Polacy. W każdym razie, żeby zastraszyć nas, to aresztowali dwudziestu Polaków. Dziesięciu, do których ojciec należał, to były głowy rodzin, a dziesięciu bezdzietnych, młodych Polaków, w tym dwóch studentów politechniki. Jeden warszawskiej, drugi lwowskiej.Wówczas, ponieważ ojciec miał dużą rodzinę w Warszawie – bo ich w rodzinie było jedenaścioro, babcia tyle urodziła, jeden zmarł jako młodzieniec, a wszyscy żyli bardzo długo, jestem z długowiecznej rodziny – dał znać do Warszawy.
Mama zwróciła się do oficerów węgierskich, że ojca aresztowali, brydża już nie będzie. Tak dalece zainteresowali się tym, że naciskali władze niemieckie. Bo to jednak od Niemców zależało, głównie od gestapo. Tych dziesięciu, którzy mieli rodziny, w tym ojca mojego, Niemcy zwolnili. Ojciec, bojąc się – i słusznie, jak się okazało – że go przy jakiejś okazji znowu aresztują i rozstrzelają, dał znać do Warszawy, do swoich dobrze też sytuowanych braci i brata mojej mamy, że bardzo boi się o nasze życie i o swoje. Złożyli dużą sumę pieniędzy, cała rodzina. Po prostu za łapówkę od władz niemieckich, kolejowych, dostali cały wagon towarowy pusty, który przyjechał do Horodenki. Załadowaliśmy się. Mieliśmy wszelkie zgody. Do dzisiaj nie wiem, czy były fałszywe, czy nie, ale w każdym razie od Niemców kupione. Załadowaliśmy, co można było, do wielkiego wagonu i wróciliśmy do Warszawy. Jeden z braci ojca oddał nam swoje bardzo duże, luksusowe mieszkanie na Piusa, teraz to ulica Koszykowa.
- Tam, gdzie była mała PAST-a?
Tak. Z tym, że jak wjeżdżamy od Alej Jerozolimskich, jedziemy do placu Zbawiciela, to po prawej stronie. Bo PAST-a mała była po lewej stronie, a my [mieszkaliśmy] po prawej stronie. Blisko Gmachu Architektury Politechniki [Warszawskiej]. Tego domu w tej chwili już nie ma, to była Piusa, chyba, 35 albo 37, tam mieszkaliśmy. Od razu, po dwóch miesiącach chyba, poszedłem do szkoły na komplety. W Gmachu Architektury Politechniki mieliśmy oficjalną szkołę, niby zawodową. Nie było żadnego zawodu, po prostu kończyłem dalej gimnazjum. Będąc na kompletach, poznałem kolegów dwóch, którzy mieli dojścia do konspiracji.
- Czyli zaczyna się pana działalność konspiracyjna.
W 1943 roku w marcu wróciliśmy do Warszawy, a chyba 5 maja już byłem w konspiracji.
- Kto pana wciągnął do konspiracji?
Właśnie poprzez dwóch kolegów moich z kompletów, ze szkoły. Rodzina jednego z nich znała młodego oficera, podporucznika.
- Trafił pan do wojska, nie do „Szarych Szeregów”?
Później już dowiedziałem się, właściwie po Powstaniu, w obozie, że to, gdzie dostałem się do konspiracji, to była drużyna czy nawet może hufiec harcerski, ale wtedy o tym nie wiedziałem. Wtedy było wszystko w tajemnicy. Myśmy nie znali swoich.
- Ale składał pan przyrzeczenie?
Tak, oczywiście. Na Bielańskiej, w konspiracyjnym lokalu, gdzie spotykaliśmy się i uczyliśmy zapoznawać z bronią palną. Rozkładaliśmy, składaliśmy. Nawet po ciemku. Później zawody urządzaliśmy, kto w absolutnej ciemności złoży pistolet na przykład i rozłoży i kto to najszybciej zrobi.
- Akcje też były przewidziane, szkolenia?
Nie. Wtedy jeszcze nie mieliśmy akcji. Poza rozrzucaniem po Warszawie ulotek. To tak. Od czasu do czasu w lokalu na Bielańskiej nam dawali albo, później, tenże podporucznik. Pamiętam doskonale, Konstanty Jabłoński, pseudonim „Jasieńczyk”. Było dwóch Jasieńczyków w Powstaniu Warszawskim. Później, już w literaturze popowstaniowej, powojennej, jeden był jako „Jasieńczyk 1”, a drugi był jako „Jasieńczyk 2”. Ten był chyba „1”, ale dokładnie już nie pamiętam.Zaprzyjaźnił się, znaczy jego mama i on sam, z moją rodziną. Przychodził do nas już tak prywatnie nieraz. Od niego miałem informacje z wyższej półki. Poza tym obwiano się szczegółowo rozmawiać o różnych rzeczach. Dlatego konspiracja polegała na tym, że były trójki. Akurat byłem w trójce z tymi dwoma kolegami, których z kompletów i ze szkoły znałem. [...] Tylko ich nazwiska i imiona znałem, a resztę, to tylko po pseudonimach. Nazwiska niektórych moich kolegów, z którymi później się zetknąłem, poznałem po czterdziestu latach.
- Reszta rodziny też była wciągnięta w konspirację?
Tak. Mój brat. Jako dowód, jak dalece wszystko było w tajemnicy – mój brat nie wiedział, gdzie jestem w konspiracji i w jakim oddziale, a ja nie wiedziałem, gdzie jest on. Dopiero dowiedziałem się po wojnie od mojej rodziny, którą w czasie Powstania mój brat odwiedzał, bo walczył na Żoliborzu. Stryj mój, ojciec [polonistki] Anny Cegieła, mieszkał na ulicy Sułkowskiego, na Żoliborzu. Janusz, mój brat, jak miał wolną chwilę, wpadał do nich, aby coś zjeść. Wiem, że przychodził z pistoletem maszynowym. Był prawie dwa lata starszy ode mnie, już mu dali pistolet maszynowy. Później ojciec, po wojnie, poszukiwał go. Okazało się, że w dwóch tragicznych nocnych natarciach przez tory Dworca Gdańskiego mieli połączyć się ze Starówką. Starówka już kapitulowała, właściwie prawie padała. Około 200 [ludzi zginęło], może i więcej. Na Żoliborzu mobilizowano oddziały, które miały jednej nocy, 20 i 21 sierpnia, próbować przebić się na Starówkę. To był jeden z nonsensownych rozkazów. Jestem bardzo krytycznie ustosunkowany, mając już całą wiedzę i literaturę na temat Powstania, że były decyzje i rozkazy kryminalne zupełnie. W czasie pierwszego uderzenia, w nocy, zginęło około 200 młodych chłopaków, powstańców naszych.
O Żoliborzu. Wtedy, kiedy nie było najmniejszej nadziei przebicia, dlatego że po torach gdańskich chodził pancerny pociąg niemiecki z kilkudziesięcioma ciężkimi karabinami maszynowymi, plus artyleria i oddziały niemieckie, które broniły tego przejścia. Niemcy przecież zorientowali się, mieli doskonały wywiad. Po pierwszej nocy wrócił, przeżył, garstka ich wróciła tylko. Na drugą noc nasze naczelne dowództwo znowu wydało rozkaz atakowania, kiedy główne siły młodych ludzi już zginęły. Oficer z grupy żoliborskiej był na tyle jeszcze ludzkim dowódcą, że drugiej nocy zapowiedział, że organizuje drugą grupę uderzeniową do przebijania się na Starówkę, ale już na ochotnika, nie wyznaczał. Mój brat znowu poszedł i wówczas zginął.
- Dowiedział się pan o tym już po wszystkim?
Tak. Ojciec poszukiwał jego sympatii, dziewczyny z jego oddziału, Bogusi, która przeżyła i która opowiadała ojcu.Odkopywano w różnych miejscach niektórych powstańców. Ojciec za każdym razem jeździł, żeby go rozpoznać. Pamiętał, jak był ubrany, jak wyszedł do Powstania. Poza tym rodzina, do której wpadał w czasie Powstania, widzieli, jak był ubrany. Myślał, że może rozpozna ekshumowane zwłoki, ale nie udało się. Potem dowiedział się dopiero, że pod wielopiętrowym budynkiem Instytutu Chemii, Niemcy rzucali olbrzymią liczbę zabitych powstańców na stos, kazali oblać benzyną i podpalili. Prawdopodobnie był wśród tych spalonych, gdzie już nie można było rozpoznać szczątków żadnych. Tak że wiemy gdzie zginął, ale nie wiemy, gdzie był pochowany.
- W którym był zgrupowaniu?
W żoliborskim, które nazywało się „Żywiciel”. Niestety, nie mogłem odnaleźć nikogo z jego kolegów. Poza tym nie znałem, konspirował się przede mną, przed rodzicami. Chodziło o to, żeby jak najmniej ludzi wiedziało. Jak kogoś złapią i zaczną katować, to nie wiedząc, nie wyda nazwisk. To było bardzo mądre, mądry rozkaz. Nie ujawniać nazwisk.
- Jak wyglądał pański pierwszy dzień Powstania? Był dość ważny, skoro zmienił pan miejsce, przechodząc z jednego zgrupowania do drugiego?
Byłem zmobilizowany, to znaczy cała nasza kompania, która wchodziła w skład „Ruczaju”. „Ruczaj” to był dużo większy zespół Armii Krajowej. Moja kompania nazywała się „Cegielski”. Wchodziła [w skład] „Ruczaju”, ale „Cegielski” od nazwiska dowódcy naszej kompanii. Właściwie miał pseudonim „Cegielski”, a nazywał się Bartoszek. Był doktorem medycyny, chirurgiem w Szpitalu Praskim.Jak czytałem literaturę popowstaniową, nawet do niedawna wydawaną przez moich starszych kolegów z Powstania, to sam naliczyłem siedmiu lekarzy i dwie czy trzy lekarki, które walczyły w Powstaniu. Wówczas już byli lekarzami, one były lekarkami. Jeszcze wtedy nie myślałem o medycynie.
- Jak wyglądał pierwszy dzień mobilizacji?
Nas zmobilizowali prawie na trzy dni przed Powstaniem. Byliśmy skoszarowani na ulicy Parkowej 32. To była willa doktora Szymańskiego, który był jednocześnie marszałkiem jakiś czas, albo wicemarszałkiem Senatu. Odstąpił nam całą willę, wyprowadził się do drugiego mieszkania. My czekaliśmy na Powstanie.
Pięćdziesięciu czterech. [Kompania] była okrojona oczywiście, bo kompania normalna liczy dużo więcej osób. To były małe oddziały.
- Byliście wyposażeni w broń?
Tak. Niestety, jak dalece nieuzbrojone były nasze oddziały… Były dwa pistolety maszynowe, Steny angielskie, jeden karabin tylko, kilkanaście pistoletów różnych produkcji. Pozostali powstańcy mieli po jednym, po dwa granaty tylko. Często wyrobu naszego, konspiracyjnego, które między innymi produkował mój wuj. Rodzony brat mojej mamy. Pracował na Forcie Bema, gdzie produkowano materiały wybuchowe przed wojną. Był specjalistą od tego i konstruował to w konspiracji.
- To jest broń jednorazowa. Mieli po jednym, dwa granaty i to wszystko?
O to chodzi. Właśnie! Kilkunastu kolegów nic nie miało pierwszego dnia. Obiecywano im, że sobie zdobędziemy. Jak okazało się, nie było to takie łatwe. Później, pod koniec Powstania, to broni mieliśmy bardzo dużo, tylko ludzi już nie było. Sam byłem uzbrojony po zęby. Nowoczesny, świeżo wyprodukowany niemiecki karabin, to koledze oddałem, bo już miałem, łącznie z karabinem maszynowym Dreyse, 1942 rok produkcji. Byłem jego właścicielem pod koniec. Tylko że było już nas tak mało, że już broń pozostawała nieużywana.
- Dla pana Powstanie zaczęło się 27 lipca, jak w takim razie wyglądał pierwszy sierpnia?
Wrócę do tego pobytu, prawie trzy dni. Ponieważ widzieliśmy, że broni jest bardzo mało, nasz dowódca wydał rozkaz, żeby co najmniej dwie grupy – po czterech, pięciu chłopaków – wyszło w ciągu dnia, bez dokumentów oczywiście, na miasto, celem zdobywania broni od Niemców, przypadkowo gdzieś chodzących. To nam udało się nawet w dwóch takich wyjściach na miasto. Przynieśli kilka pistoletów niemieckich zdobytych. Ale i nas to bardzo dużo kosztowało, dlatego że na przykład mój dowódca drużyny został zastrzelony na ulicy w czasie próby zdobywania broni od jednego z Niemców. To było dwóch braci. Tragicznie to się skończyło dla jednego z nas, ale parę pistoletów zdobyli. Po śmierci tego kolegi, ostatniego dnia zaniechano już wychodzenia na miasto po broń. Wyszliśmy z tej wilii, pozostawiając dokumenty wszystkie, żeby [ich] nie mieć przy sobie. Wyszliśmy Parkową w kierunku obecnej Gagarina. Od tylnej strony weszliśmy do parku Łazienkowskiego i przez park Łazienkowski, już z bronią, z opaskami, dostaliśmy się do Ogrodu Botanicznego. Tuż przy wysokim płocie żelaznym w Alejach Ujazdowskich, naprzeciwko obecnych gmachów rządowych. Mieliśmy je zdobywać.Ręce opadają, bo jak dosłużyłem się później stopnia majora, byłem na wielu ćwiczeniach, to już miałem większe pojęcie o prowadzeniu wojny, walk. Wielu kolegów tego nie rozumie i bałwochwalczo podchodzą do wszelkich decyzji, jakie w Powstaniu i przed Powstaniem zapadały. Według wojskowych, bo mam znajomych, którzy byli też zawodowymi oficerami, to wielu ludzi, ja do takich należę, bardzo krytycznie ocenia dowództwo przede wszystkim.Wyprzedzę jeszcze jakiekolwiek walki, o których mogę coś powiedzieć. Według mojej i moich najbliższych kolegów [oceny], to do porucznika włącznie, widzieliśmy bardzo dzielnych, młodych i mądrych oficerów. Powyżej porucznika, to chyba dwóch kapitanów znam z Powstania, których można zaliczyć do dobrych dowódców. Powyżej, w ogóle nie pojawiali się oficerowie w czasie walk na pierwszych pozycjach.
- Tam nie, ale na przykład w Śródmieściu „Monter” bywał.
Tak, oczywiście. Najwięcej wyszkolonych oficerów, szczególnie z wyższymi stopniami, tobyło w Śródmieściu, na Żoliborzu, na Mokotowie, zarówno Górnym jak i Dolnym, czyli tam, gdzie byłem. Byli, nawet ich widywałem. Raz nawet chcieli mnie rozstrzelać.
Tak. Żandarmeria nasza akowska. To było tak mniej więcej w pierwszej połowie sierpnia.Zacznę od tego, jak mieliśmy szturmować gmachy w Alejach Ujazdowskich.
To był pierwszy dzień. Przeszliśmy od tyłu, przez Łazienki do Ogrodu Botanicznego. Część oddziału zapadła, po prostu na leżący, w tym Ogrodzie Botanicznym. Tak, jak nam powiedziano przed Powstaniem, w czasie, kiedy byliśmy skoszarowani na Parkowej, że będzie furtka – była brama, furtka, wyjście do Alej Ujazdowskich, koło obserwatorium – ona będzie prawdopodobnie zamknięta, bo Polakom nie wolno było przecież wchodzić do Łazienek. Ale nasz oddział rzekomo ma klucz do furtki. Będzie otwarta i przez furtkę będziemy szturmować, poprzez szerokość Alej Ujazdowskich, gmachy niemieckie.Powiedziano nam, że gmach, który akurat przypadł naszej kompanii do szturmowania, to są warsztaty rusznikarskie, czyli naprawa broni niemieckiej, że nie ma doborowych żołnierzy, to są mechanicy, którzy naprawiają tylko broń niemieckich oddziałów. Tak że oporu prawdopodobnie nie będzie silnego.Rozlokowano nas. Posiadaliśmy ciężki moździerz angielski, nazywał się Mills M-3, z jakichś zrzutów prawdopodobnie, tak nam powiedziano. Do niego ze dwadzieścia dużych granatów. Przy czym, to był ciężki moździerz, sama podstawa tylko, okrągła, ważyła trzydzieści kilogramów. Tak że trzeba było dwóch-trzech chłopaków, żeby w ogóle, rozebrawszy go na grubsze części, można było przenieść. Powiedziano nam przed samym Powstaniem, gdzie ma stanąć. Bo już nasi wywiadowcy ustalili, gdzie będzie usadowiony, żeby strzelając z granatów torem - jak to moździerz - stromym, pociski spadały na gmachy rządowe. Leżałem przed parkanem w krzewach Ogrodu Botanicznego z kilkunastoma jeszcze kolegami. Leżymy twarzą do Alej Ujazdowskich. Po lewej stronie był nasz kapitan, chirurg, lekarz, „Cegielski” i jego zastępca, porucznik „Sławek”. Oprócz tego był mój bardzo dobry znajomy, bezpośredni dowódca, podporucznik Jabłoński, pseudonim „Jasieńczyk”. Byłem w pewnym momencie oddelegowany do tyłu, żeby pomóc ustawić moździerz w ogrodzie. Mimo że miał swoją załogę.Obserwowaliśmy okna gmachu, który mieliśmy atakować. Jak już wybiła godzina piąta, [ciągle] nic się nie działo, jakby Niemcy nic nie wiedzieli o tym. Okazało się, że to było złudne. Doskonale wiedzieli wszystko. Widzieli [nasze] ruchy, jednak my szliśmy przez część ogrodu Łazienkowskiego. Przecież nie mogliśmy tylko pełzać po trawie. Niemcy nas widocznie już widzieli, że coś szykujemy.W momencie, kiedy kapitan, czyli dowódca kompanii – zresztą umówił się z nami, że na jego rozkaz głośny: „Natarcie!” – poderwał się z pistoletem w dłoni i krzyknął do nas: „Atakujemy!”, otworzyły się okna naprzeciwko nas i z broni maszynowej zaczęli pruć po nas, że mysz by przez furtkę nie przeszła, a co dopiero pięćdziesiąt cztery osoby. Czy nawet dwadzieścia parę.To był absurdalny pomysł. Ktoś miał klucz, jak się okazało tego klucza nie było. Ktoś mówił, że klucz był, ale nie można było nim otworzyć. A to nieprawda. Później do każdego przedsięwzięcia narastały legendy. To trzeba przyznać szczerze. Legenda później była taka. Na własne oczy [widziałem], byłem pod tym murem przecież. Mało w ziemię nie weszliśmy, bo po krzewach słyszeliśmy, jak tylko liście leciały, jak oni do nas strzelali. Dobrze, że betonowy próg jest pod całym, wielkim, żelaznym płotem. Kto był bliżej, to beton trochę go chronił.Była później legenda, nawet w druku, że rzekomo dwóch kolegów z naszej kompanii podłożyło minę pod płot, że mina wybuchła, tylko otwór był za mały, żebyśmy mogli przejść. To nieprawda. Byłem, widziałem.
Jak nas przygwoździli z broni maszynowej do ziemi, to uratowały nas czołgi niemieckie. W pewnym momencie – ci w gmachu nie wiedzieli, z jaką siłą polską mają do czynienia – i zawezwali posiłki. Przyjechały dwa czołgi, stanęły między Niemcami a nami.Jeszcze ważne, jak poderwał się kapitan, to od razu wiedzieli, przecież to był doborowy żołnierz niemiecki, okazało się, [że nie] żadne warsztaty naprawcze. Zorientowali się, kto jest dowódcą momentalnie. Bo żołnierz frontowy to wie, dowódca jest na przedzie, dowódca wydaje rozkazy. A oni jeszcze z lornetami, to mieli jak na dłoni wszystko, bo to przecież kilkadziesiąt metrów jest tylko od nas. Od razu kapitan dostał w głowę, padł. Nasze pielęgniarki, łączniczki go wyniosły na tył zabudowań w parku Łazienkowskim, do domu ogrodnika. Już przy tym nie byłem. Był nieprzytomny, mózg było widać, odłupana czaszka.Za chwilę został ciężko ranny – w głowę też, ale przytomny był – porucznik „Sławek”, zastępca naszego dowódcy, kapitana. „Sławek”, żeby objąć wzrokiem cały nasz oddział, został już wtedy dowódcą, bo kapitan był ciężko ranny, nieprzytomny. Wszedł na taras obserwatorium, żeby z góry lepiej widzieć. Tylko wychylił się spoza bariery, od razu dostał w głowę, bo Niemcy mieli go jak na dłoni. Został wtedy dowódcą podporucznik „Jasieńczyk”. Mój starszy, dobry kolega, który jak wychodziłem do Powstania, to mojej mamie obiecywał, że będzie się mną opiekował, bo był ode mnie o jakieś sześć lat starszy. Powiem à propos moździerza. Też był bezsensowny, źle przeprowadzony wywiad, gdzie moździerz ma stać. Jak ustawiliśmy moździerz, tak jak nam wywiad podał, że będzie prawidłowo strzelał stromym torem, granatami na budynki, okazało się po pierwszym strzale, drugim, trzecim, że pociski przelatywały daleko poza dom, bo moździerz był za blisko. Mało tego. Myśmy go jeszcze odsunęli o kilkanaście metrów do tyłu. Bo w tym miejscu, gdzie nam kazano go ustawić, okazało się, że nad nami jest olbrzymi dąb stuletni i że gałęzie przeszkadzają nam strzelać. Pociski, uderzając w grube gałęzie, mogłyby nas razić. Bez sensu. Wobec tego zaczęliśmy go odsuwać do tyłu. Pociski, spadając daleko za zabudowaniami, jak później, już po wojnie, sobie chodziliśmy, oglądaliśmy, dyskutowaliśmy na ten temat, zabijały cywilną ludność na placu Zbawiciela. Jak można było do tego dopuścić! Bo my słyszeliśmy wybuchy, ale daleko poza domami. Kilka ostatnich granatów, ponieważ cofnęliśmy daleko poza dąb, to już spadało gdzieś na podwórza, ale z tyłu domów prawdopodobnie. My, którzy byliśmy przy moździerzu, bo już wycofaliśmy się z pierwszego ognia niemieckiego, to przypuszczamy, że pocisk znaleziony w zeszłym roku, [pochodził] z naszego moździerza. Skąd by pocisk taki leżał? Prawdopodobnie któryś z pocisków upadł jakoś tak, że nie wybuchł i leżał. My strzelaliśmy do tego budynku.
- Żaden cel nie został osiągnięty?
Nic nie zostało osiągnięte. Straciliśmy dwóch dowódców.
- Kto wydał rozkaz wycofania?
Muszę powiedzieć tragiczną, ale i zabawną historię z tym moździerzem. W pewnym momencie wszyscy już zdenerwowani, że granaty nie padają [tam], gdzie chcieliśmy, kilku nas było dookoła moździerza. Wrzuca się od lufy pociski. Mają naboje, jak uderza o iglicę, to wylatuje. Tak się stało, że ktoś rzucił granat jeden, a nie wiedząc o tym, momentalnie rzucił drugi granat. Dwa znalazły się w lufie. Mogło rozerwać lufę, mogło nas wszystkich pozabijać. Szczęście polegało na tym, że dolny wybuch wyrzucił w górę, nie eksplodując, górny pocisk. Jeden poleciał wybuchem i może zmienił tor właśnie, dlatego że na nim był drugi pocisk. Może to jest ten, co był właśnie w stropie w Urzędzie Rady Ministrów? Nie wiemy, czy to ten. Pierwszy na górze, nie wybuchając, wyleciał i zaczął w górze nad naszymi głowami koziołkować. Wszyscy, widząc, że spada – bo poleciał w górę na jakieś dziesięć-piętnaście metrów i zaczął spadać, kręcąc się, koziołkując – padliśmy na ziemię. Wiedzieliśmy, że jak spadnie, to wybuch będzie. Spadł dosłownie na pupę naszej łączniczki, pielęgniarki. Leżała, a on jej upadł na płask na pupę. Zmarła, niestety, jakieś osiem lat temu.
- To znaczy, że nie wybuchł?
Nie. Właśnie na płask upadł na jej pupę. Pamiętam, słyszymy miękki odgłos. Natychmiast podnosiliśmy głowy. Jak to? Upadł i nie ma wybuchu? Patrzymy, a pocisk leży na niej. Oczywiście radość. Później, przez całe lata mówiliśmy: „Danka, twoja pupa nam życie uratowała”. Tak to się skończyło. Już odezwały się strzały z różnych uliczek, dróżek, z parku Łazienkowskiego, bo Niemcy, okazuje się, byli wszędzie. Gdzieś stacjonowały małe grupki Niemców, prawdopodobnie w zabudowaniach w parku Łazienkowskim. Tylko nie atakowali, idąc czy biegnąc w kierunku nas, bo nie wiedzieli, jaka siła jest. Jeszcze usłyszeli moździerz, to myśleli, że jakieś mocne ugrupowanie. Z daleka strzały już były jakieś. Zastanawialiśmy się, jak wycofywać, żeby nie wejść na jakiś niemiecki karabin maszynowy. Wtedy dostaliśmy rozkaz, już od „Jasieńczyka”, że musimy wycofywać się jak najszybciej. Z powrotem starać się [dostać] na Parkową. Był punkt opatrunkowy, były pielęgniarki z materiałami opatrunkowymi.
- Więcej kolegów było poranionych?
Tak. Nawet, jak szliśmy na nasze pozycje. Jeszcze nie było żadnej próby walki, to już dwóch kolegów było rannych na skutek tego, że sami przez nieuwagę upadli i wybuchły granaty. Tak szczęśliwie, że żaden nie został zabity, ale byli ranni. Czyli, już niektóre pielęgniarki – mieliśmy cztery albo pięć pielęgniarek – zajęły się nimi. Już nie brali udziału. Kapitana, ciężko rannego, też umieszczono w domku ogrodnika chyba. Potem – to już wiemy po Powstaniu – jego nieprzytomnego jednak przetransportowali do szpitala. Chyba obecnego szpitala hematologicznego, który jest w pobliżu. Jakoś przedostały się pielęgniarki z nim. Ale zmarł, niestety, to była ciężka rana. Porucznik „Sławek”, też ranny w głowę, zalany krwią, najpierw go wyprowadzili na tyły, potem przyszedł do nas obandażowany, ale działający. Był oszołomiony trochę, ale już wydawał rozkazy. Zaczęliśmy się wycofywać, ale już nie tą samą drogą, bo to było za daleko, tylko przez wysokie ogrodzenie, przez siatkę. Na szczęście tu się przydałem, bo miałem nożyce do cięcia drutu. Mieliśmy dwie pary nożyc na wyposażeniu. Przydało się, bo akurat żyłem, mogłem wyciąć nożycami dziurę w siatce, żebyśmy mogli jak najszybciej się przedostać. Stamtąd uciekliśmy. Potem przez mur wysoki, z czerwonej cegły, ale już nie na Parkową, bo to było w kierunku Niemców, zaczęliśmy iść w kierunku ulicy Belwederskiej. Muszę powiedzieć na temat odwagi, bojowości młodych oficerów. Tenże „Sławek”, ranny ciężko w głowę, jeszcze taki oszołomiony. W pewnym momencie idąc, rozbiliśmy się na małe dwie–trzy grupki. Po drodze już u nas byli ranni koledzy. Jeden miał przestrzeloną rękę (do dzisiaj przyjaźnimy się, spotykamy stale) drugi miał przestrzeloną nogę, ale jeszcze skakał, bo kość nie była uszkodzona. Niemcy z boku do nas strzelali.Moździerz rozbiliśmy saperką, [zwłaszcza] urządzenia optyczne, żeby już nie przydał się Niemcom, a resztę utopiliśmy w stawie w Łazienkach. Wycofaliśmy się w kierunku Belwederskiej. Od dołu, jak gdyby od strony Wisły. Stwierdziliśmy, że w domach przedwojennych jest pusto, nie ma ludzi w ogóle. Ktoś nam powiedział, że to były bloki zajęte dla folksdojczów, że ich już ewakuowano, bojąc się armii radzieckiej. Bloki są puste, mieszkania są puste. Wobec tego, myszkując, czy nie ma Niemców albo jeszcze folksdojczów, którzy by nas zdekonspirowali, natknęliśmy się... to było niebywałe zdarzenie. Idziemy z porucznikiem „Sławkiem”, jestem w małej grupce, nas było ośmiu, może dziesięciu. Dochodzimy do dróżki przecinającej, dochodzimy do rogu jednym chodnikiem, a z drugiej strony wychodzi czterech Niemców uzbrojonych po zęby. Bojowo, jak to oni, z pozawijanymi rękawami, bo to lato, oni z bronią maszynową. „Sławek” tylko miał Stena, pistolet maszynowy, ale był ranny. Wyglądało to tak, jak tylko w powieściach zadawałoby się, a jednak tak było, że Niemcy ze strachu uciekli w jedną uliczkę, a my ze strachu przed nimi […] cofnęliśmy się. Uciekliśmy w jakiś ogród, przy [tych] blokach. Zastanawiamy się, czy wejść do mieszkań, czy nie natkniemy się na Niemców. W pewnym momencie – jednak to jest bojowy żołnierz – puścili się za nami, zawrócili, grupa uzbrojonych Niemców. Ich było trzech czy czterech. Po głosie zorientowali się, że jesteśmy po drugiej stronie płotu, w ogródku. Stoimy, „Sławek” decyduje, zastanawia się prawdopodobnie, co robić. Był nasyp węgla, ludzie sobie gromadzili na zimę, na tym jakieś deski. Z drugiej strony płotu słyszymy [rozmowę] po niemiecku. Ci żołnierze niemieccy krzyczą do nas, żebyśmy wyszli, poddali się, że nic nam nie zrobią. Myśmy już tacy naiwni nie byli. „Sławek” kazał nam mówić: „Rozmawiajcie. Rozmawiajcie” – szedł po tym węglu, po deskach – żeby go nie usłyszeli Niemcy. Był jeszcze taki odważny i przytomny, będąc rannym, że wdrapał się na parkan, odbezpieczył granat i Niemcom na głowę rzucił jeszcze. Po wybuchu już nie słyszeliśmy niemieckich głosów. Nie wiemy, już nie było sensu sprawdzać, co się z nimi stało. Błyskawicznie się cofnęliśmy do bloku na Belwederską 34. Dowódca kazał nam grupami do różnych klatek schodowych wchodzić i sprawdzić, czy nie ma Niemców. Nie było nikogo. Ani cywilnych, [ani żołnierzy], pusto zupełnie. Mieszkania nawet jeszcze umeblowane. Rozlokowaliśmy się, to już było pod wieczór. To trwało parę godzin jednak od piątej godziny. Co dzieje się z człowiekiem, jak jest straszliwie zmęczony. My uciekaliśmy przez ogrody od już atakujących nas wszędzie Niemców. Emocja, upał, straszliwe pragnienie, nie było co pić. Wpadamy do klatki schodowej. Widzę takie obrazki, że chłopcy nie wytrzymywali, będąc straszliwie spragnieni picia, wkładali głowę w beczki, cebrzyki tak zwane, gdzie Niemcy przed Powstaniem kazali w blokach wszędzie, w razie pożaru, w razie bombardowań, mieć zapasy wody. Stały miesiącami, rok i więcej. Wobec czego ludzie, przechodzący stale schodami, wrzucali pety papierosów, pluli, Bóg wie co. Kożuch kurzu, brudu. Głowy wkładali w to i łapczywie pili z beczek brudy straszliwe, byle się napić. Nie zdobyłem się na to, mimo że też strasznie pić mi się chciało. Mój najbliższy kolega, Janek Szczerbicki, pił przy mnie. Próbowałem go oderwać, ale mówił: „Zostaw mnie, bo umrę z pragnienia”. Nie rozchorował się wcale. Nie należy tak wierzyć bezkrytycznie w bakterie, że zaraz atakują. Rozlokowaliśmy się, przenocowaliśmy, cały czas wystawiając czujki na dole, czy Niemcy nie nadchodzą. Następnego dnia, przez okienka, tak zwane gołębniki na strychach, obserwowaliśmy okolicę. Widzieliśmy, że chodzą patrole niemieckie – jeden, dwa, od czasu do czasu – i szukają nas. Wiedzieli, że myśmy tu gdzieś nagle zapadli. Widocznie wiedzieli, że to są bloki niemieckie, myśleli, że Niemcy jeszcze są, jakoś nie wchodzili. W pewnym momencie był taki wypadek. Dwóch pijanych żołnierzy niemieckich uzbrojonych, z granatami trzonkowymi, z karabinami, weszło do bloku. Po schodach zaczęli wchodzić i szukać pokoju. To nie byli Niemcy. Mówili po rosyjsku. To były oddziały byłych jeńców niemieckich, którzy współpracowali z Niemcami. Byli wcieleni do armii niemieckiej albo w ramach tak zwanej RONA,
Ruskaja Oswoboditielnaja Narodnaja Armia, [albo innej formacji]. W każdym razie uzbrojeni, w niemieckich mundurach, ale mówili po rosyjsku. Wchodzą do pokoju, gdzie mój przyjaciel [był]. Nas zostało [w tej chwili] w Warszawie z mojego plutonu tylko czterech, ze czterech zmarło, reszta zginęła [podczas] Powstania. Spotykamy się raz na miesiąc, raz na dwa, robimy obiad wspólny w Warszawie, w restauracji, godzinami dyskutujemy. Nie sposób w jednej rozmowie zamknąć tego wszystkiego, co każdy przeżywał w czasie Powstania i w obozach różnych, i po wojnie. To są najmilsze spotkania. Jest nas tylko czterech, bo piąty nie może brać udziału. Sam jest chory, rodzinę ma chorą.
- Jak skończyło się z tymi rosyjskimi żołnierzami?
Wchodzą do pokoju, gdzie był kolega, co mieszka w Miedzeszynie, blisko mnie. Z jego opowiadań wiem. Weszli i nagle zobaczyli u jednego z kolegów, że ma oficerskie buty. Jeden z nich żąda, żeby mu oddał buty. Odważnie i desperacko zaczął krzyczeć na żołdaka, że nie odda. Tamten, ku ich zdziwieniu, powiedział:
Nie chocziesz, nie nada. Wyszli, byli pijani zupełnie. Ani nie strzelali, ani nie aresztowali, ani im broni nie zabrali. Tylko wyszli spokojnie i więcej już nie przyszli, a myśmy byli kilka dni. Jesteśmy na Belwederskiej, nie wiemy, co dalej robić, bo nie wiemy, gdzie są Niemcy. To już są grupki. Parę osób od nas odłączyło się na własną rękę i gdzieś przepadło po drodze, nie wiadomo. Starali się na własną rękę wymknąć Niemcom. Nie wszystkim się udało, ale to dopiero długo potem się dowiedzieliśmy. Była taka scena, którą z opowiadań już znam. Jeden z kolegów wpadł gdzieś w ogrodach, poza parkiem Łazienkowskim, na terenie, mniej więcej, Belwederskiej. Na własną rękę próbował się przedostać. Wpadł do ubikacji w ogrodzie, drewnianej. Niemcy go zauważyli. Wiedząc, że jest, nawet nie otwierając drzwi, zaczęli serie puszczać w niego, więc prawdopodobnie zginął. Musiał zginąć. Tak że tragicznie dla niektórych to się skończyło. Jesteśmy na Belwederskiej. Mija jeden dzień, drugi. Obserwujemy, patrole chodzą niemieckie gdzieniegdzie, widzimy je. Widzieliśmy, że zbliżają się do bloków. Niemożliwe, żeby nie sprawdzili. W końcu jutro, pojutrze sprawdzą, czy nas nie ma. Pod ziemię nie mogliśmy się zapaść. Wobec tego postanawiamy, znaczy dowódcy, ci starsi koledzy podjęli decyzję, że na ochotnika wyślemy kogoś, żeby pod osłoną nocy przedzierał się i nasłuchiwał. Patrzył, pytał, gdzie są Niemcy, żebyśmy mogli z tego pierścienia się wydostać. Podporucznik „Jasieńczyk” spytał się: „Kto na ochotnika?”. Zgłosiła się właśnie Danka, na którą spadł granat. Dziewczyny były bardzo odważne. Ona pierwsza się zgłosiła. Poszła w nocy. To było, chyba, piątego dnia. Koledzy mówią, że mogło być później. Poszła w nocy spenetrować teren. Wielka odwaga, ryzyko ogromne.
Nie. Też nie była z Mokotowa. [Ja również] nie byłem z Mokotowa. Dla nas to było obce. Gdzieś szła. Przedtem nie było tyle domów, co teraz. Było dużo ogrodów. Dowiedziała się i nad ranem wróciła. Powiedziała, że od skarpy mokotowskiej, ulica Dolna wychodzi na Puławską, że już są oddziały akowskie nasze, Górnego Mokotowa. Mamy szansę w nocy. Poprowadzi nas, jak szła i dojdziemy do swoich. Przed tym opowiem bardzo ważne zdarzenie, które jest opisane i przeze mnie zrelacjonowane komisji aliantów, która po obozach jenieckich jeździła i zbierała [informacje o] różnych tragicznych sytuacjach, dotyczących morderstw dokonywanych przez Niemców, do procesu norymberskiego. Były spisywane. Tę relację przekazałem. Była w mundurze wojskowym w każdym razie, tłumaczka, która znała język angielski, francuski i niemiecki trochę. To już było po obozie w Niemczech, już znałem nieźle język niemiecki. Relacjonowałem jej, ona tłumaczyła na angielski i to spisywano. Mianowicie, któregoś dnia – nie powiem tylko, czy to było trzeciego dnia naszego pobytu – nagle przez gołębniki na strychu, bo [tam] stale mieliśmy obserwacje Niemców, wiedzieliśmy, że na skarpie, na ulicy Dworkowej, jest cały budynek, jakby duża willa zajęta przez żandarmerię niemiecką, bo widzieliśmy z daleka, że w niemieckich mundurach od czasu do czasu ktoś chodził. Rzeczywiście, w pewnym momencie, w biały dzień, około południa, widzimy, że uzbrojeni Niemcy, ze skarpy spędzają w dół na poletko – jakby kartoflisko według nas – ludność cywilną, mieszaną – mężczyzn, kobiety. Wydawało się nam, że dwoje, troje dzieci też na pewno było. Widzimy, jak ci ludzie opierają się, płaczą, krzyczą, błagają. Bo bali się, że jak im każą schodzić ze skarpy, z Dworkowej na dół, w kierunku Belwederskiej, to Niemcy ich pewnie rozstrzelają. Słyszymy lamenty kobiet szczególnie, ale Niemcy popychają ich karabinami i wręcz uspokajają, żeby schodzili spokojnie, że mogą iść, gdzie chcą. Tylko nie tu, bo walki są i tak dalej. Ci ludzie schodzą spokojnie. Jak znaleźli się pięćdziesiąt–sześćdziesiąt metrów od bunkrów niemieckich – że były bunkry, tośmy się przekonali w ten sposób, że w pewnym momencie widać było dymki z karabinów maszynowych – Niemcy zaczęli rozstrzeliwać tych ludzi na polu. Jeden tylko mężczyzna poderwał się – bo wszyscy najpierw padli, jak zaczęli zabici padać, część ze strachu – zaczął kluczyć, uciekać i uciekł gdzieś w bok. Zresztą w kierunku Śródmieścia o dziwo, a nie na zewnątrz. Nie wiemy, czy przeżył, czy nie, ale straciliśmy go z oczu. On biegł, żył. Przez długą chwilę była cisza śmiertelna. Niemcy nie strzelali, nikt się nie podnosił. W pewnym momencie wyszedł Niemiec, dwóch, ale tego jednego zapamiętałem doskonale. Miał karabin w dół opuszczony, lufą do przodu. Trzymając palec na spuście, szedł, dotykał nogą, patrzył, czy ktoś jeszcze żyje. Rzeczywiście, podnosi się, kopnął kobietę, która wstaje, klęka, chce go złapać za nogi, błaga go, żeby jej darował życie, a on ręką ją odepchnął i przyłożywszy karabin do jej piersi, zastrzelił ją. To właśnie przekazałem w sprawozdaniu, bo jeździli po naszych obozach zaraz po wojnie. Ona była w angielskiej armii, bo umundurowana była w angielski mundur. Było paru mężczyzn i pytali, czy ktoś pamięta, wie coś. Przekazałem im to.
- Wróćmy do Belwederskiej, jak się wydostaliście?
Po tym, następnej nocy, widząc, co się dzieje, że rozstrzeliwują ludność cywilną, czyli nie mamy najmniejszych szans, pielęgniarka nas przeprowadziła na Mokotów. Wyglądało to też dramatycznie, dlatego że Niemcy, co jakiś czas z Dworkowej i gdzieś jeszcze z pobliskich okolic wystrzeliwali flary tak zwane, oświetlające rakiety, które wolno opadały na ziemię na spadochronikach i oświetlały teren. Było rzeczywiście widno, prawie jak w dzień. To trwało kilkanaście sekund. Żeby nas nie zobaczyli, bo mogliby nas z bunkrów rozwalić, dostaliśmy rozkaz, umówiliśmy się, że każdy zabezpieczy swoje ubranie, buty. Wtedy była moda, żeby mieć wojskowe buty w konspiracji. To było bardzo nieostrożne, bo Niemcy się orientowali. Jak w konspiracji, w biały dzień po Warszawie można chodzić w oficerkach wojskowych albo butach wojskowych podkutych? To Niemcom rzucało się w oczy od razu. To był fason młodych, niedoświadczonych ludzi. Niektórzy wpadli na pomysł, żeby buty, jak mieli podkute, to sobie szmatami zawijali, żeby o bruk nie zadzwonić. W nocy jest cisza, słychać bardzo daleko. Poza tym broń, żeby o menażkę nie zadzwoniło. Tak zabezpieczeni, zresztą bardzo ładnie, tak po harcersku, [poszliśmy]. Byłem przed wojną w harcerstwie, bardzo aktywnie jeździłem na obozy ćwiczebne. Wiedziałem, jak to trzeba zrobić. Rozkaz był, że gdzie padnie rozkaz cichy, jeden drugiemu [będzie] przekazywał. Na brzuchach, bo była fosa. Kiedyś podobno chodziła kolejka wąskotorowa. Był rów długi bardzo, ciągnący się na paręset metrów. Doszliśmy do rowu i na brzuchach pełzliśmy w nocy.
- To była trasa, którą Danka przeszła?
Tak. Pokazała drogę, prowadziła nas. Były flary. Przedtem już dowódca nam powiedział: „Jeżeli błyśnie flara, a jesteś w kucznej pozycji, to broń Boże nie padaj wtedy. Nie ruszaj się, bo ruch zauważą momentalnie, a przy sztucznym oświetleniu, z daleka, jak będziesz w kucznej, w której cię oświetlenie zastało, to Niemiec często cię weźmie za jakiś fragment murku, kamienia, krzaka czy coś takiego. Broń Boże wtedy nie można wykonać ruchu. Ruch zdradzi, że to jest człowiek”.Tak się zdarzało rzeczywiście. Bez jednego strzału ze strony Niemców, myśmy pełznąc, chodząc na czworakach, przedostali się aż pod skarpę mokotowską. Natknęliśmy się już na czujki powstańców z Górnego Mokotowa.
- Przepuścili was bez kłopotów?
Przepuścili, tak. Już następnego dnia albo po dwóch dniach, wydano nam rozkaz, że mamy obsadzać Dolny Mokotów. Bo był bardzo mały oddziałek powstańców, mamy ich zasilić. To była właśnie „Oaza”. Pełna nazwa brzmiała „Ryś-Oaza”. Najpierw był oddział „Ryś”, a potem doszła jeszcze „Oaza”. Dowódcą „Oazy” – i naszej jednocześnie już wtedy – był kapitan Wyszogrodzki, pseudonim „Janusz”, ale też i jego imię było Janusz.
- Wziął was pod swoje skrzydła?
Tak. Wtedy przestaliśmy być „Ruczajem”, staliśmy się „Oazą”. To było na pewno przed 15 sierpnia. Dostaliśmy rozkaz, że już jest nawiązana łączność od paru dni z Londynem, że tej i tej nocy będą zrzuty broni i amunicji w Lasach Kabackich. Mamy pod osłoną nocy, też pełznąc na czworakach, przedostać się do Lasu Kabackiego z okolic ulicy Dolnej, z Dolnego Mokotowa. Odebrać zrzuty i pod osłoną drugiej nocy znowu przenieść to wszystko do Mokotowa, dla oddziałów mokotowskich.Rzeczywiście, to była straszna [wyprawa]. Byliśmy potwornie skonani. Raz, że emocje straszne, idziemy w ciemno do Lasu Kabackiego, to jest parę kilometrów, nie znając terenu, nie wiedząc, czy nie ma Niemców. Idziemy na ślepo.
- Nie mieliście żadnego przewodnika?
Nie. Nikt akurat nie znał tego terenu, nie mieszkał [w okolicy]. Poza tym nikt nie wiedział, czy nie ma Niemców, bo upłynęło kilkanaście dni i Niemcy się przegrupowywali. Niepewność, dramatyzm tego polegał jeszcze na tym, że przed pójściem do Lasów Kabackich wysłaliśmy dwóch bardzo dzielnych, młodych kolegów, ale starszych ode mnie. Byłem zaprzyjaźniony, w tym domu bywałem, w rodzinie profesora Zolla. Najstarszy brat, był wówczas dwudziestodwuletni. A Andrzej, co był wtedy dwu- czy trzyletni – pętał się pod stołami, jak my mieliśmy narady nasze konspiracyjne u nich w mieszkaniu – i jego troszkę starsza siostra, to były dzieci małe. Najstarszy [miał na imię] Fryderyk. U nich z pokoleń każdy pierworodny syn ma na imię Fryderyk. Jego ojciec miał Fryderyk – tego mojego starszego przyjaciela, najstarszego z dzieci Zollów – jego dziad miał Fryderyk, wszyscy byli prawnikami. Tenże Fryderyk – czyli Fryc, jak go nazywaliśmy – i jeszcze drugi kolega, wzięli dwa, jedyne pistolety maszynowe, Steny angielskie ze sobą, zostali przez dowódcę wysłani jako patrol, żeby w kierunku Lasu Kabackiego przebadać teren, czy są Niemcy gdzieś, czy nie. Może zasięgnąć języka od polskich gospodarzy, bo to już właściwie wieś się zaczynała. Poszli w nocy i już więcej do nas nie wrócili. Oczywiście nie wiedzieliśmy wtedy, dopiero po Powstaniu dowiedzieliśmy się, że obydwaj wpadli w zasadzkę niemiecką i zostali rozstrzelani z broni maszynowej. Ekshumowano ich po wojnie. Chłopi powiedzieli, gdzie ich kazali zagrzebać. Tenże Fryc, mój kolega, był dowódcą mojej drużyny. My prywatnie się znaliśmy, bo bywał u mnie w domu, a ja często u nich w domu. Teraz jest pochowany ze swoim bratem, który też zginął w Powstaniu, na Cmentarzu Powązkowskim. Co roku, oczywiście, składamy wieńce. To był nasz bliski kolega.
Nie mając języka od naszych kolegów, domyślając się, że pewnie zginęli, skoro nie wrócili, jednak postanowiliśmy iść do Kabat. Taki był rozkaz. Pod osłoną nocy, nasz duży oddział zaczął pełznąć do Lasów Kabackich. O świcie już doszliśmy do lasu. Już byliśmy skryci w lesie. Następnej nocy miał być zrzut. Muszę powiedzieć też bardzo ciekawą historię na temat Węgrów. Okazało się, że była rozlokowana dywizja węgierska. Nawet z artylerią, wozy mieli wojskowe, jeden pancerny, nasi koledzy widzieli. W pewnym momencie, będąc pochowani grupkami w głębi lasu, usłyszeliśmy warkot samochodu ciężkiego. Rzeczywiście, nasi zwiadowcy wysłani na skraj leśnej ulicy zauważyli, że jadą ciężarowym wozem uzbrojeni węgierscy żołnierze. Ktoś nieopatrznie, bez rozkazu – nie wiadomo kto, bo nikt do tego się nie przyznał – strzelił i zastrzelił jednego z węgierskich żołnierzy. Nie wiedzieliśmy, czy nas poszukują i chcą likwidować. Ja tylko wiedziałem, że na Węgrach można polegać, bo w Horodence uratowali mojego ojca przecież, wiedziałem, że są niezwykle serdeczni dla nas. Inni koledzy, ci co nie przeżyli wojny z Węgrami, nie wiedzieli o tym. Ktoś zastrzelił węgierskiego żołnierza. Szybko dodali gazu i odjechali. Po dwóch czy paru godzinach dowiedzieliśmy się, że parlamentariusz węgierski szuka naszych dowódców, bo chce porozmawiać. Domyślili się, że tu widocznie są akowcy. Musieli domyślić się, albo wiedzieć, dlatego że z lasów, jak jest Góra Kalwaria, partyzantka szła na pomoc Warszawie, z wozami, końmi, pełno bochnów chleba. Myśmy dopiero najedli się w tym lesie od nich. Chleb był kwaśny, straszny, ale [my] wygłodzeni, jedliśmy to jak tort. To był duży oddział partyzancki, w lesie. Węgrzy już o tym wiedzieli, bo wysłali do nas kogoś na rozmowę. Rzeczywiście, przy tym nie byłem, ale o dziwo, Węgrzy nam zameldowali, że tragedia się stała, ale nie będą...
- Konsekwencji nie wyciągają?
Nie. Nie mają zamiaru z nami wojować ani kogoś aresztować, rozstrzelać. Odwrotnie, powiedzieli, gdzie są Niemcy rozlokowani. Wracając potem z bronią i amunicją, wiedzieliśmy już, jak Niemców omijać, żeby na Mokotów z powrotem trafić.
- Rozumiem, że zrzut miał miejsce?
Tak. Rzeczywiście, następnej nocy mieliśmy rozkaz ułożyć [chrust pod ogniska] w postaci trójkąta na leśnej polanie, którą po wielu, wielu latach z kolegami najbliższymi odnajdywaliśmy. Leśniczego znaleźliśmy, pokazał nam, która to polana była. Już drzewa rosną oczywiście, ale jeszcze widać zarośniętą polanę dużą. Ułożyliśmy według żądania Londynu trzy stosy chrustu, drzewa, w postaci trójkąta, które o określonej godzinie mieliśmy rozpalić. Stosy palących się trzech dużych stosów drzewa były sygnałem dla lotników, że mają zrzucać. Oczekując w krzakach, nagle zobaczyliśmy potwory, lecące jeden za drugim. Bo one jeszcze krążyły, żeby się upewnić. Widziały, dobrze były rozpalone. Na spadochronach zaczęły spadać na las zasobniki z bronią i z amunicją. Wszystkiego nie mogliśmy [zebrać]. Raz, że nas było za mało, jeśli chodzi o naszą kompanię, niecałą zresztą już. Część przejęli żołnierze akowscy z partyzantki. Pozbieraliśmy. Nieraz trzeba było po drzewach się piąć, żeby ściągnąć spadochrony, [które tam] utkwiły. Spadochrony mieliśmy rozkaz zakopywać. Chłopcy zaraz sobie oznakowywali, gdzie zakopują, żeby po Powstaniu piękne, nylonowe, olbrzymie czasze wydobyć na jakieś ubrania, bieliznę czy coś. Do tego nie doszło. [Byliśmy] obładowani bronią. Niosłem na przykład trzy granaty z przodu na specjalnej uprzęży. Z przodu miałem trzy granaty duże do PIAT-a i z tyłu na plecach. Każdy granat ważył prawie cztery i pół kilograma. PIAT-y to była przeciwczołgowa broń brytyjska na duże granaty, z taką rurą. To była nowoczesna bardzo broń. Dopiero wtedy dowiedzieliśmy się, że coś takiego jest. Były instrukcje, jak to używać. PIAT-ów parę też nam zrzucili. Nie trafiły akurat do mojego oddziału, tylko gdzieś na Górny Mokotów czy dalej.
- Panu nie przydały się granaty?
Mnie nie. Ale musiałem to nieść. Koledzy mieli bardzo dobrą broń. Przy czym lepszą broń to nam partyzantka właśnie zabrała, bo mieli wyższe dowództwo. Było dwóch dowódców, braci rodzonych, którzy opanowali całą sytuację i decydowali o wszystkim. Mówiąc szczerze, mieli prawo do tego, bo mieli wyższe stopnie niż nasz podporucznik. Myśmy mieli tylko podporucznika wtedy jako dowódcę, [a tamci] już byli porucznikami. Były nawet utarczki, wydzierania sobie co lepszej broni, ale oni byli górą. Zabrali lepszą broń dla siebie. Cały dzień drzemaliśmy, zapadaliśmy. Nie dało się spać przez te dwa dni i dwie noce, dlatego że były miliony komarów. Komary nas dosłownie siekły straszliwie. Nie było środków na to. Znowu pod osłoną nocy czołgaliśmy się w kierunku Mokotowa. Absolutnie wszystko donieśliśmy, bez natknięcia się na Niemców. To znaczy, widzieliśmy tylko, tak trochę z daleka, reflektory potężne. Olbrzymie reflektory niemieckie, którymi lustrowali okolice. Udało się zapadać zawsze, żeby nas nie wykryli. To były reflektory, które były przystosowane do oświetlania nadlatujących samolotów. Nie widzieliśmy, żeby jakiś nasz samolot był akurat strącony. Chociaż parę lat temu dowiedziałem się z gazety, gdzie był wywiad naszego dziennikarza, który był w południowej Afryce i rozmawiał z dowódcą jednego z samolotów, który leciał i który został strącony, ale nie nad Lasem Kabackim tylko w Józefowie. Tu jest Góra Lotnika, którą ufundował i zbudował akowiec, starszy pan, mieszkaniec Józefowa. Co roku z okazji Powstania jest delegacja rządu południowej Afryki, jest ambasador, jest attaché wojskowy, wysokiej rangi zawsze, jest kompania honorowa Wojska Polskiego. Bierzemy udział, jest przemówienie na cześć lotników właśnie. Zgadza się noc. Tej samej nocy został tu strącony. Leciał z Kabat w stronę Warszawy. Został trafiony i o jednym silniku palącym się, a drugim nieczynnym, leciał w kierunku wschodu, bo wiedział, że jest armia radziecka, może go nie rozstrzelają. Chociaż, jak zeznawał dowódca bombowca, co zrzucał nam broń, z południowej Afryki, jednak go aresztowali, jak wyszedł na szosę z lasu. On jeden ocalał z załogi. Dwóch było zastrzelonych w samolocie, [zginęli] od razu od odłamków pocisku artyleryjskiego. Jeden zginął, wyskakując na spadochronie, tak jak i dowódca. Przy czym jeden z lotników zginął z jego winy właśnie. To był młody, świeżo przeszkolony żołnierz, który wiedział – bo tak instrukcja mówi – że po opuszczeniu samolotu trzeba liczyć do trzech i dopiero pociągnąć linkę, która otworzy spadochron. Ale byli już tak nisko nad ziemią – znaczy to jest wywód dowódcy, który ocalał. Twierdzi, że tak na pewno musiało być, bo skakali razem. Dowódca mówi: „Pociągnąłem natychmiast, jak wyskoczyłem i uratowałem się”. Bo zdążył otworzyć się spadochron. Tamtemu nie zdążył [się otworzyć], bo prawdopodobnie liczył do trzech i zginął. Jest pomnik.
- Wróciliście na swoje miejsce postoju?
Wróciliśmy. Dla nas to skromnie się odbyło. Tylko trochę amunicji przydzielił nam główny dowódca, pułkownik „Karol”, który dowodził całym Mokotowem, całym pułkiem. Dał nam, chyba, tylko cztery rewolwery bębenkowe Smith & Wesson, angielskie, nowiutkie i trochę amunicji. Resztę Górny Mokotów, prawdopodobnie, przejął. Może część kanałami do Śródmieścia poszło. W każdym razie myśmy bardzo mało dostali. Nie dozbroiliśmy się.
- Jakie mieliście zadania i akcje?
Później, pod koniec sierpnia, dostaliśmy rozkaz obsadzenia Sadyby. To już kraniec Dolnego Mokotowa. Nasz oddział poszedł. Ze szpitala wyszedł porucznik „Sławek” i dołączył do nas. Znowu objął dowództwo. To był dzielny oficer i niekwestionowany bohater. Miał prawo w szpitalu jeszcze być, bo jeszcze z zabandażowaną głową do nas wrócił. Niemcy zaczęli bombardować nas ze sztukasów.
Gdzie są forty. Teraz jest muzeum ciężkiej broni. My byliśmy rozlokowani w willach. Jest jeziorko. Właściwie to nas tylko tłukli z góry samolotami. Walki bezpośredniej nie było.
- To znaczy, że wiedzieli o tym?
Wszystko wiedzieli, trzeba przyznać. Albo dużo folksdojczów po cywilnemu, znających perfekt polski, gdzieś buszowało między nami, może między ludnością cywilną. O nas wszyscy widzieli przecież. Nie byliśmy na odludziu. Wszędzie były domy.
- Wszędzie kamienice, wielu ludzi znających się.
Właśnie. Jakoś musieli dawać [znać], co ileś kamienic, domów wyższych, byli rozlokowani tak zwani gołębiarze niemieccy.
Snajperzy z karabinami z lunetami i polowali na nas. Tak zginął mój bliski kolega, brat rodzony tego, co zginął przed Powstaniem, idąc na miasto zdobywać broń. Bardzo celnie strzelali. Mnie się udało, [chociaż] do mnie też strzelali. Wracając w nocy z amunicją i bronią, na Mokotów weszliśmy, nic nie widząc, ale orientując się, w jakieś krzewy. Macamy, okazało się, że to były pomidory. Tak pomidorów [tych] się najedliśmy, prawdopodobnie były i zepsute, że rozchorowałem się ciężko. Przez znajomości porucznika „Sławka” odesłali mnie do jego rodziny na Górny Mokotów – mieli willę – żebym się wykurował. Rzeczywiście, dwa dni chyba byłem i dwie noce, głodówkę mi mądrze zaaplikowali, tylko herbatkę [piłem]. Przeżyłem znowu bombardowania z tak zwanych krów. To były miotacze min, niemieckie. Radzieckie, podobne, to katiusze się nazywały. Niemcy już ostrzeliwali nas, chyba, z lotniska. Na willę rodziny, gdzie byłem kurowany dwa dni i dwie noce, spadł jeden pocisk. Byłem w piwnicy akurat, bo nie chciałem im zajmować miejsca na górze – to była duża rodzina – a była jakaś kanapa w piwnicy, to sobie nocowałem, leżałem. W pewnym momencie huk straszliwy, drzwiczki od komina, gdzie sadze są, na dole w piwnicy się otworzyły. Sadze buchnęły na mnie, dosłownie, bo byłem bardzo blisko. Osmolony cały sadzą, nie wiedziałem co zrobić. Wody nie było, rzadko ktoś miał jakąś studnię. Głowili się nade mą, jak mi dać jakieś ubranie i umyć mnie chociaż trochę. Przecież nie mogłem wrócić do oddziału taki.Wracając do oddziału, już zdrowy, przez park Dreszera przechodziłem, żeby iść przez Puławską na Dolny Mokotów do swojego oddziału. To było oczywiście jeszcze przed Sadybą. Trochę nie chronologicznie [opowiadam]. Jak mówiłem o Sadybie, przy bombardowaniu porucznik „Sławek” zginął jednak. Zginęło nas sporo.
- To właśnie w wyniku bombardowań?
W wyniku bombardowań. Zawaliły się stropy stare, jeszcze rosyjskich bunkrów ziemno-ceglanych. My, oczywiście, z Sadyby później wycofaliśmy się, bo było nas niewielu i nie wiedzieliśmy, jak bronić tego. Nie mieliśmy broni przeciwlotniczej przecież, więc to było bez sensu. Wycofaliśmy się […] na Dolny Mokotów. Wprawdzie następnego dnia kazano nam odbijać Sadybę, co było też bezsensownym rozkazem. Z paroma karabinami i pistoletami nie można było odbić Sadyby, bo już Niemcy weszli. Już oddziały niemieckie zajęły Sadybę. Tak że to nam też się nie udało. To natarcie powrotne, w celu odbicia Sadyby, absolutnie się nie udało. Musieliśmy wrócić, też paru zginęło chłopaków przy tym, bo to w nocy się odbywało.Niemcy z bronią pancerną już posuwali się od strony Wisły i od strony południa, jak gdyby od Lasów Kabackich. Już posuwały się dobrze uzbrojone oddziały niemieckie, z pancernymi wozami nawet. Niemcy systematycznie, codziennie rano, o godzinie siódmej jedli śniadanko. Słyszeliśmy, jak brzękali menażkami, do siebie szwargotali. Po śniadanku zaczynało się natarcie, do obiadu, do godziny drugiej czy którejś to próbowali, strzelali. Sztukasy nas bombardowały, artyleria z daleka, prawdopodobnie z lotniska, bo lotnisko opanowali zaraz pierwszego dnia. Też były akowskie oddziały, ale zmasakrowali ich Niemcy. Na Polu Mokotowskim, wycofując się, między innymi zginęła Krystyna Krahelska, która pozowała do pomnika Syrenki. To było o tyle straszne, że nie mieliśmy ani jednego dnia jakiejś satysfakcji, żeby wytrzymać do wieczora cały dzień i nie dać się zepchnąć, albo żeby coś zdobyć. Byliśmy cały czas w odwrocie, bo byliśmy za słabi. Koniec sierpnia, właśnie Sadyba była, potem zaczął się wrzesień. Przeżyliśmy w euforii wielkiej ogromny nalot bombowców amerykańskich – w biały dzień – który widzieliśmy bezpośrednio, bo to piękna pogoda była. Zaczęliśmy skakać z uciechy w górę, że desant będzie prawdopodobnie. Już słyszeliśmy, były przecieki z radia londyńskiego, że nasza dywizja spadochroniarzy organizowała się w Anglii, że prawdopodobnie będą lądować. Widzimy, jak wyrzucają dziesiątki zasobników na spadochronach, ale momentalnie, po paru sekundach zorientowaliśmy się, że to nie ludzie na spadochronach, bo to sztywne, ogromne cylindry. To były zasobniki z cienkiej blachy, karbowanej trochę, wysokości dwóch metrów, średnicy pięćdziesięciu, prawie, centymetrów. Nieruchomo, wszystkie jednakowo lądują. Już wiedzieliśmy, że zrzucają, a takie już podejmowaliśmy w Lasach Kabackich. To już wiedzieliśmy, co to jest. Strasznie rozczarowani, przygnębieni, że to już nam nic nie da. To już był wrzesień. Wiedzieliśmy, ci mądrzejsi, że Powstanie jest nie do uratowania. Mój krytyczny osąd tego wszystkiego, nieudolności dowództwa. To mówię otwarcie i gotów jestem bronić, bo już trochę na wojskowości się znam. O nieudolności naszego wyższego dowództwa świadczy jeszcze coś, co można w historycznych przekazach przeczytać, autentyczne. Przed wydaniem rozkazu o dacie i godzinie wybuchu Powstania, kiedy narady odbywały się codziennie, nawet po dwa, trzy razy w sztabie „Bora” Komorowskiego, Iranek-Osmecki uprzedzał. Mówi, że jego wywiad – nie był szefem wywiadu, ale nie wiem na jakiej zasadzie miał swój wywiad – ostrzegał, że chyba w Żyrardowie, na bocznicy, Niemcy wyładowują pancerną dywizję, z czołgami – dziesiątki czołgów – która ma bronić Warszawę przed bolszewikami, czyli będzie w obrębie Warszawy. A zatem Powstanie nie może wybuchnąć w takim momencie. Nie mówiąc o tym, że kilkanaście dni przed Powstaniem olbrzymie ilości broni, na rozkaz dowództwa najwyższego AK, były z Warszawy wyeksportowane na wschód, do partyzantek, bo przecież obowiązywał plan „Burzy”.
- Chciałabym jednak, żeby pański osąd na koniec zostawić.
Idąc z chlebakiem na to skoszarowanie na Parkowej, natknąłem się na placu Zbawiciela na mojego kuzyna, który był synem pułkownika w partyzantce. Od ojca miał przecieki. Miał z nim kontakty, a był dużo starszy, bo miał 24 lata. Mówi do mnie: „Witold, gdzie ty idziesz?” – „Mam rozkaz, mam się stawić. Powstanie będzie”. Mówi: „Słuchaj, wracaj do domu, jeżeli chcesz żyć. Wiem z przekazów od ojca”. To był pułkownik, należało wierzyć. Mnie powiedział o tym, że pancerne wojska niemieckie wyładowywane są do Warszawy, że nie ma żadnych szans. Ale [ja], zdyscyplinowany, młody członek Armii Krajowej, poszedłem. On nie poszedł i przeżył. Niejeden przeżył i w najgorszym boju. To nie był okres, akurat wtedy, do Powstania. Wypierają nas Niemcy codziennie po trochę. Straszny dramat dla nas był taki, że nie byliśmy w stanie, niektórzy, wejść na drugie piętro po schodach, broniąc się, strzelając, tacy byliśmy słabi z głodu. Zdesperowany, wiedząc, że jest na skarpie róg Dolnej i Puławskiej kościół Świętego Michała, myślę sobie: „Cholera, wezmę jakieś wiadro, ukradnę z domu czy pożyczę, pójdę”.
- Planował pan wyjść z wiadrem?
Poszedłem z wiadrem, bo widziałem kiedyś, przechodząc, siostry zakonne. Gdzieś mi mignęły. Myślę sobie: „Na plebanii może coś dostanę”. Tak raz mi siostry zakonne dały pełne wiadro zupy gęstej, dla mojego oddziału przyniosłem. Na trzydziestu czy iluś ludzi to było ledwie zaspokojenie pierwszego głodu. Potem za dwa dni odważyłem się jeszcze raz pójść. Wprawdzie mówiły, że nie mają, że same głodują, ale jeszcze raz poszedłem i jeszcze raz wiadro dostałem. Ale to było wszystko, przez całe Powstanie. Resztę to mieliśmy to, co zdobyliśmy w opuszczonych mieszkaniach.
- Gdzie stacjonowaliście wtedy?
To były boczne ulice od Dolnej, albo przekątne. W każdym razie w obrębie ulicy Dolnej cały czas. Cofali nas, wypierali w kierunku Puławskiej do góry. Przecież wody w kranach nie było. Nasi dowiedzieli się, że w jakimś ogródku koło jakiegoś domu, kamienicy, jest w środku studnia starodawna. Na linie trzeba było wiadro wrzucać i była woda. Ale po dwóch-trzech dniach już Niemcy wiedzieli, że po wodę chodzimy i zaczęli z granatników ostrzeliwać nas w dzień. Widocznie gdzieś, z jakichś bloków, z daleka nas obserwowali. Wobec tego, tylko w nocy można było pójść. Było to też groźne, bo Niemcy pociskami świetlnymi wstrzeliwali się w niektóre punkty. To na tym polegało, że na przykład leci świetlny, po świetnym widzą, czy strzelają gdzie chcą, a później leciało trzy-pięć normalnych pocisków. Potem znowu świetlny. Tak orientowali się, gdzie strzelać. W każdym razie udawało się nam parę razy pójść i trochę wody przynieść, ale głód był straszliwy. Przez ostatnie dziesięć dni Powstania zjadłem tylko szklankę cukru zdobytego gdzieś w opuszczonym mieszkaniu i od czasu do czasu łyk wody. Głód był straszny, ale jak się jest bardzo młodym, jest się w napięciu bojowym, [można wytrzymać]. Nas trzymało, że może dziś uda mi się zemścić, jakiegoś Niemca upolować. To była wielka satysfakcja. Chyba 15 września, mój oddział i parę osób z innych oddziałów, bo to już było bezhołowie, już dowódcy niektórzy nie panowali, oddziały się mieszały, spotykali się koledzy, już byli ze sobą, a nie w swoich oddziałach. To nie było normalnie przeszkolone wojsko. To była olbrzymia grupa młodych, zawziętych, odważnych chłopaków, ale nieprzeszkolonych, a szczególnie w walce w mieście. To jest specyficzna [sytuacja]. Dlaczego moja ocena wyższych dowódców jest negatywna? Bo oni pamiętali pierwszą wojnę światową, gdzie walk w miastach nie było. Były okopy, artyleria i ataki na bagnety. To jest zupełnie co innego. Oni się gubili.
- Co wydarzyło się 15 września?
Przedtem jeszcze byliśmy w małej szkole. Idąc z dołu Dolną do Puławskiej, po lewej stronie była mała szkoła podstawowa, jednopiętrowa, przedwojenna jeszcze. Mieliśmy placówkę i był bój całodzienny, jeśli chodzi o mnie i paru kolegów. Niemcy nas atakowali, z broni maszynowej próbowali nas wykurzyć stamtąd. Już mieliśmy karabiny. Niemcy podchodzili do nas i było tak, że niektórzy uciekali, chowali się. Niemcy się bali. Oni nas się piekielnie bali. Nie wiedząc o tym, że mamy byle jaką i nieliczną broń. Wtedy już miałem nowoczesny, niemiecki karabin. Dwóch pijanych Niemców – albo znowu też kałmuków, czy rosyjskich żołnierzy na służbie, w każdym razie w niemieckich mundurach – wyszło z bramy na Dolną. Byliśmy po drugiej stronie Dolnej. Ulice były wtedy wąskie, kilkanaście metrów. Stoją w bramie z pistoletami, karabinami, granatami, uzbrojeni po zęby. Coś do siebie mówią, pokazują rękami, to z okna naprzeciwko łatwo ich było ustrzelić. Stąd miałem już jeden, nowiutki karabin. Potem miałem pożyczony, ale już nikt go nie odebrał ode mnie. Albo zginął kolega, albo nie wiem, co z nim się stało. Miałem pistolet maszynowy już. Broni już było [dużo], ale ludzi już było za mało, żeby w nocy obsadzać czujki tak zwane, obserwujące, czy Niemcy się nie zbliżają. W szkole był dramatyczny moment. Nie bardzo to jest chlubne dla nas. W szkole, w piwnicy, przez odkrywaną część podłogi, schowała się ludność cywilna. Jak obsadziliśmy szkołę i mieliśmy się bronić, to żeby nie narażać cywilnej ludności, kazaliśmy im ewakuować się, opuścić [to miejsce]. Jeszcze było sporo domów w naszych rękach, dużych kamienic, żeby wyszli stamtąd. Były dzieci, kobiety, starzy ludzie. Nie chcieli wyjść i zaczęła się pyskówka straszna. Przeklinali nas ci ludzie cywilni w najgorszy możliwy sposób.
- Nie chcieli iść do swojego domu?
To była szkoła, oni się ukryli, to była gruba, murowana, potężna budowla, mimo że mała. W piwnicy się ukryli. Może mieli też żywność pozbieraną. To było puste, nie było szkoły, nauki. Zdążyli zadomowić się w szkole. My mieliśmy rozkaz ich usunąć, żeby ich nie narażać, dla ich dobra, ale nie chcieli opuścić [szkoły]. Doszło do tego, że z chłopakami musieliśmy siłą – wykręcać im ręce, bo trzymali się – wyciągać ich z piwnicy i wyrzucać na ulicę. To było straszne, bo to byli nasi. Tak trzeba było. Zresztą może dzięki temu wszyscy, albo niektórzy, ocaleli. Niemcy nas strasznie tłukli w tej szkole.
Cały dzień. Z przerwą zawsze na śniadanie, na obiad i w nocy. W nocy nigdy Niemcy nie atakowali. Bali się piekielnie ruszyć. Jednocześnie [byli] codziennie bliżej nas, w różnych ogródkach. Było dużo ogrodów, bo mało było kamienic. To sobie przez noc budowali okopy, transzeje tak zwane, z których znowu nas atakowali.Później, na Piaseczyńskiej właśnie – musieliśmy opuścić szkołę – kazali nam obsadzić bloki. Do dzisiaj stoją. Mnie [przydzielono], już nawet nie pamiętam kto, do kolegi, który miał karabin maszynowy, też zrzutowy – być może nawet mój oddział przyniósł go z Kabat – z dużą ilością amunicji, Dreyse niemiecki, tego typu, co stoi w muzeum. Tylko ten ma kwadratową osłonę lufy, a mój miał okrągłą. Nawet ładniejszą. Zakochany byłem w tym karabinie. Przydzielono mnie do strzelca – ale nie z mojego oddziału – który obsługiwał karabin maszynowy na Piaseczyńskiej. Myśmy weszli, już grupki ludzi były w blokach, jak rozpoczęło się natarcie niemieckie na bloki, żeby nas wyprzeć. [Bloki] były już prawie pod skarpą. Piaseczyńska to jest uliczka równoległa do skarpy. Byłem jego amunicyjnym, czyli podawałem taśmę. Nosiłem całe taśmy amunicji – bardzo mnie to imponowało – a on strzelał. Postawiliśmy karabin maszynowy na środku pokoju, na stole, przez okno otwarte ostrzeliwaliśmy Niemców, jeżeli któryś się pokazał. Jednocześnie wpadliśmy na pomysł genialny, ale tragicznie zakończony dla tego strzelca. Mianowicie, żeby pod oknem – bo wiedzieliśmy, że tak trzeba robić – pod parapetem okiennym wybić dziurę. Żeby nie z okna strzelać, bo wtedy łatwo nas mogą trafić, tylko wybić dziurę niedużą, żeby lufę karabinu maszynowego z muszką tylko wystawić i strzelać, bo mur nas będzie chronił. Ktoś od razu na sygnał przyniósł młot, żelazny wybijak potężny i na zmianę zaczęliśmy bić dziurę. A to stare, przedwojenne kamienice, mur na sześćdziesiąt centymetrów. To była straszna praca. Byliśmy spoceni, na zmianę [pracowaliśmy], trochę ja, trochę on. W pewnym momencie, on stojąc z karabinem [skierowanym] w stronę Niemców, przygotowany do ostrzeliwania, ja już któryś raz zmieniony, przebijam i wybijak przeleciał mi na drugą stronę. Mówię do niego: „Już przebite, tylko teraz trzeba poszerzyć trochę”. Mówi: „Stań za karabinem, a ja będę dalej”. Widzieliśmy działa na gąsienicach. Jak czołg, tylko bez załogi wewnątrz. Załoga była do obsługiwania, ale działo na gąsienicach, tak zwane pancerne, było artyleryjskie, armata potężna. Coraz chodziła i wyszukiwała, gdzie strzelać. Myśmy polowali na Niemców obsługujących to działo pancerne. W pewnym momencie wziął ode mnie młot i zaczyna bić. Po paru sekundach, nagle, piekielny huk, mnie robi się czerwono przed oczami, lecą odłamki cegieł. Myślałem, że się palimy. Było słońce, na tle okna pył ceglany był czerwony. Myślałem, że jestem w ogniu. Uciekam przez drzwi z pokoju na klatkę schodową. Po chwili to opada, wracam, widzę, że on leży na tapczanie prawie dwa metry od karabinu. Na ścianie odpada akurat wątroba jego cała na tapczan, ma rozwalony cały brzuch. Był pod oknem, a z działa pancernego, widział go przez lornetkę doborowy żołnierz niemiecki, od razu się zorientowali. Zobaczyli, że sypie się trochę gruzu, to wiedzieli, co robimy, że pewnie niejeden jest żołnierz. Od razu celnym strzałem pod futrynę, tak że taki półksiężyc, to wszystko wyleciało, a on musiał zginąć. Byłem dwa metry dalej, mnie nawet ułamek cegły nie uderzył. Nic mi się nie stało, absolutnie.Widząc, że jest właściwie martwy, krzyknąłem do kolegów, przylecieli z innych pokojów, wynieśli go. Musiałem błyskawicznie czyścić zapylony tynkiem karabin maszynowy, żeby był sprawny. Jak wyleciałem na klatkę schodową, już walili w nas z działa pancernego. Już były w niektórych ścianach dziury. Musieli już zabić niejednego z kolegów. Jak wybiegłem na klatkę schodową, było przejrzyście, widno. Widzę - balia drewniana stoi z wodą. W balii, w wodzie leży głowa człowieka. Urwana przy szyi, a zwłoki obok. Jakiś pocisk albo ten sam, drzwi były otwarte, widocznie kogoś trafił, kto za mną stał w drzwiach. My prawie dzieci. Na nikim to nie robiło żadnego wrażenia. To było zdumiewające. W komitecie prymasowskim, w okresie „Solidarności”, był Władek Findeisen, wieloletni profesor, który niestety nie chce [w rozmowach] wracać do Powstania. Nie chce na ten temat rozmawiać od lat. Na nim widać to wywarło wrażenie. Nie chce się spotykać z kolegami, z nami. W każdym razie cały dzień się broniliśmy. Miałem największą satysfakcję, to znaczy mordowanie Niemców, tak to trzeba nazwać. Można to upiększyć, ale tak było. Już miałem broń maszynową, za nią odpowiadałem, o tym decydowałem. Niemcy nas atakowali.
- To jest walka, nie mordowanie.
Tak to jest. Na wojnie to jest mordowanie. Wprawdzie nie bezbronnych ludzi, ale... To trwało też cały dzień. Pod wieczór dostaliśmy rozkaz jednak, żeby opuścić [to miejsce]. Mówiąc o dowódcach, był nasz kapitan „Janusz”, wykazał się wielką odwagą. Jest w Australii, ma dziewięćdziesiąt lat. W tym roku nie był, ale co roku do nas przyjeżdża i się spotykamy. Tenże kapitan „Janusz”, żeby zagrzać nas do walki i żebyśmy nie panikowali przed natarciami Niemców, to jeden pocisk z działa pancernego, który uderzył w nasz dom, ale nie wybuchł, wziął w rękę, biegał po korytarzu, pokazywał nam. Mówił: „Chłopaki, nie bójcie się, patrzcie, sabotażowa robota, niewypał”. Tak że nas zagrzewał, trzeba przyznać. Był z nami jednak cały czas.
Na drugą stronę Dolnej, obsadzaliśmy znowu jakieś mieszkania. Tu był też dramat wielki. Mianowicie, mieliśmy dwie dzielne łączniczki – Hania i Joasia. Na cześć Joasi moja córka dostała to imię. To były bohaterki. Miały po siedemnaście lat, dziewczynki. Hania przez Dolną biegała. Dwie kamienice były jeszcze w naszych rękach po jednej strony Dolnej, a dwie-trzy jeszcze po drugiej stronie. Była łącznikiem. Niemcy z dołu już strzelali w Dolną, bo widzieli, że się kontaktujemy. Jeden karabin maszynowy na ukos w jeden róg Dolnej skierowany, a drugi karabin maszynowy w przeciwny [róg]. Jak wybiegał ktoś z jednej strony kamienicy, to nie strzelał ten, tylko strzelał tamten. Mądrość niemieckiego żołnierza. Wiadomo, bo ten już nie zdąży trafić, jak będzie ktoś szybko przebiegał. Ale tamten, jak dopadnie drugiej strony ulicy, to [człowiek] padnie. Tak się stało z Hanią. Już nie było czasu na kopanie rowów przez ulicę, bo codziennie było coś groźnego. Nie było czasu, nie było siły fizycznej do kopania rowów. Biegła do nas i do dowódcy. Wtedy dowództwo przejął starszy oficer z 1939 roku, pseudonim „Legun”, nazwisko Zawadzki. Biegła do niego właśnie, bo był akurat w grupce paru kolegów. Przebiegała ulicę, doleciała do połowy ulicy tylko i dostała serię z karabinu maszynowego, padła, ale żyła. Błagalnym wzrokiem [patrzyła], widać, że żyje, bo mruga, ale już nie może mówić. Myśmy nie mogli po nią wybiec, bo walili bez przerwy nisko nad ziemią, Tak że nie było mowy. Znaleźliśmy w bramie kable kolorowe elektryczne, trochę zwinęliśmy i rzucamy jej, żeby chwyciła się i ją przyciągniemy. Łapała kable, ale już nie miała siły… Zorientowali się, że leży albo widzieli przez lornetkę i w nią tak walili, walili. Tylko głuche odgłosy pocisków. Zginęła.Jest 27 września, cały czas walki trwają. Dwa dni przed upadkiem Mokotowa, nagle przysyłają do różnych oddziałków, do kolegów, butelki wódy. Litrowe butelki wódy.
Z Górnego Mokotowa, z dowództwa, z magazynów. Przecież myśmy nie mieli. Mówią: „Butelka na czterech”. Czyli ćwiartka wódki na wygłodniałego, młodego chłopaka, to będzie pijany kompletnie. Ma walczyć, tak?Sierżant „Szary”, może lepiej nazwiska nie będę mówił, bo to wstyd. Jest nas czterech w pokoju. Pod skarpą biegnie pochylonych czterech czy pięciu żołnierzy, ale w panterkach niemieckich. Wiemy, znamy, widzimy, że to są nasi. Z pistoletu maszynowego z okna do nich [posłał] serię. Był pijany, nie trafił. Odciągamy go od okna, chcemy mu zabrać pistolet, a on w nas mierzy pistoletem i mówi: „Wy – tacy owacy – paszli won!”. Miał już trzydzieści parę lat, a my po osiemnaście, dwadzieścia. Każe nam wyjść z pokoju i znowu do okna biegnie i chce strzelać do naszych chłopaków. Jak można wódkę rozsyłać wygłodniałym, zmęczonym żołnierzom, młodym chłopakom? 27 września, rano porucznik „Gustaw” – ale nie z mojego oddziału, był z „Granatu” – wysyła rozkaz do naszej placówki, że jest przejście kanałami do Śródmieścia – to było o godzinie siódmej rano – że jest śniadanie u Niemców, Niemcy chwilową nie strzelają. Wobec tego musimy szybko, błyskawicznie, nie ulicą Dolną, tylko bokami, brzegami, po ogrodach różnych, między kamienicami [dostać się] do włazu, który jest na rogu mniej więcej Dolnej i Puławskiej. Kanałami przejdziemy na Śródmieście. Z bronią oczywiście, walimy – na czworakach niemal, żeby Niemcy nas nie widzieli – pod górkę. Zatrzymuje nas sam „Gustaw”, każe wszystkim usiąść i mówi: „Niestety koledzy – bo łączniczka poszła – kanały są zablokowane przez różne rzeczy, pułapki przez Niemców zastawiane, granaty, tuż pod powierzchnia wody, gaz wpuszczają”. Rzeczywiście, sam widziałem później, acetylen do spawania, który z wodą daje gaz przecież trujący. Jeszcze do nas dramatycznie mówi: „Koledzy, bohaterowie, wszyscy macie rozkaz wycofywać się na swoje placówki. Musimy zginąć albo do niewoli [iść], jeżeli Niemcy nas wezmą do niewoli, bo nie ma już odwrotu”. Dookoła był już pancerny pierścień Niemców, a tylko dwie–trzy kamienice w naszych rękach. Wiedzieliśmy, że następnego dnia to już wszyscy kończymy nasze życie. Tu jeszcze jeden błąd dowództwa. Okazuje się, że szereg dni wcześniej dowództwo Wehrmachtu uznało nas za kombatantów, a przed nami to zatajono i nie powiedziano, żebyśmy nie oddawali się do niewoli.
- W ogóle nie mieliście kontaktu?
W ogóle nie wiedzieliśmy. My wiedzieliśmy, że jak nas Niemcy dopadną, to każdego rozstrzelają. Przecież to był błąd. Ilu by chłopców przeżyło jeszcze przez te kilka dni? A tak musieli zginąć, bo nie chcieli oddać się do niewoli, bo wiedzieli, że zostaną rozwaleni. Nieprawda, już Niemcy brali do niewoli. Cofamy się wszyscy, już w przygnębiającym nastroju, na swoje placówki. Niemcy rozpoczynają szturm. Za niecałe dwie godziny dochodzi drugi meldunek. Jakiś goniec przychodzi, że jednak kanały odblokowane, możemy szybciutko, błyskawicznie, znowu do włazu wchodzić pojedynczo. Uradowani walimy do włazu na Puławskiej. Wchodzimy kolejno do kanału. Jak się okazuje, to z różnych włazów właziły setki ludzi. Chłopcy z Górnego Mokotowa tak samo, bo ich z tamtej strony też naciskali, nie mieli już prawie gdzie się bronić. Tak że nas w kanale było podobno tysiąc, nawet dwa tego dnia. Ale nikt oczywiście dokładnie nie wie. W każdym razie mrowie nas było. Niestety, znowu kamyczek w kierunku dowództwa, akurat Górnego Mokotowa. Poprzedniej nocy czy dnia rodziny i niektórzy dowódcy, nie waham się tego powiedzieć, dowództwo opuściło Mokotów, zostawiając żołnierzy. To jest największe przestępstwo wojenne. Wiemy to dokładnie, bo potem z literatury się dowiedzieliśmy. Tak piszą ukradkiem gdzieś, nie wszyscy, że dowódca Mokotowa, pułkownik „Karol”, został aresztowany po wyjściu w Śródmieściu i zmuszony wrócić na Mokotów, ale już nie zdążył. W każdym razie rodziny wyższych wojskowych, jak okazało się, walizy, pierzyny, poduchy ze sobą taszczyli i zablokowali znowu kanał. Woda wzbierała i coś strasznego. Myśmy błąkali się od dziewiątej do drugiej, pięć godzin do placu Unii Lubelskiej i z powrotem. Próbowaliśmy na boki, wszędzie kanały były już nie do przejścia. Coraz słyszeliśmy tylko wybuch w kanale. Ponieważ to zamknięta przestrzeń, to był straszny huk. Nas było dużo, więc było tlenu. Nie wolno było palić świeczek, jeżeli ktoś jeszcze miał, bo zużycie tlenu. Osobiście przeżyłem to tak, mimo że byłem bardzo zdrowy, wysportowany młody człowiek, [to] głowa mi pękała, [w uszach] dzwony jakieś, dusiłem się, tlenu. Absolutna ciemność. Nie było latarek. Już dawno wszyscy zużyli, świec nie wolno było palić. Taki huk i dzwony w głowie. Myślę sobie: „To już pięć godzin prawie”. Później dowiedzieliśmy się, bo przecież noc kompletna, absolutna ciemność. Nikt [nie wiedział], nawet jak miał zegarek, nie wiadomo było, jak długo się błąkamy. Coraz ktoś krzyczy: „Właz!”. Szukają włazu, bo duszą się, chcą wyjść. „Właz!”, „Głaz!” i „Gaz!”. Te trzy hasła w tunelu, gdzie echo niesie, nie można zrozumieć dobrze, bez przerwy tylko się słyszało. Jedni krzyczeli właz, drudzy głaz, trzeci gaz. Panika na tyle, że był rozkaz, że każdy miał trzymać się jeden drugiego za frak, za kołnierz, za pas, jak miał, żeby nie zgubić się w absolutnych ciemnościach. Jak ktoś nie trzymał się, to nawet się nie zorientował, że przed nim ludzie weszli w boczny kanał albo upadli w wodę i już nie żyją. Sam szedłem po trupie utopionym, kolega czy koleżanka w kanale. Pamiętam, że stanąłem na brzuch miękki czyjś, noga mi się ześlizgnęła, potem na twardą klatkę piersiową, to się ruszało wszystko. Myśmy się [wzajemnie] deptali. Na szczęście nie dużo, ale były takie tragedie. Jest burzowiec. To jest przecięcie dwóch głównych kanałów, jest wodospadzik. Ktoś miał światło, zapalał, bo słychać jakieś głosy, jęki w tym burzowcu. Troszkę jasno zrobiło się, patrzymy, siedzi kilku kolegów w rozchełstanych koszulach. Było, o dziwo, gorąco, ciemno. Siedzą z obłąkanym wzrokiem, do nas machają ręką i [jeden] mówi: „Nie warto. Nie warto koledzy, nie ma wyjścia”. Taki defetyzm siali, ale byli półobłąkani. Okazuje się, że już siedzą parę dni. Nie wiedzą, gdzie są, nie mają jedzenia, picia i giną. Myśmy ich zostawiali. W pewnym momencie, to muszę sobie naprawdę przypisać, że wraz z Findeisenem, byłym rektorem, [postanowiliśmy, że wychodzimy]. Był moim amunicyjnym. Taszczyłem jeszcze do tego dwunastokilogramowy karabin maszynowy, bo nie chciałem go oddać Niemcom, a on taśmami z amunicją był obłożony. Strasznie ciężko nam było, jeszcze dodatkowy wysiłek był. Mówię: „Władek, idziemy do pierwszego lepszego włazu. Wolę zginąć od Niemców rozstrzelany, chcę jeszcze zobaczyć słońce i trawę, a nie zgnić w kanale, żeby mnie szczury jadły”. Już widziałem, co się dzieje. On mówi: „Ja też”. Skrzyknęliśmy się, ktoś przed nami wymacał boczne wejście. Z głównego się szło, kanalik był wąski, boczny, dopiero były klamry, schodki wysoko, do wyjścia z kanału. Ktoś przede mną wszedł, dwóch czy trzech kolegów, podnieśli płytę i okazało się, że Niemcy mu pomogli. Niemcy już stali nad włazem. Na szczęście lotnicy, bo już nie mieli samolotów, to włączyli lotników. Jako żołnierze walczyli przeciwko nam. Lotnik to jest inny żołnierz, to nie jest esesman, to nie jest żandarm, to nie jest gestapowiec. Ręce nam podawali, pomagali wyjść. Oczywiście kradli zegarki od razu każdemu, kto miał. Pytali się, czy nie ma amunicji, broń kazali odkładać. Mojego karabinu maszynowego nie wyniosłem im, tylko zostawiłem go na dole, w kanale. Władek Findeisen też zostawił taśmy amunicji. My wyszliśmy tak sobie, jak cywile. Nasza kompania cała miała kombinezony szaro-granatowe, robotnicze, które ktoś z magazynów zdobył. Byliśmy umundurowani można powiedzieć.
Zaczęli nas pod ścianę stawiać wszystkich, kto wychodził. Na koniec krzyczeli, żeby wychodzić. Kto nie wyszedł, to uprzedzili, że będą puszczać gaz trujący i że kto nie wyjdzie teraz, to już nie ma na co liczyć. Rzeczywiście, żołnierze niemieccy przyciągnęli na dwóch kołach platformę, na niej butlę z acetylenem, z wężami, wpuścili węże, rozkręcili kurki. To jest prawda, to widziałem sam. Przysłonili klapą i puszczali acetylen, gaz. Nie wiemy do dzisiaj, czy ktoś zginął, czy nie. Na pewno ktoś został. Najlepszy dowód, że drugi oddział, ale nie z mojej kompanii, został. Myśmy z nimi nawet spotkali się przy tym oświetleniu, jak spotkaliśmy obłąkanych powstańców. Namawialiśmy się nawzajem, żeby wyjść. Nie chcieli. To był oddział słynniejszy trochę, z walk jeszcze ze Starówki i ze Śródmieścia, który przeszedł później, uciekając na Powiśle, na Mokotów przed Niemcami. Też znaleźli się w tym kanale. Do nich dołączył jeden na pewno z mojego plutonu, nawet kolega. Później, po wojnie, myśmy spotykali się i to opowiadał. Ta grupa poszła w boczny kanał, w Dworkową, nie wiedząc – bo byli ze Śródmieścia – że na Dworkowej jest żandarmeria niemiecka. Nie chcieli z nami wyjść i my żyjemy, a oni wszyscy, dwudziestu paru, otworzyli właz, wyszli na Dworkową. Był dzień, godzina druga-trzecia po południu, wszyscy wpadli w ręce żandarmerii i wszystkich rozstrzelali pod ścianą na podwórzu żandarmerii. Jest pomnik, jest tablica. W tym oddziale był nasz kolega. Zresztą późniejszy lekarz weterynarii, Józio. Z nim spotykaliśmy się, bo też nie chciał z nami wyjść, tylko dołączył do nich. Na Dworkowej, na podwórzu, jak zaczęli ich siekać z broni maszynowej, upadł ranny lekko, przywalony trupami kolegów. Był taki przytomny i wytrzymały jeszcze, że przeleżał do nocy. W nocy wydobył się stamtąd i uciekł. Udało mu się i to jest jedyny, który żył. Zmarł na zawał, niestety, parę lat temu. Ale [wtedy] przeżył i opowiedział to wszystko. Uformowali nas w olbrzymią kolumnę i na Forty Mokotowskie prowadzili pod strażą Niemców i własowców. Byli tacy skośnoocy kałmucy różni w niemieckich mundurach.Jednocześnie dostał się, ale nie ze mną, w taki sam sposób do niewoli niemieckiej nasz kapitan „Janusz”, z którym jeszcze się spotykamy, z Australii przylatuje. Widziałem na własne oczy taką scenę: skośnooki żołnierz niemiecki podleciał do kolegi w kolumnie, u którego zobaczył piękne saperki niemieckie, wojskowe, jeszcze nowe prawie. Podleciał do niego i kazał mu zdjąć, oddać. [Kolega] nie chciał, poza tym szedł, on go trzonkowym granatem po plecach raz, drugi uderzył. To zobaczył oficer niemiecki, lotnik. Na naszych oczach podleciał i trzasnął w pysk żołnierza niemieckiego. To jest też przestępstwo, nie wolno, ale nie wytrzymał. Kazał mu do tyłu won odejść i on już nas nie eskortował. Wprowadzają nas wśród Fortów Mokotowskich na plac, dookoła wzniesienia, czworobok, a my w dole. Kazali nam usiąść wszystkim na trawie i na czterech rogach fortu ustawili broń maszynową w nas skierowaną, karabiny maszynowe ciężkie. Nikt jeszcze nie wiedział, że nas uznali za kombatantów. Patologiczna scena. Wiedząc, że nas zaraz rozstrzelają, przynajmniej w zasięgu głosu i wzroku, koledzy zaczynają sobie opowiadać swoje zdarzenia z Powstania. Nikt nie panikuje, nikt się nie modli, nikt nie wzywa mamy, taty i tak dalej. Chociaż całe Powstanie, jak wiedziałem, że już zginę, nigdy się nie modliłem, nigdy się nie przeżegnałem, natomiast bez przerwy o matce tylko myślałem, że nigdy nie dowie się, gdzie zginąłem. Tylko to był dla mnie dramat. Dowcipkują, rozmawiają. Mało tego. Niemcy podchodzą do nas, pytają się: „Gdzie wy macie [karabiny]?”. Bo karabiny zwykle odbierają od nas, a pistolety rzucało się do koszy. Niektórzy Niemcy pytali nas – folksdojcz był, żołnierz, który mówił po polsku dobrze, jakiś Ślązak pewnie – oficer niemiecki pyta się: „Gdzie macie te karabiny z lunetami?”. Mówimy: „Myśmy na oczy nie widzieli takiego w ogóle, nie mamy”. Tłumaczy mu po niemiecku, znowu mówi: „Pan oficer nie wierzy, przyznajcie się i nic wam nie będzie, bo już i tak jesteście [w niewoli]. Przyznajcie się, gdzie macie karabiny z lunetami”. My ich naprawdę nie mieliśmy. Przynajmniej w moim dużym oddziale nie było. Po polsku mówimy: „Spytaj się, dlaczego oficer tak się dopytuje”. A on mówi: „Bo tak celnie żeście strzelali, że to bez lunety niemożliwe”. Pochwałę nam dał oficer niemiecki. Czekamy na to, że nas rozstrzelają, w tym momencie otwiera się brama wjazdowa do fortu, duża, wjeżdżają dwa czy trzy ciężarowe wozy niemieckie wojskowe, na nich termosy z zupą, grochówą wojskową. Najlepsza zupa na świecie, na wędzonce. Mówią do nas: „Podchodźcie pojedynczo, kolumnami. Każdy dostanie zupy. Tylko nie mamy tyle menażek”. Jakieś puszki mieli. My nie mamy menażek, bo skąd, ani puszek. Niektórzy jakieś mieli. Jest dramat! Pachnie zupa, że człowiek mdleje, a nie ma jak [wziąć]. Gorącą zupę w dłonie niektórzy brali, parzyli się, krzyczeli, a pili, chłeptali. Takie sceny można było zauważyć. Ktoś, kto zupę w coś zdobył i jadł, pił taką gęstą, na gorąco, jednocześnie, za chwilę, zdejmował spodnie i biegunkę miał. Na wygłodzone żołądki to było straszne. Nikt nie był taki mądry, żeby poczekać albo dwie, trzy łyżki zjeść, bo nie było czasu. Zaraz mamy zginąć, to przynajmniej się najemy. Nie dostałem ani odrobiny zupy. Nie miałem w co [nabrać], nie chciałem sobie poparzyć rąk. Myślałem, że może mi się uda uciec jakoś. Wjeżdża na odkrytym wojskowym samochodzie osobowym niemiecki generał. Teraz dowiadujemy się, że to prawdopodobnie był sam von dem Bach, który odbierał kapitulację od „Bora” Komorowskiego. Z lampasami czerwonymi, czerwone wyłogi, staje w samochodzie i po niemiecku głośno nam mówi: „Rozkazem głównej kwatery Führera zostaliście uznani za kombatantów”. To dopiero od niemieckiego generała dowiedzieliśmy się w niewoli. A potem z dokumentów, z literatury dowiedzieliśmy się, że to już ileś dni, kilkanaście nawet minęło, kiedy to już obowiązywało. A myśmy jak głupi dali się zabijać, bo nie wiedzieliśmy o tym, że możemy pójść do niewoli, że nic nam się nie stanie. Jak skończyło się to chłeptanie zupy – „Powstań! W kolumny!” – i na piechotę w mokrych butach ze szlamem, z gnojówką z kanałów, do Pruszkowa. Poodparzali sobie nogi koledzy. Dwóm czy trzem udało się po drodze uciec w jakieś podwórka, ogrody. Nie uciekałem, bo nagle znowu starsi podoficerowie z pierwszej wojny światowej, którzy się znaleźli, zaczęli nam mówić, nie mając żadnego dowodu, że to jest prawda: „Nie uciekajcie chłopaki. Idziemy do niewoli, bo rząd londyński załatwił, że nas wymienią za niemieckich jeńców w Niemczech. Albo wrócimy do kraju, albo pojedziemy do Anglii”. W to absolutnie ani chwili nie wierzyłem. Rzeczywiście wyssane z palca. Można było uciekać, jak szaro się zrobiło, ci Niemcy skonani.
- Jak już wiedzieliście, że jesteście jeńcami, że obejmuje was Konwencja Genewska?
Tak. A po drugie, akurat w mojej kompanii kennkarty, czyli dokumenty, zostawiliśmy i ich nie mieliśmy. Gdyby nas Niemcy gdziekolwiek złapali – młody człowiek, Warszawa czy pod Warszawą, nie ma dokumentów – to wtedy, jako cywili, mogliby do obozu koncentracyjnego [wysłać] albo zastrzelić. Byłem już mądry, że bez kennkarty to nie mam co gonić po Polsce, szukać rodziny. W Pruszkowie siedzieliśmy dwie–trzy doby. Stamtąd pociągiem towarowym do Skierniewic. Załadowali nas w ziemianki – pod ziemią były – podobno dla rosyjskich jeńców budowali, bo ich traktowali jak bydło. Siedzieliśmy też dwie-trzy doby. Stamtąd w wagony znowu towarowe i do Niemiec. Pierwszy przystanek był w samym Berlinie, na jakimś dworcu, gdzie pozwolili nam dopiero [skorzystać z toalet]. Załatwialiśmy się wszyscy w dziurze wywierconej w podłodze scyzorykami, bo nas nie wypuszczali. Znowu głodni, stłoczeni jak bydło, bez wody, bez niczego. Półtorej doby, chyba, jechaliśmy.
- Jaki był ostatecznie obóz, do którego pan trafił?
W Berlinie nas nakarmili znowu zupą i to pielęgniarki wojskowe, niemieckie. Stamtąd znowu w bydlęce wagony i do Sandbostel, zachodnie Niemcy, Stalag XB. Było podobno dziesięć tysięcy jeńców różnych, bo byli też z 1939 roku.
Józefów, 7 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt