Maria Mazierska
Nazywam się Maria Mazierska. Urodziłam się 12 grudnia 1931 roku w Warszawie.
- Jaką funkcję pełniła pani w czasie Powstania?
Łączniczki w I Batalionie Szturmowym kapitana „Nałęcza”.
- Zacznijmy po kolei, chronologicznie. Jak pani pamięta Warszawę z okresu jeszcze przed okupacją czy z okresu okupacji? Z czego żyła pani rodzina?
W 1939 roku zostało spalone nasze mieszkanie.
- Gdzie mieszkaliście, na jakiej ulicy?
Na Tyszkiewicza. Nasze mieszkanie zostało spalone i zamieszkaliśmy potem w Galerii Luxemburga, Senatorska 29. Tam przed wojną było kino „Sfinks”, a w czasie wojny był teatr „Jar”. W ogóle to był hotel przed wojną, olbrzymi budynek blisko placu Teatralnego, pod szklanym dachem. Galeria Luxemburga była bardzo znana. Tam dostaliśmy dosłownie jeden pokój, gdzie była kuchnia, ubikacja – tak jak w hotelu, wzdłuż się biegnie. Stare hotele nie miały takich apartamentów jak dzisiaj. Tam żeśmy mieszkali. To znaczy mego ojca nie było, bo był powołany do wojska i na froncie w taborach był pisarzem, bo studiował w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Zresztą ukończył tą akademię – dyplom i wszystko załatwił już po wojnie. Był w niewoli (według książeczki wojskowej chyba w Starachowicach). Wrócił dopiero w 1941 roku, bo dostał się do niewoli z tym taborem w początkach września [1939 roku].
- Uciekł z obozu? Jak to się stało, że opuścił obóz?
Nie [uciekł]. Ponieważ to był plastyk, to coś malował. Jak zachorował, to symulowali, że jest chory na jakąś zaraźliwą chorobę i jakoś przez przypadek... Zwolnili go w każdym bądź razie, bo Niemcy się bali wszelkich takich chorób, tak jak nam ojciec opowiadał. Wrócił. Wtedy mieszkał już z nami. Moja matka pracowała w ratuszu na placu Teatralnym, miała bardzo blisko do pracy. Dostała się tam, bo kiedyś moja ciotka tam pracowała. Jeszcze pamiętam, że w 1938 roku była [tam] choinka dla dzieci. Moja mama nie była pracownikiem, ale ponieważ matki siostra tam pracowała, to mnie wzięła jako swoje dziecko. […]
- Jeżeli chodzi o okres okupacji...
W okresie okupacji mieszkałam w Galerii Luxemburga. To była Senatorska 29 mieszkania 207, czwarte piętro. To był dom z dwóch stron wiązany szklanym dachem, a w głębi był teatr „Jar”. Oczywiście do tego teatru chodziłam prawie co dzień, bo bez biletów – tamte bileterki było pewno z tego samego domu, to dzieciaki na końcu zostawały wpuszczane. Na pamięć się znało cały repertuar: Bielenik, Hurdana, Orwida, Jankowskiego i innych. Do szkoły chodziłam na Miodową – nie pamiętam numeru, w każdym bądź razie to było bliżej placu Krasińskiego po lewej stronie, idąc od Krakowskiego Przedmieścia.
Nie, nie miałam. Byłam jedynaczką. Chodziłam do tej szkoły jak wszystkie dzieciaki z okolic. Nawet do komunii poszłam chyba w 1943 roku do kościoła na Piwną. Ale to były takie czasy, że dzieci chodziły w drewniaczkach, w krótkich sukienkach, skromniutko ubrane, wianuszek... Nie tak jak dzisiaj, takie damy ślubne, tylko to były [inne] czasy. Ale ja się cieszyłam, że mam akurat nowe drewniaczki – poobijałam sobie po tym nogi, bo nie umiałam w tym chodzić. Nie wiedziałam, kto z bliskich jest w jakiejś organizacji. Jako dziecko w ogóle takich rzeczy nie wiedziałam. Słyszałam, że kuzynka gdzieś pojechała, a tu się spotkała, ktoś przyjechał. Przychodził do nas pan Klemens, starszy człowiek – aresztowali [go]. Potem opowiadali, jak go przesłuchiwali, że mu zrzucili okulary i nie umiał uniknąć pobicia.
- Czym się zajmował pani tata po powrocie z obozu?
Pracował gdzieś. Wyjeżdżał na Zamojszczyznę do swoich rodziców i tam też pracował – jakieś drobne roboty malarskie w kościołach (bo mój ojciec się trochę zajmował malarstwem kościelnym). Po wojnie dużo lat uczył w liceum w Zamościu, był profesorem tego liceum. Zmarł w 1969 roku.
- Czy pani jako nastoletnia dziewczyna miała jakiś kontakt z działalnością konspiracyjną? Czy w jakikolwiek sposób się pani z tym zetknęła? Pani rówieśnicy lub starsi – może oni coś pani mówili?
Nie, nie. Chodziłam do szkoły. Byłam dziewczynka mała: dwunasto-, jedenasto-, dziesięcioletnia. Nie miałam takich kontaktów, wiedziałam tylko, że dorośli gdzieś chodzą, coś wożą, ale też przy mnie nigdy nie było [o tym] mowy.Ponieważ mieszkałam w Galerii Luxemburga, to często [widziałam, jak] odbywały się w tym domu aresztowania ludzi. Skąd się wiedziało? Przyjeżdżali aresztować przeważnie w nocy. Cisza, ten oszklony dach, tak jakby szeroka ulica i jak zajeżdżał samochód – te buciory: łups, łups, łups! Wszyscy nasłuchiwali, jak oni szli po schodach. Były windy, ale w czasie okupacji windy w polskich domach były wyłączane. Polacy nie mogli [nimi] jeździć, Niemcy też chodzili piechotą, jak przyszli do takiego domu aresztować. Ten dom składał się z dwóch części. Ja, żeby trafić do swojego mieszkania, musiałam przejść [przez] balkon na czwartym piętrze. Na trzecim piętrze [też] był balkon – [były] tylko te dwa, co łączyły te dwie części [domu]. I było wejście jak hotelowe: drzwi kręcone, siedział stary portier, winda nieczynna. Ponieważ światło było wyłączane zimą od jakiejś godziny szóstej chyba do ósmej piętnaście, to wtedy dzieciaki latały po schodach, bawiły się tam w chowanego, opowiadały sobie... Miałam koleżankę, córkę tramwajarza, Basię Prokopiuk (nawet szukałam jej po wojnie, ale nie wiem – gdzieś wyjechali, może zginęli, może coś się z nimi stało). To byłoby tyle, tak że nie miałam jakichś kontaktów.
- Wiedziała pani cokolwiek, że Powstanie się zbliża? Docierało coś do pani? Jak wyglądało miasto tuż przed Powstaniem?
Był taki ruch. Miałam jeszcze taką wielką, tragiczną przygodę. Chodziłam do szkoły na Miodową. Z Galerii Luxemburga (to była strona nieparzysta) przechodziłam koło ratusza i szłam prosto do Miodowej. Skręcałam w lewo i szłam do swojej szkoły po lewej stronie. W 1943 roku, chyba w grudniu, była egzekucja na Senatorskiej – tu, gdzie był kiedyś ZUS, już teraz, po wojnie (
vis-à-vis pałacu Prymasowskiego, taki w głębi). Teraz pałac Prymasowski jest gdzie indziej, ale przedtem, w 1939 roku, był tam. Tam się odbyła egzekucja. Ludzie od razu stawiali tam kwiaty, lampki palili. Ja z Baśką Prokopiuk, z jej troszkę starszym bratem – myśmy też tam stali na baczność, też żeśmy śpiewali: „Jeszcze Polska nie zginęła”, tak jak dzieci – zamiast do szkoły, to tam. Trzeba było iść do szkoły i ze szkoły znów się tam trochę poszło. Ludzie przynosili kwiaty albo dawali na te kwiaty (ktoś starszy kupował), a myśmy tam cały czas stali, sprzątali, układali i takich tam odgrywaliśmy małych bohaterów. Ktoś ze starszych ludzi przechodził – ludzie się tam modlili, klękali, żegnali i przechodzili ze strachem – i mówi: „Te kwiaty to zabierzcie do domu, bo mogą zmarznąć”. Przyszłam z tymi kwiatami do domu. Nie wiem, jeden czy dwa uniosłam. Boże, jaka była w domu tragedia, jaki krzyk, jaki płacz, że jakby Niemcy mnie widzieli, że stamtąd niosę kwiaty, to by przyszli, wszystkich nas rozstrzelali! „Nigdy tego nie rób! Nie wolno ci tam chodzić!”. Zrozumiałe. Jeszcze się dziwili: jak to, dorośli ludzie sami nie wzięli, a dzieciom powiedzieli, żeby zabrały. A trzeba było przejść koło pałacu Blanka, który był na rogu przy Daniłowiczowskiej. Teraz chyba od lat mieściła się tam jakaś filia Ministerstwa Kultury. To było tragiczne, taka nauczka na przyszłość. Z chwilą wybuchu Powstania Warszawskiego – strzały, wszyscy w domu. Niebezpiecznie na piętrze, to buch – wszyscy na parter. Tam gdzieś były piwnice, nie tyle dla mieszkańców, ile jakieś centralne ogrzewanie – takie zabudowania służbowe jak to pod domami powinny być. Wszyscy tam siedzieli. Oczywiście my, bachory – jak już tak bardzo nie strzelali, to trzeba było wyskoczyć na podwórko. Albo mnie na przykład mówili: „Leć do domu, przynieś słoik truskawek”. Albo: „Leć do domu, przynieś [coś innego]”, bo to już był taki okres, że się troszkę konfitur robiło. Myśmy zaczęły latać na Bielańską. Na Senatorskiej u wylotu placu Teatralnego była barykada, to [my pod] tą barykadą – nie było nas widać. Schyliło się, przebiegło Bielańską pod płotem, bo dopiero na Bielańskiej koło Daniłowiczowskiej była barykada. Był tam sklep żyrardowski, taki z materiałami. To była ta barykada, która blokowała od placu Teatralnego. W Banku Polskim (to był bank emisyjny w czasie okupacji)... chyba w tym banku ukradli wtedy taką wielką sumę pieniędzy. Jakąś kontrybucję na naród polski nałożyli i ruch oporu... Wszyscy się cieszyli, że jak oni to przewozili, zostało to skradzione. To była głośna sprawa w Warszawie. Nawet pamiętam, że dorośli musieli płacić po trzydzieści złotych i to była straszna suma. To wszystko odbił ruch oporu i to się Niemcom nie udało. Już w pałacu Radziwiłłów był oddział „Nałęcza”. Po lewej stronie było troszkę gruzów z 1939 roku. Wszystkie bramy były takie, że wewnątrz były uporządkowane podwórka gruzów, żeby na ulicy przejść.
Vis-à-vis był bank, [w którym] byli Niemcy. Którejś nocy ci Niemcy – też na początku samego Powstania – zrobili najazd na ten bank. Przyjechali tam od placu Piłsudskiego – tak opowiadali, bo wtedy był taki wielki szum, że ludzie w galerii do barykady dochodzili, to się cofali, to wychodzili. Wywieźli tych swoich Niemców, bez walki to się odbyło. Potem się starali odbić, ale już długo bank był w polskich rękach – przez cały sierpień aż do września (mnie już tam nie było). Chodziłam na tą barykadę, to zaniosłam im coś, jakiś kompocik z domu wyniosłam bez wiedzy dorosłych, rozmawiałam. „Mała, jak się nazywasz?”. A tak. „To skocz. Przyniesiesz nam coś?”. Jednego razu poszłam i już nie miałam dokąd wrócić, bo Galerię Luxemburga zajęli Niemcy. Wtedy [też] kościół zajęli (to był numer bliżej), kościół świętego Antoniego – wiem to dokładnie, bo musiałam tam chodzić na mszę. Już nie miałam gdzie wrócić i zostałam.
- A co się stało z pani mamą? Ona tam była?
Była tam i z ludnością cywilną ją wypędzili. Nie miałam z nią kontaktu. Jak zostałam z tym oddziałem, byłam w sandałkach, w jednej sukieneczce. Jak przyszedł wieczór, a było chłodno, to mi było zimno. Ktoś mi dał jakieś ubranko, czymś mnie przykryli do spania. Potem już zaczęto się mną opiekować, byłam żołnierzem. Zaprowadzili mnie do wtedy jeszcze porucznika „Nałęcza” (później został kapitanem). Ach! To było wielkie święto, bo wszyscy wiedzieli. Ja nie widziałam, jak się to odbywało – mnie by tam nie wpuścili pewno. Było wielkie święto. Chyba byłam jeszcze z nimi na Starym Mieście, jak awansował. Wtedy [ci] z barykady mnie przedstawili.... [Była] Basia Żylewicz, nazywała się Basia Hautman (mam z nią kontakt, ale znam ją już teraz z nazwiska męża) – to ona mnie tam zaprowadziła i opiekowała się mną trochę. To była oczywiście sanitariuszka i to dziewczyna, która już studiowała medycynę w czasie okupacji, więc miała pojęcie. Wtedy składałam przysięgę. Nie pamiętam, czy ta przysięga była taka jak dzisiaj, zupełnie nie pamiętam, w każdym razie stałam na baczność z palcami – poklepali mnie, że zostałam żołnierzem. To byłam w ratuszu, to z ratusza wynosili akta do Arsenału, bo tam Niemcy. Przecież nie mogłam nic nosić, ale tam mi kazano gdzieś iść i powiedzieć, żeby przyszli chłopcy (na przykład z pałacu Radziwiłłów do ratusza), bo będą coś przenosić. Takie różne dostawałam polecenia. Przecież ja bym nic nie udźwignęła. Chciałam coś wziąć, ale mówią: „Mała, nie przeszkadzaj”. Potem tak było, że jeden z naszych chłopców został ranny gdzieś na Tłomackie i poszłam go odwiedzić do Szpitala Maltańskiego, ale [ten] szpital jest w głębi Senatorskiej. Senatorską nie można [było], ale można było od Tłomackie, od tyłu wejść. Tam już była zburzona synagoga żydowska i były gruzy, ale od tylu, od Długiej, można było się dostać do Szpitala Maltańskiego, można było jakoś przejść. Przyszłam do tego szpitala odwiedzić Benia. Był ranny w głowę, bełkotał, właściwie nic nie wiedział. W tym czasie wkroczyli Niemcy. Tak to był teren neutralny, nie wchodzili tam. Na [początku] od placu Bankowego Senatorską do tego szpitala to był teren neutralny. Tam nawet rannych ściągali, już Polacy [ich] znosili albo sami przychodzili, bo leżeli Niemcy. Weszli Niemcy z czarnymi. Czarni to była armia Własowa. Ja byłam w hełmie, z opaską. Już wtedy miałam granatowe spodnie. Nie wiem, ktoś mnie zaprowadził i uszył mi te spodenki – takie zwykłe, cienkie pumpy, bo już spadały ze mnie te krótkie, jasne, letnie łachy. [W szpitalu] był stary sanitariusz, nazywał się Klepiński. Zdarł ze mnie ten hełm, opaskę, jak zobaczył taki ruch – już słyszał... To był człowiek czterdziestoparoletni. Też kiedyś mieszkał w Galerii Luxemburga, stąd mnie poznał: „Mała, co ty tu robisz?” – i to wszystko zdarł. Wynosił rannego ze szpitala, jak już Niemcy weszli i porozumieli się z lekarzem – szczegółów nie znałam. [Jak] niósł rannego, to szłam koło niego. Koło niego szła [też] żona. Pamiętam ją jak dziś, taka drobniutka pani. Dziś sobie wyobrażam, że musiała mieć trzydzieści parę, czterdzieści lat. Siedziała tam. Niemcy chodzili między rannymi, odwracali ich, przewracali i prawdopodobnie poznali [rannego], bo potem wszyscy tam tak mówili. Przewrócili jego nosze i strzelili mu w tył głowy. Ten sanitariusz złapał mnie za rękę. Jak [Niemcy] doszli i go poznali, to wszystkich rozpędzili. A wszyscy stali w tym zaułku i czekali, co z nami będzie. Jeszcze były bramy od ulicy Bielańskiej, którymi można było przejść w zaułek, we wgłębienie. Tam Polacy chcieli nas odbić, już jakiś oddział powstańczy był, ale Niemcy postawili nas tam, spędzili przed tą bramę, stali za nami i strzelali. Ludzie krzyczeli: „Nie!”. Znów uformowali ten... W międzyczasie nie wszystkich rannych stamtąd zabrano, nie miał ich kto wynieść i tam zostali. Słychać było strzały, bo okna były pootwierane. Wtedy nie wiedziałam, że to był gwałt na jakichś sanitariuszkach. Były krzyki i wyrzucali przez okna, ze dwie sanitariuszki, pielęgniarki wyrzucili przez okno. Jak uformowali kolumnę, to kazali maszerować z wszystkimi rannymi ulicą Żabią do Królewskiej, [...] nad Ogrodem Saskim nas prowadzili. Ja już się trzymałam „Starego” (taki miał pseudonim), sanitariusza. Trzymał mnie za rękę. [Jego] żona, nie wiem, czy zginęła gdzieś, jakoś jej nie pamiętam... Niemcy się cofali, a „ukraińcy” zdzierali precjoza, wyrywali ludziom z szyj, popychali ich, ludzie płakali. Nie było takich ludzi, żeby jakiś dobytek nieśli, bo w szpitalu to pielęgniarki, lekarze, może ktoś inny się zaplątał. Przy Królewskiej na Marszałkowskiej była barykada i tam już nam przyszli na odsiecz i [Niemcy] nas zostawili w spokoju. W Ogrodzie Saskim byli Niemcy, Królewska była cała cicha, pusta, bo w niektórych domach byli troszkę nasi. Przeszliśmy na plac Dąbrowskiego. Gdzie teraz pójdziemy? „Stary” wpadł na pomysł, że musimy iść gdzieś do szpitala. Ale tam byli różni ludzie, przychodzili różni wojskowi i mówiłam, że jestem z KB, że od „Nałęcza” i gdzie tu jest jakiś nasz punkt. Ten „Stary” też [pytał]. Skierowali nas na Moniuszki.
Vis-à-vis filharmonii (narożny dom) było dowództwo Korpusu Bezpieczeństwa, chyba na drugim piętrze. Poszliśmy tam ze „Starym”. [Był tam] major „Radwan” (to był podobno harcmistrz przed wojną). Był oficer, ale był dziwnie skulony, przygarbiony. Chłopcy mówili: „Jak takiego garbusa do wojska wzięli?”. Ich to bawiło, ale to był czarujący, miły człowiek. Mówił: „Pójdziecie na Boduena do szpitala. Coście robili?”. „Stary” mówi, że on sanitariusz. Jaki on sanitariusz, po prostu robił, co mu lekarz kazał – wynosił, trzymał czy fartuch podawał – takie rzeczy. Przecież to był w ogóle urzędnik wielkiej klasy. Przed wojną pracował w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, to jakiś urzędnik. Nawet, żeby był na najniższym szczeblu, to nie miało nic wspólnego z tym, [co powiedział]. Jego [„Radwan”] dał na Boduena do szpitala. To był szpital KB, w piwnicy, nieduży, odbywały się tam operacje (latałam tam potem do „Starego”), a mnie zostawili. Byłam parę dni na Moniuszki, a potem ktoś mnie zaprowadził na plac Dąbrowskiego. Tam był Bank Polski przy ulicy Szkolnej (jest tam na rogu taka malutka uliczka). W czasie okupacji na placach były baseny przeciwpożarowe, a przy instytucjach takich jak banki, gdzie Niemcy mieli wpływ czy w ich dzielnicach, przy wejściu do domu były bunkry, murowane przybudówki z takimi oknami, że tylko można było karabin wystawić i strzelać. Mnie zaprowadzili do tego banku i tam zostałam znów u porucznika „Stetki”. Był tam porucznik de Loraint, porucznik „Stetko”, chorąży „Ryszard”, żołnierz „Milimetr”, różni byli... siostra „Maja”, szesnastoletnia, ale dla mnie to była wyrocznia, bo była w białym fartuchu, taka dorosła panna, rządziła się tam. Oczywiście zaraz mi tam dali jeść, powiedzieli, gdzie będę spała i zostałam tam.
- Jak wyglądało jedzenie i z czego było przygotowywane?
Och, jedzenie... Pamiętam, że gdzieś tam była gotowana pszenica. Przynosili pszenicę z Powiśla czy skądś i gotowali. Czasami była jakaś kasza, czasami chleb, jakieś zupy – to wszystko było dla mnie niedobre (byłam dzieckiem), ale jadłam. Jeszcze taka zabawna historia. Był taki chorąży „Rysiek”, brał mnie za rękę czasami... Nie wolno wyjść sobie z oddziału, chodzić i włóczyć się po mieście. Były zbiórki, odprawy, trzeba było słuchać, gdzie jutro idziemy, kto co będzie robił. Ja na tym wszystkim byłam, gdzieś na końcu stałam i słuchałam. Ten „Rysiek”, nie wiem, zwalniał się czy jak... Chorąży „Rysiu”, młody człowiek, nie wiem nawet, jak się nazywał, skąd mogłam wiedzieć. Brał mnie za rękę i szedł ze mną na Widok do swojej dziewczyny. Czasami dalej gdzieś szedł za Aleje piwnicami, to ludzie mówili, że takie dziecko idzie i coś nam do jedzenia dawali. On to zorganizował – szedł to tej dziewczyny i wtedy ona mnie a to umyła, a to mi dała jeść (taka dorosła pani była wtedy dla mnie), to się przespałam w czystej pościeli i wróciłam. Rano miałam nic nikomu nie mówić, gdzie byłam. Nikt mnie się nie pytał, nie zwrócił pewno uwagi, bo każdy gdzieś tam leżał. Przecież nie było łóżek, tylko każdy w jakichś łachach leżał, czasami się rozbierali – zależy jak. To była taka, można powiedzieć, zabawna historia. Druga zabawna historia na placu Dąbrowskiego była taka, że chłopcy w piwnicy, gdzie myśmy byli, gdzie kwaterowaliśmy, wybili wielką dziurę do następnego pomieszczenia, a tam była waluta – polska, to znaczy wydana przez Niemców, te tak zwane górale, pięćsetki – takie paczki. Małą tą dziurę wypchnęli i któryś przyszedł, zawołał mnie, żebym tam weszła. Wiadomo było, że tam nikogo nie ma. Weszłam i miałam im coś podawać. Co mogłam uradzić, to podawałam. Okazuje się, że to były pieniądze! Ale nie wpadłam na pomysł, żeby je wziąć. Kazali mi podać, to podałam – oni mieli. W końcu któryś powiedział: „Ty latasz do siostry »Jakobiny« i mówisz, że tam jest jakaś Zosia gdzieś w szpitalu, że to twoja kuzynka”. Dał mi parę pieniążków i zaniosłam im, ale sama... Kto by co w Powstanie kupił? Nie byłam zainteresowana, nawet sobie nie zdawałam z tego [sprawy].
- Te pieniądze, te górale miały jakąś wartość?
Po Powstaniu wielką, wielką! Ta waluta była potem w obiegu cały czas do wyzwolenia! Potem dopiero w którymś roku weszła polska waluta. Jeszcze w innym miejscu też się dostali do piwnicy, gdzie mnie zabrali. [Tam] był sklep z alkoholem i była piwnica czy magazyn. Stamtąd też im podawałam. Przecież nie co dzień byli w akcji, nie co dzień do akcji się szło, to też im podawałam. Potem już byłam taka: „Ale teraz mnie i dla Zosi dajcie”. Dali i Zosi zaniosłam.Potem spotkałam matki brata, stał na warcie na Sienkiewicza. To był student – studiował już chyba pod ziemią. Mój dziadek uczył historii i łaciny i prowadził tajne komplety. Nazywał się Bolesław Hulewicz. To był stary [człowiek], chyba z 1888 roku. Mieszkał na Książęcej. Został aresztowany i osadzony najpierw na Pawiaku, a potem w Stutthofie. Jak się zbliżał front, to Niemcy ich załadowali na okręty (to już wiedziałam od swojej mamy, bo dziadek korespondował z mamą). Byli [tam] kryminaliści ze Stutthofu, ale więźniów znalazło się tylu, że się jakoś wyswobodzili, statek skierowali gdzieś [indziej] i w ten sposób się uratowali. Mój dziadek nie wrócił do kraju, bo zmarł tam na serce już jakoś po wojnie w 1947 roku. Wykładał tam dla polskich żołnierzy z Polskich Sił Zbrojnych, którzy tam po Powstaniu trafili. Tam był dziadka najmłodszy syn, który z Powstania też dostał się do obozu. Spiknął się z ojcem i tam był, ale jemu jakoś się udało wyjechać do Ameryki. Nigdy nie wrócił do kraju, bo się bał. Ludzie się tam bali.
- A z panią co się działo? Ma pani jakąś ciekawą historię do opowiedzenia z czasu, kiedy była pani jeszcze na Starym Mieście.
Tak, jak jeszcze byłam na Starym Mieście na Bielańskiej. Z małym chłopcem, który do nas przybiegał od rodziców z ulicy Długiej... Przybiegał i potem ze mną się troszkę zakolegował, czasami przyniósł coś fajnego z domu. Widzieliśmy, że na Krakowskim Przedmieściu przed apteką Wendego (była taka apteka – idąc od Krakowskiego Przedmieścia do Starego Miasta –po lewej stronie). Po wojnie były tam po schodkach jakieś łożyska, „Telimena” – różne sklepy. Tam stał czołg. Zginęła tam szesnastoletnia dziewczyna, córka tramwajarza, Basia, która się przewróciła z butelkami benzyny i spaliła się. Nie zdążyła tam dobiec. U nas też były różne butelki, były magazyny. Oczywiście mnie nie można było tam wchodzić, ale jakoś wyniosłam stamtąd butelki, ten mały to gdzieś przechował. Jak był wolny dzień – bo na Starym Mieście były takie dni, że można było wyjść i po ulicy pójść tu czy tam, po Długiej – przecież tak codziennie nie było jeszcze takich wielkich akcji, przynajmniej dopóki Niemcy z nie przedarli się z Teatru Wielkiego. Myśmy Fosza przeszli podwórkami na ulicę Kozią (Kozia to taka malutka uliczka, gdzie jest teraz prokuratura). Chodziłam na ulicę Kozią ze swoją ciocią do państwa Barańskich (mieli tam synów i z jakimiś dalekimi kuzynami się pożenili), to wiedziałam, jak tam się idzie. W ogóle jak chodziłam do szkoły na Miodową, to się czasami włóczyłam po Krakowskim Przedmieściu, lubiłam przejść Krakowskim Przedmieściem i wiedziałam, jak tam iść. Poszłam tam z tym małym. Krakowskie Przedmieście było puściutkie, żywej duszy nie [było]. Czołg był skierowany koło tej apteki. Był tam dom (dzisiaj jakby wychodząc z prokuratury, jest tam kawiarnia, chyba „Telimena”) – tą brama żeśmy wyszli, a czołg stoi w tamtą stronę, na Stare Miasto. Stał na wysokości płyty AL-owskiej, która teraz jest na Krakowskim Przedmieściu. My z tym małym – on w krótkich spodenkach, ja już w takich [dłuższych] – pobiegliśmy, rzuciliśmy te butelki. Ja rzuciłam z przodu, on też gdzieś rzucił i zaczęliśmy uciekać. Nawet nie wiedzieliśmy, czy się pali, tylko tak dopiero kątem oczu [zobaczyłam], że tam się wszystko pali. Mówił, że widział nawet Niemców, jak wychodzili. Ja nic nie wiedziałam, bo tak się bałam, że leciałam, ale też go pilnowałam, żeby za mną dobiegł do bramy. Naprzeciwko nas biegli Niemcy. Mogli nas zastrzelić, nie wiem, dlaczego nie. Potem mówili, że nie, że chcieli szczeniaków wziąć żywcem, żeby się dowiedzieć, z jakiego oddziału, gdzie są, co mają, kto tam jest dowódcą. Tak potem opowiadali już w batalionie. Wpadliśmy w tą bramę, którą żeśmy przyszli (dzisiaj nie ma tej bramy, dzisiaj to jest kawiarnia „Telimena”) i na Kozią. To była chyba Kozia 6 – takie duże, szerokie podwórko i tak daleko się tam biegło. Tam już Niemcy nie weszli, bo bali się – nie wiem, w każdym bądź razie już nas tam nie gonili. Jak przyszłam do swojego oddziału na Długą, włosy mi stały dęba, byłam wystraszona, zziajana – gdzie byłam, co się stało. Tam już skądinąd mówili, że widzieli pożar na Krakowskim Przedmieściu. Mówię, że taki chłopak mnie zabrał na czołg. „I ty poszłaś? Dostaniesz teraz w tyłek!”. Ale nie mówili „w tyłek”, tylko inaczej, brzydko. Byłam tak wystraszona, że byłam zdolna chyba klękać i płakać, żeby mi nic nie zrobili. Skrzyczeli mnie, nie wolno mi było wychodzić: „Macie ją pilnować!”. Sprawdzali wszystko, jak to się odbyło. Okazuje się, że 23 września [przez] dowództwo Połączonych Sił Zbrojnych AL, KB, PAL (w czasie Powstania to się tak nazywało) zostałam odznaczona Krzyżem Walecznych po raz pierwszy. Nie wiedziałam o tym ani w Powstanie, ani po Powstaniu. Dopiero jak byłam w życiu dorosłym, wstąpiłam do organizacji, do Związku Bojowników o Wolność i Demokrację, bo ktoś mnie namówił, jak zaczęłam opowiadać o Powstaniu (mieszkałam pod Warszawą już jako mężatka, już miałam dzieci). Zaczęłam szukać ludzi z Powstania. Poszłam do Zarządu Głównego ZBoWiD-u (wtedy się mieścił na Rutkowskiego przy Szpitalnej, nie pamiętam adresu). Tam zobaczyłam pułkownika „Radwana”. Od razu go poznałam! Rzuciłam mu się na szyję. Wszyscy się zaczęli śmiać, że taka młoda, ładna kobieta (wtedy byłam podobno) rzuca się na pułkownika „Radwana”. On mówi: „Mała, skąd ty się wzięłaś? Jak to się stało? Gdzie się podziałaś?!”. Zaczęłam mu opowiadać. Już wiedział, że byłam ranna, ale potem nie wiedział, co się ze mną stało. To było jakoś w latach sześćdziesiątych. Dał mi namiary na oficerów, u których byłam. Pojechałam do Kłodawy, bo porucznik „Stetko” był wykształconym chemikiem i potem dyrektorem w kopalni soli w Kłodawie. Jak go tam odwiedziłam... Pojechałam motorem. Z Sochaczewa do Kłodawy zawiózł mnie szwagier mojego męża. Zapukałam do drzwi (gapa byłam, nie uprzedziłam, że przyjadę). Otworzyli mi dwaj chłopcy i mówię: „Czy jest wasza mama z tatą?”. Oni mówią: „Ty jesteś Marysia z Powstania?”. – „A skąd wiecie?”. To już byli duzi chłopcy. Jeden się urodził w obozie (ona była w Oberlangen chyba), a drugi po wojnie – to już były spore chłopaki.
- Może byśmy wrócili jednak do Powstania Warszawskiego. Jak przedostała się pani na Śródmieście?
Już opowiadałam o tym, że zostałam skierowana do Komendy Głównej. Stamtąd byłam skierowana na plac Dąbrowskiego. Byłam z nimi na akcji pod Halą Mirowską. Żeśmy szli w nocy gęsiego, po cichu. Szłam z chłopcami. Gdzieś żeśmy doszli, a ktoś mówi, że jacyś się zgubili. „Kto po nich pójdzie?”. Nikt nie zdążył pomyśleć, a ja powiedziałam, że pójdę, bo znam [teren], ale ktoś ze mną jeszcze poszedł. Wróciliśmy i przyprowadziliśmy ich, zakładali miny pod Halą Mirowską. Wróciliśmy z powrotem do naszego oddziału. Potem już chodziłam do dowództwa z meldunkami. Kiedyś ktoś przyszedł z dowództwa i zaprowadził mnie do redakcji gdzieś na Szpitalnej. Wyszła tam gazetka i pielęgniarka przechowała. Złożyłam tu nawet jej szczątki. Była taka wielka akcja. Już były wielkie naloty niemieckie, już Starówka szła do Śródmieścia. Przechodzili przez Ogród Saski, podobno w przebraniach cywilnych, i jakiś w mundurze niemieckim rzekomo prowadził powstańców. W ostatniej chwili Niemcy się zorientowali, że to są prowadzeni powstańcy i wywiązała się wielka akcja na Królewskiej. Wtedy nasz i inne oddziały, cały sanitariat, biegli ich tam odbierać, chronić i ostrzeliwać. Zostałam ranna w lewą nogę na placu Dąbrowskiego. Mam odłamki w nodze. Wtedy żołnierz (miał pseudonim „Milimetr” i „Długi”, bardzo duży mężczyzna, taki dwumetrowy chyba) wziął mnie na ręce i zaniósł do szpitala polowego w PKO na Sienkiewicza (to było blisko placu Dąbrowskiego) i tam mnie zostawił. Zrobili mi opatrunek. W tym czasie znów rąbnęła bomba z PKO i szpital ewakuowali w tym dymie. Ale akurat tą salę nie, tylko dalej jak się szło, jak się otworzyło drzwi, to gdzieś tam było widać niebo. Jakieś sanitariuszki przeniosły mnie (to był jakoś koniec września, chyba dwudziesty któryś września) do szpitala polowego na Mokotowską 55. Tam w piwnicach też był szpital polowy i były zakonnice, nazywały się skrytki. Nie chodziły w habitach, tylko po cywilnemu. Byłam już w tym szpitalu, ale w parę dni zaczęłam skakać na jednej nodze, usługiwać kolegom na łóżkach. Potem do sióstr chodziłam, one mnie a to umyły, a to coś dobrego dały do zjedzenia, a to na kuchnię skakałam, a to patrzyłam, jak niewolnicy Niemcy wiercili studnię na podwórzu...
- Jakie warunki panowały w tych szpitalach? Jak ludzie byli tam operowani?
Sali operacyjnej nie widziałam, a była sala operacyjna. Byli ranni w Śródmieściu, z różnych [stron ich] znosili, były sanitariuszki – [tak] to się wszystko odbywało. Był tam doktór Niedzielski. Nie wiem, jakiego pseudonimu [używał], mówiło się, że doktór Niedzielski. Jak była kapitulacja Powstania, to wydał polecenie: „Lżej ranni idą. Pielęgniarki powinny z nimi wyjść z Powstania z ludnością cywilną, żeby nie iść do obozu”. Już wtedy spotkałam tam kuzynkę Zosię Szczęsną (już nie żyje). Była w KB w szpitalu na Boduena. Była spokrewniona z Klepińskim, bo jej siostra była jego żoną. Była [też] siostra „Jakobina” – one w Powstaniu cały czas były razem. Właśnie „Jakobina” nie doszła do swojego oddziału. […] Nazywała się Irena Turska. Z nimi wyszłam z Powstania. Zbiórka była na placu przed Politechniką. Tam ludzie się zgromadzali i tam żeśmy poszły z pielęgniarkami z Mokotowskiej. To już było zawieszenie broni. Z ludnością cywilną nas pędzili. Była jeszcze taka śmieszna historia – to jest ważne. Przyszłam kiedyś z raportem do majora „Radwana” (to był dowódca II Batalionu Szturmowego KB na Moniuszki). Zameldowałam się, oddałam jakąś kopertę, odchodziłam, a on mówi: „Wróć się, wróć się dziecko tu do mnie!”. Zamarłam ze strachu, co źle zrobiłam, czy coś źle powiedziałam. A on mówi: „Pokaż nóżkę”. Pokazuję. „Zdejm ten sandałek”. Zdjęłam. On patrzy, a tam są takie dziury! Ślady na podłodze robiłam, bo gazetą mi tam ktoś wypchał! Zawołał jakiegoś żołnierza po imieniu. Na dole, w tym samym domu na Moniuszki był szewc. Przychodzi i mówi: „Panie, może pan to zreperuje”. [Tamten] mówi: „Panie, co tu reperować? To się rozleci!”. – „Ten dzieciak nie ma w czym chodzić”. On mówi: „ Nie mam takich butów”. – „To poszukaj pan tu!”. I tak szukali, ja patrzyłam. Znaleźli długie góralskie buty, kapce filcowe, takie jakie nosiły przed Powstaniem kobiety i dzieci. Były białe, szare, różne – ze skórką, z zapinaczami z tyłu. Te buty były na mnie względnie dobre, ale to był wrzesień, ciepło, jeszcze przed zranieniem. Nie mam skarpet, nie mam sandałków – sandałki do wyrzucenia. Założyłam te kapce, byłam z [nich] dumna, bo potem miałam w czym chodzić. Wszyscy się śmieli, jak to mi „Radwan” [załatwił]. Ponieważ miałam bliski kontakt z pułkownikiem „Radwanem” po wojnie, bo należałam do tego środowiska – potem nawet mogłam pomóc, bo pracowałam przez szesnaście lat w Urzędzie do Spraw Kombatantów. Skończyłam Wydział Prawa i byłam wykształconą osobą. [...] Jak byliśmy na jakimś przyjęciu, to zawsze mówił : „Ta mała to latała boso”. Jeszcze się śmiał: „I z gilami pewno pod nosem, już nie pamiętam”. Ja byłam już dorosła kobieta i czerwieniłam się. To było takie zabawne w towarzystwie.
- Jak wyglądało wyjście do niewoli? Trafiliście do obozu przejściowego?
Było tak, że idąc Okęciem ([tam] były pędzone), spotkały nawet hrabiego Buchtę z Galerii Luxemburga. Mówię, że dalej już nie idę (były takie małe domki): „Idę do tego domku”. Noga mnie trochę bolała, skakałam, przecież one mnie nie niosły. Już mogłam skakać, mogłam się jakoś [poruszać], ale chciałam iść do tego domku. Trzymały mnie za rękę. Miałam wydaną legitymację AK, ale one mi ją zabrały, nie wiem, podarły ją czy wyrzuciły... Na pewno wyrzuciły ją tam po drodze, żeby nikt nas nie złapał. Cały czas po jednej i po drugiej stronie stali Niemcy z karabinami, w hełmach. Ten tłum na komendę szedł, na komendę troszkę stawał. Ludzie byli różni: z wózkami, z dziećmi za rękę, pod rękę, starzy, młodzi, ranni, mężczyźni – przeróżni ludzie! Spotykali się, machali, w chustkach... różnie. [Niemcy] stali co parę metrów. W pewnym momencie (nie zdawałam sobie pewno sprawy) skręciłam do takiego domku i weszłam. One ze strachu, że zostawiły dziecko, poszły za mną. Nie wiem – cud czy miały chusteczki... Nie miały żadnego bagażu, bo nic nie miały – jakąś torebkę czy chlebaczek. Przychodzimy – to taki malutki domek i jak na wsi są rowy: najpierw leży marmurowe koło, żeby woda przepływała, a potem jest drzewo i przejście. [...] Przeszły przez ten mostek, [jest] dróżka. Wchodzimy od tyłu do domu, a tam tłum ludzi! Nie ma gdzie palca wsadzić, duszno! Ta kobieta piekła chleb. Oczywiście jedna sanitariuszka się tak najadła, że była chora całą noc. Ci ludzie... Kobieta miała tam tylko jedną izbę, co to za domek był! Nie wiem, czy tam coś więcej było. W każdym bądź razie wszyscy stłoczeni. Nie wiem, ja przynajmniej się tam może gdzieś przespałam, nie pamiętam tego. Rano mówię: „Ja tutaj nie stoję. Tu mogą wejść Niemcy, wszystkich nas rozstrzelać”, a gospodyni kładła chusteczkę i wychodziła – miała jakąś obórkę. Przeważnie za stodołą jest droga, co w pole jedzie furmanka, ale po prawej i po lewej stronie były wielkie zasieki. Takie bunkry usypane z ziemi i drut kolczasty na kozłach rozwiniętych. Nie można tamtędy biec ani przejść, tylko trzeba iść drogą. Jak się idzie drogą, to jak Niemcy od szosy pędzą przez Okęcie, to widzą tych ludzi. Gospodarze chodzili w chustce, w jakichś butach i Niemcy byli do tego widocznie przyzwyczajeni. W różnych godzinach pędzili tych ludzi. Mówię: „Wychodzę stąd. Co chcecie, to sobie mówcie. Pójdę daleko na wieś, dadzą mi przynajmniej mleka, jeść i spać”. One na mnie krzyczały – jedna, ta „Jakobina”, miała wtedy ze dwadzieścia cztery lata. Miała męża, który zginął w 1939 roku jako oficer. Zosia też miała dużo lat, ze dwadzieścia parę – wtedy dla mnie to były stare baby. Wzięły, założyły jakieś chustki i szły w pole. Ta kobieta kazała im nieść grabie na ramieniu i drugiej też [kazała] coś nieść – motykę czy coś takiego, nie wiem. Jedna niosła tak, druga tak. Szły przodem, a ja szłam tyłem i patrzyłam na drogę. Śpiewałam i podrygiwałam. Tak żeśmy doszły, że te zasieki się skończyły i skręciłyśmy w lewo czy w prawo. Już nie było zasieków, żeśmy mogły usiąść i odpocząć. Było jeszcze trochę [drogi] i dotarłyśmy do Ożarowa. Ludzie nas tam pokierowali do RGO – to była Rada Główna Opiekuńcza. Dotarłyśmy do RGO. Zosia znalazła swoją matkę. Jej matka była moją ciotką, jakoś z moją mamą były spokrewnione. Dojechałyśmy do Łowicza pociągiem. One miały pieniądze, ale [byłyśmy] obdarte, brudne i głodne. W RGO dali nam jeść, zapisali nas tam oczywiście w ewidencji. Okazuje się, że matka jednej z siostrą i z dzieckiem została wysłana do Łowicza. [Jak] dojechałyśmy do Łowicza, był dzień targowy. One poszły na targ, nakupiły tam jabłek i czegoś tam. Znów ta starsza mówiła: „Nie jedzcie tak, bo będziecie chore”. Trzeba się było dostać do wsi Brodne, że tam jest matka tej jednej sanitariuszki, mojej kuzynki. Żeśmy spotkały chudego chłopaka na bazarze w Łowiczu. Jechał w tamtą stronę, ale to był straszny wóz drabiniasty, trzęsący się. [Chłopak] wiózł jakąś pustą blaszaną beczkę. Siedział na desce z derkami, jedna siedziała z nim. On tam coś jeszcze rzucił. Ja siedziałam z tyłu i miałam nogi spuszczone, trzymałam się i siedziałam. Tak długo! Straszne! To było dla mnie gorsze jak Powstanie. Jako dziecko zmęczona, śpiąca. One kazały mnie usiąść koło siebie. Wreszcie ten chłopak mówi, że tu gdzieś skręca, a my będziemy jeszcze szły drogą i ta wieś zaraz będzie. Dla mnie to jeszcze było strasznie daleko. Całą drogę szłam (było już bardzo późno, była już [chyba] dziesiąta) i cały czas się darłam: „Ciociu Julu, ciociu Julu!”. Mówiły: „Nie drzyj się, bo jakiś tu wyjdzie, jeszcze nam co zrobi”. Psy szczekały na tej wsi strasznie. Dochodzimy do wsi, ja się drę, a ciocia Jula wyskakuje i też się drze! Z tej chałupy wszyscy... Chałupa wiejska ma wyjście na podwórze, to z frontu jest nieużywane, bo to jest taka lepsza część domu. Oni przed domem siedzą, robią obrządek. To był październik, coś zwozili czy układali. Ciocia Jula jeszcze paliła papierosy. To już była wiekowa pani, bo też z tysiąc osiemset któregoś roku. Tam znów ktoś mnie wymył, położył do łóżka. Dostałam się potem do gminy. Poszli [mnie] zarejestrować. Potem sołtys z tej gminy [poszedł] do innych gospodarzy, bo ten nie mógł tyle osób przyjąć. Trzymał już ciotkę, przedtem była jeszcze jej córka z malutką córką, która zmarła. Wieźli ich transportem, to było dzieciątko na ręku. Nie miała czym karmić, pluło jej w buzię i dziecko z zarazy zmarło. Było pochowane w Kiernozi, tej gminie. Mówi się na to „pępek Polski”, że to jest środek Polski.
- Ile czasu pani tam spędziła?
Długo, bo do wyzwolenia. Tam mnie przydzielili do innej gospodyni. Było tam czworo dzieci: dwóch chłopców i dwie dziewczynki. Jedna była w moim wieku, troszkę młodsza. Ta [kobieta] – wdowa, bo jej mąż był na robotach przymusowych. Nazywała się Szczypińska i mieszkała w takiej chałupie, gdzie pół ona, a pół jej teściowa z synem. Już było dobrze. Bawiłam się z tymi dziećmi, jadłam to, co one. Z tą dziewczynką się zaprzyjaźniłam, umiała na drutach zrobić mi skarpetki. Ciocia do mnie przychodziła. Nawet zaczęłam do Kiernozi chodzić trochę do szkoły.
- Kiedy nawiązała pani kontakt ze swoimi rodzicami?
O! Po wojnie! Później, w 1945 roku. Już moja ciotka zaczęła ich szukać przez dziadków. Do dziadków i okazuje się, że tam wylądowali oboje. Z tej wsi po wyzwoleniu [dotarłam] do Warszawy, pod Warszawę, tu i tam. Potem do rodziców.
- Kiedy pierwszy raz po wojnie przyjechała pani do Warszawy?
Pierwszy raz to jeszcze w styczniu, była zima. Jak przyszłam pierwszy raz, to chciałam zobaczyć, czy stoi Galeria Luxemburga.
- Czyli jeszcze przed zakończeniem wojny?
Przed zakończeniem wojny. Przyszłam z jedną kuzynką przed zakończeniem wojny. Była dorosła i też była córką cioci. Powiedziała: „Ta mała pojedzie ze mną”, żeby ją nie napadli, [bo] z dzieckiem będzie. Różni ludzie nas podwozili, nawet Rosjanie.
- Jaki był obraz Warszawy po Powstaniu?
Dymiący, tlący. Hotel „Polonia” jeszcze płonął. Idziemy ulicą, bo gdzieś do rogatek nas dowieźli. Ten tłum wali na Pragę. Idziemy ulicą, a Halina do mnie woła: „Popatrz Marysia, tam prześcieradło leży!”. To ja biegiem do [niego]. Myślę sobie – przyda się to prześcieradło na coś. Dochodzę, a tam człowiek był w [nim] zawinięty. Uciekłam i zaczęłam krzyczeć na nią: „Straszna jesteś baba, stara, głupia!” – że to nieboszczyk był. Jakoś żeśmy dotarły do Anina, ale żeśmy z tym tłumem szły. Tam nikt nikogo się [o nic] nie pytał. Ona miała plecaczek, ja jakąś torbę, tam coś do zjedzenia, ale byłam już ubrana, już inaczej. Dotarłyśmy do Anina. Potem ta ciotka troszkę w Łodzi mieszkała. W Łodzi nawet krótko chodziłam do szkoły do Miklaszewskiej. Dostałam się do rodziców, ponieważ mój ojciec tam miał swojego ojca, mojego dziadka, który był organistą. Mieli dom pod Zamościem. Ojciec dojeżdżał. Ja się dostałam do tej szkoły. Ojciec nauczyciel – z tamtych stron wszyscy się znali.
- Kiedy na stałe się pani sprowadziła do Warszawy?
Po maturze – kończyłam maturę u sióstr kanoniczek w Lublinie. To był też taki paskudny okres – mimo że mój ojciec był nauczycielem, to w 1950 roku, jak kończyłam dziesiątą klasę, powiedzieli, że dzieci inteligencji trzeba posłać na dwa lata do pedagogicznej szkoły (czyli maturę bym zdała rok później), a potem będą uczyć na wsi. Mimo że pani dyrektor Maria Kaczyńska w szkole imienia Marii Konopnickiej w Zamościu była koleżanką mojego ojca, [powiedziała]: „Feluniu, ja nic na to nie mogę zrobić. Musisz coś z tym zrobić, gdzieś to dziecko umieścić”. U ojca w szkole plastycznej było to samo, że dzieci mają iść do szkoły pedagogicznej, a potem będą uczyć na wsi rysunków czy czegoś. Nawet mam listy i podziękowania biskupa Golańskiego, jak pisał do mojego ojca – ojciec przez tego biskupa (to był jego kolega gimnazjalny) umieścił mnie w Liceum Sióstr Kanoniczek w Lublinie. Skończyłam je w maju w 1951 roku. Oczywiście przyjechałam do Warszawy. Mieszkałam u cioci w Aninie pod Warszawą. Zdawałam na studia. Nigdzie się nie dostałam – zawsze miałam albo za mało punktów albo coś [innego], mimo że zdałam. Napisałam odwołanie do kancelarii Bieruta. Oczywiście dostałam odpowiedź na typowej zielonej służbowej kartce pocztowej, że sprawa została skierowana do Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego. Tam poszłam na rozmowę do pani minister Krassowskiej. Zaczęła się wypytywać o rodzinę, gdzie byłam. Kiedyś się pisało: Maria Podobińska, córka Feliksa i Władysławy z Hulewiczów. Przyczepiła się do tych Hulewiczów i mówi: „A Bogdan Hulewicz – a ten Hulewicz, a tamten, zaczęła mi wyliczać – a Zofia Hulewicz?”. A ja mówię: „Może rodzina, ale nie wiem, nie znam takich ludzi” – i nie znałam. [Powiedziałam], że spytam się swoich rodziców. Kazała mi przyjść za dwa dni. Sama minister ze mną osobiście rozmawiała! W życiu tego nie zapomnę! Przychodzę, a ona do mnie mówi, że Zofia Hulewicz była sekretarką Mikołajczyka. Mówię: „Pierwsze słyszę i w ogóle nie wiem, o czym jest mowa”. Nigdy w ogóle nie mówiłam, że byłam w Powstaniu. Dopiero jak byłam w Warszawie, to ciocia mnie namówiła do tego związku i dopiero z UB zaczęli przychodzić do nas gdzie, co, jak, czyje nazwiska. Ja na szczęście byłam już panienką po gimnazjum, ale nie znałam nazwisk ani rodzin. Mogli mnie tam nawet głowę ukręcić, i tak bym nic nie powiedziała. [Pani minister] powiedziała, że muszę się zapisać do ZMP, muszę się nauczyć żyć w kolektywie, mimo że mój ojciec był nauczycielem. Na przyszły rok będę zdawała i rozpatrzą wtedy moje podanie. Mówię, że mój ojciec jest nauczycielem. „Ale kształcił się za kapitalistyczne pieniądze”. Mój ojciec był nawet na stypendium chyba w Mediolanie w którychś latach. Nie wiem, za jakieś nędzne grosze, bo ja wtedy byłam nie u dziadków, tylko u cioci. Tam się z mamą troszkę utrzymali, z rok byli. Nie dostałam się na studia. Zaczęłam pracować...
- Pani Mario, na tym już poprzestaniemy, bo to wychodzi poza zakres, który nas interesował. Dziękuję pani pięknie za rozmowę, za te cenne wspomnienia. Ma pani bardzo dobrą pamięć. Bardzo się cieszę, że mogliśmy ten wywiad przeprowadzić.
Bardzo mi miło, żeście mnie zaprosili.
Warszawa, 4 marca 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon