Tadeusz Drabik „Doktor Abik”
- Czym zajmował się pan przed 1 września 1939 roku?
Nauką i harcerstwem.
- Wojna zastała pana w Warszawie?
Wojna tak. Jestem z urodzenia warszawiakiem, urodziłem się w Warszawie. 1 września 1939 roku, akurat byłem po zakończeniu obozu harcerskiego, na którym uzyskałem stopień Harcerza Rzeczypospolitej, najwyższy młodzieżowy stopień harcerski. Cała moja rodzina znajdowała się wtedy w Warszawie. Mój starszy brat urodził się na Kresach Wschodnich, [na Wołyniu], a ja już się urodziłem w Warszawie.
- Od którego roku brał pan udział w konspiracji?
Od [1940].
- W jaki sposób trafił pan do konspiracji?
To też jest „ładna” historia. U mnie dwa języki były obowiązkowe w szkole średniej: język niemiecki i łacina. Łacinę bardzo lubiłem, natomiast niemiecki nie bardzo „kochałem”. Profesora od łaciny mieliśmy wspaniałego, duchownego salezjanina, wspaniale wykładał. Jeszcze do tej pory pamiętam coś z Owidiusza o Dedalu i Ikarze [cytat łac.]. Wpoił, nie tylko mnie, ale wszystkim gimnazjalistom, zasadę
Quidquid agis prudenter agas et respice finem. Przetłumaczę: „Cokolwiek czynisz czyń rozważnie i patrz końca”. – Patrz jaki to będzie miało skutek. „Dorosłem” do późnego wieku i trzymam się tego. Czasem to jest dobre, czasem nie bardzo, bo człowiek niepotrzebnie za dużo myśli. W każdym razie zasada jest naprawdę wspaniała, jeśli ktoś ją przestrzega.
- Jak pan trafił do konspiracji?
Opowiem krótko – byłem harcerzem. Co prawda nie zaangażowałem się bezpośrednio do „Szarych Szeregów” ale „Szare Szeregi” trafiły do mnie. Jeden ze znajomych harcerzy trafił do mnie. Ponieważ pracowałem na kolei, miałem możliwość przewożenia tak zwanych gazetek, „Biuletynów”, naszej konspiracyjnej prasy. Miałem możliwość przejechania dwóch tras. Jedną do [Kutna], tam była granica z Niemcami i drugą, gdzie berliński pociąg kończył bieg, to były Siedlce. Nawiązałem kontakt z kolejarzami i od czasu do czasu, kiedy otrzymywałem prasę konspiracyjną, przewoziłem [ją], naturalnie odpowiednio zakamuflowaną.
Pracowałem na kolei jako pracownik fizyczny i to „ciężko fizyczny”. To było może nie tyle na kolei, bo to było międzynarodowe towarzystwo (zresztą niemieckie), chociaż nazywało się międzynarodowe. Dzięki temu, że znałem język niemiecki łatwo mi było z Niemcami się porozumieć. Oni byli zadowoleni. Wiele na tym zyskałem. To było Towarzystwo Wagonów Sypialnych i Restauracyjnych, „Mitropa”, po niemiecku
Mitteleuropäishe Gesellschaft für Schlaf und Speisewagen. Tak to się „wabiło”.
Dlatego jeżdżąc wagonami miałem możliwość „bezkolizyjnego”, bez większego ryzyka, przewożenia materiałów. Wiadomo jakie na kolei były [wpadki]. W wagonach sypialnych i restauracyjnych byli sami Niemcy,
Reichdeutsche, to była enklawa. Później w jakiś sposób, gdzieś, coś, przypuszczam, zaczęli obserwować, bo w 1942 roku [zostałem] aresztowany. Przeszukali „mój” wagon, tylko że tego dnia nie było nic.
W jaki sposób to wyglądało? Kolega z „Szarych Szeregów” – mam nawet jego zeznanie, które przedkładałem w Związku Powstańców Warszawskich. Starałem się o kartę kombatancką. Bardzo późno wystąpiłem, wtedy kiedy już Związek Powstańców Warszawskich [istniał], do ZBOWID-u w ogóle się nie zapisywałem. To będzie dalsza historia. Oprócz aresztowania przez gestapo, jeszcze miałem w 1947 roku dodatkowe, jeśli chodzi o naszą rzeczywistość [to znaczy] Polską Rzeczpospolitą Ludową, ale do tej sprawy wrócimy troszkę później.
Wsiadałem na Dworcu Głównym, to nie był wtedy Centralny, tylko Dworzec Główny na poziomie od ulicy Chmielnej. Tam było dużo konstrukcji drewnianej. W między czasie, przed wojną, został otwarty dworzec podziemny, [powstała] linia średnicowa. Kolega wsiadał do pociągu, wychodziłem, brałem wiadro, ewentualnie udawałem, że zbieram butelki do wagonu restauracyjnego i w między czasie on mi „TO” po drodze przekazywał. Naturalnie wysiadał na Dworcu Wschodnim, a ja już dalej jechałem na zachód czy na wschód. Miałem ubiór roboczy, który Niemcy nam przydzielili. Wychodziłem normalnie z wiadrem, ścierami. Na samym spodzie, wśród akcesoriów do czyszczenia, było [„TO”] odpowiednio zakamuflowane. Zostawiałem [w umówionym miejscu] i umówieni kolejarze [odbierali], nie zdarzyło się ani razu, a przewoziłem wielokrotnie, żeby któregoś dnia nie zostało „TO” zabrane. [Kolejarze] bardzo dokładnie wiedzieli, kiedy pociąg [przyjedzie]. Normalnie z rozkładem jazdy pociąg przychodził. Jeśli wychodziłem z wiadrem, czy w Kutnie, czy w Siedlcach, to wiadomo było, że tam coś będzie. W ten sposób właśnie zaczęła się moja konspiracja.
- Mówił pan, że aresztowało pana gestapo, jak to wyglądało?
To też „piękna” historia, nad którą warto się zatrzymać. Pewnego dnia do wagonu restauracyjnego, w którym akurat powinienem sprzątać – [„moi”] Niemcy już wysiedli, poszli na kwaterę, [a ja] zostałem [sam]. Wkracza gestapo kolejowe. Był odcinek pracy gestapo, które się specjalnie interesowało, co się na kolei dzieje. Od razu do mnie: „Ręce do góry”.
Hände Hoch! Cały wagon przewrócili. „TO” nie było [przewożone] codziennie. W każdym razie skończyło się na tym, że wezwali [„moich”] Niemców. Nawet nie kajdankami, [ale] związali mnie ręce z tyłu i przewieźli na Dworzec Główny. Na Dworcu Głównym wyprowadzono mnie. Najpierw jeszcze odpowiednią porcję lania tu i tam dostałem, byłem bity „odpowiednio”. [Gestapowcy] uważali, że można tylko biciem coś [wskórać], ale byłem wtedy zupełnie „czyściusieńki”, więc co oni mogli [znaleźć]. Wnioskowałem później, że coś się musiało dziać: obserwację były, albo ktoś doniósł, że widział, że się z kimś żegnam, czy się ewentualnie z kimś witam. Pewnego dnia czarni panowie w trupimi główkami wkroczyli.
Przewieziono mnie na Dworzec Główny. Wtedy dyrekcja [gestapo] miała swoją agendę, tu gdzie teraz jest ministerstwo komunikacji, na Chałubińskiego, wysoki budynek między ulicą Hożą a ulicą Wspólną. Teraz [ten budynek zniknął] między [innymi] wysokimi budynkami, ale kiedyś to był wysoki budynek. Kazamaty były na dole w piwnicy. Dostałem tam „swoje”. Moja łepetyna to wyglądała tak, jak [tara]. (Panie przed wojną prały na tarze). Moja głowa tak wyglądała, kiedy sobie palcami [po niej] pojechałem. Tłukli po głowie.
- Jak się skończyła cała sytuacja z gestapo?
Będziemy „jechali” do końca. Śledztwo nie wykazało nic, trzymali mnie [na Chałubińskiego] ze trzy czy cztery dni. Człowiek nie liczył, nie pamiętam ile to trwało. Prawdopodobnie chcieli mieć coś, żeby się przed swoimi przełożonymi wykazać, tak sądzę. Myśleli, że coś się dowiedzą ode mnie, że jednak coś wyciągną, bo czuli, że [aresztant] coś tam wie.
Moja mama co prawda pochowała wszystkie moje harcerskie „akcesoria” bardzo głęboko, ale gdyby dowiedzieli się, że byłem harcerzem i to dosyć wysokiej rangi przed wojną, to skończyłoby się [nie tylko] aresztowaniem.
Co prawda, muszę przyznać, że Niemcy, których wagony obsługiwałem, czyściłem, jednak mnie polubili. Rozmaici byli: byli hitlerowcy zatwardziali, ale byli [też] ludzie, którym wcale nie zależało – jak w tej chwili u nas w Polsce się dzieje. Ci ludzie wystawili mi bardzo dobrą opinię, ale to niewiele znaczyło. Po katowaniu, po męczarniach, które przeszedłem w piwnicach na Chałubińskiego w gestapo kolejowym – tak to potem nazywałem – pewnego dnia kazano mi się zabierać. Myślę: „To pewnie Pawiak. Nie daj Boże, żeby w Aleję Szucha”. Tam byłby dalszy ciąg, tam było centrum gestapo. Widzę, że na Pawiak nie jedziemy, w Aleję Szucha nie jedziemy. Samochodem mnie wieźli. Obstawa, naturalnie, w środku na tylnym siedzeniu, dwóch gestapowców siedzi, jeden z przodu, kierowca też. Na miły Bóg wiozą mnie na Mokotów, już Bogu dziękuję. Mokotów to nie jest to samo. Nie wiedziałem co tam może być, ale więzienie mokotowskie nie miało takiej sławy jak Pawiak, czy to co ludzie przechodzili w Alei Szucha. Trwało to jeszcze, ale takiego „lania” już nie otrzymywałem. Od czasu do czasu mnie wzywano. Kilka ładnych tygodni przetrzymali mnie na Mokotowie. Zwolnili mnie. Oficjalnie, niby była rozprawa sądowa. Był folksdojcz, adwokat, bo nie bardzo w zawiłościach prawniczych mój język niemiecki mógł mi służyć. Pewnego dnia patrzę, zostałem zwolniony. Automatycznie dostałem wezwanie na zgłoszenie się do
Arbeitsamtu, że dobrowolnie pojadę na roboty do Niemiec. Naturalnie, tak! Nawet się podpisałem, ale na tym się skończyło.
Jaki dalszy ciąg historii, bo to nie koniec konspiracji. Na terenie Zamościa miałem przyjaciela, kolegę jeszcze sprzed wojny, który pracował w urzędzie niemieckim. „Słuchaj zadekuję cię tam, bo z Niemcami mam dosyć dobre [stosunki]”. Ściągnął mnie do Zamościa. Zaangażował mnie, nie on, tylko jego zwierzchnik niemiecki, do pracy jako pomocniczego [urzędnika]. Znów język niemiecki mi się jednak bardzo, bardzo przydał. Wtedy nie żałowałem, że język niemiecki miałem obowiązkowy w szkole średniej. Musiał [ten kolega] z Niemcami trochę pogadać, [żebym mógł] jednak angaż otrzymać. Niemiec z Pomorza niemieckiego, co się
Pommern wtedy nazywało, on z majątku [ziemskiego] pochodził. Nie wiem bliżej, bo to mnie nie interesowało. Przyjął mnie do pracy.
Nie bardzo miałem gdzie mieszkać, ale szczęśliwym trafem udało mi się nawiązać kontakt z ojcami Redemptorystami, [tak jak ojciec Rydzyk]. Rozmawiałem już na ten temat z „Radiem Maryja”. Nawiązując do sprawy mojego przyjazdu do Zamościa, udało mi się zdobyć nazwijmy to kwaterę u ojców Redemptorystów w Zamościu. To był niewielki klasztor z klauzulą. W klasztorze u ojców Redemptorystów zakwaterowanych było dwóch, może trzech oficerów, duchownych niemieckich. Oni też z frontem razem się posuwali na wschód [z] jednostką niemiecką. To już był 1942 rok. Wydaje mi się, że wielu Niemców było katolikami, rzymskimi katolikami. [My, Polacy] też musieliśmy podawać, jakiego wyznania jesteśmy, wpisywano nam to do tak zwanych kenkart. Jeszcze wrócę do sprawy kenkarty. Nie miałem w ogóle żadnych dokumentów, mnie zabrano wszystkie dokumenty, nic nie miałem, [poza] legitymacją szkolną przedwojenną i na tym się kończyło. Niemcy ode mnie ich nie żądali, oparli się tylko na opinii kolegi, który powiedział: „Znam go, nazywa się tak i tak”. Aha! Metrykę urodzenia chyba miałem, na tym się skończyło, żadnego dowodu osobistego wtedy nie [posiadałem]. Miałem dobry Ausweis, ale Ausweis mi Niemcy jednak zabrali. [U ojców Redemptorystów] był bardzo dobry azyl z uwagi na to, [że] duchowni niemieccy, księża niemieccy, byli w stopniach oficerskich. Nie pamiętam dwóch, trzech, może nawet czterech było. To też była „przykrywka”, że tam Niemcy mieszkają, to jak może się tam [ktoś] ukrywać. Oficjalnie sobie mieszkałem, bo to było niedaleko biura, w którym pracowałem. W związku z tym bardzo mi się fajnie u nich mieszkało, dostałem malutką celę zakonną [do zamieszkania].
- Do kiedy pan mieszkał w Zamościu?
To jeszcze powiem. Już się front zbliżał. Do tego chronologicznie może „dojadę”, żeby w między czasie nie przerywać, bo chciałbym trochę powiedzieć na temat mojej działalności na terenie Zamojszczyzny. Wtedy przyjąłem pseudonim „Doktór” nie Doktor, przez „ó”, tak jak przed wojną się to pisało. Nawiązano ze mną kontakt, poszły wiadomości za mną do Zamościa, że: „To jest nasz człowiek”. Delikatnie, pewne kręgi akowskie, nawiązały ze mną kontakt, niby najpierw towarzyski, koleżeński. Miałem kolegę, który swoich kolegów [też w konspiracji] miał. Mówię o koledze Tadeuszu Ciepłym. Jego ojciec był kierownikiem szkoły w Zamościu przed wojną. Tam młodych ludzi było wielu. [Tadeusz] był mniej więcej w moim wieku. W ten sposób nawiązałem kontakt. Do lasu nie poszedłem, bo zależało [im] na tym, żeby było trochę wywiadu.
Mogłem [prowadzić] wywiad, szczególnie jeśli chodzi o wywiad gospodarczy, ponieważ [mój urząd to] był urząd tak zwany
Ernährungsamt, czyli urząd do spraw wyżywienia. Mogłem [się dowidzieć] jakie [produkty], kiedy i ile produkowano, ilu Niemców się stołowało, ilu Niemców pobierało kartki, bo tylko był jeden duży niemiecki sklep mięsny i spożywczy. Mogłem na ten temat już pewne rzeczy wiedzieć i wiadomościami się podzielić. To był po prostu wywiad, to była moja praca. Szczęśliwie się złożyło. Chłopcy z lasu nauczyli mnie partyzanckich piosenek przy okazji. Zwiedziłem [powiat] trochę. Miałem potem styczność z Tomaszowem Lubelskim, Szczebrzeszynem, Zawadą. Tam były akowskie ugrupowania. Tam były lasy, o ile pamiętam Krasnogrodzkie, wielkie lasy, tam partyzantka była bardzo, bardzo mocna. [Pewnie] słyszeliście w jaki sposób Zamojszczyzna została spacyfikowana w 1942 i 1943 roku, ile tam [ludzi] wymordowano, ile wsi spalono, ile tysięcy, dziesiątków tysięcy, ludzi stamtąd wysiedlono. To była ogromna gehenna dla ludzi. Też na ten temat mogłem powiedzieć, bo po prostu wiedziałem ile – tam był obóz,
lager, jak Niemcy to nazywali, w Zamościu – [wyliczano] racje żywnościowe, bo w jakiś sposób Niemcy ludzi za drutami żywili, musieli [pobrać] przydział zanim wywieźli [ich] do obozów koncentracyjnych, czy do innych obozów. Szczególnie jeśli chodzi o kobiety i dzieci, bo większość mężczyzn [wywożono] do obozów koncentracyjnych. Chodziło o to, żeby ślad po nich zaginął, po wysiedleniach, po nieszczęściach. Nie będę opowiadał jakie walki partyzanckie [tam] były, bo na ten temat się wiele pisało jeśli chodzi o Zamojszczyznę. O dzieciach Zamojszczyzny cała Polska słyszała. Nawet u nas w Warszawie ludzie wykupywali dzieci, płacili Niemcom, żeby pozwolili dzieci z wagonów w Warszawie zabierać. Wiele dzieci zostało w ten sposób uratowanych, przed zniemczeniem, [zgermanizowaniem], przed wywózką do Niemiec. Wiele rodzin było rozdzielonych. Niemcy podchodzili „rasowo”.
Jeśli chodzi o moją działalność jako „Doktór” na terenie Zamojszczyzny. Trwało to do lata 1944 roku, do lipca. Wtedy już Niemcy porządnie w kość dostawali, uciekali. [Gdy] na to patrzyłem, to serce człowiekowi rosło, w jaki sposób ci butni Niemcy, gestapo, jak potrafili w popłochu uciekać, tak się bali „Iwana”. Oni nazywali, że to „Iwan” idzie. Przed „Iwanem” mieli mocne „robienie w spodnie”. Straszliwy popłoch. Rosjanie mogli iść jak burza, jak burza! Nasza partyzantka, AK, przerywała Niemcom dostawy na front, pociągi „wyskakiwały”. Na przykład pociąg, który jechał z zaopatrzeniem na tereny wschodnie. Prowadził go maszynista [Ślązak], po niemiecku
Lockführer. Pociąg został przez naszych chłopców wysadzony w powietrze, ale za wcześnie. Wybuch miał nastąpić pod wagonami. Niestety wybuch nastąpił pod lokomotywą. Znałem całą rodzinę [maszynisty], to byli Ślązacy, ale Polacy z krwi i kości, już nie pamiętam w tej chwili nazwiska. Bardzo ładną córką mieli, czarnulę i mama też czarnula, kobity na schwał obie, Ślązaczki, fajnie po śląsku mówiły. Ojciec ich wtedy zginął. Takie przypadki się jednak zdarzały, kiedy niszczyło się cały skład pociągu niemieckiego, rozrywało się tory, jednak automatycznie Polacy [też mogli] ponieść [straty]. W tym przypadku nieszczęście się stało. Człowiek, Ślązak, poniósł śmierć, przykro mi, że nie pamiętam nazwiska. Niestety po tylu latach, to się jednak w pamięci zatarło. Wróciłem do Warszawy dosłownie kilka dni przed Powstaniem.
Działo się już coś. Mój ojciec mnie nawet powiadomił: „Słuchaj, wracaj do Warszawy”. Wróciłem do Warszawy dosłownie kilka dni przed Powstaniem. Jeszcze raz powiadam: wtedy rzeczywiście front mógł tak iść, po prostu rozpędem, żadnego oporu Niemcy nie stawiali. Widziałem w oczach Niemców ogromny strach, jak oni się straszliwie bali, że front się zbliża. Kiedy na przykład słychać było odgłosy artyleryjskie, to coś niesamowitego się działo, aż wstyd – dla nich naturalnie – że butni Niemcy tak przeżywali zbliżanie się frontu.
Już zbliża się okres Powstania.
To było ciekawe, że [z] moim kolegą Tadeuszem, pseudonim „Noc” nie widzieliśmy się od wojny w 1939 roku. [Tadeusz Nowicki – mój młodszy kolega z harcerstwa sprzed wojny i z gimnazjum, i z V Zgrupowania AK – poległ zresztą w czasie Powstania, jego tablica znajduje się w Muzeum Powstania Warszawskiego pod numerem 189. Jego ojciec był działaczem wysokiego szczebla, zaangażowanym w budowę polskości na Wileńszczyźnie. Nowiccy w 1939 roku znaleźli się w Warszawie. oni byli wysiedleni, nie tyle wysiedleni tylko [uciekli] z Wileńszczyzny]. Nagle ni stąd, ni zowąd – od razu nawiązaliśmy kontakt. 1 sierpnia przychodzi, melduje: „Tadeusz idziemy!”. „Gdzie?”. „Dowiesz się”. Straciłem kontakt w Warszawie. „Gdzie mamy zbiórkę?”. „Na Nowym Świecie”. Myślę sobie: „Choroba, Nowy Świat… Mnie pasuje na Starówkę”. Stare Miasto to znałem jak moją własna kieszeń, każdą uliczkę. Znalazłem się w dzielnicy [której nie znałem]. Takie były koleje [losu] zgrupowania pod dowództwem „Siekiery” Romana Rożałowskiego.
1 sierpnia pożegnałem się z rodziną. Naturalnie mama: „Co to się będzie działo?”. „Nic się nie będzie działo, za dwa, trzy dni wrócimy”. [Miałem] ryngraf z Matką Boską Częstochowską. Otrzymałem od ludzi wysiedlonych z poznańskiego, chyba z miejscowości Kępno, [którzy] wspaniale po niemiecku mówili.
Jeśli chodzi [o] teren Zamościa, [i] pomaganie ludziom u władz niemieckich, to jednak wiele się działo. Muszę jeszcze wrócić do jednej sprawy, bo mówiłem, że nie miałem żadnego dokumentu. Miałem nawiązane konspiracyjne kontakty. Na obrzeżach Zamościa była gmina, która nazywała się Nowa Osada. W gminie jedna z dziewcząt też była członkiem Armii Krajowej. Potrafiła wykradać swojemu zwierzchnikowi – to był, już nie pamiętam czy burmistrz czy wójt, w języku niemieckim chyba
Gemeindevorsteher – egzemplarze kenkarty z ostemplowaniem, naturalnie czyste. Swoją kenkartę sam sobie wypełniałem, podrobiłem podpis [tego Niemca]. Ona mi pokazała jak to wygląda, bo [Niemiec] podpisać by nie chciał, ale było wszystko gotowe z „gapą” naturalnie, tylko wypełnić. [Koleżanka] mi pokazała jak wyglądał podpis jej zwierzchnika. Ćwiczyłem i pamiętam do dziś, szkop nazywał się Plaul. Wspaniale podpis potrafiłem podrobić, kiedy porównano podpis jego oryginalny, to [mój] był omalże identyczny. W ten sposób już miałem kenkartę. Nie miałem przecież możliwości uzyskania w Warszawie. W Warszawie kiedy o mnie pytano: „To przecież pojechał do Niemiec! Przecież do was pojechał, zabrał wszystko i wyjechał na roboty”. W ten sposób było tłumaczone. Mój starszy brat też był aresztowany, siedział na Pawiaku, ale udało się go wykupić, to już jest zupełnie inna historia.
Wracam do mojego powrotu z Zamojszczyzny do Warszawy. Ryngraf moja mama mi przyszyła do marynarki. Z ryngrafem chodziłem od 1942 roku, przyszyty na piersi, pod spodem, pod marynarką, tak, że był niewidoczny. Ryngraf został [przed kilkoma laty] sfotografowany. Zdjęcia zostały przekazane do ojców Paulinów na Jasną Górę. Tam ojciec Eustachy Rakoczy tworzy, opracowuje album pamiątek. Nawet specjalny fotografik przyjechał, znany fotografik jeśli chodzi o Warszawę, pan Siemaszko. [...] Ryngraf przekażę, to już jest zapisane, do Muzeum Powstania Warszawskiego, jako pamiątka po mnie. Może tam znajdzie się miejsce, może gdzieś zawiśnie w cichym miejscu.
Będę chciał opowiedzieć moje przejścia powstańcze, tu się naprawdę wiele działo. Wielu kolegów poniosło śmierć. Zbiórkę mieliśmy na rogu Nowego Światu, [w pobliżu] Alei Jerozolimskich. Był [tam] budynek zarządu miejskiego, nie wiem co tam się mieściło, w każdym razie administracja. Tam mieliśmy spotkanie [wyznaczone] na Godzinę „W”, przed godziną siedemnastą. Nie bardzo mi to pasowało, bo jak wspomniałem wolałbym [zostać] na Starym Mieście, ale myślę, że to też jest opieka Boża. Straciłem rodzinę na Starym Mieście [i tylko] matka mi się „uchowała”. Brat był w Zgrupowaniu „Sosna”, do niewoli się dostał. Ze Starówki poszedł do niewoli. Jednak mój ojciec zginął, siostra zginęła, najmłodszy brat, Bogusław, urwał się z domu. Poszedł do Powstania.
Muszę powiedzieć o jednej rzeczy, bo to będzie później bardzo ważne. W 1929 roku – dawno prawda – chodziłem do szkoły powszechnej, wtedy nie było podstawowej na Starym Mieście przy ulicy Starej w Warszawie. Kierownikiem szkoły był legionista, inwalida z okresu I wojny światowej. Zapisałem się do drużyny harcerskiej, najpierw byłem „wilczkiem”, bo wtedy nie było zuchów. Krótko byłem „wilczkiem” i przeszedłem do drużyny harcerskiej. To była 40. Drużyna Harcerska przy Szkole Powszechnej numer 4 w Warszawie przy ulicy Starej. W drużynie harcerskiej moim pierwszym i ostatnim zastępowym był druh Zygmunt Grzegorski, który był później w Zgrupowaniu „Kryska”. Też powiem na ten temat. Moim zastępem był zastęp „Żubrów”. Też do tego nawiążę, bo to będą dzieje, kiedy mi się udało wyjść żywym z Powstania. Nadmieniałem, że byłem harcerzem, tylko akurat wypadło mi z głowy i nie powiedziałem na ten temat: zastęp „Żubrów” będzie się wiązał ze mną, z uwagi na to, że z moim zastępowym spotkałem się dopiero w czasie Powstania, kiedy byłem ranny. On miał pseudonim „Żubr”. Był zastępowym „Żubrów” i [nazwę zastępu] jako pseudonim konspiracyjny sobie zostawił.
Wracam do początku Powstania przy ulicy Nowy Świat. Zmartwiony byłem trochę, bo okazało się, że broni jest bardzo mało, ale butelek z benzyną, to mieliśmy wystarczającą ilość i granaty „sidolówki” były. Z ulicy Nowy Świat – pod ostrzałem niemieckim, zresztą nie bardzo wiedzieliśmy skąd Niemcy strzelają, a oni z budynku z Instytutu Głuchoniemych ostrzeliwali ulicę Książęcą – udało nam się dotrzeć, całej [grupie] do ZUS-u. W każdym razie większość chłopców i dziewczęta też, którzy zgromadzili się w budynku zarządu miejskiego przy ulicy Nowy Świat przeszła. To już jest róg ulicy Czerniakowskiej i Rozbrat. Tam mieliśmy pierwsze zorganizowane nasze spotkanie, otrzymaliśmy przydziały [do plutonów].
To nie było pierwszego dnia, tylko drugiego, czy trzeciego dnia, kiedy już potworzyły się plutony. Dowódcą był porucznik „Siekiera” Roman Rożałowski. Leży pochowany w naszej kwaterze „Kryski” na cmentarzu wojskowym, Powązkowskim. Zmarł po wojnie. Otrzymaliśmy wtedy przydziały, opaski. Otrzymałem przydział do plutonu 121. Wtedy jeszcze nie było zgrupowania „Kryska”, tylko [utworzyliśmy] plutony, a to była kontynuacja konspiracji V Zgrupowania. Zmieniłem pseudonim „Doktór” na „Doktor Abik”, Powstanie przecież będzie trwało tylko kilka dni, mogę się zdekonspirować, tym bardziej, że w gimnazjum śpiewałem o lekarzu „Doktor Abik”. Dlatego zmieniłem sobie pseudonim na „Doktor Abik”. Koleżanki i koledzy albo mówili do mnie „Doktor”, albo „Abik”. Kiedyś się meldowałem: „Porucznik Tadeusz Doktor Abik”. Kwaterę otrzymaliśmy bardzo solidną przy ulicy Okrąg, w budynku, który należał, o ile dobrze wiem, chyba [do] Spółdzielni Pracowników Bankowości, nazywano to Dom Bankowy. Otrzymaliśmy tam bardzo dobrą kwaterę. Długo to nie trwało, bo potem nasza kwatera z ulicy Rozbrat przeniesiona została bliżej [ulicy Rozbrat]. To się wiązało z obsadzaniem stanowisk wzdłuż ulicy Rozbrat, granicy Przyczółka Czerniakowskiego. Zgrupowanie zajęło ten obszar.
Ulica Rozbrat była granicą między Niemcami [i powstańcami]. Niemcy stali po drugiej stronie Rozbrat na górze w budynkach sejmowych, a my trzymaliśmy całą ulicę Rozbrat od Książęcej, nawet jeszcze dalej od gazowni, aż po [obecną] trasę Łazienkowską. Naszą końcową kwaterę mieliśmy przy ulicy Cecylii Śniegockiej. Najważniejszym naszym, V kompanii, plutonu 121, punktem oporu i obserwacyjnym był budynek szkoły. W czasie okupacji tam podobno mieściła się szkoła niemiecka Hitlerjugend dla młodzieży niemieckiej. Szkołę Niemcom odebraliśmy i to była wysunięta placówka. To jest szkoła na rogu ulicy Rozbrat i ulicy Górnośląskiej. Moim najważniejszym punktem obserwacyjnym był pokój, gabinet dyrektora. Okna naturalnie były zabarykadowane odpowiednio na strzelnicę. Mięliśmy bardzo dobry wgląd na budynki sejmowe. Tam byli Niemcy. Starano się [tam] dostać, ale wszystkie ataki na wzgórze kończyły się fiaskiem.
Niestety owało tego co najważniejsze, owało broni, przede wszystkim broni ciężkiej, bo z erkaemem, „Stenem” czy pistoletem automatycznym niemiecki i z KB może nie było tak źle. Dysponowałem rewolwerem bębenkowym, do którego miałem kilkanaście czy kilkadziesiąt naboi i to na zmianę, amerykańskim „Smith-Wessonem”. Widzieliście może na różnych „Bonanzach”?. Ale kiedy człowiek sobie to powiesił [na ramieniu i] szedł na placówkę, to się jednak czuł pewniej. Ale to mała dygresja. Budynek szkolny to była wysunięta placówka, którą bardzo łatwo było zaatakować, ale i bardzo łatwo było bronić przed sprzętem zmechanizowanym niemieckim, nawet przed czołgami. Leciały butelki z benzyną, leciały granaty z okien i tak łatwo Niemcy by tej szkoły nie zdobyli.
Do tego wrócę jeszcze. Sprawa w ten sposób się toczyła, że tak jak wspomniałem, najważniejszym obiektem bronionym przez nas, przez mój pluton V kompanii zgrupowania [była szkoła]. Wtedy już dowódcą zgrupowania był kapitan „Kryska”, znana postać z okresu Powstania Warszawskiego. Był ciężko ranny wtedy kiedy i ja. Po wielu kłopotach udało się go przewieźć na drugą stronę Wisły, wydawało się, że nie dojedzie, a jednak dojechał. To też cud. Może [jednak] wrócę do szkoły.
[Zdarzały się] czasami dosyć wesołe [momenty]. Powiem coś wesołego. Wrócę do mojej kwatery przy ulicy Okrąg. Chłopcy wiedzieli, że gram trochę na gitarze. To była niemiecka dzielnica wzdłuż ulicy Cecylii Śniegockiej. Krótko przed wojną budynki [powstały]. To były bardzo nowoczesne mieszkania, dlatego Niemcy zrobili sobie tam niemiecką dzielnicę. „Zapiewajłą” byłem już w szkole powszechnej, później w gimnazjum [nawet] solistą byłem. Przed wojną jako sopran śpiewałem w chórze katedralnym w Warszawie. Prowadził go ksiądz profesor Henryk Nowacki, tak że nawet i solistą bywałem w chórze jako sopranik. W szkole powszechnej numer 4 ksiądz Nowacki utworzył chóralne zaplecze, bo chór w katedrze albo był chórem gregoriańskim, wyłącznie składał się z kleryków z seminarium duchownego, albo był chórem męsko-chłopięcym. Byłem członkiem chóru, który miał nazwę „Głos” przy katedrze świętego Jana w Warszawie.
Jeszcze muszę wspomnieć, jeśli chodzi o msze święte. [Podczas Powstania] mieliśmy bardzo często msze święte. W każdą niedzielę odprawiana była msza święta. [Naszym kapelanem był] błogosławiony ksiądz Stanek, który poległ na Przyczółku Czerniakowskim. Niemcy go po prostu zamordowali, powiesili go. Odprawiał [dla nas] msze święte. Z kolegą Tadeuszem „Noc” Nowickim (tym z Wileńszczyzny) – on miał bardzo ładny głos, piękny bas, wtedy ja miałem już tenor, naturalnie – przy wszystkich okazjach śpiewaliśmy. My dwaj tworzyliśmy duet przy mszach świętych, które odbywały się na podwórzu ulicy Okrąg.
Powiedziałem, że coś wesołego opowiem z kwatery. Chłopcy zaczęli mi znosić gitary z niemieckich domów, jedna gitara, druga gitara, trzecia gitara. Tak że w sumie miałem albo cztery, albo pięć gitar do wyboru, do koloru. My dwaj byliśmy zapiewajły, mnóstwo znaliśmy piosenek harcerskich przed wojną. Tak jak wspomniałem, Tadzio Nowicki był też harcerzem w tej samej drużynie w której byłem [ja], w 40. Mazowieckiej Drużynie Harcerzy. My dwaj byliśmy niezastąpieni, stale nas proszono, żeby śpiewać. Trochę piosenek wyniosłem jeszcze z Zamojszczyzny. O wspaniałe tango, koleżanki proszą mnie do dzisiaj na każdym spotkaniu: „Zaśpiewaj tango partyzanckie”. Daję się zawsze namówić i śpiewam to. Pewnego dnia, któremuś z kolegów strzeliło do głowy: „Ciekawe czy na hełmie gitara się rozbije?”. Mówię: „Możemy spróbować, mam tyle do wyboru do koloru, to zakładaj hełm”. Założył hełm. Gitarą pożądanie go po hełmie zdzieliłem. Wiedziałem, że gitara się rozleci na drobne kawałeczki, nie szkoda mi było, najgorszą wybrałem. Rzeczywiście gitara się rozleciała, ale chłopak też siada. O, to nie dobrze, za mocno prawdopodobnie uderzyłem. Boże kochany, przecież hełm jest po to, żeby leciały nie tylko gitary, ale i cegły a i pocisk nawet, też nie przebije hełmu.
Muszę nadmienić, że przed wojną w gimnazjum przeszedłem dwa stopnie przysposobienia wojskowego czyli I i II stopień. To prawie, że podchorążówka, może nawet więcej niż podchorążówka, bo ćwiczenia mieliśmy bardzo często. Raz w tygodniu mieliśmy ćwiczenia: granaty, marsze i tyraliera, wszystko co wchodziło w zakres walk, ale nie w mieście, tylko walk polowych. Nikt nie myślał [o walkach w] mieście będą. Wracam do hełmu. Mówię: „Pokaż hełm! Co tam masz?”. Nawiązałem do [przysposobienia wojskowego], bo wiedziałem jak hełm powinien na głowie leżeć. W hełmie jest regulacja, którą odpowiednio trzeba sobie ustawić, żeby do główki bezpośrednio nie dotykał metal. Mówię: „Chłopcze kochany ty chciałeś, żebyś miał jak najgłębiej hełm na głowie, ale to wcale nie jest tak. Teraz pamiętaj podciągnij sobie”. Tam rzemyczek jest i naciągało się odpowiednio, hełm wtedy nie leżał bezpośrednio na głowie tylko wisiał na skórzanych trójkątach, wtedy spełniał swoja rolę, nie tylko przed ewentualnym pociskiem czy przed odłamkiem, ale czymś co na głowę spadnie.
Jeszcze jeden wesoły [epizod] powiem. Kiedy mieliśmy kwaterę przy ulicy Cecylii Śniegockiej, tam już dużo gorzej było, bo ciasno. Przy ulicy Okrąg mieliśmy prycze, łóżka, ale musieliśmy być blisko naszej placówki, żeby nie maszerować przez cały Przyczółek Czerniakowski od ulicy Okrąg. „Gołębiarze” z dachu, zza kominów, potrafili strzelać. Człowiek się poruszał ulicą i nagle padał. Chodziło o to, żeby jak najmniej się poruszać, szczególnie, kiedy [się] idzie w mundurze czy z opaską. Wiadomo, że to jest dobry obiekt do ustrzelenia dla niemieckich „gołębiarzy”. Jeszcze jeden wesoły [moment], bo potem już wesołych nie było. Straszliwie się rozchorowałem na żołądek, przypuszczałem, że [to] tyfus.
Jednak ludzie [często] chorowali, wody nie było, z jedzeniem było bardzo źle. Woda niewiadomo skąd, nie zawsze człowiek się napił przegotowanej wody.
Myślałem, że tak skończę Powstanie. Ale niezbadane są wyroki Opatrzności, jednak nie tak musiało być. [Miałem] straszliwe wymioty, na „obie strony”, boleści niesamowite, bóle brzucha, w ogóle zdawało się, że cała klatka piersiowa się rozrywa. Mówię: „Boże! Tak Powstanie mam zakończyć tutaj, zamiast chwalebnie polec?”.
Ale pewnego dnia dziewczyny [coś] roznoszą „Będziesz jadł?”. Mówię: „Nic, kompletnie nic. A co macie?” Mówią: „Kawałek konia z grochem”. Od dziecka zawsze lubiłem grochówkę, grochówka to był mój przysmak, [zresztą] i do dzisiaj. Mówię: „Było nie było, dajcie!”. „Opędzlowałem” miseczkę. Za dwa dni już byłem zdrowy. To był groch na gęsto. Później się dowiedziałem, że to wcale nie był koń, to był pies. Troszkę się pośmiałem.
Jedziemy teraz dalej. Teraz będę mówił na temat obrony naszej placówki, [o] naszej działalności na placówce przy ulicy Rozbrat w szkole róg Górnośląskiej. Moim stałym miejscem obserwacyjnym był gabinet dyrektora. Mieliśmy wspaniały wgląd na pozycje niemieckie, które znajdowały się wysoko na skarpie w budynkach sejmowych. Widzieliśmy każdy ruch [wroga], każde okno. Niemcy wszystkie okna mieli odpowiednio zabezpieczone, tylko strzelnice mieli. Żeby mogli się komunikować na zewnątrz, potrafili sobie rozwiesić płachty przed budynkiem tak, że od czasu do czasu widzieliśmy jak oni się przemykają. Gdybyśmy nie musieli oszczędzać nabojów, to strzelalibyśmy do nich. Tak jak mówiliśmy: „Jeden pocisk, jeden Niemiec”. Tym bardziej, że za płachtami nie wiadomo, gdzie mogą się znaleźć. O, gdyby można było serię puścić... Oszczędzać, niestety, musieliśmy każdy pocisk, taka była rzeczywistość.
Kiedy już Powstanie dochodziło [do] pierwszych dni września, [zastanawialiśmy się] „Ile jeszcze to będzie trwało?”. W każdej chwili spodziewaliśmy się, zresztą bardzo długo, Rosjan. Wojska sowieckie spokojnie zajęłyby Warszawę bez strzału, tym bardziej, że zryw był wewnątrz. Niemcy „zwiewaliby” niesamowicie szybko, najmniejszego oporu by w Warszawie nie było, może gdzieś nad Wisłą. Prawdopodobnie też by mosty pozrywali, bo mosty były dawno zaminowane przez Niemców. Niemcy byli przygotowani w każdej chwili do wysadzenia mostów w powietrze. Przy ogromnym strachu Niemców, przy bałaganie jaki oni mieli w swoich szeregach, to rzeczywiście można było spokojnie Warszawę zdobyć naprawdę niewielkim kosztem. Nie stało się by z Warszawą, co się stało. Tym bardziej, że Niemcy wezwali do [budowy] okopów. Jednak warszawiacy nie poszli. [Niemcy] mogli się spodziewać jaki będą mieli opór od wewnątrz, na swoim zapleczu.
Wracam do mojej starej placówki. Na placówce byłem już wstrzelany, każde okno, każdy ruch niemiecki mieliśmy [na] oczach. Na pamięć można było powiedzieć gdzie, kto, które okno się znajduje i jaka strzelnica, gdzie są Niemcy, jaka formacja, kiedy oni się przemykają.
Przyszedł dzień 13 września, to był tragiczny dzień dla mojej kompanii. Wszystkie ataki Niemców przy użyciu sprzętu zmechanizowanego, ostrzałów z broni maszynowej na nic się zdawały. Wiedzieli, że za Wisłą stoi armia imienia Romualda Traugutta, że jednak coś się dzieje. Spodziewali się ogromnego szturmu, więc musieli nasz przyczółek zlikwidować. Wiadomo, zlikwidować samolotami. Przyleciały samoloty, „sztukasy”, lotem nurkowym szkoła została zbombardowana. W jaki sposób nie znalazłem się w szkole, wyjątkowo tego dnia? Tego dnia rozprowadzający podchorąży „Coto” mówi do mnie, a my byliśmy z moim kolegą Tadeuszem „Noc” Nowickim „papużki nierozłączki”, tyle lat znaliśmy się – „Wiecie co? Wy to sobie dzisiaj do szkoły nie pójdziecie, tylko dzisiaj obejmiecie placówkę na Dmochowskiego”. Tam było wzmocnienie, nazywali to bunkrem, ale to było w zasadzie lekkie wzmocnienie, na ewentualny najazd czołgów, żeby można było odpór dać. Mieliśmy tylko ze sobą kilka granatów, trzy, czy cztery granaty i butelki zapalające. Mieliśmy nad niby bunkrem, daszek, żeby nam na głowy nie padało. To rzeczywiście osłona była. Wyobraźcie sobie, kiedy jesteśmy w [bunkrze] patrzymy, przyleciały samoloty, szkoła została zbombardowana. Wali się tam, narożny pokój, w którym powinienem się znajdować, zgodnie z planem. Matka Boska [sprawiła], że nie znalazłem się tam. Przecież poległo tam kilkunastu kolegów i dziewczyny też poległy. W tej chwili nie potrafię powiedzieć, bo to się zatarło w pamięci, jedenastu czy dwunastu kolegów już tam pozostało, tym bardziej, że to się paliło. Tam mieliśmy granaty i były butelki zapalające, to się jednocześnie zaczęło palić. Chłopcy żywcem tam płonęli. Kolega „Noc” Nowicki i ja patrzyliśmy na to i słyszeliśmy głosy. Ale w jaki sposób pomóc? Wtedy ostrzał niemiecki zza ulicy Rozbrat był niesamowity, żywa dusza by nie mogła wyjść z pomocą. Nie można było żadnej pomocy udzielić od zewnątrz. Tak się stało. To, że z życiem uszedłem, to był znów przypadek. I okres okupacji w jakiś sposób przeżyłem. Otrzymaliśmy rozkaz wycofywania się.
Wtedy już lotnictwo [niemieckie] robiło co chciało, nie było możliwości [przeszkodzić]. Zrzuty – mnóstwo zrzutów [alianckich] poleciało, kiedy już przyczółek został skrócony do minimum i bombardowany. „Krowy” latające też do nas docierały z działa kolejowego. Jedni nazywali to „krowami” inni skrzypiącą czy grającą „szafą”. Ale w każdym razie to były ogromne pociski o ogromnej sile rozrywania, pocisk, kiedy spadał, duży, wysoki dom burzył do samej piwnicy.
Otrzymaliśmy wtedy rozkaz wycofywania się, niedobitki ze szkoły. Jeszcze inne placówki, były też w szkole od strony ulicy Górnośląskiej. Mówię w tej chwili o mojej placówce: rozkaz wycofania się w kierunku ulicy Czerniakowskiej. Następny punkt oporu znajdował się [przy] ulicy Idźkowskiego; podwórza docierały do ulicy Czerniakowskiej. Mój pluton, kilku chłopców z mojego plutonu, dostaliśmy przydział – stanowisko w pokoju na parterze, którego duże okno wychodziło na podwórze. Podwórze łączyło się z ulicą Czerniakowską. W między czasie kiedy wycofywaliśmy się, a jeszcze trzymaliśmy ulicę Czerniakowską, jeszcze z ulicy Czerniakowskiej się nie wycofaliśmy, znów samolot zbombardował budynek przy ulicy Zagórnej. Budynek, który łączył się z podwórzem, który był pod naszą obserwacją.
Dziewczęta zorganizowały w piwnicy ostatni punkt żywieniowy. Jeszcze zdążyły nam przynieść coś do jedzenia, kluski z marmoladą, ale to raczej był gruz z marmoladą. Już się tego nie dało jeść, po zbombardowaniu domu, gdzie dziewczęta stworzyły kuchnię polową. Jeszcze starały się coś dla nas ciepłego przygotować. Okazało się, że to się nie udało, bo bomba niemiecka przerwała nam jakie-takie ostatnie jedzenie.
Niestety trzeba było się wycofać, bo Niemcy czołgami nacierali od ulicy Zagórnej. Było [tam] podwórze między domami, które dochodziły do ulicy Zagórnej i wzdłuż ulicy Zagórnej, podwórze od ulicy Czerniakowskiej. Nacierała przede wszystkim – Niemcy się tam nie pchali – dywizja Dirlewangera – bandyty i dywizja „ukraińska” SS. Nazywaliśmy ich „kałmukami”. Oni mieli za zadanie forsowania podwórza, żeby zdobyć budynek, który graniczył z jednej strony od podwórza, z ulicą Czerniakowską, a z drugą stroną z ulicą Idźkowskiego. Będę na ten temat jeszcze mówił. Okna z tego pokoju wychodziły na [podwórze]. Naturalnie okno było już zabarykadowane odpowiednio, żeby można było [się] bronić kiedy [„kałmucy”] nacierali. Zostawiliśmy sobie tylko kawałek okna, żebyśmy mogli wyrzucać granaty, tylko granaty. Tam czołg nie wszedł, podwórko było dosyć wąskie, tu nic nie mogło wjechać. W każdym razie zaopatrzeni byliśmy w broń i w granaty. [Nikt] się tam nie [mógł] przedostać, bo mieliśmy bardzo dobre pole ostrzału.
Mieliśmy placówkę w pokoju i mieliśmy bardzo dobry wgląd na całą [uliczkę] aż do ulicy Czerniakowskiej. Każdy ruch [widzieliśmy], już mogliśmy strzelać. Jeśli tylko coś bliżej się trafiło, leciały granaty z naszego okna. W jaki sposób? Część okna była [na] tyle [odsłonięta], żeby można było granatem rzucić. Ażeby granat [wroga] nie mógł wpaść do nas, to jeden z kolegów – starszy w 1939 roku już był z poboru, stracił na wojnie rękę prawą i dlatego pseudonim konspiracyjny miał „Lewy”, miał tylko kikut prawej ręki – na rozkaz odchylał [zaporę otworu okna, tak zwane] drzwi. Któryś z nas wyrzucał granat. Drzwi [natychmiast] z powrotem zasuwano. Dobrze było, do pewnego czasu. Trafił się przypadek, że w chwili rzutu granatem, naszym obronnym tak zwanym siekańcem, „Lewy” za wcześnie [zasunął drzwiami otwór okna]. Granat odbija się od drzwi, rozrywa się w naszym pokoju. Następuje wybuch, ciemno. Czuję, że żyję, nic mi się nie stało. Matko Boska Częstochowska! Pył opada, wszyscy żyją. Nikt nie został draśnięty. Granat rozrywa się w niewielkim pokoju, jest nas kilku, nawet nikt nie draśnięty! Boże kochany to chyba cud. Ktoś by powiedział, że przypadek. Myślę, że to jednak cud, że nikomu się nic nie stało. Mówimy: „Jeśli nasz granat, nam nic [złego] nie zrobił to i niemieckie granaty też nic nie zrobią, my się tutaj utrzymamy”.
Już wiemy, że [wylądowali na nasz przyczółek] „berlingowcy”, to był chyba 15 albo 16 września, że był pierwszy desant. Do nas wiadomość dotarła, że pierwszy desant miał miejsce na wybrzeżu, u wylotu ulicy Wilanowskiej. Potem mi to bardzo wytykano, [gdy] pewnym panom [w PRL] mówiłem, że to byli „berlingowcy”, a nie I armia wojska. „Jacy »berlingowcy«?”. Wtedy Berling znalazł się w niełasce, przecież „berlingowcy” przyszli nam z pomocą.
Nie skończyło się na naszym granacie. Dochodzą do nas [wieści], że Niemcy od strony ulicy Zagórnej wdarli się do budynków, sforsowali piętra i przedzierają się [dalej]. Jesteśmy z Niemcami przez ścianę tylko. A moja placówka w tym miejscu, gdzie ocaleliśmy. Pięciu nas było, czy sześciu, nie potrafię tego powiedzieć. Słyszymy, że za ścianą się coś dzieje. Rzeczywiście działo się. Coś. Niemcy wykuwali [ścianę], bo próbowali – tak mi się wydawało – wprowadzić karabin maszynowy. Walili w ścianę, ale [im] to nie wyszło. W pewnej chwili [rozwala] się [jednak] ściana, ogromny otwór, więc prawdopodobnie podłożyli ładunek wybuchowy, albo wprowadzili działko, tego nie sposób już było sprawdzić, ale myślę, że oni jednak podłożyli ładunek wybuchowy i ściana się rozerwała. Wtedy nastąpił ostrzał. Miałem akurat trochę soku. Ponieważ się nie jadło już kilka dni, [a] miałem suchary, [siedziałem] sobie pod ścianą i sztuczny sok popijałem. [Nagle] strzał, pada mój kolega „Noc” Nowicki, jedna maleńka stróżka [krwi] z głowy, leży. Pada drugi [kolega], w tym przypadku już nie mamy możliwości [obrony]. Nie wycofaliśmy się od razu, to jeszcze trochę trwało, cały dzień, do wieczora.
Poległych wynieśliśmy na zewnątrz, na ulicę Idźkowskiego. Już nie było możliwości pogrzebania, zostawiliśmy ich tam. Wycofywaliśmy się z budynku, Idźkowskiego 5 może 7, bo 1, 3 to były chyba pierwsze budynki, a to był drugi czy trzeci budynek od ulicy Zagórnej. Przekop mieliśmy na drugą stronę na ulicą Idźkowskiego 2. Tam był szpital.
Są „berlingowcy” z cekaem i z rusznicami przeciwpancernymi. Boże kochany rusznica przeciwpancerna, żebyśmy my to mieli i cekaem „Maksim”.
Przebiega pierwszy nasz łącznik, młody chłopaczek. Niemcy są po jednej stronie z nami, a my staramy się przedostać na drugą stronę, żeby bronić się przez ulicę Idźkowskiego. [Łącznik] wyskakuje. Był przekop, ale żeby się do bramy dostać, to trzeba było w sekundę czy dwie sekundy prędko wskoczyć i już człowiek był bezpieczny. Niestety chłopiec, młody chłopaczek, może miał z piętnaście lat – mamy go nawet w naszej książce „Kryskowskiej” – otrzymuje pocisk, na moich oczach. Jestem za nim jako drugi. Gdybym pierwszy wyskoczył, to prawdopodobnie bym pociskiem dostał. Rozerwało [go] – nie normalnym pociskiem, tylko pociskiem rozrywającym. Widzę jaka ogromna dziura. Ten pocisk nazywaliśmy ekrazytówkami, albo kulami „dum-dum”, specjalnie były nacinane. Taki pocisk dostawał obrót i rwał, szarpał. Chłopiec został tam i zmarł.
W budynku Idźkowskiego 2 w piwnicy był szpital. W pewnej chwili słyszę, ostrzał z cekaemu na drugą stronę ulicy. Wiem, że jest to polski cekaem zza Wisły. Krzyczymy: „Dajcie ostrzał po oknach, gdzie są Niemcy!”. Cekaem wali, wtedy wyskakuję za chłopcem, pomagam jeszcze go wnieść do szpitala. Widziałem, jak go rozbierali, jak rana wyglądała. Z powrotem wracam, bo okazało się, że cekaemista, który podawał taśmę – do cekaemu taśmę trzeba podawać – został ranny. Akurat się trafiłem do cekaemu: „Patrony podawaj”. Tak [zostałem] podającym. Aż człowiekowi dusza rosła, jak cekaem walił po oknach: „dududu”. Nie, nie damy się Niemcom. Znów samoloty, czołgi od ulicy Zagórnej idą, walą. Nie było ciężkiego działka, które mogłoby czołgi zwalczać, tylko rusznice przeciwpancerne, butelki z benzyną i granaty. Jednak znów dalszy rozkaz: „Wycofywać się”.
Wiemy, że ze starego Miasta przyszedł do nas [kanałami] „Radosław” ze swoimi resztkami chłopaków. Wspaniale byli uzbrojeni. Grupa „Radosława” znajduje się na ulicy Wilanowskiej, Solec. Tam były „społemowskie” magazyny, tam się jednak będziemy nadal bronić. Przede wszystkim znosić rannych do przeprawy na drugą stronę Wisły. Włączyłem się w to, żeby rannych poznosić. Pomogłem kilku rannych donieść na brzeg Wisły. Czekali na noc. W dzień zasłona dymna rzucona została na Wisłę przez chłopców z armii Berlinga, ale to też niewiele pomagało, bo wiatr to szybko rozwiewał. Raczej noc tylko zostawała. Na brzegu też wielu rannych poległo. Dostała mi się „pepesza”. Zacinały się „pepesze” co prawda, ale dwa dni miałem „pepeszę” w garści. Dostałem do obrony garaż. Tam byłem „obcym” człowiekiem. To nie to co Starówka. Na Starówce bym inaczej się czuł, każdy zakamarek znałem od dziecka. Niemcy atakują od strony ZUS-u, od ulicy Książęcej. Musimy bronić [przyczółka], żeby jak najwięcej wojska mogło do nas wylądować, ale tylko skrawek wybrzeża został. To było przy ulicy Solec. Tam „dostałem”, znalazłem się na zewnątrz garażu.
W pewnej chwili słyszę [gwizd], bo słyszy się, kiedy pocisk z moździerza piechoty „gwiżdże sobie”. Padłem na ziemię. Przede wszystkim hełmem starałem się zakryć twarz. Usłyszałem: „Bum, bum”, uderzenie. W pierwszej chwili zdawało mi się, że poczułem tylko szarpnięcie na marynarce, ale nie czuję nic. To znaczy, że nic mi się nie stało! Wstaję, a tu [krew] leje się, dostałem kilka odłamków. Bardzo blisko jednak [granat] się rozerwał. [Dobrze], że zdążyłem paść na ziemię, gdybym stał, to prawdopodobnie dostałbym więcej. Wiadomo [mi] było jak przed granatem [się chronić]. To moje przeszkolenie przedwojenne [w PW] zdało w tym przypadku egzamin. To już był 19 września. Przy ulicy Solec, w budynku, który zajęty został przez dowództwo, które wylądowało z prawego brzegu Wisły, mieli radiostację. Radiostacją wykierowywali ostrzał artyleryjski z prawego brzegu Wisły. Tak się zdarzyło, że jeden pocisk trafił w ten sam budynek, w którym była radiostacja i dowództwo. Był [tu] major Łotyszonek, o ile dobrze pamiętam nazwisko, w polskim mundurze naturalnie.
Sprowadzono mnie do piwnicy [do szpitala]. „Co jest?”. „Zobacz”. „Nie ma żadnej możliwości [udzielenia mi pomocy]. W piwnicy żadnego światła, [zaledwie] kilka świeczek się pali. Niestety nie ma żadnych opatrunków: „Nic ci kochany kolego nie pomożemy”. Teraz wróci sprawa „Żubra”, zastępu „Żubrów”. W pewnej chwili staje nade mną człowiek, z [opaską] czerwonokrzyską, którego w żaden sposób nie mogę poznać, bo twarze brudne, zarośnięte i przygląda się. Wtedy już [ten] kolega objął dowództwo sanitariatu na Przyczółku Czerniakowskim w Zgrupowaniu „Kryska”. Staje nade mną i [pyta]: „Tadek?”. „Tak”. „Drabik?”. „Tak”. „Jestem Zyga, pamiętasz? Z 40. Warszawskiej Drużyny Harcerzy, twój zastępowy”. Rany boskie! Znów ratunek. Pyta: „Co ci jest?”. Mówię: Jeszcze chwila i wykrwawię się całkowicie”. Mówi: „Zaraz ci [pomożemy]”. Naturalnie dostaję opatrunek, krwotok zatrzymał [się]. „A słyszałeś coś o swojej rodzinie?”. Mówię: „Nie, nic nie słyszałem”. On opowiedział, [że] donosili ze Starego Miasta, że jednak ulica Bugaj, gdzie mieszkałem została zbombardowana. A mój najmłodszy brat, Bogusław, poległ przy atakowaniu wieżyczek na Moście Poniatowskiego. Tylko tyle wiem, bo inaczej bym nie wiedział, co się stało. O starszym bracie nie wiedziałem nic. Dopiero, kiedy z niewoli, z obozu i zameldował się do Wojska Polskiego na zachodzie, to wtedy wiedziałem, że on żyje. Dowiedziałem się, ale to już trochę później, że moja matka też żyje. Nic nie docierało ze Starego Miasta, ani moje listy [do rodziny], ani listy, które oni starali się Pocztą Harcerską, pocztą polową dostarczyć.
Okazuje się, że rękę mam. Nie wiem czy uratowaną, ale w każdym razie wiem, że się nie wykrwawię. Ksiądz Stanek radził nam wszystką broń zniszczyć. „Wszystkie [powstańcze] dokumenty jakiekolwiek macie [ukryć], żeby nic [przy was] nie było”. Moją legitymację „akowską” w garażu zadekowałem, [z nadzieją]: „Może uda się, jak wrócę, [ją odzyskać]?”. Nie wiem czy bym trafił, w ogóle nie znałem tych [terenów]. Opaskę też schowałem. [Ksiądz Stanek] mówił: „Wychodzić z ludnością cywilną”. Dobrze! „Wychodzić z ludnością cywilną”, a ja: w butach „oficerach”, zielone bryczesy. Bo przecież jakże młody człowiek wyglądał akurat na starego cywila? Dziewczęta mnie wzięły w środek. Gęba rzeczywiście brudna, przypuszczam, że za młodo nie wyglądała. Niemcy [są] już na ulicy Wilanowskiej.
Jeszcze się broniły – „Radosław” wycofał się na Mokotów – niedobitki Zgrupowania „Kryska” przy Solcu i resztówka żołnierzy z 1 Armii zza Wisły. Jeszcze kilkudziesięciu [ich] było, którzy potem [poszli] do niewoli. Każdy powstaniec, to był bandyta, nie inaczej tylko: bandyta. Błogosławionego księdza Stanka, kapelana mojego, powieszono dlatego, że to był najgorszy bandyta w Powstaniu Warszawskim. Ksiądz Stanek miał możliwość przedostania się na drugą stronę Wisły. Namawiano go, żeby przepłynął [od]powiedział: „Nie, zostanę z moimi żołnierzami do końca”. Tak rzeczywiście było, tylko nie sądził, że poniesie śmierć. Ale mnie [tam] nie było, już wyszedłem.
Jeszcze jeden cud wam opowiem. Wychodzimy w gromadzie przede wszystkim kobiet, starszych ludzi, dzieci. Prowadzą nas, idziemy ulicą Wilanowską. Esesman – „Herman Göring SS” opaskę [miał], to wiedziałem, że jest to dywizja „Herman Göring”. W pewnej chwili, on stoi na gruzach, i mówi do mnie:
Komm. Teraz będzie koniec. Już czuję, że tam zostanę prawdopodobnie „rozwalony” przez szkopa, krzyczy:
Bandit!. Zaczynam tłumaczyć, język niemiecki mi się jednak przydał. On wcale nie był oficerem, ale ja do niego:
Herr Offizier. Niech się cieszy. „Pracowałem u was, byłem waszym pracownikiem i uciekałem do Warszawy”. Nie przyznaję się, że jestem warszawiak. Zamość to był
Himmlerstadt, już ochrzczona była jako
Himlerstadt, przecież tam miała być ogromna enklawa niemiecka, piękne gospodarstwa, żyzna ziemia. Osiedleńców niemieckich nazwozili nie wiadomo skąd, z Besarabii, Niemców chorwackich. Podostawali tam najlepsze gospodarstwa po wysiedlonych Polakach. Mówię: „Z
Himmlerstadt tutaj przyszedłem do Warszawy, uciekałem przez Iwanem”. „A! Przed Iwanem”.
Tu mi się język niemiecki przydał, a tak nie chciałem się języka niemieckiego uczyć w szkole. Mieliśmy profesora, owszem był germanistą wspaniałym, potrafił nam cytować [z pamięci] Goethego, zakochany był w poezji niemieckiej, tylko nie [potrafił] nas nauczyć. Dostaliśmy później nauczyciela, który nas zaczął uczyć w ostatnich klasach gimnazjum. Wtedy gramatykę „złapaliśmy” jako tako, słówek się człowiek nauczył. [Wcześniej] „wykuwaliśmy” się na pamięć, [bo] był zadowolony, kiedy można było niemiecki wiersz na pamięć powiedzieć. To mała dygresja.
- Nie poszedł pan do niewoli?
Będę opowiadał dalej. Cudów było jeszcze „po drodze” kilka. W pewnej chwili:
Weg!. Kopniaka mi dał szkop jeden.
Halt!. Znów od nowa! Na ręce miałem zegarek. Kupiłem sobie „modern”, jak na okupacyjne czasy, „Longinesa”. On ten zegarek zobaczył! Ściągnął mi z ręki, obrączki nie miałem, jeszcze kawalerem wtedy byłem, nie poznałem mojej dziewczyny. Po kopniaku, ukradł mi zegarek. „Doszlusowałem” do [swoich]. Pytają: „Coś ty mu powiedział?”. Wcześniej sanitariuszki starały się mnie ukryć między sobą, ale jednak się nie udało. Mówię: „Naopowiadałem mu trochę bajek i puścił mnie”.
Słuchy nas dochodziły, że jeśli przeprowadzali kogoś przez Aleję Szucha, to tam jeszcze [młodych] wyciągali, jeszcze rozwalali naszych chłopców, [jeśli] który podpadł, [a] nie wyglądał na cywila, tylko na powstańca, tak jak oni mówili na bandytę. Tu znów szczęście w nieszczęściu, prowadzą nas bezpośrednio Górnośląską i od razu do Placu Unii Lubelskiej, do Rakowieckiej. Dobrze, już Aleja Szucha ominęła naszą grupę. Przechodziliśmy koło ogródków działkowych. Boże kochany, jak ludzie zobaczyli, że pomidory niedojrzałe rosną! Naprawdę głód był. Kapustę ktoś tam rwał, żeby kawałek kapusty zjeść. Doprowadzono nas do dworca. Strasznie słabłem. Gdyby nie pomoc, to prawdopodobnie po wykrwawieniu, bym nie doszedł, ale dociągnąłem, chyba do Dworca Zachodniego.
Powsadzali nas w wagony. Co dalej? Jaka [to] wywózka? Okazało się, że do Pruszkowa. Tam był jak oni to nazywali obóz przejściowy Pruszków, w zakładach naprawczych. RGO zaczęło [dostarczać] trochę żywności, dziewczęta z Czerwonego Krzyża, już jedzenie było, Niemcy pozwolili. Tylko teraz co dalej? Znów robią czystkę. Na terenie obozu pruszkowskiego [stoi] tak zwany zielony wagonik, w którym urzęduje gestapo. Siostrzyczki kochane robią listę. Niemiecki kapitan z Wehrmachtu [i] on mnie nawet wpisał na listę, jako rannego do szpitala. Raz jestem skreślony, niestety nie ma mnie na liście, drugi raz jestem skreślony z listy. „Zielony wagonik” skreśla młodych ludzi. Oni nie patrzą kto to jest, tylko po prostu patrzą na wiek. Czy zatrzymać, czy nie zatrzymać. Była [tam] jedna pani, pani doktor, (ona nie była lekarzem, ale nazywano [ją] panią doktor) Kiełbasińska, która wspaniale, perfekt, po niemiecku mówiła. Chyba pochodziła z Polski Zachodniej, z poznańskiego, może ze Śląska, nie dowiedziałem się nigdy. Mówi: „Jednak to załatwię!”. Załatwiła z Niemcami na bramie: „Zabieram go, on jedzie do Tworek”. W Tworkach był szpital, zorganizowany, ale był za kratami, za bramą. Tak Niemców „wykiwała”, że zabrała mnie [i] zamiast do Tworek – przeprowadzono mnie do kolejki EKD – do Milanówka.
Ona [utworzyła] szpital polowy w Milanówku. Tam już byli nasi lekarze, chłopcy z Powstania, z którymi później po wojnie miałem trochę „do czynienia”. Jeden z nich pomógł [żonie] urodzić mojego syna, bo został ginekologiem, drugi chirurgiem. W ten sposób dobrnąłem do Milanówka. [Tu] żadnego rentgena nie ma. Dłubią, wyciągają, jeden odłamek mi wyciągnięto „na żywo”, cholernie boli, straszliwy ból. [Pomaga] kieliszek wódki. Tak „na żywca” wyciągnięto mi trzy odłamki, ale jeden jeszcze został i siedzi na pamiątkę do dzisiaj. Szpital, to była willa pod nazwą „Perełka”, do „Perełki” się właśnie dostałem. Pierwszy opatrunek zrobiono mi i na druga stronę ulicy, też do willi. Nie ma żadnych łóżek, położono nas na podłodze. „Bety” czerwone bez żadnego powleczenia. Część była [już] dostarczona z Warszawy. Sanitariuszki jeździły do Warszawy i ściągały co się dało do szpitala. Leżę na podłodze po operacji barku, obolały niesamowicie, i… zaczynam liczyć: „Jeden czołg, drugi czołg, trzeci czołg”. Słyszę, jak koledzy, którzy obok mnie leżą, mówią: „Bredzi”. A ja: „Słuchajcie, nie bredzę, liczę wszy, które do mnie wędrują po czerwonej powłoce”. Jednak, pomimo wszystko, taka rogata młoda dusza u Polaka... Kilka miesięcy tam w „Perełce” przeleżałem. Dowiedziałem się w między czasie, że moja mama ze Starówki została wysiedlona w opoczyńskie. Zdobyłem adres mamy, u wieśniaka była. Tam się moja gehenna skończyła. Potem powrót do Warszawy i dalsze dzieje. Po wojnie, nie będę za dużo opowiadał, mogę tylko krótko: Jeszcze ropiejące rany miałem na początku 1945 roku.
Wiedziałem, że mój ojciec przed śmiercią w naszym ogródku na Starówce przy ulicy Bugaj... (między ulicą Brzozową, a ulicą Bugaj był ogródek). Tam rosło jedno drzewo, gruszka, bez. U nas był kufer, [z którym] moi rodzice ze starszym bratem, jeszcze w becie, uciekali w 1920 roku do Warszawy z Kresów Wschodnich, dokładnie z Dubna. Jak w chowanego bawiliśmy się w naszym domu, to dwoje dzieciaków do kufra mogło się zmieścić. Mój tato w kufer [zapakował] co się dało, coś cenniejszego z ubrania, z gospodarstwa domowego i zakopał. Płytko był kufer zakopany.
Znalazłem, ale pusty. Czyli… ludzie, sąsiedzi, którzy widzieli, że kufer został zakopany... Kiedy z mamą dojechałem, patrzę kufer owszem, tyle miesięcy przeleżał w ziemi, zniszczony. Miał solidne zamki mosiężne. Trochę betów jeszcze [w nim] było. „Wyzwolono” mnie. Wybaczyłem, bo wiedziałem, że ludzie wrócili na Starówkę, też bez niczego.
W Otwocku odnalazłem znajomych, którzy też wyemigrowali z Zamojszczyzny, z Zamościa. Spotykałem się potem z nimi. Dowiedziałem się – już nie pamiętam przez kogo – że mieszkają w willi. Ich ojciec, kolejarz, był wywieziony do obozu i wiedziały, że w obozie zginął, z Zamościa był zabrany.
Zgłosiłem się do pracy do Urzędu Wojewódzkiego. Wtedy Urząd Wojewódzki Warszawski był w Otwocku. Jeszcze walki trwały po lewej stronie [Wisły]. Do Warszawy? Wiadomo było, że nic z tego nie będzie, a jeszcze Otwock jako tako wyglądał. [Do] pracy dostałem przydział do starostwa w Pułtusku.
Przyjechałem do Pułtuska. Z polecenia otrzymałem od razu stanowisko kierownicze w Starostwie Powiatowym w Pułtusku. Pierwsza rzecz, to od razu nawiązałem kontakt z harcerstwem. Widzę, że jest hufiec harcerzy, że są harcerze. Noszą mundury harcerskie przedwojenne. To wspaniale! Zgłosiłem się od razu. Komendantem hufca był harcerz orli, czyli młodszy stopniem ode mnie. Niestety został aresztowany i zaginał, już go więcej nie widziałem. Objąłem po nim komendę hufca, zostałem komendantem hufca w Pułtusku. W 1946 roku jeszcze zorganizowałem obóz harcerski nad Narwią. Komendantem obozu harcerskiego byłem, zdjęć trochę mam. Przedłużyłem [ten] obóz harcerski z uwagi na to, że pomógł mi Duński Czerwony Krzyż. Specjalnie do mnie na obóz przyjechali. Jak mi dowieźli sera na obóz, śledzi bekę ogromną, z dwieście kilogramów, to mogłem sprzedawać, nawet i kupować coś innego: chleb, ziemniaki wśród mieszkańców wsi. Świerczyno się wieś nazywała. Na rynku mogliśmy kupować [różną] żywność, miałem pieniądze za [produkty, które] mi Duńczycy dowieźli.
Wrócił do Polski, ale zmarł bardzo szybko. Zmarł na raka, bardzo się męczył. Jako wojskowy, sierżant, był w szpitalu na Szaserów i niestety w szpitalu rak go jednak zmęczył. To było [w] latach siedemdziesiątych. Miał około sześćdziesięciu lat.
Harcerstwo przysłużyło mi się w ten sposób [że tak zwane] kontakty znów się nawiązało: ROAK, WIN [i] aresztowanie w styczniu 1947 roku. Z Pułtuska przewiezienie do Warszawy do wojewódzkiego UB na Sierakowskiego. Znów przeżycia: „Ty już więcej pisać nie będziesz”. [Znajomym jako dowód pokazałem moją uszkodzoną dłoń]. Przeżyłem, dostałem wyrok sześć lat. Po wyroku przewieziono mnie do Wronek. Opowiadam, że znalazłem się po wojnie w klasztorze. „Gdzie? W klasztorze?”. Mówię, że mnóstwo zębów straciłem „w klasztorze” we Wronkach. Ząb zabolał: „Proszę bardzo chcesz, to możesz wyrwać”. Leczenia żadnego nie mogło być, kilka zębów straciłem we Wronkach.
- Długo pan był we Wronkach?
Trzy lata.
- Czy był pan jeszcze w jakiś sposób represjonowany?
Nawet i tam też. To się nie kończyło na wyroku. Człowieka na nagusa do karca, do piwnicy, zimą. Nie trzeba było sobie zasłużyć, bo byłem wzorowym więźniem, ale od czasu do czasu młodego człowieka [należało] trochę „przewietrzyć”. Zimą kiedy było kilkanaście stopni poniżej zera, zamykało się delikwenta do tak zwanych izolatek, na ostatnim piętrze budynku, bez żadnego ciepłego odzienia, tylko w jednej koszuli. Trochę się „dostało” człowiekowi, żeby sobie „popamiętał”.
Ryngraf. Mama mi mówiła: „Ryngraf będzie cię bronił”. „Dlaczego?”. „Wiesz, bo w czasie I wojny światowej to były takie [przypadki], że ktoś miał ryngraf na piersi, [to] kula się odbijała, albo utkwiła w ryngrafie i żołnierz potrafił przeżyć dzięki opiece Pana Boga”, [czyli] Matki Boskiej Częstochowskiej w moim przypadku. Dlatego ryngraf jest dla mnie wielką pamiątką.
Warszawa, 28 lipca 2005
Rozmowę prowadził Krzysztof Miecugow