Wanda Figiel „Regina”
Wanda Figiel, urodzona 16 sierpnia 1921 roku w Warszawie na Solcu, pseudonim „Regina”.
- Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?
Akurat wróciłam z obozu w Koszelnikach, ponieważ kończyłam Gimnazjum Zgromadzenia Kupców w Warszawie na Złotej pod 14 i przed samą maturą wyjechałyśmy na obóz. Należałam do Przysposobienia Wojskowego Kobiet i w Koszelnikach miałyśmy tak zwany obóz przygotowawczy do Służby Polsce. W Grodnie, gdzie było wojsko skoszarowane, miałyśmy praktyki w koszarach, jak również na kolei, na przykład ładowanie koni do wagonów w czasie przeprowadzki wojska, czy sytuacji, jaka by w czasie wojny [powstała]. Wróciłam przed samym wybuchem wojny w 1939 roku i po zdaniu matury na razie byłam bez pracy przez miesiąc, później dostałam skierowanie, bo taki był zwyczaj u nas w gimnazjum, że po skończeniu gimnazjum i liceum dostawałyśmy skierowanie do pracy na praktykę. Byłam na praktyce w firmie Bata na Marszałkowskiej pod [nr] 136, to była firma obuwnicza, znana zresztą w Polsce i na całym świecie. Tam pracowałam jako ekspedientka w dziale skarpet, pończoch dla dzieci i dla dorosłych.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny?
Wybuch wojny zapamiętałam tak, że wracając z pracy na placu Teatralnym, gdzie przesiadałam się w tramwaj, ponieważ mieszkałam na Kole, na Woli na [ulicy] Księcia Janusza pod [nr] 72, musiałam się przesiąść w [tramwaj nr] 20 wracając z Marszałkowskiej i tam pierwsza bomba spadła na Koło właśnie, na ulicę Obozową. I to było pierwsze moje zetknięcie się z wojną. Później, jak już się zaczęły całe rozruchy przedwojenne, to tatuś musiał uciekać, bo taka była wtedy tendencja, że wszyscy mężczyźni uciekali z Warszawy. Nie było ojca chyba półtora miesiąca, a my przenieśliśmy się z Koła, ponieważ tam było osiedle tramwajarzy, [ale] to były drewniane budynki, więc musieliśmy stamtąd uciekać, [bo] w razie czego, jeśli bomba trafi, to z nasz będą resztki, a nie osoby. Przenieśliśmy się razem z sąsiadami na Wronią. Tam przeczekaliśmy do czasu aż można było wrócić na Koło.
- Czy tam gdzieś do jakiejś rodziny, do jakichś znajomych na Wronią?
Nie, do nieznajomych zupełnie. Tam ludzie przyjmowali każdego, kto przyszedł, dlatego że nie było innego wyjścia, więc na schodach część osób nocowała po prostu, część w mieszkaniach, jak kto trafił.
- Była tak duża solidarność, ludzie sobie bardzo pomagali?
Tak, bardzo duża. Bardzo duża.
- Widziała pani defiladę we wrześniu?
Nie. Nie widziałam, bo później już dalej pracowałam, jak to troszeczkę ucichło wszystko, to wróciłam do pracy z powrotem do [firmy] Bata, tak że nie miałam czasu na takie historie.
- Czy ta pensja wystarczała pani na utrzymanie?
Całkowicie. Pomimo że pracowałyśmy na tak zwanym akordzie, [to znaczy] ile kto sprzedał, tyle dostawał procentowo, pensję procentową w stosunku do utargu. Taki był zwyczaj.
- Pani rodzice pracowali w czasie wojny?
Tak. Mój tata pracował w tramwajach na Młynarskiej pod 2. Był zastępcą inżyniera prowadzącego cały warsztat, bo tam była kuźnia, stolarnia, wszystkie oddziały, które były potrzebne do reperacji wagonów.
Figiel Władysław. Tatusia brat pracował, jeszcze jeden brat pracował, tak, że rodzina jest cała tramwajarska.
- Czy w czasie okupacji należała pani do konspiracji?
Tak. Nie tylko ja, bo miałam dwóch braci i tatę, którzy należeli do konspiracji, a w ogóle nie wiedzieliśmy o sobie absolutnie. Do chwili aresztowania, denuncjacji mojego ojca, dopiero wtedy dowiedziałam się, że moi bracia są w konspiracji tak samo jak ja. W dniu, w którym ojciec został aresztowany, miałam u siebie prasę, trzy kilogramy Biuletynu. Był schowany w piecu kaflowym, więc nie było wiadomo czy wejdą Niemcy, bo nie wymawiali dobrze naszego nazwiska, Fogiel, Figiel, trudno im było się porozumieć. A sąsiad, który zadenuncjował tatę, wyszedł i powiedział: „Właśnie idzie.”, bo tatuś był wtedy akurat na urlopie i był w domu.
- Sąsiad był Polakiem, ten co zadenuncjował pani tatę?
Tak. Kolega tatusia i należeli do tej samej [organizacji]. Później po powrocie już, po wojnie, odnalazł [się] jeden z przyjaciół taty i powiedział, żebym się zajęła tą sprawą, bo on przetrwał całą okupację i siedział tylko tydzień czasu w Pałacu Mostowskich i po tygodniu go wypuścili, koniec kropka, a tatę przesłali do Oświęcimia i niestety tam się skończyło życie. Później jeden brat został aresztowany, miesiąc po aresztowaniu ojca, tak, że w ciągu jednego roku straciłam brata, ojca i mamę, bo mama... Po pół roku siedzenia taty w więzieniu w Oświęcimiu, dostałam wezwanie żeby się zgłosić do gestapo. Poszłam, nie wiedziałam dlaczego i czego dotyczy to wezwanie. Okazało się, że przysłali prochy ojca i powiedział gestapowiec, że jeżeli chcę, to mogę zapłacić tysiąc złotych i wtedy dostanę prochy. Wróciłam do domu, ponieważ nie miałam przy sobie pieniędzy, powiedziałam, że jeszcze się zgłoszę i na wieść o tym, co się stało z ojcem, mamcia dostała zapalenia opon mózgowych i zmarła. Także po bracie ślad zaginął. Był aresztowany i przesłuchiwany w Pałacu Mostowskich. Ślad zaginął, ojciec zginął, mama zmarła.
Mieczysław Figiel, ten który zginął, a został tylko Maciej Figiel, najmłodszy, który też należał do konspiracji. Musiał się ukrywać, nawet wyjechał na roboty do Niemiec, żeby było łatwiej przetrwać ten cały okres. A ja zostałam w Warszawie.
- Kto panią wprowadził do konspiracji?
Miałam kolegę, który mieszkał na terenie naszego osiedla, który mnie wprowadził do konspiracji.
Zapomniałam.
- Pamięta pani, jak składała pani przysięgę?
Tak, na Powiślu składałam przysięgę. Było nas wtedy troje i było dwóch przedstawicieli, ale kto, co i jak to niestety nie wiem. Ani nazwisk, ani pseudonimów nie znam. I od tego czasu zaczęła się moja praca.
Na terenie Warszawy i na terenie Polski. To znaczy, że musiałam przewozić prasę. Przewoziłam ją w walizce, która miała podwójne dno. Była cała tak zaklejona, że nie było widać w ogóle, gdzie się styka koniec z wierzchem i pod spodem całą prasę układałam. Zwykle było trzydzieści do pięćdziesięciu egzemplarzy Biuletynu. Jechałam z Warszawy do Puław, wysiadałam, tam była wylęgarnia kurcząt, gdzie mnie podżywiano odpowiednio, jajecznica była bardzo smaczna i kierowniczka wylęgarni bardzo była przyjemna babka. I później przesiadałam się po południu w pociąg i jechałam do Lublina. W Lublinie miałam kontakt na bank. W banku był facet, z którym miałam się skontaktować i rzeczywiście tak było. Zaprowadził mnie do siebie, pierwszy raz jak pojechałam, to zaprowadził mnie do siebie i pozbyłam się tego, co przywiozłam [i] wracałam do Warszawy. Ale będąc po raz drugi, jadąc do Lublina i wysiadając w Puławach, wiedziałam, że jest wzmożona kontrola, że Niemcy szaleją na terenie, bo tak było, że na Lublin jak się jechało, to było ryzyko. Kraśnik, Lublin, to były ryzykowne wyjazdy. W wylęgarni kurcząt był łącznik, chłopak osiemnastoletni, [którego] zawsze wysyłała kierowniczka, żeby zobaczył, jak wygląda kontrola na kolei, bo albo rewidowali bagaże, albo była rewizja osobista. On pobiegł, a tam nie było ani stacji, ani niczego absolutnie, puste pole dosłownie, jakaś budeczka tylko stała, więcej nic i on pobiegł, żeby się zorientować jak to wygląda, akurat pociąg przyszedł. Wraca i mówi, że jest rewizja paczek i tego wszystkiego, co się ma. Wobec takiej sytuacji nie było nic innego do zrobienia, jak tylko wyjąć z walizki całą prasę, którą miałam i zapakować na siebie. Z tyłu w płaszczu, miałam poszyte specjalne kieszenie, że mogłam je powsadzać, ponieważ byłam bardzo szczupła nie było [widać], że jest cokolwiek tam zapakowane. Przychodzę na [tę niby] stację, jak już pociąg przyszedł i ponieważ wagony były takie, że do połowy tylko siedzenia, nie było tak jak teraz wagon jest obudowany cały, tylko do połowy siedzenia, wsiadam do wagonu, nikt nie wsiada oprócz mnie i słyszę „Rozbierać się!” Postawiłam jedną nogę na stopień wagonu i słyszę: „Rozbierać się!” Zdrętwiałam cała i nie wiem teraz, co mam zrobić, czy się cofnąć, czy mnie ktoś widział, czy nie. Okazuje się, że cud boski nade mną czuwał, nikt mnie nie widział, jak weszłam do wagonu, do przedziału. Patrzę, a wszyscy się [już] ubierają. Odetchnęłam troszkę i myślę sobie „Dzięki Bogu.” Dosłownie dzieliła mnie od Niemców tylko przegroda, nic poza tym. I dzięki temu dojechałam szczęśliwie do Lublina. . Następnym razem jak jechałam do Lublina, przyjechałam i okazało się, że nie ma mojego łącznika. Ponieważ byłam przedstawiona na osiedlu, on też mieszkał na bankowym osiedlu poza Lublinem, za więzieniem, musiałam przejść przez całą drogę koło więzienia. Przyjechałam i okazało się, że jego nie ma w domu i nie ma nikogo. Ponieważ byłam przedstawiona sąsiadom jako kuzynka z Warszawy, sąsiadka dała mi klucz i weszłam do mieszkania. I teraz się zastanów, co masz zrobić. Pod żadnym pozorem nie wolno nam było wracać z tym, co się miało, więc byłam zmuszona się rozebrać i spalić to wszystko, co przywiozłam, bo nie było innej rady. I wróciłam do Warszawy. Następny kurs o tyle ciekawy, że krowę nauczyłam konspiracji. Przyjechałam, tylko za nic na świecie nie mogę sobie przypomnieć miejscowości, w której byłam, przyjeżdżam, nie ma łącznika. Czekam dziesięć minut, piętnaście, więcej mi nie wolno było czekać, jeżeli nie ma, trzeba się pozbyć tego, co się ma i wracać do Warszawy. Obeszłam całą stację, taka latryna tam była drewniana, myślę sobie „Rzucę to do latryny” Okazuje się, że nie mogę, bo tam jest tak zabudowane, że nie mam dostępu. Wyszłam ze stacji, poszłam poza stację, patrzę pole. Pomiędzy miastem, a stacją było pole. Idę po polu, ale z daleka widzę jakąś szopę. Weszłam do szopy, mówię nie mam innej rady, tylko muszę to zostawić w tej szopie. W szopie były dwie krowy. Wypakowałam to z walizki i włożyłam im pod siano, do żłobu pod jedzenie, które miały. Później się wszyscy śmieli, że nauczyłam krowy konspiracji. . Jeszcze jedna historia niezbyt przyjemna była na Towarowej. Naprzeciwko [browaru] Haberbuscha była drukarnia i tam był mały bazarek, może było ze cztery, pięć budek handlujących i w jednej z tych budek była nasza konspiracyjna „dziurka”, że tak powiem, z której brałam właśnie Biuletyn. Trzeba trafu, że wtedy, kiedy przyjechałam po Biuletyn, a miałam go zawieść na Starówkę na Kamienne Schodki, to pamiętam jak dzisiaj, na pierwsze piętro, zaczął padać deszcz. Na Towarowej nie mogłam złapać żadnej [dorożki], o taksówkach to już nie ma co marzyć. [Do] dorożki musiałam dojść do rogu Wolskiej i Towarowej. Zaczął padać deszcz. Źle mi zapakowano te paczki, a paczki były po pięć kilogramów, więc dosyć ciężkie. Zanim doszłam do Wolskiej, to już paczki zdążyły mi trochę nasiąknąć i wtedy, kiedy wchodziłam do dorożki, jedna z paczek mi się rozerwała i cały ten galimatias wypadł na stopnie dorożki. Dorożkarz był [na] tyle sprytny i spostrzegawczy, że natychmiast postawił budę, wszedł do dorożki i z drugiej strony pomógł mi tą rozwaloną paczkę załadować do dorożki. A po drugiej stronie był posterunek żandarmerii, więc dzieliło mnie od nich może piętnaście metrów najwyżej. Gdyby któryś z nich się obejrzał, to byłby zobaczył, że my coś pakujemy do dorożki, byłoby niebezpiecznie. Zawiozłam wtedy na Kamienne Schodki rozwaloną tę paczkę, jedną całą, drugą rozwaloną. . Następna sprawa, to był most Kierbedzia. Jadę z Pragi, wiozłam broń wtedy. Miałam załadowaną broń w normalną torbę z papieru, była na samym dnie, a na wierzchu było sto pięćdziesiąt bułek kajzerek. I wsiadając do tramwaju stanęłam koło motorniczego, a ponieważ przy motorniczym było zawsze miejsce na bagaż, więc można było tam tę torbę postawić. Jedziemy przez most Kierbedzia i jest nalot, czego [za]zwyczaj nigdy nie było wiadomo kiedy, co i jak. „Wysiadać z tramwaju!” Mrugnęłam do motorniczego, nie wiem, czy się zorientował, czy nie, w każdym bądź razie wysiadłam, a torbę zostawiłam. Niemcy nas zrewidowali, wszystkim [sprawdzili] dokumenty. Miałam dosyć dobre, już nie pamiętam jakie, ale chyba kolejowe, albo tramwajowe dokumenty. Przejrzeli i mogliśmy z powrotem wsiąść. Ale jeden z Niemców się zainteresował tą torbą i pyta go się, co to jest? A motorniczy mówi, że bułki. On mówi „Bułki? Co tu tyle bułek robi?” On mówi „Nie wiem. To nie moje, ktoś zostawił i wysiadł, to poszukajcie tam, gdzie stoją pasażerowie.” I tak mi się udało te bułki z bronią przewieść z powrotem pod punkt, który miałam. Ot, takie były moje przygody. A najlepsza przygoda, to już była po Powstaniu, ale zresztą to jest dalszy ciąg.
- Przygotowanie do Powstania.
Dostałam wiadomość, że mam się stawić na Wolską, przy kościele Boromeusza na godzinę piątą po południu, tam był nasz punkt zborny, więc poszłam tam. Ubrałam się tylko, przepraszam, że się tak wyrażę, ale po głupiemu, bo było bardzo ciepło, założyłam letnie pantofle i kurteczkę byle jaką, cienką, bo jak, upał, to przecież nie będę się pociła, zresztą za parę dni wrócę i będzie wszystko w porządku. Udałam się na punkt na Wolską. Stamtąd skierowano mnie na Świętokrzyską. [I tam] na Świętokrzyskiej, Szpitalnej, Marszałkowskiej, w tym okresie byłam przez cały czas.
- Jakie było pani zadanie w czasie Powstania?
Byłam łączniczką na teren Warszawy. Tam była Komenda Główna, Komenda Żandarmerii. Częściowo później nas przenieśli na Solec pod most. Później znów wróciliśmy na Marszałkowską. Roznosiłyśmy meldunki. Potem zostałam ranna w Alejach Jerozolimskich, jak jeszcze nie było barykady, trzeba było przejść na Bracką i tam odłamki mnie trafiły w jedną i w drugą nogę. Zostałam nie tyle przeniesiona do szpitala, ile pomogły mi koleżanki i koledzy, żeby mnie doprowadzić. Był duży dom na rogu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej tak zwany „pod sedesami” i tam na dole, na trzy piętra w dół, był szpital. I mnie tam zaprowadzono do szpitala. Byłam tam może pół godziny, może niecałą godzinę, w każdym razie w tym samym czasie trafiła bomba na Szpitalną. Moja koleżanka, która widziała, że mnie tam prowadzą, nie widziała, że wyszłam i powiedziała mojej rodzinie, że zginęłam na rogu Marszałkowskiej w tym szpitalu. Odprawiono za mnie mszę, pochowano mnie, zresztą nie pierwszy raz. Przeniesiono mnie na pewien czas do punktu pocztowego, ponieważ nie bardzo mogłam chodzić, bo nogi mnie bolały. Przez jakiś czas byłam na punkcie pocztowym i później, przed samym końcem Powstania, znów wróciłam do pracy jako łączniczka.
- Gdzie był ten punkt pocztowy?
Rozdawałyśmy korespondencję, bo przychodziło bardzo dużo listów. Harcerze chodzili, zbierali po całej Warszawie listy prosząc o kontakt po prostu, bo przecież wyszłyśmy z domu, [a] moja mama nie wiedziała w ogóle, ani ojciec, że jestem gdzieś zaangażowana w jakiejś organizacji, więc oni chodzili i zawiadamiali rodziny, czy ktoś żyje, czy nie żyje i gdzie jest w danym momencie. Za moment mogło go już nie być, albo mógł być przeniesiony z jednej miejscowości [do inne], z Woli na Śródmieście, czy odwrotnie.
- Jak przenosiła pani meldunki, to na przykład używała pani też drogi kanałowej?
Tak, a szczególnie na Polną. Na Polną chodziłam bardzo często i spotkałam tam Niemca. To był najgorszy moment w moim życiu, dlatego że nie wiedziałam, jak on się ustosunkuje do mnie, bo dwoje nas tylko było: ja i on, a ja miałam do Polnej jeszcze przejść przez dwa domy. Ale jakoś udał, że mnie nie widzi, spojrzał wprawdzie na mnie, ale po prostu mnie się upiekło. Miałam szczęście, bo równie dobrze mógł mnie zastrzelić i nikt by [nic] nie wiedział.
- Jakich tras kanałowych pani używała do przechodzenia?
Pomiędzy domami, tylko pod domami, po piwnicach, same piwnice. Akurat miałam takie trasy, że ten jeden jedyny raz, kiedy przebiegałam przez Aleje, a później już miałam albo wierzchem, znaczy ulicami górą iść, albo od domu do domu piwnicami.
- To kanałami pani nie chodziła.
Kanałami nie, bo nie miałam kontaktu, ponieważ byłam w Śródmieściu, to nie miałam kontaktu z kanałami. Jakie były kontakty z ludnością cywilną?
- Jak wyglądało życie codzienne? Na przykład gdzie pani spała?
Gdzie się dało. Cały gmach na Świętokrzyskiej na przykład, tam były olbrzymie sale konferencyjne, to się rozkładało, co się dało, fotele, nie fotele, szukało się, zrywało się zasłony, czy story jakieś, kładło się na podłogę i spało się pod tym.
- A później ubranie, bo pani powiedziała, że wyszła pani letnio ubrana...
Tak. Ponieważ przez pewien czas pracowałam u Ciborskiego na Kruczej w sklepie z obuwiem, zdarłam w Powstanie trzy pary butów. A tylko dzięki temu, że w sklepie akurat zostały jeszcze trzy pary butów, które na mnie pasowały. Do Pruszkowa, już po Powstaniu, szłam w pantoflach na obcasie sześć centymetrów.
Czas wolny? Trudno powiedzieć, bo to wszystko się tak mieszało, że w tej chwili byłam zajęta, a później miałam przypuśćmy dwie godziny przerwy, bo koleżanka szła w inną stronę i akurat nie było meldunków i nie potrzeba było pójść. Tak że czasami... Jak szłam po raz drugi poza Aleje, to wpadłam do Wedla. Tam na rogu jest do dzisiaj wedlowski sklep. Ponieważ miałyśmy zwyczaj zawsze szukania czegoś do jedzenia, więc myślę sobie „Sklep wedlowski, zobaczę, co tam jest, może coś znajdę.” I rzeczywiście Pan Bóg mi pomógł i w głębi w szafie znalazłam dwie dwukilowe puszki landrynek. Zapakowane były w sam róg, głęboko, a ponieważ tę szafę otworzyłam i machnęłam tak ręką, patrzę, puszka jakaś stoi. Wyjęłam. Landrynki. Dzięki temu moi chłopcy, jak chodziłam z meldunkami, to mieli co chrupać, bo miałam pełne kieszenie landrynek, tak że rozdawałam gdzie tylko mogłam.
- Miała pani kontakty z rodziną?
Nie, nie miałam żadnych kontaktów. Jak wyszłam w dniu wybuchu Powstania, tak do końca obozu nie miałam żadnych kontaktów, absolutnie.
- Z kim się pani przyjaźniła w czasie Powstania? Miała pani jakąś przyjaciółkę?
Specjalnie nie miałam przyjaciółek, dlatego że nie byłyśmy razem. Nikt nikogo nie znał. Te koleżanki, z którymi pracowałam w czasie okupacji, były gdzie indziej i ja byłam gdzie indziej. Jak one były na Woli, to ja byłam w Śródmieściu. Jak one były na Starówce, to ja byłam w Śródmieściu i nie miałyśmy ze sobą żadnego kontaktu.
- Pani brat poszedł też do Powstania?
Tak. Był w „Parasolu”, został ciężko ranny. On szedł kanałami, jego po prostu przenieśli, bo był ranny w głowę. Później już po wyzwoleniu stracił jedno oko, miał trepanację czaszki robioną po tym i wreszcie zmarł po długich cierpieniach. A o pierwszym bracie niestety nie mam żadnych wiadomości do dzisiaj.
- Jak miał na imię brat, który był w „Parasolu”?
Maciek.
- A pseudonim pani pamięta?
Nie pamiętam.
- Czy w pani otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?
Tak, naturalnie, cała rodzina była religijna.
- A w czasie Powstania, czy były jakieś msze?
Nie było. W czasie Powstania nie było. Gdzie się dało tylko. Jak były śluby, to w tym momencie był ksiądz i wtedy myśmy się modlili, a tak, to tylko każdy po swojemu.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienia z Powstania Warszawskiego? Z czym pani źle się kojarzy Powstanie?
Z czym? Z mordowaniem, to jest najgorsze, bo przecież nie było broni, były momenty, kiedy nie było się czym bronić. Poza tym niepewność. Raz szłam z kolegą na Wilczej i zostaliśmy zaatakowani przez snajpera. Ponieważ szliśmy oboje [skuleni], to kulka przeleciała [obok]. Poza tym jeszcze miałam taki jeden przypadek w Powstanie. Na Mokotowskiej był niski budynek, przy samym placu Trzech Krzyży i my z koleżanką, we dwie, zanocowałyśmy w tym budynku. Jak na nieszczęście, budzimy się nad ranem w wielkim huku [i nieubrane], ponieważ [wieczorem] się rozebrałyśmy chcąc troszeczkę odetchnąć od łachów, które miałyśmy na sobie. Okazuje się, że my jesteśmy na ulicy. Tak trafiła, nie wiem, bomba [czy] pocisk, że obciął pół budynku od strony Mokotowskiej i akurat łóżka nasze były na ulicy, jedno łóżko i drugie. I też ocalałyśmy cudem.
- Pamięta pani, jak ta koleżanka się nazywała?
Nie. Wiem, że miała na imię Janka. Blondynka, wysoka, szczupła. Wyższa nawet była ode mnie jeszcze. Ale nie pamiętam jak się nazywała.
- A jakieś dobre wspomnienia z Powstania?
Dobre – stosunek ludzi do nas. Poza tym, jeżeli się kogoś spotkało, to nie było momentu żeby nie pomógł… Nie mam złych wspomnień z Powstania.
- Co się pani najbardziej utrwaliło w pamięci?
Moje przeżycia, bo cóż innego, to było dla mnie najważniejsze. Najgorzej to wtedy jak zostałam ranna. I te pół domu rozwalone, bo przecież równie dobrze mógł ten pocisk trafić w nas obydwie i mogło po nas śladu nie być. Albo jak bomba walnęła w „dom [pod] sedesami”, równie dobrze mogłam wyjść, nie wtedy, kiedy wyszłam, tylko za dziesięć minut i też by mnie nie było już.
- Później przychodzi taki moment, już było wiadomo, że Powstanie upada. Te ostatnie dni.
To były najgorsze dni, o tyle, że nie wiedziałyśmy, co z nami będzie, co się stanie, jak to wszystko zostanie zorganizowane, czy nas gdzieś zawiozą, czy nas tu gdzieś złapią razem i wybiją? Nie było żadnej perspektywy konkretnej. Nie miałyśmy też nikogo, kto by nas poinformował, bo dowództwo też nie wiedziało, co z nami będzie. Ta niepewność była najgorsza ze wszystkiego. Do momentu wymarszu z Warszawy do Pruszkowa przeklętego […]. Rano wyglądałyśmy nie z tej ziemi.
- Którego dnia pani wyszła z Warszawy?
Pierwszego. Zaraz po Powstaniu.
Później podzielili nas, nie wiem, jaki oni mieli system dzielenia, że część wydzielili do innego obozu, część... Ja byłam w Lamsdorfie. Nas skierowano, dosyć duża grupa była wtedy nawet w Lamsdorfie. Tam nas odwszono, wykąpano, rozebrano nasz bagaż. I znów miałam trochę szczęścia, bo jak kiedyś szłam Marszałkowską na Polną, [to] na Marszałkowskiej był sklep z galanterią damską i między innymi znalazłam parasolkę. Czerwony kolor, w szkocką kratę. Myślę sobie „Co? Zostawię? Nie zostawię. Jak nie wiem, co ze mną będzie, to dlaczego mam nie wziąć tej parasolki”, więc [ją] wzięłam. W Lamsdorfie kazali nam zostawić swoje plecaki, pięć kroków od plecaków odejść w szeregu, [a] w moim plecaku była ta parasolka i Niemiec jak doszedł do mojej parasolki zaczął się strasznie śmiać. Miałam papierosy, bo na Kruczej zaraz stworzył się bazar po upadku Powstania, mogła pani kupić wszystko, co pani chciała, więc kupiłam papierosy, ponieważ dostaliśmy część odprawy, zapałki, świece i nie pamiętam, jeszcze coś takiego. W każdym bądź razie, jak ten Niemiec zobaczył to w moim plecaku, to miał ochotę to zabrać, ale jak zobaczył parasolkę, to się zaczął parasolką bawić i śmiać. Aha, sól jeszcze kupiłam. Dzięki tej parasolce on mi to wszystko zostawił, bo był tak roześmiany i tak zaskoczony, właściwie zaskoczony, bo powstaniec z parasolką…
- Jak długo była pani w obozie w Lamsdorfie?
Niedługo byłam. Chyba ze trzy miesiące może. Potem zaraz nas przewieźli z Lamsdorfu do Mühlbergu. Z Mühlbergu później do Altenburga tą grupę. Zostaliśmy podzieleni na coraz mniejsze grupki. Z Altenburga do Oberlangen, a z Oberlangen do Niederlangen. W tych obozach w jednych było lepiej, w drugich gorzej. Najlepiej było w Altenburgu, bo była piękna miejscowość, w dolinie, ładnie utrzymane miasteczko, nieduże miasteczko, ale ładnie utrzymane i teatr był i tam baraki postawione i myśmy były w tych barakach. Niewiele nas tam było. Poza tym w Mühlbergu zajęli się nami nasi polscy chłopcy z 1939 roku. Zresztą tam nie tylko byli nasi, bo tam byli i Anglicy i Francuzi i Rosjanie, taki był międzynarodowy obóz jeniecki. I oni jak zobaczyli, że nas tam przywieźli, to zaczęli koło nas chodzić, koło Niemców i zaczęli ich prosić, czy mogą nam pomóc, bo my przecież przyjechałyśmy bez niczego prawie. I dzięki nim tylko dostałyśmy zaopatrzenie, oni nam gotowali u siebie w kuchni i przywozili jedzenie, formalnie przywozili. [...] Zakochał się we mnie jeden Anglik. Zresztą mam jego listy do dzisiaj, mam jego zdjęcie i jego mamy. Ponieważ pomiędzy ich obozem, a naszym była przerwa, dwa metry może niecałe, albo dwa metry, [to] chcąc nam pomóc rzucali nam paczki przez druty. Ale pomiędzy tymi dwoma obozami maszerował bez przerwy Niemiec na zmianę naokoło obozu. Był taki po prostu korytarz. Chłopcy chcąc nam pomóc, rzucali nam paczki, jak on poszedł parę kroków dalej, rzucali, żeby przez te dwa metry przebiegły. Kiedyś on mi rzucił paczkę, kilka razy mu się udało, było wszystko w porządku, ale jednego razu mu się nie udało i ten Niemiec paczkę złapał. Jak złapał paczkę, to naturalnie do komendy obozu oddał. Jak oddał, to mnie komendantka wzywa, jest cała komisja, są Niemcy i komendantka obozu siedzi i mówi „Skąd masz tę paczkę?” Mówię, że dostałam od kolegi, ponieważ nam pomagają, więc ostatecznie nie widzę w tym nic złego żebym mogła przyjąć. On wtedy dał mi w tej paczce czekoladę, skarpetki, pończochy, rękawiczki, bandaże, taka dosyć duża paczka była i dlatego nie udało mu się tego przerzucić, bo była za ciężka. Papierosy, zapałki, ponieważ bardzo dużo paliłam swego czasu. Komendantka mówi „Tak? Wobec tego czekolada na szpital, skarpetki możesz sobie zatrzymać” i zaczęła dzielić to wszystko. „I bardzo cię proszę, żeby to było po raz ostatni.” A ten Niemiec tak siedział i patrzył, wreszcie wyszliśmy z tego baraku i on [mówi] „Ale starszy sierżant dostał operon od komendantki!” Tak że były różne takie historie, i przyjemne i nieprzyjemne. Tak czas jakoś leciał.
- Jak wyglądało pani wyzwolenie?
Och! Pracowałam w kuchni niemieckiej. Nawiasem mówiąc straciłam ząb, ponieważ jak kucharza nie było [to] ukradkiem łapałyśmy, co mogłyśmy, sześć nas pracowało, żeby trochę czegoś zjeść i akurat tego dnia przywieźli jakieś mięso z gnatami na zupę dla Niemców. Rano, jak przychodziłyśmy do kuchni, to nam dawali kleik z ryżu, czy z kaszy, ale z budyniem, ugotowane na budyniu. To było wyróżnienie, za to, że pracujemy w kuchni. Tego dnia Niemiec wyszedł i ja złapałam kość i chciałam ją obgryźć i akurat wtedy, kiedy obgryzałam kość, to mi pękł ząb. Tak zrobiłam się szczerbata. I mamy wyzwolenie. Z daleka widzimy, chyba wtedy byłam w baraku… Tak w baraku byłam, ale wyszłam na zewnątrz i widzę, że jadą jacyś wojskowi. Z daleka słyszę motor. Trwało może z pół godziny, patrzę, czołgi. Jeden czołg z jednej strony drutów, ponieważ to było wszystko za drutem kolczastym cały nasz obóz był otoczony, drugi z drugiej strony i walą obydwa na teren obozu, a przed nimi jedzie facet na motocyklu. Nie miałyśmy zielonego pojęcia w ogóle, że to są Polacy, że nas Polacy uwalniają. A w ogóle to mogłyśmy nie żyć, [gdyby nie] Niemiec, który pasł krowy, [bo nasz] obóz był położony na takim [terenie], gdzie było samo torfowisko, dosłownie pola torfowe i w środku tych pól torfowych my miałyśmy ten obóz. Ten Niemiec pasł krowy, jak nasze wojsko szło, to on się jakimś cudem zaplątał między wojskowymi i powiedział, że tu jest obóz kobiet. Pułkownik był strasznie zdziwiony, jak to obóz kobiet w takim torfowisku? Jak to może w ogóle być? Oni nie słyszeli, nasze wojsko nie słyszało w ogóle o naszych obozach, że my z Warszawy jesteśmy jako byłe uczestniczki Powstania. I dzięki 1 Pułkowi Artylerii Motorowej zostałyśmy oswobodzone. Była wielka radość, żale, płacze. Część koleżanek znalazła ojców, braci. Pomału, pomału to się stabilizowało. Zaraz nam dali zaopatrzenie. Przywieźli nam całe samochody jedzenia, tak, że miałyśmy..., ale nie wolno nam było jeść, bo byłyśmy wycieńczone. Jak sobie zrobiłam kogel-mogel z pięciu jajek, to tylko dzięki komendantce ocalałam, dlatego że przecież nie wolno mi było zjeść kogla-mogla na wycieńczony żołądek. Później stopniowo, stopniowo organizowałyśmy swoje zajęcia, armia się nami zajęła. Część koleżanek, tak jak ja, dostały przydziały jako świetliczanki do 1 Armii. I już każda się urządzała jak mogła.
- Kiedy pani wróciła do kraju?
W 1947 roku w sierpniu.
- Jaki był ten pani powrót?
Taki był powrót, że w ogóle zapomniałam, gdzie jadę. Zapomniałam, jak się nazywa moja ciotka, bo jechałam, chociaż nie miałam już rodziny, ani mamy, ani ojca, zapomniałam, jak ciocia ma na nazwisko i jak się nazywa ulica, [na] której [mieszka]. A mieszkała wtedy na Górczewskiej [?] na Woli. Więc kazałam dorożkarzowi jechać ulicami, mówię „Niech pan jedzie, to mnie się przypomni jakoś dojedziemy, bo w tej chwili nie pamiętam. Naprawdę nie pamiętam.”
- Pani się zdecydowała wrócić do Polski, nie chciała pani zostać?
Źle zrobiłam. Przepraszam, że tak powiem, ale niestety źle zrobiłam, bo miałam propozycje wyjazdów do Ameryki i do Włoch. Ponieważ chodziłam do szkoły muzycznej, bo miałam bardzo ładny głos, to YMCA proponowała mi wyjazd do Włoch. Miałam zapewnionego profesora, który mógł mnie dalej uczyć. Mogłam się kształcić po prostu w tym kierunku. Ale trudno było się zdecydować. Naprawdę były momenty takie, że... Później miałam kolegę, który mi proponował, żebym pojechała do Ameryki. Też mogłam, ale zaufać osobie, której się w stu procentach nie zna, w obcym kraju. Jeszcze żebym znała język, to może bym się zdecydowała, ale nie znałam języka, to myślę – Pojadę za ocean, wiem? On w tej chwili jest bardzo dobry – bo się mną opiekował rzeczywiście, ale myślę sobie – a co będzie później? Jak on mnie zostawi, co zrobię?
- Czy była pani represjonowana po powrocie do kraju?
Tak. Byłam pół roku w ogóle bez pracy. Później znalazł mnie przyjaciel ojca, który się mną zajął i właśnie tak jak mówiłam, że kazał mi poruszyć tę sprawę denuncjacji. Ale to nie były czasy na załatwianie takich spraw, tym bardziej że przecież będąc w AK też nie miałam czystego konta i upominać się o ukaranie kogoś, kto robił dla dobra swojego i swoich kumpli, których miał ze sobą pewnie, to była przegrana sprawa z góry, mowy nie było. Kolega tatusia, powiedział „Słuchaj, jesteś pół roku bez pracy, jeżeli się nie zapiszesz do jakiejś partii, jesteś dalej bez pracy.” Mowy nie było, żeby bezpartyjny człowiek, nie należący do żadnego zgrupowania, mógł dostać pracę. Wobec tego zapisałam się do PPS-u Polskiej Partii Socjalistycznej i dzięki nim dopiero dostałam pracę na dzielnicy PPS- owskiej, na Woli. Tam pracowałam jako instruktor wydziału kobiecego i po pół roku, może ośmiu miesiącach, zostałam przeniesiona na Karolkową do wytwórni lamp elektrycznych. Tam byłam zastępcą kierownika personalnego. Tam mi się bardzo dobrze pracowało. Należałam do [wielu] organizacji, bo taki był zwyczaj, i Kobiet i Opieki nad Dziećmi i Towarzystwa Przyjaciół Dzieci i Towarzystwa Przyrodniczo – jakiegoś, już nie pamiętam. W każdym bądź razie była masa zajęć. Tak jakoś się potoczyło. Później pracowałam w bibliotece warszawskiej na Koszykowej. Później jako instruktor w zarządzie głównym Związku Zawodowego Leśników i Grzybiarzy.
- Tak, że to, że pani się zapisała, uratowało pani życie?
Tak. Bo inaczej to nie wiem, co by było.
- Ostatnie pytanie. Czy chciałaby pani coś jeszcze powiedzieć na temat Powstania Warszawskiego? Poszłaby pani drugi raz?
Zdecydowałabym się. Stanowczo bym się zdecydowała. To był zryw pochodzący z serca, bez przymusu. Co najważniejsze, tam nikt nikogo do niczego nie zmuszał. Każdy robił to z własnej, nieprzymuszonej woli. Ludzie się garnęli do [walki]... Widać było wspólnotę. Nie tak jak teraz, tylko człowiek o człowieka dbał. Nie było „kontra”, tylko wszystko było „za”.
Warszawa, 22 lipca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama