Jadwiga Kędzierska-Romanowska
- Bo to nie była walka, tylko ten najgorszy jej efekt, jaki mógł być, krew i śmierć. Czy tak?
[…] Wszyscy byliśmy przygotowani, że Powstanie będzie trwało krótko, mówiło się, że najwyżej trzy dni. Później to już się okazało zupełnie nierealne, gdzieś te walki trwały i rozszerzały się coraz bardziej i nasze punkty zaczęły się rozrastać, prawie do ulicy Karowej. Przecież [ulica] Dobra była, Bednarska i Karowa. Nasz lekarz zarządził tak, żeby przebijać się przez domy, ponieważ był stale ostrzał niemiecki, więc żeby jakoś można było szybciej przenieść rannych do różnych punktów. Lekarz też z nami, sanitariuszkami do tych punktów dochodził. Więc poprzez te dziury w płotach łatwiej można było się dostać.
- To pani musiała się czasem na froncie znaleźć, żeby dotrzeć do rannego?
Raczej my się tak konspiracyjnie przemykałyśmy, bo wszędzie za nami kule chodziły przecież. Ze wszystkich stron było mnóstwo różnych folksdojczów, którzy umiejscowili się gdzieś w górnych jakichś częściach niektórych budynków i strzelali po prostu do nas. To było wszystko takie, że trzeba było jakiś moment przeczekać, zorientować się czy można przebiec, czy można wejść w tę dziurę. To wszystko było straszne, tragiczne.
- Była pani świadkiem jakiejś walki, ataków?
Nie. My chodziłyśmy z noszami po rannych, później znaleźli się chłopcy, przybywali różni i oni zaczęli nosić rannych. Nawet w pewnym momencie próbowałam się przedostać, ale to się oczywiście nie udało, z Powiśla, jak się idzie na plac Zamkowy to szłam tą uliczką wąską, z lewej strony jest kościół świętej Anny i wieża świętej Anny a na dole Mariensztat i taka wąska uliczka i chciałam się dostać na Stare Miasto. Zostawiłam rodziców, mojego starszego ojca i mamę, ponieważ się bardzo o nich martwiłam, a to się przedłużało bardzo, martwiłam się jak oni sobie tam radzą? Ale niestety, był właśnie na wieży przy kościele świętej Anny [gołębiarz], który strzelał i ktokolwiek usiłował się przedostać, to niestety przestał żyć od razu. Z drugiej strony w tym domu była jakaś nasza czujka i jak ja się ślizgałam po murze, żeby przejść, to on mi zaczął krzyczeć „Wróć! Wróć! Wróć! Ani kroku dalej! Wróć!” I te strzały były, to ja wtedy wróciłam. Wróciłam no i znowu tymi przesmykami, dziurami wróciłam do swojego punktu na Furmańską 12. Jak się usiłowałam dostać w górę do placu Zamkowego, to zobaczyłam smugę wielką pożaru. Palił się zamek, był dym, wtedy już [była] pełna bitwa, Powstanie było już w pełni. Właściwie to nasze działania skupiły się później tylko w ogóle na Powiślu. Ostatnie były takie momenty tragiczne, kiedy esesmani wpadali do nas, zaczęli nas wyrzucać z tych punktów z naszego domu…
- Nie mieliście ochrony wojskowej?
Nie. Była u nas taka kobieta… Wrócę do tego, że pogorzelcy z Nowego Zjazdu i z Mariensztatu przybywali do nas i było mnóstwo ludzi u nas. Tym ludziom gotowałyśmy żywność, bo cały magazyn właściwie był pełen żywności, bo ludność wszystko nam przynosiła, co tylko było możliwe. My robiłyśmy [to] wszystkim i tym ludziom i rannym. To wszystko było sprawne. W pewnym momencie później Niemcy opanowali część Powiśla i zaczęli do nas wkraczać już od mostu Kierbedzia, w ogóle nie było żadnych walk i oni wtedy zaczęli nas wyrzucać. My przechodziłyśmy później do następnych punktów z Furmańskiej, która była tym pierwszym [punktem] i też tam były tragiczne momenty.
- Musieliście rannych przenosić?
Niestety. Tych, co się dało to na noszach, a tych, którzy jakoś tam mogli na nogach własnych przejść, to podtrzymywani przez nas przechodzili dalej, a część niestety… Taki tragiczny też był moment, że kobieta z maleńkim dzieckiem… tą maleńką dziewczynkę bodajże kąpało się jeszcze i jak wpadli esesmani, to niestety zabili ją, i to małe jej dziecko… i to było coś takiego co w ogóle… Chcieli zabijać w ogóle wszystkich prawie, ale ta nasza pielęgniarka która z nami była i doktor świetnie mówili po niemiecku. Łapali ich za ręce z tymi karabinami żeby się opanowali, żeby nie strzelali, że my wyjdziemy już, że nie muszą nas wypędzać. Ale niestety niektórzy byli zabici.
- Jak długo ten punkt się ostał?
Ostatni punkt, o ile wiem… bo nas z jednego punktu to znaczy mnie i kilka koleżanek Niemcy wypędzili. Pędzili nas Bednarską, Krakowskim Przedmieściem i pamiętam, że koło Madonny, która stoi na Krakowskim Przedmieściu (rzeźba Madonny) to tam leżały zwęglone trupy ludności. Pamiętam, że szłam i po prostu chwilami zamykałam oczy, bo nie mogłam patrzeć na te szare zwęglone trupy. Później nas pędzili pod Ogród Saski jako tarcze, a sami szli za nami. Od placu Bankowego strzelali powstańcy, więc oni nas użyli jako żywe tarcze.
- Czy zahamowało to ogień powstańców? Powstańcy wtedy przestali strzelać?
W pewnym momencie tak. Jeszcze muszę wrócić do tego, że część naszych, lekarz, komendantka, oni zostali w klasztorze [ojców] Karmelitów, a nas tylko część Niemcy wybrali, a tamtych na razie jakoś nie ruszyli. Później też była cała historia okropna z naszą ekipą i z komendantką. O tym nie mogę powiedzieć dokładnie. Znam tę relację oczywiście. Nas popędzili przez Ogród Saski i dalej pędzili nas do Pruszkowa razem z ludnością cywilną.
- Jak wielu osób z waszego punktu to dotyczyło?
Było chyba nas pięć: Simińska, Baltaziuk, Zosia Born i ja, a reszta została u [ojców] Karmelitów. Oni nas wygarnęli wtedy. Szliśmy do Pruszkowa razem z pędzoną jeszcze ludnością cywilną, która wtedy była z różnych stron pędzona.
To była mniej więcej pierwsza połowa września. I doszła pani do Pruszkowa?
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
To jest jeszcze dalsza historia. Ponieważ moja komendantka jednocześnie interweniowała, dlaczego oni mnie nie wykorzystają do innej pracy, więc najpierw mnie wzięli do sprzątania pomieszczeń biurowych. Musiałam więc o szóstej rano myć, czyścić, następnie posadzili mnie… Ponieważ, kończyłam w czasie okupacji Miejską Szkołę Sztuk Zdobniczych i Malarstwa i miałam różne możliwości, umiejętności, więc ona to powiedziała i tam mnie przydzielili do jakiegoś rysowania. Później mnie przenieśli do niemieckiej pracowni architektonicznej w ostatnim momencie niemalże. Ja tam z architektami naszymi – Belgowie, Francuzi tam byli no i Niemcy, ale ci Niemcy zachowywali się w miarę przyzwoicie. Ci nasi pomagali mi w tym momencie. Oni dostawali na przykład inne racje żywnościowe niż my, bo nas to w ogóle traktowali tak, że już w ogóle trudno powiedzieć, czym oni nas żywili, ale ci otrzymywali na przykład na drugie śniadanie [coś] w rodzaju drożdżówek i buliony do popijania, to każdy z nich codziennie jeden na przykład po kolei mnie oddawali. Miałam jeszcze w międzyczasie zapalenie dziąseł, jeden z Belgów prowadził mnie do dentysty, bo ja dosłownie ryczałam z bólu. Mimo że to było zapalenie, to nie wolno było mi usuwać [zęba], ale ona mi usunęła. Później tylko płukałam wodą, każdy z nich mi przynosił opatrunek, wodę. Tak mi pomagali. W obozie jeszcze, w czasie niedziel chodziliśmy do [kopania rowów]. Były stale naloty, oni kopali rowy przeciwlotnicze i nas tam oczywiście w każdą niedzielę razem z innymi zapędzali.
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
Tak się zdarzyło, że oni zorganizowali transport dla wszystkich chorych, niezdrowych i mnie do tego transportu przeznaczyli. To już było pod sam koniec grudnia. Przewieźli nas do obozu pod Wałbrzychem. Obóz koncentracyjny, zima, otoczony drutami, pod prądem, z wieżyczkami pilnującymi wszystkich. Po raz pierwszy tam zrobiono kąpiel. Gorący prysznic, gorące wszystkie ubrania. Później nas zaprowadzili do zimnych, na klepisku baraków. To był już śnieg, mróz. Ostatnie dni grudnia. Jakoś opatrzność nade mną czuwała, że to wszystko przetrzymałam, nawet kataru nie miałam, a byłam przecież ubrana tak jak wyszłam z Powstania.
- Jak wiele człowiek może wytrzymać...
Tak. Później z tego obozu wsadzili nas do pociągu, ale już nie takiego towarowego, tylko do pociągu osobowego i tam pilnował [więźniów] stary Niemiec. Oni w ostatnim momencie już nie mieli żołnierzy, wojska, to powoływali starych mężczyzn Niemców do pilnowania. Ten Niemiec miał pod opieką ten pociąg. Nie wiem czy jeden wagon czy kilka, już nie pamiętam tego. W każdym razie wiem, że on miał nas pod swoją opieką. Wieźli nas, to długo trwało. W pewnym momencie okazało się, że przyjechaliśmy na stację Kraków. My nie wiedzieliśmy, gdzie oni nas wiozą w ogóle. Zorientowałam się, że [to] Kraków, [a więc] następna stacja to Oświęcim. Nie wiem, czy ten Niemiec nie widział, czy on udawał, że nie widzi, czy jego w ogóle nie było, bo ja byłam półprzytomna jak zobaczyłam, że to jest Kraków. Wyszłam, otworzyłam drzwi i wysiadłam z pociągu. Było trochę ludzi na stacji, wmieszałam się w tłum, zerwałam tę „petkę” od razu i wyszłam na ulicę. Pierwszą osobą, którą spotkałam to był profesor Sawicki, ten, który później był w Norymberdze. On mnie poznał i ja jego poznałam, bo w czasie okupacji w 1940 roku chodziłam do utajnionej szkoły nauk politycznych, którą prowadził poprzedni rektor przedwojenny Jan Reyman. Na Wawelskiej, Niemcy pilnowali, nie wiedzieli w ogóle co to jest, to była szkoła niby sekretarek, inna rzecz, że się nauczyłam wtedy stenotypii, pisania na maszynie. Profesor Sawicki wykładał nam elementy prawa wtedy. On mówi – dziecko, co ty tu robisz? A ja właśnie wracałam w tym momencie z obozu. Uciekłam z obozu. Pytam się, gdzie może tutaj RGO jest, bo ja w czasie całej okupacji pracowałam w RGO z dziećmi prowadząc ognisko dziecięce. Przez całą okupację po południu prowadziłam ogródki działkowe z dziećmi. On mi wskazał gdzie jest RGO. Zgłosiłam się tam i jakoś ocalała mi kenkarta i legitymacja z RGO jeszcze z czasów okupacji, podstemplowana przez Niemców i pokazałam im to. Dano mi w RGO bochenek chleba i pięćset złotych zaliczki, żebym miała, z czego żyć i powiedzieli mi gdzie jest punkt gdzie mogę przenocować.
- Ale potem wróciła pani zaraz do Warszawy?
A skąd. Warszawa była w gruzach, jeszcze nic nie było w Warszawie. Pojechałam do Łowicza, bo jakimś cudem moja komendantka dowiedziała się… czy myśmy wysłały, już nie pamiętam tego dokładnie. Wolno [było] wysłać jedną kartkę i wysłałyśmy bodajże na chybił trafił i ona później do nas przysłała nam nawet paczkę cebuli wtedy. Wiedziałam, że komendantka, Irena Zgrydowa tam jest i wtedy do niej pojechałam. Tam moja mama, która została wypędzona z ojcem ze Starego Miasta z Warszawy pod opoczyńskie, zostawiła ojca, a sama jeździła szukać mnie po wszystkich punktach RGO. Była w Krakowie, w Częstochowie i w pewnym momencie przyjechała do Łowicza wtedy, kiedy ja już zdążyłam wrócić. I w tym całym zamęcie, gdzie tyle ludzi ginęło, myśmy się znalazły. Ona mnie znalazła, bo weszła do punktu i pyta tę moją komendantkę czy nie wie, gdzie ja jestem. Ona mówi „Jest u mnie, właśnie wróciła z obozu”. Wtedy z mamą wyjechałam z powrotem do Dąbrowy pod Opoczno, gdzie został mój ojciec. Tam byłam przez całe wakacje i jak Rosjanie weszli, szkołę uruchomiono i zaczęłam uczyć w tej szkole, a do Warszawy dopiero pierwszy raz wróciłam, zostawiwszy mamę i ojca, 15 września jak się wojna skończyła. Później tak pomału wróciłam do Warszawy.
Warszawa, 31 lipca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt