Tadeusz Chojnacki „Czarny”
Nazywam się Tadeusz Chojnacki. Urodziłem się 8 listopada 1928 roku w Warszawie, jako ciekawostkę podam, w szpitalu wojskowym, który czasami bywa nazywany Szpitalem Ujazdowskim, z którego po wojnie ocalało niewiele pawilonów. Z racji że ojciec był w konspiracji (o czym powiem później), to po wojnie, po roku 1945, gdy były potrzebne mi świadectwa urodzenia, między innymi do wyrobienia dowodu osobistego, to w rubryce miejsce urodzenia albo jest kreska albo jest adres prywatny. Nie jest napisane właściwe miejsce urodzenia – szpital wojskowy.
- Jaką funkcje pan pełnił w Powstaniu? Gdzie pan walczył?
Miałem pseudonim „Czarny”. W Powstaniu Warszawskim byłem w kompanii Wojskowej Służby Ochrony Powstania porucznika „Fregaty”, to było w III zgrupowaniu porucznika „Ostoi”, później Śródmieście Północ.
- Proszę mi powiedzieć, jak pan pamięta czas przed wojną? Wybuch wojny?
Byłem urodzony, jak wspomniałem, w szpitalu wojskowym, bo byłem dzieckiem wojskowego. W 1928 roku 11 listopada były zgrupowania batalionu do defilady na Polu Mokotowskim, było trochę czasu, to jeden z oficerów powiedział do ojca: „Panie Chojnacki, pójdę się dowiedzieć, co z moją żoną”. Bo jego żona też była – jak to się dzisiaj mówi – na porodówce. Po pewnym czasie nadbiegł i z oddali krzyczał: „Panie Chojnacki! Panie Chojnacki! Ma pan syna!”. W ten sposób co najmniej 32. Pułk Piechoty z Modlina dowiedział się o moich narodzinach. Mogę powiedzieć, nie chełpiąc się, że od tamtej pory zostałem synem pułku, albowiem mieszkałem z rodzicami w Twierdzy Modlin. Ojciec był oficerem i nawet na manewry wyjeżdżaliśmy z rodziną do Czerwonego Boru, to jest na północny wschód od Warszawy. We wsi Psory wynajęta była izba i przez okres manewrów byliśmy na wsi z mamą. Poznałem żonę ówczesnego Ministra Spraw Wewnętrznych, która ubierała się jak Cyganka. Pamiętam, do dzisiaj miała duże, złotego koloru koła w uszach, sutą spódnicę, teraz ktoś napisał, że wyglądała jak Meksykanka, ale wówczas byłem małym chłopcem i słyszałem, jak mówią, że: „O, ubiera się jak Cyganka”. Mieszkaliśmy w Twierdzy Modlin. Chodziłem tam do szkoły, był budynek szkolny. Co to znaczy Twierdza Modlin – to są najdłuższe koszary na świecie, przeszło prawie dwa tysiące czterysta metrów w obwodzie, bo to owal jest i to są koszary obronne. Wewnątrz był kościół pod wezwaniem Świętej Barbary. Z jednej strony był budynek mieszkalny, a za kościołem była szkoła imienia Józefa Piłsudskiego, w której ukończyłem cztery klasy do 1939 roku. […]
- Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.
Ojciec był oficerem i gdy – jak to się mówi – wybuchła wojna, dostał rozkaz, aby tajną kancelarię przewieźć do Kowla, konwojem. Nie pamiętam, ile ciężarówek wiozło skrzynie z tajnymi aktami, ale pamiętam, jak ojciec potem opowiadał, że konwojowały ich dwie tak zwane tankietki, w języku pospolitym się mówiło tankietki od symbolu TK. To były dwuosobowy małe czołgi z karabinami osobowymi. Ojciec się zachwycał, jak napotkali Niemców i Niemcy ostrzelali tankietki. Pocisk jednej przerwał gąsienicę, to druga przejechała przed nią i zaczęła ostrzeliwać Niemców. Wysiedli z uszkodzonej, zaczęli naprawiać gąsienicę i naprawili. Konwój ruszył naprzód. Przed Kownem zostali ostrzelani przez młodych Żydów z czerwonymi opaskami z gałganków na ramieniu, żołnierze polscy, tak że ruszyli za nimi. Ojciec nie mówił, co się z nimi stało. Gdy otrzymali wiadomość o przekroczeniu granicy przez Armię Sowiecką, od razu skręcili na południe i znaleźli się na Węgrzech, tajną kancelarię przekazali do Ambasady Polskiej w Budapeszcie i stąd w Muzeum Polskim w Londynie jest sztandar 32. Pułku Piechoty [...]. Ojciec był internowany w Twierdzy Komaron albo Komorno, zależy w jakim języku się mówi – czy po węgiersku, czy po słowacku, bo raz należało to miasto do Węgier, raz do Słowacji. Stamtąd uciekł z kilkoma innymi po drucie, który przytrzymywał słup z przewodami elektrycznymi czy telefonicznymi, zjechał i poprzez Tatry, przez Zakopane, już po cywilnemu, w listopadzie był w Warszawie. Wyjechał z twierdzy już po naszym wyjeździe, bo wyszedł rozkaz dowódcy garnizonu, że cywile mają opuścić twierdzę. Rozkaz był wydany po pierwszym nalocie. W godzinach porannych 1 września samolot się pojawił, zrzucił bomby i jedna bomba upadła od strony zewnętrznej koszar, stoczyła się po pochyłym dachu i wybuchła pod oknem, przez które były wydawane posiłki, obiad. Kupa olbrzymia żołnierzy, cywili, bo to byli rezerwiści, cała twierdza była zapchana rezerwistami… Jeden z batalionów, z jednego powstały trzy bataliony, z rezerwy, tyle było wojska. Druga bomba gdzieś indziej upadła i wzbiła tuman różowego kurzu. Ktoś krzyknął: „Gaz!”. Miałem maskę przeciwgazową w puszce w kształcie walca, jak się naciągnęło, to ryjek był, bo pochłaniacz był z przodu. Usłyszałem: „Gaz!”. Leżałem pod krzaczkiem, włożyłem i czekałem, co będzie, a zamiast tumanu nadbiegła rozpędzona dwójka koni, które przestraszone wybuchem urwały się z wozu czy jaszcza i oczy, ślepia [miały] przestraszone, przekrwione, wybałuszone i pędziły! Patrzę, co się dzieje – jeden z żołnierzy zaczął biec równolegle i uwiesił się uzdy, nogi w przeciwnym kierunku do niego, że hamował i w końcu zatrzymał konie. Inne wydarzenie z pierwszego dnia wojny, zaraz pierwszego dnia został zestrzelony samolot niemiecki. Po pewnym czasie do twierdzy został doprowadzony pilot czy lotnik – nie pilot, więc nie wiadomo, czy to był pilot, czy obserwator, strzelec pokładowy. Lotnik w mundurze, silny, przestraszony, młody. Od razu prowadził go żołnierz z bagnetem na broni, na karabinie, ale miał na ramieniu, spokojnie szli, on trzęsący i nagle został otoczony przez rezerwistów i przez żołnierzy, jedni półubrani, jedni po cywilnemu, innymi w mundurach. To była sytuacja i wzbudził zaciekawienie – żołnierz nieprzyjaciela! Jedni patrzyli z zaciekawieniem, inni z wyzwiskami, których nie będę przytaczał. Nagle przez tłum przepchnęła się młoda dziewczyna, była żoną kierownika spółdzielni „Społem”, to był sklep spożywczy w twierdzy i można było kupować sobie różne produkty. Przedarła się przez żołnierzy, doskoczyła do Niemca, napluła mu w twarz. Już zaczęła się podnosić temperatura, coraz ciaśniej się zaczęło robić. Nie wiem, skąd się wziął major, wyrwał karabin wartownikowi i trzymając za szyjkę przy korbie, zaczął biegać naokoło z wyprężonym bagnetem i odsunęli się od Niemca. Nie wiem, co się z nim dalej stało. Była ewakuacja i kierownik spółdzielni dysponował wozem konnym – deski ostrugane, malowane tak, że był elegancki. Pamiętam, ojciec powiedział do mamy: „Musisz zabrać tylko niezbędne rzeczy!”. Matka się spytała ojca: „Co to znaczy niezbędne? To znaczy, że zostawić dobytek całego życia?”. Wzięła tylko dokumenty rodzinne. Wozem jechaliśmy na wschód, ale dojechaliśmy do Kałuszyna... Różnie to było, bo to był chaos. Uchodźcy szli całą szerokością drogi. Szli, jechali na wozach, rowerach. Nagle wojsko polskie – szło w przeciwną stronę, na północ. Musieli iść polem zaoranym. Śpiewali: „Wojenko, Wojenko, cóżeś ty za pani”. Jak podnieśli nastrój wśród ludzi! Zaczęli im rzucać jabłka, owoce, co kto miał! To był przejaw jedności narodu z wojskiem, z naszą armią. To był trzeci wypadek, przypadek z pierwszych dni wojny. Trafiliśmy, bo też do nas doszła wieść, że ze wschodu też idzie nieprzyjaciel i dzień czy dwa przed tym, jak to się określa teraz „czarnym czwartkiem”, przyjechaliśmy do Warszawy. Następnego dnia ciężkie bombardowania, bez względu czy ogień wojskowy czy szpitale, czy budynek mieszkalny, to był „czarny czwartek”. Z bombardowania pamiętam, że byliśmy u babci – Chmielna 106 (właśnie ten adres jest wpisany na jednym z egzemplarzy mojego aktu urodzenia, nie szpital wojskowy, tylko [Chmielna] 106). Byliśmy w piwnicach Chmielnej 106, a po drugiej stronie wzdłuż ulicy od Żelaznej, mniej więcej jak jest wiadukt, były różne warsztaty kolejowe. Oczywiście też pryzmy węgla były, również i tam bomby upadły, wzbiły tak jak w Modlinie tuman pyłu czerwonego, tak tutaj czarnego, i przez czeluść bramy (bo podmuch bramę otworzył, mimo że była zamknięta) tuman przemieścił się na podwórze, studnie. Dlaczego taka nazwa? Bo posesja była obudowana z czterech stron oficynami pięciopiętrowymi, tak że sąsiadki z jednej oficyny naprzeciw mogły przez okna sobie gawędzić. Całe podwórko [zasypane] tumanem pyłu, po schodach się przemieścił do piwnicy, gaz, znów.
- Pan zamieszkał w Warszawie razem z matką?
Tak.
Jestem niestety jedynakiem. Mówię: „Niestety” – dlatego że doświadczenie mnie uczy, że cokolwiek złego zrobiłem, to było na mnie. Mimo że mieliśmy rodzinę, czyli babcię, czyli mama mamy, ale nie mogliśmy mieszkać, bo mieli pokój z kuchnią. Mąż był majstrem u Norblina, więc przez znajomości dostaliśmy, bo wojskowi, środowisko to było, że są mieszkania na 29 Listopada, to jest ulica poniżej Łazienek, jak się Agrykolą schodzi w dół, to naprzeciw jest Szwoleżerów, a na prawo 29 Listopada. Budynek czerwony, który stał zaraz [obok], już jest rozebrany, pewnie inwestycję będą robić, bo był zbombardowany w czasie oblężenia, jak to mówią starzy warszawiacy – oblężenie Warszawy. Był dwupłatkowy i bomba przebiła dach, wszystkie stropy i wybuchła na parterze, a to była klatka schodowa, tak że osad prochu od wybuchu się osadził na ścianę. Ojciec przyszedł w listopadzie, odnalazł nas, bo przyszedł do babci, akurat mama była, ktoś puka, babcia idzie, mężczyzna w brązowych portkach, w koszulinie. „Słucham. Do kogo pan?”. Nie poznała ojca. Potem przyprowadziła na dół na Agrykolę. Skarpa. „Tadzik, tata przyszedł”. Stanąłem jak wryty, nie poznałem. Później, bo to był budynek, jak jeszcze się spotyka na przykład na 11 Listopada na Pradze czy Powązkowska chyba 48 też stoi taki budynek, tylko jednoklatkowy, a mieszkaliśmy w Modlinie w dwuklatkowym, tak samo na Listopada też dwuklatkowy, jedna klatka była zarwana. Wyciągaliśmy z ojcem belki drewniane piłą i na podpałkę, bo nie było czym palić. Przy okazji w gruzach znajdywaliśmy trzewiki, pantofle, ze stopami ludzkimi. Zakopaliśmy w ogródku pod murem, teraz przez ogródek jest przeprowadzona jezdnia, ale jeszcze kilka drzew owocowych jest. Mama mnie zapisała do szkoły powszechnej. Zaznaczam szkoła powszechna, bo teraz nawet młodzi naukowcy piszą, że przed wojną były szkoły podstawowe. Określenie szkoła powszechna funkcjonowało jeszcze po 1945 roku, do pierwszej reformy oświaty w 1949 roku. [Byłem zapisany] do szkoły powszechnej Czerniakowska 128, to był i jest, bo jeszcze stoi, duży budynek, to były pierwsze budynki Warszawy, oświatowe, realizowane pod koniec lat dwudziestych, seria, budynek szklany stoi Grójecka 63 – szkoła Kołłątaja, na Drewnianej, na Zagórnej i między innym tutaj, imienia Piłsudskiego... […] Szkoła była też zbombardowana, jeszcze do dzisiaj to zostało, bo konstrukcja dachowa jest załamana, załatana, są dachówki, ale z konstrukcji widać, że budynek był zbombardowany, tylko że samo poddasze, tak że na dole rozkład sal jest bez zmian. Z opałem było krucho i z wodą, tak że część klas odbywała lekcje na Zagórnej (teraz jest chyba agenda Urzędu Rady Ministrów), a część klas chodziła od Czerniakowskiej na piechotę na ulicę Zagościniec, na Siekierki do szkoły. Tam była zbudowana szkoła w drugiej serii, miały kształt współczesny, pudełka tak zwane. Na Raszyńskiej stoi „pudełko”, na Podchorążych przy Czerniakowskiej stoi „pudełko”, teraz jest wydział Uniwersytetu Warszawskiego. Mówiono, że to była szkoła żydowska, jak myśmy w zimę chodzili na Zagościniec, a potem w lecie zaczęliśmy chodzić na Podchorążych, to się mówiło „szkoła żydowska”, okoliczna ludność tak mówiła, mieszkańcy. Widocznie to prawda, kiedy myśmy mogli mieć tam lekcje, budynek nie był użytkowany. Jednym z moich nauczycieli był pan profesor Gustaw Wuttke, ojciec „Małego” Tadzia i „Czarnego” Jasia, znanych z „Szarych Szeregów”. Obaj zginęli. Wypracowania z przyrody, które zadawał do domu, pamiętam jak dziś: „Jak powstał węgiel?” albo „O sodzie, który pływa po wodzie”. Na lekcję przyniósł miskę wypełnioną wodą, kawałek metalu położył na wodzie, zaczął syczeć i kręcić się po wodzie, taką miał właściwość. To było zadanie domowe jedno i drugie, żeby napisać. Moja elokwencja zwróciła jego uwagę i zaprosił mnie do siebie do mieszkania na ulicę Kazimierzowską. W mieszkaniu ocierałem się, dosłownie, [o „Małego” i „Czarnego”], bo przedpokój był wąski – jak na wieszaku wisiały palta różne, to przejście się zwężało, a jak traf chciał, że syn przechodził w jedną stronę, a ja do gabinetu profesora w drugą. Widziałem na własne oczy „Małego” Tadzia i „Czarnego” Jasia. Jeden z kolegów, Heniek, miał ojca palacza w kotłowni szpitala Dzieciątka Jezus. Pewnego razu dostałem od niego, bo go odwiedzałem... W mieszkaniu miał siostrę, była starsza, ale podobała mi się. Dostałem „Robotnika”, nielegalną, tajną gazetkę pod tytułem „Robotnik”. W domu, normalnie usiadłem sobie tak jakbym czytał „Kuriera” czy coś. „Co ty czytasz? – pyta ojciec – Skąd to masz?”. Od tej pory zajął się moją edukacją, moją konspiracją. W marcu 1942 roku zostałem w pewien sposób zaprzysiężony. Przeszedłem przeszkolenie w lesie wawerskim z zakresu pojedynczego strzelca, więc musztra, meldowanie się, początki sygnalizacji, alfabet morsa czy chorągiewkami. W III Rejonie pułkownika Schollenbergera pseudonim „Rakowski”. To był VI Obwód Armii Krajowej Warszawa–Praga. Łączniczka z okolic Placu Trzech Krzyży donosiła różności, prasę, różne polecenia na bibułkach [...] i na nich były dwa, trzy słowa. Potem nosiłem pod wskazane przez ojca adresy przesyłki.
- Jaką funkcje pełnił pana ojciec w konspiracji? Czy to on pana wciągnął do konspiracji?
Mój ojciec w tym samym Obwodzie Warszawa–Praga, jak to się mówi, nie wiem, czy powiem to właściwie
Ordre de Bataille – porządek bitwy – takie jest określenie wojskowe, jest wykazany, do tej pory. Po 1989 dopiero ujawnił się, a tak przez cały okres PRL-u nie było mowy na temat. Fotografie jakie ocalały sprzed wojny były obcięte, ojca nie ma, żadnej fotografii. Nie dość, że [był] przedwojennym oficerem, to teraz był w konspiracji jako do specjalnych poruczeń do spraw niemieckich. Jeśli o mnie chodzi to 1 sierpnia zastał mnie na bliskiej Woli. Nie mogłem się przedostać na Pragę, bo już mosty były zamknięte, nikt nie był przepuszczany – ani na piechotę, ani żadne pojazdy, a więc byłem odcięty.
- Może jeszcze wrócę do czasów przed Powstaniem. Może pan opowiedzieć, jak pan pamięta okupację niemiecką? Jak pan pamięta Warszawę w czasie okupacji?
Jak skończyłem szkołę powszechną, to zostałem zapisany do Miejskiej Szkoły Zawodowej przy ulicy Sandomierskiej, budynek jeszcze istnieje, to też jest drugiego rzutu budynków oświatowych, prostokąt, pudełko. Co pamiętam? Pamiętam, że lekcje zaczynaliśmy i kończyliśmy modlitwą, chyba kończyła się słowami do Matki Bożej: „Błogosław nam i ojczyźnie naszej”. W tym dniu, bo mieliśmy rozkład lekcji, że w tygodniu mieliśmy jeden czy dwa dni, cały dzień tak zwane warsztaty, to była szkoła mechaniczna, średnia. To nie prawda, co w okresie PRL-u pisali, że było tylko szkolnictwo powszechne, było średnie również, chociaż nie nazywało się szkoła średnia, nie było w nazwie, ale w programie nauczania to był poziom szkoły średniej. Szkoła przed wojną była najlepszą szkołą zawodową w Warszawie. Miała imię Michała Konarskiego. […] Pewnego dnia ostrzeżono uczniów w czasie warsztatów, poszło między uczniami pouczenie: „Jutro będzie... – czy to było tego samego dnia – Jak będziemy odmawiać modlitwę, żebyśmy nie odmawiali: »Królowo Korony Polskiej, błogosław ojczyźnie naszej«. Pamiętaj!”. Dlaczego? Bo przyszli mundurowi Niemcy, było ich kilku, wśród nich był gestapowiec, oczywiście szeroko nogi. Patrzą i słuchają, jak myśmy się modlili. Przyszli obejrzeć budynek szkoły. Po pewnym czasie nas wysiedlono i została urządzona szkoła niemiecka, dlatego że ulica Kazimierzowska znalazła się na terenie dzielnicy niemieckiej. Był okres w historii Warszawy, że była podzielona na trzy dzielnice narodowościowe. Najpierw, od roku 1940 wydzielono tak zwaną dzielnicę żydowską i zaczęto budować mur. Kawałek muru jeszcze jest na Złotej, ale tylko same przyziemie, bo górę to zbudowali uczniowie szkoły budowlanej, żeby nadać kształt pierwotny. Po pewnym czasie utworzono dzielnicę niemiecką, której jądrem była dzielnica policyjna: Aleja Szucha, Litewska i bunkry, barykady. Jest fotografia znana, od strony placu Unii Lubelskiej, bunkier naziemny i zasieki. Nasza szkoła, część klas zaczęło się uczyć w szkole przy ulicy Konopczyńskiego, to jest od Krakowskiego Przedmieścia, mniej więcej na wysokości Pałacu Staszica, a część klas właśnie w Pałacu Staszica na parterze i na piętrze. Na przykład mieliśmy przedmiot – korespondencja zawodowa. Mieliśmy przedmiot – język niemiecki. Mieliśmy zadanie do domu, opisać salę kolumnową, w której pobieraliśmy lekcje. Napisałem, że sala z dwoma rzędami kolumn, z pięknymi kapitelami, czyli głowicami. Jednym, no nie jednym, prefektem był ksiądz, który chodził w butach z cholewami, potem po wojnie się okazało, jak dotarły do moich rąk jego relacje, był kapelanem Obwodu Warszawa–Praga. Warsztaty mieliśmy na ulicy Śliskiej, to była szopa parterowa w głębi podwórza, w której był skład ziół, w torbach, w workach papierowych, jeszcze musieliśmy wynosić i ustawiliśmy. Zmieścił się tak zwany szeping, tokarka, tak zwana koza, zainstalowaliśmy pod sufitem tak zwaną pędnie, to był wał, na którym była transmisja, tokarka i wajcha tak zwana, żeby przełączyć transmisję na inne koło napędowe, żeby wyłączyć bieg i płyta traserska. Szkoła miała własny budynek, Leszno 72, [budynek] znalazł się na terenie getta i mniej więcej był usytuowany naprzeciw gmachu Sądów. W pewnym momencie na balkonie było powieszonych dwudziestu sześciu więźniów, dwa budynki dalej stał budynek szkoły i została spalona w czasie powstania w getcie. Teraz chyba, z połowy lekcji żeśmy poszli wszyscy na Leszno. Karabin maszynowy stał na stopniach sądów, obsługa w hełmach, ruch tramwajowy i kołowy wstrzymany, a ruch pieszy jakby to był karnawał w Wenecji, wszyscy w milczeniu patrzyli na dwudziestu sześciu powieszonych. Na drugi dzień wychowawca się pyta: „Dlaczego żeście z lekcji się urwali?”. – „Panie profesorze, oglądaliśmy powieszonych”. Nic nie powiedział. Inny moment, że dyrekcja dostała bilety pod przymusem na film niemiecki, żeby rozprowadzić wśród uczniów. Piętnaście czy dwadzieścia czy dziesięć groszy. Musieliśmy kupić, bo dyrekcja musiała dać pieniądze za bilety. „Co za film? Jaki film? W którym kinie?”. Nie da się ukryć, że niektórzy z nas chodzili do kina, mimo że „tylko świnie siedzą w kinie”. Dla przynęty to z początku były wyświetlane również filmy polskie przedwojenne. [Film miał być w kinie] na Kole. Pojechaliśmy na Koło, na Kole nigdzie kina nie ma, byliśmy z nosami na kwintę, wydaliśmy pieniądze i nic z tego. Pewnego dnia byliśmy zbulwersowani, bo doszły do nas wiadomości, że wzdłuż Krakowskiego Przedmieścia mieszkańcy zostali wysiedleni. Nagle ktoś, spoglądając przez okna sali kolumnowej Pałacu Staszica, mówi: „Chodźcie, chodźcie, patrzcie co się dzieje!”. Patrzymy, z Królewskiej wychodzi normalny kondukt pogrzebowy i skręca w lewo, w stronę Starego Miasta. Na drugi dzień czy któregoś dnia dowiedzieliśmy się, że to był pogrzeb Kutschery i że podobno mieli go Wisłą spływać do Gdańska. Tak że mogę powiedzieć, że widziałem pogrzeb Kutschery.
- Gdzie pan znajdował się pan w czasie wybuchu Powstania?. Wspominał pan, że był na Woli.
Byłem na Woli, tak. Nie lubię powiedzenia „wybuchu”, bo „wybuch” to jest powiedzenie pospolite, a wojskowe to „rozpoczęło się”, bo przecież Powstanie to jest coś poważnego – zostaje wydany rozkaz i się rozpoczęło. Powstanie mnie zaskoczyło na Woli, oprócz ogólnej, w pierwszych godzinach euforii, flagi przy bramach, w perspektywie Elektoralnej, to jak na [święto] 3 maja domy udekorowane. Radość! Przyszedł rozkaz: „Zdejmować flagi”. Przez podwórko przybiegło kilku chłopaków, nawet nie zauważyłem, czy mieli opaski, z karabinami i z broni zaczęli strzelać w kierunku
Nortwache, w kierunku szkoły. W pewnym momencie samochód wyjechał, to chyba Ceglana ulica, skręcił, niemiecki ciężarowy, w lewo i pojechał Chłodną w stronę zachodnią. W pewnym momencie potworny huk. Niemcy wysadzili szkołę na Ceglanej. Zgłosiłem się do dowódcy, no bo bądź co bądź byłem w konspiracji. Dostałem przydział porucznika „Fregaty”. Latałem jak zając – to rozkazy, polecenia, Bóg wie co, gazetki, kolportaż, nie było nic do roboty, na wartę, na bramę. Miałem tylko granat jajowy, czyli zaczepny, takie uzbrojenie było. Byłem tak jak stałem. Miałem tylko trzewiki wojskowe, za co też można było dostać w czapę, bo to był element umundurowania żołnierza niemieckiego. Na co dzień chodziłem w trzewikach wojskowych podkutych. To był, pamiętam jak dzisiaj, 6 sierpień, nacierali Niemcy. Nasi się ostrzeliwali i cofali, a ja w tym momencie przebiegałem przez plac Żelaznej Bramy. Nagle był nalot, bomba, wybuch, jeszcze na ścianie hali pierwszej jest podziurawiona. Dostałem czymś, nie wiem czy odłamkiem, czy stabilizatorem bomby, skrzydełkami w krzyż. Padłem. Nie mogłem się ruszać i sanitariuszka, przyciągnęli mnie czy przenieśli przez wąskie przejście barykady – Elektoralna róg Białej. Teraz po śladzie ulicy Białej idzie, o pierwotnej nazwie trasa NS, to jest ulica Biała, od Elektoralnej do Leszna – Biała. To była barykada z przewróconego samochodu kołami na zewnątrz, obłożony płytami chodnikowymi, ziemia, a tu przesmyk tylko był, przejście wąskie. Wnieśli mnie do piwnic. Elektoralna 30/32. Bo już nie było szpitala w Sądach, był ewakuowany na Stare Miasto. W związku z tym zostaliśmy, sanitariuszka ze mną została, zostaliśmy. Okazało się, że około dziesięciu osób było. Z jednej strony, że nie jesteśmy sami, a z drugiej strony, że nie jest tak wielu, żeby łatwo było nas odkryć. Mała grupka. Spaliśmy. Lokatorzy z budynku, którzy nie chcieli wyjść, [usłyszeli]:
Raus, Raus! Z zawiniętymi rękawami, z pistoletem, jak ludzie stali, żeby tylko nie drażnić, wychodzili. Niektórzy nie chcieli wyjść, nie wiedzieli, co się dzieje, bo z dalszej Woli napływali ludzie i mówili, co Niemcy robią, to było wiadomo, to nie to że Wola była nasycona z powrotem Niemcami, wojskiem, ale przemykali się i było wiadomo, co się dzieje. Byli tacy, którzy niedowierzali, nie chcieli wyjść i tak się uzbierała garstka. Lokatorzy z domu spali w swoich piwnicach, bo piwnice były przystosowane do przebywania ludzi, a napływowi, że tak powiem, to wspólnie w jednej celi, bo akurat się nadawała, bo była jakby nora wzdłuż jednej ściany i ludzie leżeli pokotem w ubraniach. Było potwornie gorąco, upał nieprawdopodobny, bo budynek był spalony, pięciopiętrowy. Zaczęliśmy szukać, doszedłem do siebie, bo jak zostałem uderzony, przewróciłem się, nie mogłem tchu złapać, nie mogłem się ruszyć, ale potem wydobrzałem, [sanitariuszka] robiła mi okłady na te miejsce. Niektórzy znajdywali pidżamy, obcinali nogawki, żeby skrócić. Szperaliśmy za jedzeniem. Był magazynek ze sklepu, który był od frontu, ale to właściwie nie było nic, co można by zjeść doraźnie, przecież grochu to nie zje, kaszy też, trzeba ugotować. Zaczynało być już trochę kiepsko z jedzeniem. Byliśmy ulokowani w poprzecznej oficynie budynku Elektoralna róg... [to] chyba była Zimna, Biała, budynek narożny. Mimo że był spalony, to Niemcy – wojskowi oczywiście – zaglądali, wchodzili na podwórko, rozglądali się, co ich mógł interesować budynek spalony. Jak widzieliśmy ich, to na bosaka po pochylniach schodów, wyżej, wyżej, cicho, cicho, bo to była kuchenna klatka schodowa, a więc podniebienie miała tak zwane klajnockie, z cegły. Schody były drewniane, były spalone, to tylko w oficynie frontowej, klatka frontowa miała schody kamienne, marmurowe czy lastrykowe, a klatka kuchenna drewniana. Czy żołnierz w tych swoich butach mógł wejść po pochylni z cegieł?
- Proszę powiedzieć, co się z panem dalej działo, gdy pan przebywał na Woli? Czym się pan zajmował?
Zgłosiłem się 3 sierpnia, a już 6 [sierpnia] byłem kontuzjowany, więc mój udział w Powstaniu nie był zawrotny. Co pełnił łącznik? Jakie zadanie? [Brałem udział] w przenoszeniu rozkazów, meldunków, z linii [frontu] do dowództwa i z powrotem, kolportaż gazetki, prasa, tylko tyle... Nie walczyłem z bronią w ręku. Nie będę sobie przypisywał Bóg wie co, nie, tylko trzy dni.
- Jak pan z Woli dostał się w inne miejsce?
W pewnym momencie siedzimy sobie w piwnicy, jedni drzemią, światła nie było, kopcił się mały zniczyk, jakby na Wielkanoc czy na 1 listopada i sobie kawały opowiadali. Nagle naszą uwagę zwrócił chrobot, bo w murach kapitalnych były przejścia, ale nie eleganckie z drzwiami, tylko trzeba było się czołgać i drzwiczki były…Przypomniał mi się teraz jeden moment, że pozwolę sobie wrócić jeszcze. W poszukiwaniu jedzenia przedostawaliśmy się nawet do budynków frontowych od Elektoralnej. Z wyższych pięter, bo niektóre mieszkania były otwarte, bo po co było zamykać, jak człowiek nie wiedział, gdzie idzie i czy wróci, to po co zamykać. Niektórzy zamykali, a gdzie było otwarte, to wchodziliśmy szukać jedzenia. Z jednego mieszkania na wyższym piętrze akurat był widok na wieżę obserwacyjną straży ogniowej, przed wojną każdy oddział straży ogniowej był wyposażony w wieżę obserwacyjną. Wieża była również na Nowym Świecie przy Książęcej, gdzie teraz jest budynek, tak zwany biały domek, od strony gdzie jest PKO na parterze. Co się dzieje? Patrzę – żołnierz na balkonie, ale bez hełmu, przykląkł, oparł karabin na balustradzie i od czasu do czasu strzelał.
- Czy to był żołnierz niemiecki?
Tak. Myślę sobie: „Aha, gołębiarz, ale co ja mu zrobię?”.Pewnego dnia usłyszeliśmy zgrzyt, donośny jak zamykanie metalowej bramy o kamienie albo jak mówią: metal czy szkło o metal też, ale [wówczas słychać] raczej pisk, a to zgrzyt był. Mówiliśmy między sobą: „A pewnie bramę zamykają”. Potem, już po wszystkim, po 1945 roku z literatury dowiedziałem się, że wówczas rozpoczęto ostrzeliwanie Starego Miasta z tak zwanych moździerzy salwowych, po trzy lufy sprzężone, odpał elektryczny i pociski wylatywały. Pewnego dnia [słyszymy] szelest za drzwiczkami przełazu do sąsiedniego budynku. Jeden wziął nóż kuchenny, podszedł do drzwiczek i otworzył raptownie. Zdębiał. Niemiec w hełmie – też zdębiał, ale że to była tak zwana stara wyga frontowa, to zaraz oprzytomniał:
Haben sie fotoapparate? – Macie aparaty fotograficzne? Już z „gołębi” dwóch wchodziło korytarzem piwnicznym. „Macie pończochy damskie?”. „Gdzie jest spirytus?” – drugi się pyta. Więc szabrownicy, ale zanim nadeszli, zanim się sytuacja wyjaśniła, to część – myk, myk, myk i prysnęli, a zostali ci, których widział, już nie mogli uciec. Jak sobie zażyczył spirytualiów, to przynieśliśmy skrzynkę wódki ze składziku, sklepu, na podwórko, na ulicę. Jeden żołnierz (samochód stał, ale maską w kierunku Saskiego Ogrodu) na chodniku sobie spacerował, elegancki, [mundur] spod igły, pan oficer, w siodłatej czapce, w hełmie. „Panie...”, stopień, „Ci dwaj dali nam wódkę, chcą, żeby wywieźć!”. Spojrzał, akurat był odwrócony, nic nie powiedział, odwrócił się i wolnym krokiem oddalił się. Ciach, skrzynka na wóz, chyba nas było z czterech, za ich wiedzą żeśmy się wgramolili na samochód. Jeszcze jak staliśmy na podwórku, jeden (nie powiem, czy to ten który nas nakrył, czy któryś z tych dwóch, czy może inny, bo ich się kręciło na podwórku) zawiesił mi na ramieniu szmajsera, pistolet automatyczny, ten który mówił po niemiecku, jeden z nas wziął w dwóch palcach, zdjął za taśmę nośną, za pas nośny, do Niemca, powiedział mu po niemiecku. Jakbym pociągnął za język spustowy, to byśmy nie rozmawiali. Wieźli nas Chłodną do Wolskiej – wszędzie płomienie, wojsko, czołgi, samochody – w stronę wschodnią. Czasami cywile uprzątali resztę barykad, żeby zapewnić przelotowość ulicy, całej szerokości. Przejeżdżaliśmy Wolską koło [kościoła] Świętego Wojciecha, widzieliśmy otoczony wojskiem kościół, teren kościoła. Nie widziałem trupów, nie mogę powiedzieć, że rozstrzeliwali na ulicy, w zasadzie rozstrzeliwali na podwórkach i palili. Dopiero później, po 1945 roku zobaczyłem tabliczki: „Tutaj w tym miejscu...” i tak dalej, w fabryce Franaszka, Szpital Wolski. Szosą minęliśmy wachę –
Westwache – zachodnią, która była na Żelaznej, była przeniesiona potem na granicę miasta, poszwargotali, nie wiem. Przyjeżdżaliśmy obok Milanówka, zatrzymał się:
Raus! Dlaczego koło Milanówka? Nie wiem. Pojechali dalej, bo w Grodzisku chyba mieściło się dowództwo, sądząc po tabliczkach informacyjnych niemieckich.
Nie wyjechałem, zostałem wywieziony.
- Kiedy to mniej więcej było?
W czasie przebywania w ukryciu w piwnicy, nie stawiałem nigdzie kresek, ani na ścianie, ani na kartce, bo nawet nie miałem czym pisać. Usiłowałem sobie uzmysłowić, jak długo to trwało. To trwało wystarczająco długo, że dosłownie na kilka dni, we wrześniu przed przelotem Amerykanów, sto sześć samolotów, które się pokazały nad Warszawą! W Milanówku też widzieliśmy samoloty, jak zrzucają zasobniki na spadochronach... Radocha była. Nareszcie pomoc! Nasi! Brygada spadochronowa, figa... Nie chcę powiedzieć, bo jestem mały, tylko trzy dni, łącznik, nie chcę powiedzieć, że Amerykanie to zrobili… Natrąbiono, że z wysokości setek metrów, tysięcy, trzy tysiące chyba metrów, to zawsze chyba trzeba brać uwagę wiatr, że może zdmuchnąć.
Przebywałem w Milanówku. Teraz jest pod torami tunel, ale przedtem był przejazd przez tory. W pewnym momencie patrzę – na przejeździe stoi żołnierz niemiecki z karabinem na pasie, a przy nim stoi żołnierz polski, mówiło się wtenczas berlingowiec, ludzie też go oglądali jak Polacy Niemca w Modlinie w 1939 roku. Niby mundur zielony, niby żyłki są na guzikach, ale nie takie, już nie mówię, że to bez korony, rozczapierzony, nic dziwnego, że go ruskie nazywali
kuricą. […]Po pewnym czasie latały myśliwce rosyjskie, po dwa, bo stosowali metodę „miecz i tarcza” – lecieli jeden trochę z przodu, drugi z tyłu, miecz – tarcza, jeden atakował, drugi bronił. Na przykład zbombardowali cegielnię, chyba w Brwinowie. Dlaczego? Bo suszarnia była niska z olbrzymim dachem, bo trzeba było przykryć dużą powierzchnię, żeby cegły schły na stojakach, przykryte dachem, a myśleli Bóg wie, że co to jest i suszarnię, cegielnię zbombardowali. Pewnego razu olbrzymia strzelanina, bombardowanie, właściwie to była strzelanina na szosie, na której Niemcy wyrzucili nas z samochodu, to był rozbity tabor niemiecki, który szedł z Warszawy, z kierunku Warszawy, w kierunku Grodzisk, ludzie wyżynali z koni mięso. Jedni wyżynali, a młody chłopak przed trzydziestką i dziewczyna – niósł karabin maszynowy na taśmę, z pociskami. „Po co wam to?” – pytam się. „Jeszcze się przyda”. Rzeczywiście. Szkoła wznowiła naukę. Szkoła mechaniczna. Przyjmując już przedwojenne imię patrona Michała Konarskiego.
- Mówi pan teraz o czasach już po Powstaniu?
Tak, po 1945 roku.
- Spędził pan czas w Milanówku ze swoimi kolegami?
Bo ja wiem... Nawiązałem znajomości. Żeby się utrzymać przy życiu, to przystąpiłem do tak zwanych kiciarzy. To był charakterystyczny objaw okupacji, że jako tako umiejący się porozumieć po niemiecku człowiek brał sześćdziesiąt jajek, kopę jaj. Kolejarz na bloku zatrzymywał semafory w pozycji poziomej: „Nie ma przejazdu!”. Pociąg stał, a to był, w tym przypadku były puste wagony do Warszawy, do wywożenia różnych dóbr. Pociąg stoi, a ten, który mówił po niemiecku, [podchodził] z kopą jaj do maszynisty i go zagaduje: „Czy można trochę kęsów?”. W węglarce były tak zwane kęsy– olbrzymie kawały węgla, jak obgadywał maszynistę i jego pomocnika, to szajka „kiciarzy” na węglarkę i ludzie w nocy, bo to nocą się działo, bo przecież w dzień, to nie było odwagi, żeby go zatrzymać przecież, to kanonada, jakby było bombardowanie artyleryjskie, ostrzał, kęsy o ziemię. Buch! Buch! Tak chłopaki zrzucały: „Szybko, biegnij szybciej, jak najwięcej!”. Była jedna [kobieta], która skupowała, i ludzie przychodzili, bo opalali mieszkania piecami, kuchniami węglowymi, bo to jest źródło nabycia, w jaki sposób przychodził to fraszka.
- Gdzie pan mieszkał w Milanówku?
Tułałem się, czasem ktoś mnie przygarnął. Nawet przez noc chyba spałem w kinie w Milanówku. Jak przyjechał transport – EKD jeździło – elektryczny pociąg przywiózł chorych i rannych ze szpitala Dzieciątka Jezus już po upadku Powstania, to chłopaki do pomocy rannych (bo to byli tacy, którzy mogli chodzić, nie na noszach, chory czy ranny) – jedno ramię na kark jednego, drugiego, objęli go i prowadzili. Miejscem przeznaczenia była szkoła, gimnazjum w Milanówku, tam był szpital.
- Czy to był przeniesiony szpital z Warszawy?
Dzieciątka Jezus, ale tylko część, nie cały się zmieścił, bo jeszcze był szpital chyba przy torach po tej stronie, „Pod różą”, już nie pamiętam, tak że przypadkowo, na przykład ktoś mi dał: „Chcesz zarobić? To weź te flaszki sprzedaj”. Okazało się, że: „Mów, że to z przydziału”. Pędzili bimber, mówi się bimber, ale to spirytus był, nie bimber, czyściusieńki. Nie wiem, skąd brali butelki monopolowe – ktoś drukował naklejki, ktoś skupował lak, grawerzy robili tłoki z godłem. Na gorąco widziałem to, pieczętował i jak się masz! Nikt nie powiedział, że to jest lewizna, że to jest bimber. Jeździłem do Brwinowa, po Powstaniu to tam prawie cała Marszałkowska była, mnóstwo straganów, kiosków, a ile kawiarni, restauracji, gwar! Z chęcią kupowali to. „Przynieś jeszcze!”. Mówię: „Dobrze, jak przydział będzie”.
- Pamięta pan moment, jak Powstanie upadło i pan dowiedział się, że to już koniec Powstania?
Nie wiem, czy to akurat łączyć z upadkiem Powstania w ogóle, czy łączyć to z upadkiem dzielnicy. Nadjechał pociąg towarowy, wagony kryte, okienka były odrutowane drutem kolczastym. Na brykach, czyli gdzie były budki, to byli żołnierze z karabinami, był oficer, który chodził po peronie, bo szlaban był w poziomie. Pan blokowy powiedział: „Ja ich przytrzymam”. No i dobra. Stoi pociąg, a z wagonów rozlega się śpiew, piosenki polskie wojskowe, przez szczeliny okienek biało-czerwone opaski: „Powstańcy! Nasi! Chłopaki!”. Chodzi oficer w tą i z powrotem, bo jest, to nie pojedzie. Zszedł do przejścia, do zejścia z peronu. Jeden chłopak zauważył, do blokowego: „Oficer idzie!”. Ciach, już! Chłopaki pomagali blokowemu, podnosili wajchy, na druty i już, do góry. Sygnał, wolna droga, maszynista: „Fiu fiu!”. Oficer wrócił, żołnierze powskakiwali, transport pojechał. Jak z Pruszkowa wywozili wagonami (takimi samymi, ale odkrytymi), to myśmy podchodzili, bo to było bez obstawy, jak się potem okazało już po 1945 roku, to był transport i jemu podobne były transporty miejscowe na tereny Generalnej Guberni. W Pruszkowie selekcjonowali, młode kobiety, młodzi ludzie do Rzeszy do roboty, podejrzani do obozu koncentracyjnego, a z dziećmi, starsi, to już niech zostaną na miejscu i pod Kraków. Pociąg w polu stanął i wysiada. Rzucali pieniądze: „Cebula, Cebula!” Przecież były sklepy otwarte, warzywne, to kupowało się cebulę, rzucało im się. Cebula, bo witamina C.
- Proszę powiedzieć, co działo się z panem później, po 1945 roku. Czy był pan prześladowany?
Zacząłem mówić, że podjąłem z powrotem naukę w szkole, która przyjęła [imię] przedwojennego patrona Michała Konarskiego. Wstąpiłem pierwszy raz w życiu do harcerstwa, z którego wyszedłem dwa lata temu w stopniu harcmistrza z tytułem nestora Związku Harcerstwa Polskiego, to jest tytuł honorowy i ze Złotym Krzyżem „Za Zasługi dla ZHP” i [byłem] w drużynie, 10. Warszawskiej Drużynie Harcerzy. Wstąpiłem do drugiej konspiracji. Szefem był drużynowy, który był aktualnie w wojsku, w stopniu sierżanta i członkami grupy – grupa się nazywała Grupa „Osy” – byli funkcyjni drużyny, a więc najstarsi wiekiem. Ktoś zaprojektował ulotkę, ktoś wydrukował. Pewnego dnia widzieliśmy ulotki stylizowane – owad osa i „»Osy« czuwa” – czerwonym tuszem duże jak ćwiartka A4, były nalepione na elewacjach budynków, wzdłuż Raszyńskiej, na odcinku do Filtrowej do Reja, były ponaklejane.
- Kiedy odnalazł pan rodziców?
W jednym z transportów, który przejeżdżał przez Milanówek, po przejeździe dzieciaki szukały w trawie przy torze, przy torowiskach karteczek, które wyrzucali wiezieni ludzie, kobiety, mężczyźni, zatłoczeni jak szprotki w pudełku, głowa przy głowie. Ktoś znalazł mały scyzoryk i ostrze, włożony był papier z napisem, z tekstem i służył mu jako ciężarek, żeby wiatr nie wydmuchał dalej, żeby łatwiej było znaleźć. Była wiadomość od mamy, przypadkowo: „Wiozą nas do Krakowa, żyjemy. Nie wiem, co z Tadzikiem i co ze Stefanem”, czyli z ojcem. Spotkaliśmy się w Warszawie. Szedłem do Warszawy torami, właściwie były zerwane, bo już w styczniu 1945 roku od Warszawy jechała lokomotywa, która ciągnęła pług, który przerywał podkłady kolejowe, tak że tory się nie nadawały do użytku, dlatego teraz, jak jedziemy koleją i widzimy czasami wzdłuż torów na poboczu leżą szyny, to awaryjne są, jak się stanie katastrofa to już szyny są na podorędziu, nie trzeba sprowadzać. Spotkaliśmy się, tak że ojciec ocalał, ja też.
- Czy był pan kiedykolwiek prześladowany po wojnie, że był pan w konspiracji?
Nigdy nie taiłem, że należałem, uogólniając, do Armii Krajowej, mimo że w czasie Powstania mieliśmy opaski WP, dopiero teraz AK, nigdy nie taiłem. W mojej karcie ewidencyjnej, jak to się pierwotnie nazywało RKU, czyli Rejonowa Komenda Uzupełnień, moja karta rejestracyjna z 1945 roku jest napisane: „Był w AK”. W książęce wojskowej też mam napisane, że byłem w AK. Nie jest napisane szczegółowo, w jakim oddziale, w kompani WSOP czy tam w obwodzie praskim, nie, tylko ogólnie było napisane – „Był w AK”.
- Czy to oznacza, że nie był pan prześladowany?
Zaczęło się później i być może prześladowanie wyniknęło ze zbiegu różnych faktów. Pierwszy fakt, że byłem w konspiracji w Armii Krajowej, drugi fakt, że byłem powstańcem, trzeci fakt, do którego zmierzam, że była grupa „Osy”. Na przykład znów miałem trzewiki niemieckie wojskowe podkute, angielski
battledress, przedwojenny hełm, wzór 31 i karabin rosyjski, ale bez pasa. Tak byłem uzbrojony i byłem umundurowany. W
battledressie potem poszedłem do wojska. Jak była ostania, jak się potem okazało, amnestia, to poddałem się amnestii w kwietniu 1947 roku ostatniego dnia. Jak szliśmy z kolegą Krakowskim Przedmieściem w stronę mostu przez Wisłę i z Królewskiej wyszedł też cywil, ale z opaską MO, z karabinem: „Co jest? Gdzie idziecie?”. – „Amnestiować się!”. – „A, cześć”. Z uśmiechem, on uśmiech, my uśmiech. Na Cyryla i Metodego istnieje budynek do dzisiaj, na pierwszym piętrze do UB. Dostaliśmy zaświadczenie, że poddaliśmy się amnestii, dostaliśmy pięćset złotych, kurtkę z UNNRA-y, chyba z ćwierć kilo słoniny, koszulę barchanową. Taka była amnestia. To będzie tak: konspiracja, Powstanie, druga konspiracja. W 1949 roku dostałem wezwanie jako poborowy rocznik 1928 do wojska i dobrze. Mimo że byłem kontuzjowany, mimo że miałem zaświadczenie, że mam odłamany wyrostek L4, to zostałem zakwalifikowany do wojska. No i dobrze. Tylko prosiłem, że z uwagi na to, że w harcerstwie była drużyna lotnicza, o specjalności lotniczej, w Konarskim, miałem kurs teoretyczny szybowcowy, prosiłem o przydział do wojsk lotniczych: „Dobrze, proszę bardzo”. Wpisał mnie. To było w czerwcu. W sierpniu pojechałem na Mazury. Nazywałem to „pożegnanie cywila”, bo we wrześniu już miałem wezwanie do wojska. Przyszedłem na Ratuszową, tam jest chyba wydział komunikacji, dostaję skierowanie, potem przemaszerowaliśmy do koszar na [ulicę] 11 Listopada, potem w stajniach artylerii konnej w Orzyszu, sześć tygodni przeszkolenia, tak zwany obóz szkoleniowy bez broni. Mieliśmy tylko jeden karabin na pluton, z czerwoną opaską. [Załadowano nas] w wagony i magistralą węglową, przedwojenną Gdynia – Śląsk, zostaliśmy przywiezieni, kompania 3. i 4. do Wojkowic Komornych, to jest w okolicach Będzina. Oficer informacyjny mnie się spytał: „Czy jesteście zadowoleni, że jesteście w tej jednostce?”. Mówię: „Miałem przydział do wojsk lotniczych”. „A my was znamy! Byście chcieli na samolot i polecieli do Londynu do Andersa!” – koniec cytatu. Pamiętam jak dzisiaj. Znalazłem się w batalionie węglowym. Pociąg towarowy, ale już z legowiskami, zajechał do Wojkowic Komornych na bocznicę kolejową kopalnianą, drzwi otwarte. Patrzymy, na peronie, peron żwirowy, Wehrmacht stoi, w szynelach, w czapkach. Okazało się, że w murowanych barakach byli przetrzymywani jako więźniowie, jako jeńcy byli zatrudnieni w kopalni „Jowisz” i nastąpiła rotacja, ich wywożono, nie wiem gdzie, a my przyjechaliśmy na ich miejsce. Służyłem dwa lata. Po dwóch latach było przedłużenie o rok, pluton wartowniczy, jedyny oddział, pluton wartowniczy miał karabiny i dostał ostrą amunicję, żeby nie było buntu. Pijaństwo było okropne, wszyscy pili – i szeregowi, i kadra, bo traktowali to jako karę, bo przecież z regularnych jednostek byli przeniesieni oficerowie, podoficerowie.
- Czy tam też byli inni uczestnicy Powstania Warszawskiego?
Powstania nie, ale akowcy byli. Akowcy, bechowcy, Bataliony Chłopskie z Białegostoku były, następnie byli jako ciekawostka ten sam rocznik, ale Mazurzy, którzy w wieku młodocianym byli w Wehrmachcie, a jak przyszedł ich rocznik, zostali wcieleni do wojska polskiego z zachowaniem stopni. Jak przyszedł plutonowy, to między chłopakami: „Co? Nie, my nie będziemy słuchać Niemców!”. Przecież to był Polak, Niemiec narodowości polskiej, Mazur. Polak, mówił po polsku!
Warszawa, 6 sierpnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich