Nazywam się Hanna Barbara Mazurek, z domu Buziewska. Urodziłam się w Warszawie. Ojciec pochodził z okolic Płocka, jego rodzice mieli tam jakieś gospodarstwo, nie bardzo orientuję się jakie. Mama skończyła szkołę średnią handlową w Warszawie i była warszawianką. Oboje poznali się w Warszawie. Ojciec przywędrował do Warszawy, jak tylko skończył szkołę, jeszcze czegoś się uczył i pracował odkąd pamiętam cały czas w gazowni warszawskiej jako inkasent, do wybuchu wojny. Mama pracowała w sklepach spółdzielni. Rodzice kupili dom pod Warszawą, to było Wiśniewo, gmina Jabłonna pod Warszawą. Zresztą w tej chwili, zaraz od końca wojny, zostało to włączone w granice Warszawy. Chodziłam do szkoły podstawowej na miejscu, a potem chodziłam do Gimnazjum imienia Heleny Rzeszotarskiej. To było prywatne gimnazjum w Warszawie, Praga, na ulicy Konopackiej. Zdałam egzamin, bo zdawało się egzaminy do państwowego gimnazjum, ale nie było miejsca, zwracali ojcu za płacenie w prywatnym gimnazjum, bo zdałam konkursowy egzamin. Chodziłam do tego gimnazjum przez dwa lata. Jak skończyłam dwie klasy, to wybuchła wojna.
Bardzo brzydko pamiętam, dlatego że myśmy byli w naszym domu, który był w Wiśniewie, gmina Jabłonna, ale między nami a Warszawą był kanał, na którym był most. Na tym kanale rozgorzała walka. Niemcy szli od tej strony, jakby z tyłu przechodzili przez Jabłonnę, przechodzili konkretnie przez nasz plac, rozwalając płoty, wszystko co na drodze spotkali, przeszli i szli prosto dalej, gdzie była łąka, doszli do tego kanału i tam zatrzymali ich Polacy. Była walka, dosłownie jak w kinie albo w teatrze widzieliśmy to z piętra naszego domu. Nie bojąc się, weszłam na piętro, bo byłam bardzo ciekawa wszystkiego. Niemcy atakowali, Polacy się bronili, nie przeszli tego kanału wtedy jeszcze. Później dopiero przeszli, chyba w nocy. Ale w każdym razie w ten sposób zaczęła się dla mnie wojna. Oni założyli sobie namiot na terenie naszego placu, weszli do naszego domu, co było do jedzenia, mama gotowała obiad, to zabrali. Pieska miałam bardzo ładnego, bo bardzo lubię psy, zabrali i w ogóle zabrali ze sobą naszego pieska potem jak poszli. Ale poza tym to nic specjalnego nam nie zrobili. Jeśli chodzi o ojca, to został zabrany i w Jabłonnie, w kościele zrobili dla wszystkich mężczyzn z całej okolicy takie więzienie nie więzienie, zatrzymanie. Tak że tam ojca zabrali. Mama, moja siostra, bo mam jedną siostrę, i jeszcze kuzynka, która z Warszawy przyszła do nas, była w ciąży, więc myślała, że u nas będzie lepiej niż w Warszawie. Wszyscy byliśmy w domu i siedzieliśmy w piwnicy, bo duża, porządna piwnica na placu była, dosyć głęboko w ziemi i siedzieliśmy w tej piwnicy, bo walka cały czas się toczyła do czasu zdobycia Warszawy. Tyle mogę powiedzieć na temat początku wojny i wojny.
Co było dalej? Chodziłam na komplety do gimnazjum. Skończyłam normalne Gimnazjum i Liceum imienia Heleny Rzeszotarskiej na kompletach. Tak że uzyskałam pełną maturę, z tymi samymi profesorami, tylko że to było po rozmaitych mieszkaniach, w rozmaitych miejscach.
Nauczycielka z gimnazjum, pani… To była Aniela Kukszówna, moja nauczycielka języka polskiego. Ona w tymże gimnazjum zorganizowała właśnie Wojskową Służbę Kobiet i niektóre dziewczyny… bo na przykład mojej siostrze nie zaproponowała, bo była nerwicowa dziewczyna. Tylko mnie zaproponowała, że już jak byłam w liceum, to skończyłam dosyć duży kurs pielęgniarstwa, udzielania pierwszej pomocy.
Trwało to trzy czy cztery miesiące, ale po skończeniu matury, po skończeniu gimnazjum... Ona była naszym szefem. Wiedziałam, gdzie będzie nasz punkt sanitarny, na ulicy Jasnej. Mieliśmy sprzęt przeznaczony do tego punktu sanitarnego, wszystko było zgromadzone w zupełnie innym miejscu, wtedy nam niewiadomym. W razie ogłoszenia alarmu pierwszego czy drugiego stopnia trzeba było te wszystkie rzeczy przenieść na swój punkt, na ulicę Jasną chyba dziesięć, naprzeciwko filharmonii, gdzie mieliśmy punkt i mieliśmy jakieś łóżka, pierwsza pomoc, trochę było środków opatrunkowych. Ale w razie jakiegoś ciężkiego zranienia czy potrzeby pomocy przesyłało się tych rannych do szpitala w banku. Naprzeciwko banku był ogromny szpital, było dużo lekarzy, była sala operacyjna i tam się odsyłało ciężko rannych. Ale jakieś powierzchowne opatrunki… Myśmy w zasadzie były przeznaczone do udzielania pomocy ludności cywilnej na ulicach.
W czasie Powstania, jak już się zaczęło.
Po prostu to było szkolenie udzielania pierwszej pomocy sanitarnej, czyli lecznicze. Nic na temat wojska nie było. Na temat działania czy strzelania, nie. Z tym zupełnie nie miałam nic wspólnego. To był tylko kurs sanitarny prowadzony przez lekarzy ze szpitala wojskowego, przez pielęgniarki dyplomowane. Nie wiem, nie znam nazwisk. Po prostu zawsze mieliśmy wyznaczone, w którym miejscu, pod jakim adresem, to były bardzo różne adresy, gdzie się odbywały ćwiczenia. Ćwiczyłyśmy jednocześnie, poza teorią, która była mówiona, to trzeba było praktycznie uczyć się bandażowania, zakładania opatrunków, robienia zastrzyków i takich rzeczy. To był po prostu kurs sanitarny.
Bardzo różne były historie.
Chodziłam nadal do tego gimnazjum, do którego chodziłam przed wojną. Miałam dość daleko, bo mieszkałam w całkiem wynajętym mieszkaniu na Mokotowie, a uczyłam się na Pradze. Do tego trzeba dodać, że byłam zawsze bardzo dobrą uczennicą. Jak się zaczęła wojna, to już bardzo dobrze znałam niemiecki, bo w szkole uczyłam się niemieckiego. Dzięki znajomości niemieckiego raz mi się bardzo udało. Jechałam tramwajem na Pragę, zatrzymali tramwaj, wysadzali wszystkich ludzi, zabierali do bud, czyli do ciężarowych samochodów, i wywozili na roboty. Byłam w tym tramwaju i jak wiadomo, tramwaje miały oddzielone na początku specjalne działy dla Niemców. Tam tylko Niemcy byli, to było odgrodzone od ludzi. Jak zaczęli wyrzucać z tej strony, gdzie są ludzie, a pełno było, a patrzę, że nie ma żadnego Niemca, to przeskoczyłam przez to odgrodzenie na jakiejś wysokości i usiadłam po stronie niemieckiej. Myślę sobie: „Uda mi się albo nie”. Oczywiście Niemiec wyrzucił wszystkich, do mnie doszedł i powiedział: „Dzień dobry panience”. Oczywiście po niemiecku, odpowiedziałam mu: „Dzień dobry”. Zaczął ze mną rozmowę, chciał się ze mną umówić na randkę wieczorem, spotkać, bo nie ma co robić. Bardzo chętnie się z nim umówiłam, o której godzinie, na której ulicy wszystko i sobie poszedł. Udało mi się dzięki temu, że mnie nie pytał o żaden dowód, nic nie pokazywałam, tylko rozmawiałam z nim po niemiecku, a ponieważ mówiłam dość sprawnie, więc przyjął, że jestem albo Niemką, albo… w każdym razie znałam niemiecki. Odetchnęłam głęboko, tramwaj ruszył, motorniczy mówi: „Ale się pani udało”. Bo wiedział, że jestem Polką, że przeszłam, on to wszystko wiedział. Dojechałam do swojego gimnazjum, to było akurat podsumowanie całej nauki, bo to był koniec nauki, coś w rodzaju matury. Dawali nam jakieś zaświadczenia i wszystko pięknie się skończyło. Oczywiście na randkę nie poszłam, na umówioną randkę, ale w każdym razie znajomość niemieckiego mi się przydała. Zresztą ta znajomość niemieckiego przydawała mi się bardzo często, bo jak chodziłam po liceach i nosiłam rozmaitą pocztę, przekazy czy coś, to zawsze jak zatrzymywali dziewczyny… A wtedy ile miałam lat? Miałam, jak się zaczęła wojna, lat piętnaście, no to miałam szesnaście, siedemnaście lat. Zawsze rozmawiałam z tymi żołnierzami bardzo przyjaźnie, zawsze mnie puszczano i nie rewidowano. Zawsze mnie się udawało. Muszę powiedzieć, że miałam bardzo dużo szczęścia, wszyscy się dziwili, że mnie się to tak udawało. Ale udawało się. Tyle mogę powiedzieć z wrażeń. Bardzo często na ulicach Warszawy były rozmaite kontrole, sprawdzali…
Pracowałam w niemieckiej firmie „Ausbaustele”, to była placówka, której szefem był Niemiec, Franc Engels się nazywał, inżynier. Oni budowali jakieś lotniska, jakieś umocnienia na terenie Rosji. Tu w Polsce na ulicy Zawrat było ich biuro i oni angażowali ludzi, Polaków, których wysyłali specjalnymi transportami. Za mojej pamięci budowali lotnisko w Mińsku… tym niepolskim. Mam takie zatrzymania pamięci niestety, jest to pamiątka z moich wszystkich przeżyć. W każdym razie tam budowali, przysyłali robotników i [Engels] nabył kontakt. Pracowałam w tej firmie na telefonach, łączyłam rozmowy. Muszę powiedzieć, że robiłam sprawozdania z tych rozmów i odsyłałam do mojej pani dowódczyni, jej pseudonim chyba był „Rakieta”… Już znowu nie pamiętam jej nazwiska… Aniela Fukszówna. Czasami jej mówiłam, że budują lotnisko w Mińsku tym rosyjskim, że coś, to jej czasem mówiłam. Ona zapisywała to, gdzieś podawała. Ale nie wiem, bo nie miałam z tym nic wspólnego.
Przeszłam tylko bardzo dokładny kurs sanitarny, byłam przeszkolona, miałam kurs pierwszego stopnia, drugiego stopnia, czyli byłam dobrze przeszkolona. Wiedziałam, gdzie są nasze materiały, skąd je trzeba brać, jak będzie ogłoszony alarm. Myśmy były wszystkie spisane. Jak był ogłoszony pierwszy alarm Powstania, to było dwa dni wcześniej, to mnie poinformowano. Dlatego że były takie dziewczyny, które specjalnie się tym zajmowały, miały spisy tych ludzi. Mnie zawiadomiono, że Powstanie ma być, to było dwa dni przed 1 sierpnia. Potem było odwołanie, też dziewczyna przyszła, powiedziała, że jest odwołane. Potem drugi raz był alarm, że 1 sierpnia i 31 lipca musieliśmy już przewieźć cały swój sprzęt. Podany został adres, pamiętam nawet w jakim miejscu to było, ale nie powiem ulicy, niedaleko Dworca Głównego. Stamtąd przenieśliśmy cały sprzęt do naszego punktu na ulicę Jasną.
Nie, zupełnie nie. Moi rodzice byli w swoim domu i zostali wyrzuceni przez Niemców, byli za Wisłą. Nie wiedziałam, co się dzieje z rodzicami, jak poszłam do Powstania, bo mieszkałam na terenie Warszawy w wynajmowanym mieszkaniu. Nie miałam komunikacji, bo rodzice mieli swój dom we Wiśniewie, gmina Jabłonna, komunikacji nie było, bo kolejkę dojazdową Niemcy zlikwidowali, więc tylko się chodziło na piechotę do rodziców.
Tak, mieszkałam u znajomych, w rozmaitych punktach mieszkałam, tak że wynajmowałam to mieszkanie. Poza tym cały czas pracowałam, miałam własne pieniądze, od piętnastu lat byłam na własnym utrzymaniu. Rodzice nie…
Pierwsze, co zaczęłam, to wujek miał restaurację i bar na ulicy Puławskiej. Pierwsze jak z domu przywędrowałam, to poszłam do swojego wujka i pomagałam im w tym barze. To znaczy wykorzystywali mnie, bo był ruch, przychodzili nawet Niemcy na piwo. Byłam w kasie, inkasowałam pieniądze, bo się bali obcych ludzi, nie chciał, żebym podawała czy coś robiła, że jestem za młoda dziewczyna, różni pijacy przychodzą, więc tylko kasowałam pieniądze, rozliczałam kasę. To było na ulicy Puławskiej i on miał mieszkanie na ulicy Puławskiej naprzeciwko. Byłam tam kilka miesięcy. Przychodził jeden pan na piwo, nazywał się… bardzo miły, to był inżynier, miał prywatną firmę na placu Napoleona w budynku. Nazywał J. Kossowski i Ewelk to była jego rodzina z Niemiec, bo jakąś rodzinę z Niemcami miał. Teoretycznie robił wszystko, a pani Ewelk, Niemka, była niby, teoretycznie właścicielem i stąd mógł prowadzić. Namówił mnie, że po co będę siedziała w tej knajpie, że tu takie niezbyt dobre towarzystwo, żebym poszła do niego do pracy, że jeszcze się czegoś nauczę, to będzie dobrze. No i pracowałam właśnie w tej firmie, dostawałam pensję. Tam była pani sekretarka, nie pamiętam, jak się nazywała, podobno była sekretarką w sejmie, uczyła mnie pisania na maszynie, stenografii, a moją funkcją było roznoszenie jakichś listów, poczty, wszystkiego. Pomocnikiem byłam i otrzymywałam pensję, zarabiałam. Tak że właściwie się zupełnie sama utrzymywałam.
Mieszkałam u swoich znajomych na Mokotowie. Właściciel tego mieszkania był lotnikiem, był za granicą w Londynie, tam była jego żona, jego syn i jego córka, jakaś ciotka. Oni mieszkali na tej ulicy… i mieszkałam u nich, miałam pokój, wynajmowałam. Jednocześnie musiałam zdążyć, bo musiałam zdążyć do pracy, musiałam zdążyć na komplety, uczyć się, musiałam zarobić sama na siebie, więc bardzo ciężko pracowałam. Nieraz bywało, że w nocy uczyłam się, do pierwszej, drugiej w nocy uczyłam się, żeby lekcje odrobić, żeby się nauczyć, żeby zrobić wszystko. Nie było mi lekko, ale dawałam sobie radę. A w sobotę i niedzielę zawsze wędrowałam do rodziców, bo to się chodziło na piechotę. Od tramwaju, bo można było od tramwaju iść, to jakieś pięć, sześć kilometrów od tramwaju można było dojść do domu rodziców.
Tak, tam był telefon i nasza szefowa odbierała telefony. Jak nas gdzieś potrzebowali, to telefonowali. Na przykład brałam udział… zawołali, bo nie mogli sobie własnymi siłami dać rady, jak walczyli o Pocztę Główną na placu Napoleona. Żeśmy udzielali pomocy rannym, odnosili do szpitala. Tak samo brałam udział wtedy, kiedy była walka o kościół Świętego Krzyża. Niemcy bardzo chcieli zdobyć ten kościół, bardzo Polacy bronili tego kościoła. To była bardzo ciężka walka, bardzo dużo było rannych. Znowu był telefon, znowu nas posłano. Ze swoim patrolem… Aha, byłam dowódcą patrolu, ponieważ miałam takie dobre przeszkolenie. Były cztery dziewczyny, które były do noszy, a ja byłam dowódcą patrolu i udzielałam pierwszej pomocy i decydowałam, czy tego kogoś dajemy do tego dużego szpitala, czy go opatrujemy i do domu, czy ewentualnie na nasz punkt. Bo na naszym punkcie było kilka łóżek, była jakaś żywność, tak że niektórzy ranni zostali zatrzymywani. Walki się bardzo nasilały, między innymi na przykład zostałam bardzo nieładnie ranna, ranna nie ranna. Właśnie w czasie walki o kościół Świętego Krzyża, bardzo ciężko rannego niosłyśmy do tego szpitala w parku. Zaczął się gwałtowny ostrzał, weszłyśmy, na ulicy Jasnej chyba to już było, do jakiegoś budynku, do bramy, bo był straszny ostrzał samolotowy na ulicy. Ten ranny był przestraszony, strasznie się bał, postawiłyśmy na ziemi, uklękłam koło niego i mówię: „Proszę się nie bać, jesteśmy przecież tutaj w bramie, nic się nie stanie”. W międzyczasie pocisk uderzył w wejście do tej bramy, brama się przewróciła i brama mnie bardzo uszkodziła, czyli uszkodziła mój kręgosłup.
Uderzyła mnie w kręgosłup, to do dzisiaj jest moja podstawowa choroba, dlatego tak bardzo źle chodzę i tak dokucza mnie. Nigdy to nie nadawało się do operacji. Po odniesieniu tego rannego do szpitala, bo już byłyśmy naprzeciwko, oddaniu jego, zostałam przeniesiona, że już nie będę w takim patrolu na ulicach, bo jestem trochę uszkodzona.
Wobec tego przeniesiono mnie do pracy w szpitalu na ulicy… znowu, ale może mi się przypomni. Do drugiego Śródmieścia, taki duży szpital na ulicy… W każdym razie to jest napisane, dokumenty wszystkie są oddane. Tam zostałam przydzielona, był ogromny szpital, sala operacyjna, której szefem był właśnie profesor Maciejewski potem, to znaczy wtedy był chirurgiem, ortopedą. Potem spotkałam się z nim, jak poszłam na studia medyczne, to on był moim profesorem, to znaczy spotkaliśmy się. Zresztą mam od niego bardzo ładną opinię, bardzo duży opis mojej działalności. Uważał, że mam bardzo dobre przeszkolenie i mogę pracować samodzielnie, nie mogę być taką sanitariuszką, pomocą dla rannych. Bo pielęgniarki przy operacjach były, przy opatrunkach, a było dużo kobiet, które po prostu karmiły czy myły rannych, bo to był bardzo duży szpital. Na podwórku tego budynku był mały budyneczek jednopiętrowy, w którym byli ranni, którzy nie rokowali w ogóle wyleczenia, którzy byli przeznaczeni na śmierć, krótko mówiąc. Tam była zawsze tylko jedna pielęgniarka, bo ktoś musiał być i miałam dyżury zupełnie samodzielne. Trzeba było przejść przez podwórko, żaden lekarz nie dochodził, nikt nie dochodził. Właściwie trochę mieliśmy opatrunków, czasem nam udało się trochę żywności dostać, bo to było bardzo niebezpieczne przejście przez podwórko, które było stale pod ostrzałem, żeby przejść do tego budyneczku.
Bardzo przeżywałam pracę w tym budyneczku. Dlaczego? Tutaj mogę opowiedzieć dwa przypadki. Po pierwsze, był jakiś Kałmuk, Rosjanin, taki który był w wojsku niemieckim. Ale nie można się było z nim porozumieć, nie wiadomo było, jaką ma narodowość. Nie umiał mówić po polsku, po rosyjsku właściwie też nie. Skąd on się wziął? Siedział stale w kącie, modlił się, kiwał się, nie chciał nic jeść, bardzo przykro było na niego patrzeć. W końcu zginął, bo ten budynek został zbombardowany, rozwalony i później wszyscy zginęli. Drugi przypadek, który w tymże budynku był. Młody chłopak, szesnaście, siedemnaście lat, który szedł ulicą, to był chłopak z oddziałów walczących, szedł do domu, bo podobno niedaleko mieszkał. Rozbił się granat przed nim. Cały był zdrowy, miał tylko zupełnie zmasakrowaną twarz, nie miał twarzy. Oczy, nos, usta, wszystko było zniszczone. Pamiętam tego chłopaka, to mi straszliwie utkwiło w pamięci, jak on mówił: „Nie zawiadamiajcie mojej matki, niech moja matka nic nie wie, że jestem ranny. Ja na pewno wyzdrowieję, nie chcę, żeby się o mnie martwiła”. Modlił się, płakał i ciągle mówił o tej matce. Oczywiście zginął później, ale to było dla mnie straszne wrażenie jak on: „Mnie nic nie jest, proszę się nie martwić. Niczego nie potrzebuję, tylko proszę mojej mamy nie zawiadamiać. Ona tutaj niedaleko mieszka. Jak ona przyjdzie, to proszę mówić, że mnie tu nie ma”. To było straszne przeżycie dla mnie. W końcu po jakimś czasie ten budynek został całkowicie zbombardowany przez Niemców. Kogo się udało, to się udało stamtąd wydostać. Budynek przestał istnieć i wynosiłam rannych z tego budynku. Na mój kręgosłup zrobiło to bardzo dobrze, bo sprawa się pogorszyła jeszcze bardziej. O tym zresztą profesor Maciejewski pisze dokładnie, o moim kręgosłupie w swojej opinii. Właściwie jak ten budynek się rozwalił, to już był koniec Powstania praktycznie. Znowu zostałam przeniesiona z tamtego szpitala, to już był wrzesień. Zawarli rozejm, Polacy mieli iść do niewoli, polskie oddziały, wiadomo, jaki był koniec. Mimo że Rosjanie byli… Nie będę tego mówiła, chyba to wszyscy wiedzą, że na Pradze byli Rosjanie, ale nic Polakom nie pomagali, kompletnie nie interesowali się. Nawet Polacy, którzy uciekali ze strony warszawskiej na stronę praską, przepływali Wisłę, byli mordowani przez Rosjan, to znaczy strzelano do nich, nie zdołali przepłynąć przez Wisłę. Jeden jedyny polski oddział, bo przecież wojska polskie były na Pradze Południu, przepłynął na stronę powstańczą. To był już Mokotów, gdzieś daleko, wiem, że oni się rzucili do wody, bardzo mało z nich przepłynęło, bo Niemcy do nich strzelali.
Na przykład jak byłam w tym budyneczku, to jak się udało coś przenieść – bo w tym dużym budynku dostarczano im żywność – jak mi się udało dojść do tego dużego budynku, jakiś chleb, coś przynieść, to dawałam rannym, robiłam im jakieś picie, herbatę, bo to można było zrobić i sama to jadłam. Bardzo schudłam, ale trudno powiedzieć, że byłam głodna, bo jakoś tego uczucia głodu nie było. O wszystkim się myślało, a o tym nie. Na początku jak byłam na Jasnej, to mieliśmy bardzo dobre zaopatrzenie, bo był punkt przygotowany. Mieliśmy bardzo dużo rozmaitych zapasów, mieliśmy tam punkt, wszystko się przeniosło i wszystko było. Był ktoś, kto się zajmował kuchnią, gotował, dawał jedzenie. Nie było żadnego głodu dla nas, chociaż jedliśmy mało, bo nie było czasu, nie myślało się o tym. Ale jak już byłam później w dużym szpitalu, w tym budyneczku, to było bardzo źle z żywnością. Nie pamiętam uczucia głodu, tak było się zdenerwowanym, że nie było uczucia głodu. Jedzenie skąd oni brali? Skądś dostawali do tego dużego szpitala, tylko nikt z dużego szpitala nie podawał nam niczego. To co przeszłam, przyniosłam, jak trochę mniej strzelali, bo ciągle ostrzeliwali to podwórko. To jak można było, czy w nocy, czy jak, to poleciałam, coś przyniosłam. Tam nie było dużo rannych, bo byli tylko tacy przeznaczeni na śmierć. Może było dziesięć osób wszystkiego.
Miałam całą dobę wolną, bo nikt mną nie kierował, nikt mi żadnych rozkazów nie wydawał. Pomagałam czasem się umyć, pomagałam nakarmić, coś zrobiłam koło tych chorych, posłałam łóżko. A jak miałam wolne czy w dzień, cz w nocy, to miałam swoje posłanie, mogłam się położyć, mogłam usnąć, jeżeli to było możliwe, jeżeli nie było strzałów.
Żaden, przecież moi rodzice byli w domu pod Warszawą. Wyrzucono ich na drugą stronę Wisły, Niemcy ich wyrzucili. Potem się spotkałam z nimi i dlatego wiem. Ale żadnego kontaktu [nie było], w ogóle nie wiedziałam czy żyją, czy są w swoim domu. Nic, żadnego kontaktu. Ostatni raz widziałam rodziców na jakiś tydzień przed Powstaniem, wtedy kiedy poszłam do nich i zobaczyłam, co się z nimi dzieje, jak u nich jest.
Na wszystkich podwórkach były modlitwy, były kaplice i ludzie się modlili. Jeśli chodzi o moje pójście do kościoła, to jestem wierzącą katoliczką. Jak jeszcze byłam w pierwszym Śródmieściu, to czasem chodziłam do kościoła na mszę, udało się. Ale jak byłam już potem na Śródmieściu drugim, to zupełnie nie miałam czasu, bo byłam sama w tym budyneczku i musiałabym tych ludzi zostawić. Zresztą był taki ostrzał ze wszystkich stron i nie było blisko żadnego kościoła. Tylko ludzie na podwórku w kącie odmawiali religię, była jakaś kapliczka. Modliłam się tylko sama, siedząc w tym pomieszczeniu.
Z jeńcami nie, zupełnie nie. To znaczy był ten jeden, który nie wiadomo jakiej był narodowości. Był z armii niemieckiej wzięty do niewoli. Ale on nawet rosyjskiego specjalnie nie znał. Kiwał się, modlił się, nie wiadomo jakiej narodowości. Przecież oni mieli w swoich oddziałach rozmaitych właśnie takich ludzi. Nie byłam na granicach Warszawy, gdzie były różne niemieckie oddziały, nie byłam w bezpośredniej walce z Niemcami nigdy. Nawet jak byłam w kościele Świętego Krzyża, to tylko rannych wyciągali koledzy, bo walczyli w tym samym budynku kościoła, a ja udzielałam im pomocy i odnosiłam dalej. Zdecydowanie byłam zajęta tylko udzielaniem pomocy rannym, nigdy nie walczyłam, nigdy nie miałam żadnej broni w ręku.
Na początku był wielki entuzjazm. Ludzie w tym domu, gdzieśmy byli, cieszyli się. Później było zniechęcenie, mówili: „Już powinni skończyć. Nie ma co jeść, tyle ludzi zginęło”. Zaczęli pragnąć końca tej walki.
Ludność cywilna, powstańcy nigdy nie… Powstańcy dostali rozkaz, że się poddają, i tak się skończyło. Nie wiem, to były odprawy, to były rozmowy dowództwa z walczącymi, a ja nigdy przy tym nie brałam udziału, cały czas byłam przy rannych, przy chorych i przy szpitalach.
W banku nie byłam, w tym szpitalu, tylko oddawałam rannych i odchodziłam. Tam było dość luksusowo. Natomiast w moim szpitalu, gdzie potem byłam, było strasznie. To znaczy nie było łóżek, nie było pościeli, leżeli na podłodze, na jakimś kocu. Nie było obsługi, bo pielęgniarki coś umiejące były wykorzystywane do operacji, do robienia opatrunku, tam były zwyczajne kobiety. Z jedzeniem też było kiepsko, picie dostawały. Mój kuzyn bliski był ranny i był w tym szpitalu. Odwiedzałam jego, miał ranną nogę, bardzo ranną, nie mógł stanąć na nodze. Nie mogę powiedzieć, żeby… to znaczy jego koledzy obok byli, żeby coś mówili, że chcą końca wojny.
Klęli na Rosjan, którzy stali po drugiej strony Wisły, nie pomagali. Klęli na to, że z zagranicy nie ma żadnej pomocy, że nic nam nie zrzucają, że nie ma zrzutów. Jak do niego poszłam, to ci żołnierze rozmawiali, ale nic więcej. Poza tym on był bardzo ciężko ranny. Mam bardzo wielki wyrzut sumienia, przychodziła do niego jego dziewczyna i miała z nim razem jechać do niewoli, a w ostatniej chwili rodzice jej zabronili, nie pojechała. On pojechał sam i potem umarł w Niemczech. To wiem, bo jego matka dostała jakąś wiadomość później. On mówił, że jak jego narzeczona, czy jego dziewczyna, nie będzie mogła z nim razem jechać do niewoli niemieckiej, to żebym z nim pojechała. Ponieważ było ustalone, że ona pojedzie, a ja zostałam przeniesiona na ulicę Bracką do cywilnego szpitala, bo się zgłosiłam, że nie chcę iść do niewoli, bo można było się zdecydować. Zdecydowałam się, że chcę iść do szpitala cywilnego i chcę wyjść z Warszawy na… konkretnie mnie przeniesiono do Grodziska z tym szpitalem cywilnym. Mnie chodziło o to, że chcę znaleźć rodziców, chcę się dowiedzieć, gdzie oni są, czy są w swoim domu, czy są gdzieindziej, co się z nimi dzieje i nie chciałam iść do niewoli.
Dalej co było? Upadek Powstania, po prostu wszyscy wyszli, a ja zostałam przeniesiona do szpitala cywilnego i chyba w samym końcu października zostaliśmy przeniesieni z rannymi do szpitala w Grodzisku. Nic się specjalnego nie działo. Jeśli chodzi o to, to widziałam, jak Niemcy straszne okradali mieszkania, bo ludzie byli wyrzuceni. Wynosili cenniejsze rzeczy, podpalali domy. Bardzo dużo domów nie zostało zniszczonych przez walki, tylko zostało zniszczonych przez Niemców. Wchodzili do budynków, plądrowali wszystkie domy, zabierali, co im się podobało, a potem rzucali granaty i podpalali te domy.
Osobiście widziałam, jak rzucali granaty i podpalali domy. Właśnie wtedy jak na Brackiej byłam, do tego szpitala zostałam przeniesiona i z Brackiej z tym szpitalem wywędrowałam na zewnątrz.
Nie, przeszłam na cywila i byłam cywilna. Jak wyszłam z tego szpitala, to przede wszystkim koncentrowałam się na szukaniu rodziców. Do wszystkich punktów, gdzie były informacje, chodziłam. Z siostrą byłam, siostra nie miała przeszkolenia, nie pracowała w szpitalach, ale mniej więcej była razem ze mną. Bardzo trudno to powiedzieć, bo jak byłam w tym budynku na środku szpitala, to siedziała w domu, który mieliśmy przeznaczony na mieszkanie i nie wychodziła z piwnicy. Wszystkim się denerwowała, nie nadawała się do tego typu pracy. Zresztą jej nauczycielka powiedziała, że jej nie będzie szkoliła w sanitariacie, bo z niej nic nie będzie. W Grodzisku szukałyśmy po wszystkich możliwych punktach, wszędzie mówili: „Nie ma. Nie ma”. Pewnego pięknego dnia szłam przez środek placu w Grodzisku, patrzę, a naprzeciwko idzie mój ojciec, spotkaliśmy się. Zostali wyrzuceni z tego domu zupełnie bez niczego. Dom cały został splądrowany, zniszczony i mieszkali w jakimś domu na strychu. Zawsze byłam w rodzinie jedną z bardziej energicznych osób i coś trzeba było z rodzicami... Przenieśliśmy się do Pruszkowa, trzeba było wynająć mieszkanie, żeby jakoś rodziców umieścić, bo mieszkali na strychu. Ci ludzie dali nam tylko sienniki do tego mieszkania, dwa krzesełka i za to trzeba było płacić. Zostawiłam oczywiście ten szpital w Grodzisku, zaczęłam pracować w Pruszkowie. Był hotel dla robotników, niemiecki hotel, ale dla polskich robotników. Chodziłam tam, szorowałam podłogi, paliłam w piecach i dostawałam jakieś pieniądze. Wszyscy musieliśmy coś jeść, mama co mogła, jakie miała cokolwiek warte rzeczy, to sprzedawała na rynku i tak mieszkaliśmy. To znaczy, to były sienniki na podłodze, dwa krzesełka i tak żyliśmy jakiś czas do wkroczenia Rosjan. Z nami jeszcze była koleżanka jedna, która była bez rodziny, bez nikogo, więc razem z nami mieszkała. Na szczęście ona napisała do swoich rodziców, którzy mieli gdzieś mieszkanie. Przyjechała po nią matka i pojechała do rodziców. Tak że spadła nam jedna osoba ze spisu. Poza tym moja siostra spotkała swojego znajomego, który był jednym z robotników jeżdżących do Warszawy. Oni pomagali Niemcom plądrować i sami kradli, niestety muszę to powiedzieć. Miał pokój wspaniale urządzony, miał mnóstwo pościeli, rozmaitego dobra. Ale nam nic nie dał, dalej mieszkaliśmy na tych siennikach i żyliśmy na podłodze. To znaczy ja z rodzicami, a moja siostra zdecydowała się, wyszła za tego pana za mąż i zamieszkała z nim. Tak że znowu jedna osoba odpadła. Mogę powiedzieć, on już zresztą dawno nie żyje, w niczym nam nigdy nie pomógł, ale sam się dobrze miewał. Był technikiem budowlanym, uciekali na zachód, jak mieli przyjść Rosjanie. Bardzo się bał, bo podobno był komunistą, potem przestał być komunistą. Wrócili do Warszawy, prowadził jakąś firmę, budował domy, bardzo dobrze mu się powodziło jeśli chodzi o stan finansowy.
Natomiast ja z rodzicami byliśmy w takich warunkach, jak mówiłam, i jak weszli Rosjanie, to mama moja bardzo źle chodziła, otyła była. Zostawiliśmy ją w tym domu, zostawiając jej trochę jedzenia i sami z ojcem na piechotę poszliśmy przez Wisłę, zobaczyć, jak nasz dom wygląda. Przez Wisłę przechodziło się przez lód, bo żadnego mostu nie było, ale jakoś przeszliśmy. Bardzo trudno nam było. Po drodze u znajomych nocowaliśmy, bo szliśmy przecież z Pruszkowa na drugą stronę Wisły, w stronę Jabłonnej. Doszliśmy do naszego domu, dom stał, całkowicie splądrowany, okna powybijane. W jednym pokoju były okna, były drzwi. Co robić? Ojciec zdecydował, żebym została, żeby dalej tego nie plądrowali, a on pójdzie, jakąś kołdrę mieli i z mamą wrócą do swojego domu. Zabiliśmy okna, nazbierałam trochę drewna, zapaliłam w piecu i zostałam w tym domu. Tapczan był, na którym spałam, ale sama zostałam. To było podobno dowodem ogromnej odwagi, bo naokoło byli tylko tacy, którzy kradli i nie wiadomo kto. Ojciec poszedł i jakiś czas potem ktoś wali do drzwi, bo widać było, że z komina dym idzie. Cicho, nic się nie odzywam, w końcu okazało się, że to sąsiad. Zobaczył, że tutaj ktoś jest, że dym z komina uchodzi, no to przyszedł do mnie. Jego dom był jeszcze bardziej zniszczony jak nasz i został razem ze mną, nocował ze mną. Czekaliśmy, aż rodzice wrócili. Zaczęło się wyciągać wszystko co się dało, żeby jakoś to mieszkanie urządzić.
Ponieważ byłam w Armii Krajowej i działałam, zgłosiłam się do Ministerstwa Zdrowia. Były odezwy, żeby się zgłaszały pielęgniarki do pracy w szpitalach, ponieważ polscy żołnierze bardzo wyrzekają, są straszne awantury, że w Gdańsku jest duży szpital, a obsługują go tylko pielęgniarki niemieckie. To znaczy gdańszczanki, które mówią tylko po niemiecku, że tam jest bunt. To się zgłosiłam, że mogę pojechać do tego szpitala do Gdańska, żeby pracować. Jeszcze się wojna nie skończyła, jak pojechałam pociągiem, jadąc dwie doby do Gdańska. Zgłosiłam się, dostałam pokój w tym szpitalu i zaczęłam pracować jako pielęgniarka w szpitalu. Wszyscy żołnierze byli bardzo zadowoleni, zresztą byłam młodą dziewczyną. Oni trochę żartowali i taki kawał mi zrobili. Jakiś ranny zmarł w ciągu dnia, a ja przyszłam na nocny dyżur. Jak przyszłam na nocny dyżur, to oni mówią: „Siostro! Siostro! Nasz kolega poszedł do łazienki, zasłabł, niech pani zobaczy, co się z nim dzieje!”. Poszłam do łazienki, okazało się, że on już zmarł i jako trup postawili go na drzwiach. Jak otworzyłam drzwi do łazienki, to on spadł mi prosto na głowę. Takie kawały się ich trzymały. Ja nic, przyzwyczajona do Powstania, do trupów, do chorych, do rannych, pociągnęłam go za nogi z powrotem do łazienki, jakoś na leżankę położyłam i wyszłam. Oni mówią: „Co? No gdzie on jest? Co się stało?”. Mówię: „Czego wy żartujecie? Przecież dobrze wiecie, że on nie żyje”. – „I pani się nie boi umarłych?”. – „Nie, tylu umarłych widziałam, że się już umarłych nie boję”. Takie było moje przeżycie ze szpitala w Gdańsku. Zaczęli organizować Akademię Medyczną w Gdańsku i w październiku był egzamin wstępny na studia. Zgłosiłam się na ten egzamin, zaraz w pierwszym rzucie zdałam, dobrze zdałam. Byli ludzie po czterdzieści lat, po ileś lat, ja byłam z tych młodszych. Egzamin polegał na tym, że trzeba było jakichś uczonych z medycyny opisać, co o nich wiem, to znaczy bardzo prosty. Podobno wśród prac tych, którzy napisali, to były niesamowite błędy, bo tam byli ludzie, którzy może nawet matury nie mieli. Zresztą dużo było podrobionych matur. W ogóle zdawało na medycynę siedemset osób, a przyjęto niecałe dwieście. Między innymi wśród tych przyjętych byłam ja, zaczęłam studiować i byłam w Gdańsku. Tam kończyłam studia i wyszłam za mąż. Wtedy zmieniłam nazwisko na Mazurek.
Nic, bo patrzyłam, widziałam i nie interesowało mnie to. To znaczy było mi bardzo przykro patrzeć na to. Na przykład jak byłam już później na Brackiej, to dostałam od ludzi, bo oni wychodzili z Warszawy, brali tylko tobołki. No to dali mnie jedną poduszkę, dali mnie koc i jeszcze prześcieradło, bo oni to wszystko zostawiali. Od nich dostałam, ale nie brałam udziału w plądrowaniach. To były takie… Różni bywają Polacy, przecież nie wszyscy kradli. To były gangi, grupy ludzi, którzy tworzyli zespoły i kradli bardzo dużo rzeczy. Ale ja nie wiem, dostałam to i miałam, jak wychodziłam z Warszawy, to znaczy jedno prześcieradło, jedną poduszkę i jeden koc. Więcej co miałam brać? Meble można było brać, bo zostawiali całe mieszkania. No i co z tym robić? Wyszłam w zasadzie z tym szpitalem, wyszłam z rannymi. To co miałam, to miałam w plecaku na plecach. Wtedy wyszłam z rannymi do Grodziska i to wszystko, co mogę powiedzieć. Nie chciałam na to patrzeć, nie chciałam mieć z nimi nic wspólnego. To nie byli ani powstańcy, bo oni przecież wyszli w pierwszym rzucie i nie było powstańców. Wiadomo przecież, że w każdym dużym mieście i w Warszawie też bywają różne elementy. Ale nie chcę mówić, nie widziałam nikogo znajomego. Wiem tylko jedno, że bałam się, żeby nie spotkać takich, którzy może byli w Armii Krajowej, zmienili poglądy i oskarżą mnie, że robiłam, co mogłam, żeby pomóc żywym. Różne rzeczy przecież robiłam. Przygotowywałam materiały, potem zajmowałam się rannymi.
Myślę, że mimo wszystko Powstanie było potrzebne. Potrzebne było dla Polaków, potrzebne było dla udokumentowania… Tylko tak – zagranica nam nie pomogła, dobrze wiadomo dlaczego. To znaczy przysyłali samoloty ze zrzutami, tylko powierzchnie polskie były małe, dużo tych samolotów ginęło i bardzo często materiały, które oni zrzucali, broń czy różne rzeczy, szło w ręce niemieckie. Tak że nie wszystko dostawali Polacy. Ale uważam, że to było potrzebne dla pobudzenia niektórych ludzi, bo byli niektórzy bardzo zrezygnowani i zaczęły się bardzo rozwijać wpływy komunistyczne w Warszawie. Były oddziały komunistyczne, walczyły też w Powstaniu na Starym Mieście, owszem, tak. Ale nie cieszyły się ani dobrą sławą, ani również jak się skończyło Powstanie, nie mieli czystych rąk. Dlaczego uciekałam z Warszawy, przecież powiedziałam wyraźnie, chciałam jak najszybciej opuścić Warszawę, żeby nie spotkać nikogo kto by mnie oskarżył i bym pojechała na „białe niedźwiedzie”. Bardzo szybko wszystkich ludzi, którzy brali udział w Powstaniu, w sensie, że walczyli czy pracowali w szpitalach, wszystkich jeśli wydawano, to natychmiast byli aresztowani i wysyłani na wschód. Tego się bardzo bałam i dlatego uciekłam do Gdańska.
Nie, po pierwsze nie było żadnych znajomych, nie było nikogo, kto by mnie znał. Po drugie mieszkałam głównie na terenie szpitala, gdzie byli ranni polscy żołnierze, którzy walczyli, którzy szli na zachód. Oni mnie nie znali, to byli młodzi chłopcy, ja też byłam młoda. Tak jak mówiłam, kawały mi różne robili, mieli dobrą zabawę. Jak zaczęliśmy studiować, to dostaliśmy bardzo dużą pomoc od Szwedów, dostaliśmy sprzęt do nauki, dostaliśmy sprzęt do wyposażenia szpitala. Dostałam od Szwedów bardzo dużo butów, ubrań, palta, bo nic nie było, chodziło się bardzo marnie. Szwedzki Czerwony Krzyż bardzo nas zaopatrzył. Moi koledzy, którzy byli na studiach, to byli przeważnie z partyzantki, bardzo dużo z partyzantki wileńskiej, z rozmaitych stron Polski. Był tylko jeden partyjny, ale jakoś nikogo nie wydawał. Pamiętam pierwszą defiladę, jakieś święto, nie wiem dlaczego to było. W każdym razie była defilada, była jakaś uroczystość główną ulicą w Gdańsku, która prowadzi z Gdańska do… dalej. Myśmy mieli budynek akademii, gdzie były nasze ćwiczenia, przy tej ulicy. Myśmy się zebrali w tym budynku, żeby patrzeć na tą defiladę i chłopcy zaczęli rzucać jakimiś zgniłymi owocami w tą defiladę, w żołnierzy defilujących. Oczywiście zareagowała natychmiast milicja, chcieli wejść na teren tego budynku, to był budynek nauki teoretycznej i rektor, profesor, stanął w drzwiach i powiedział, że: „Jest eksterytorialność uczelni, ja was tu nie wpuszczę”. Rozłożył ręce i nikogo nie wpuścił. Milicjanci wściekli stali dwadzieścia cztery godziny przed tym budynkiem, że jak będą wychodzić, to ich wszystkich zabiorą i aresztują. Oczywiście oni nie wychodzili. Zaraz potem zmieniła się ustawa, że nie ma eksterytorialności wyższych uczelni, bo podobne rozruchy były w Krakowie, podobne rozruchy były w Gdańsku. Młodzi ludzie nie chcieli szanować wojsk rosyjskich. Oni byli w tym budynku chyba przeszło dwie doby, a my koleżanki wychodziłyśmy, przychodziłyśmy i przynosiłyśmy im jedzenie. Oni mieszkali w tym budynku, aż w końcu się zdenerwowali, poszli sobie i nic nikomu się nie stało. Ale w każdym razie było to, co było w Krakowie, takie same rozruchy i dlatego wydano ten rozkaz, że nie ma eksterytorialności wyższych uczelni. Nasi profesorowie, którzy byli profesorami z Wilna… to był profesor Rajcher, ten, który nas tak bronił, on był też z Wilna. Hiller był z Wilna, był Mozolowski z Wilna. Po jakimś czasie to się przypomina wszystko, ale to trzeba czasu. Oni strasznie bronili młodzież. Boże, ile oni chodzili na milicję, wszędzie. Tłumaczyli, mówili, że to przecież młodzi ludzie. Jak strasznie dbali o nas. Nam mówili: „Bądźcie spokojni, bo takie historie, które wy robicie, to nic nie dają. To nie ma znaczenia, tylko wy stracicie wolność”. Pamiętam takie spotkanie w Politechnice Gdańskiej, spotkanie z władzami i mają wszyscy studenci przyjść, jakaś dyskusja, coś. Myśmy przyszli, dużo nas przyszło, ale ta ogromna sala wykładowa wyglądała w ten sposób, że bardzo dużo ludzi stało z karabinami skierowanymi do nas, wokoło, jak myśmy siedzieli w ławkach na dyskusję. Otoczyli nas i co się kto odezwał, to chcieli się do niego dostać. Ale nie mogli się dostać, bo nas było pełno i żeśmy nie puszczali. W końcu to się na niczym skończyło, rozleciało się to, bo studenci swoje, prelegenci swoje, ale nikogo nie zaaresztowali. Takie były początki niepodległości. Nic już więcej ciekawego nie mogę powiedzieć.