Alina Kiszkowska „Ala Sowa”
Alina Kiszkowska, urodzona 23 października 1927 roku we Lwowie. Uczestnik Powstania Warszawskiego, „Szare Szeregi”, funkcja sanitariuszki przez cały czas Powstania, zdemobilizowana po zakończeniu działań. IV Zgrupowanie „Gurt”. Miałam pseudonim „Ala Sowa”.
- Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych. Czym zajmowali się rodzice, czy miała pani rodzeństwo?
Niedawno miałam szczęście przyjąć z rąk generała nominację ojca na pułkownika. Ojciec był podpułkownikiem służby czynnej. Brał udział w kampanii wrześniowej, znalazł się w Starobielsku i stamtąd nie wrócił. Moja matka miała [wykształcenie] półwyższe, bo ojciec miał studia prawnicze w Kijowie. Przed wojną myśmy mieszkali w Pleszewie. Zresztą ojca stale przenoszono jako oficera służby czynnej. Mam jeszcze brata starszego o dwa lata. Tak z rodziną wędrowaliśmy.
- Jak pani zapamiętała lata przedwojenne?
Lata przedwojenne to były lata burżujskie. W końcu ojciec był podpułkownikiem, zastępcą dowódcy pułku w Pleszewie. To w Wielkopolsce. Mieliśmy duże mieszkanie pięciopokojowe, służbę, jeszcze psa dużego. Rodzina raczej kochająca się. Jeszcze była taka wierna sługa, w czasie wojny rzeczy nam przechowała. Ten kilim to jest przez nią przechowany. Chowany przed Niemką, jak mówiła, baronka taka chodziła po chałupach i patrzyła. Również przechowana przez Marię Bociańską jest maszyna do szycia Singera. Ktoś mówi: „Po co to trzymasz?”. Mówię: „Pamiątka dla mnie”.
- Czy przed wojną w Pleszewie mieszkali jacyś Niemcy?
Mieszkali Niemcy. Mniejszości obce były nieduże. To znaczy Niemcy mieli nawet jakiś sierociniec czy nawet dom starców i był kościół ewangelicki, w tej chwili już przejęty przez parafię. Żydów było też niedużo. Natomiast Wielkopolska miała zdecydowanie negatywny stosunek do Żydów. Tak że były napisy na murach: „Nie kupuj u Żyda”. Poza tym wychodził „Przewodnik Katolicki”, gdzie dosyć brzydko na temat Żydów pisano.
- Jak układały się stosunki między Niemcami i Polakami?
Nie można mówić o stosunkach między Polakami a Niemcami, bo to były zupełnie zamknięte społeczności. Osobiście nie miałam żadnego styku. Natomiast jeśli chodzi o towarzystwo – bo chodziłam do szkoły powszechnej, ogólnie dostępnej – było wiele dzieci bezrobotnych. Dla mnie te dzieci były czymś, jakby dziś się patrzyło na jakiegoś
inostrańca. W każdym razie ciekawił mnie ich styl bycia. Jedna dziewczyna mieszkała gdzieś – bo myśmy wtedy mieszkali w koszarach – za koszarami i ustaliła, że siódma piętnaście mam już wychodzić z domu. To było dosyć daleko do miasta. Tak że trzeba było pół godziny maszerować pieszo. Opowiadała mi [różne historie], bo ojciec był górnikiem. Wielu ludzi było we Francji na robotach dłuższych czy sezonowych. Czy nawet urodziła się we Francji? W każdym razie dużo takich dzieci było. Warunki życia bezrobotnych też nie były za wesołe, bo były specjalne budynki, które miasto pobudowało. Małe domki, żyli bardzo skromnie. Dzisiaj wszyscy płaczą o nędzy i biedzie, ale te dzieci to jadły czarny chleb ze smalcem. Pamiętam, że nawet w stanie wojennym jakaś kobita utyskiwała, że dziecko ma jeść żeberka wieprzowe. W czasie wojny z przyjemnością zajadałabym żeberka. Nie było mi to dane.
- Tata brał udział w wojnie?
Ojciec walczył. Tak że jest wymieniony w książce (Moczulski napisał o działaniach na Wschodzie). Potem nawiązał kontakt na pograniczu lubelskiego, bo ojciec najpierw tworzył oddział zapasowy 70. Pułku Piechoty. To bractwo gdzieś się rozpierzchło, tak że wędrował, pozbierał resztki żołnierzy na wschodzie Polski, stworzył oddział i w ramach tych oddziałów walczących był tam do końca. Nawet, co mnie zdziwiło, to było podane w Polskim Radiu, że wziął do niewoli jakichś Rosjan. Ale 300 osób to wydaje się mi niewiarygodne. Potem, na pograniczu Lubelszczyzny – już tu wkraczali Rosjanie, tu Niemcy – byli w klinczu i poszli do niewoli rosyjskiej. Młody człowiek, absolwent Uniwersytetu Lubelskiego, zajął się opisywaniem, bo to było w jego miejscowości. Wszystko opisał. W każdym razie postawili pomnik Polskiego Oficera. Oczywiście był oficer rosyjski, który oświadczył, że wszystko będą mieli, że będzie opieka Rosjan nad Polakami. Jaka opieka, to historia pokazała.
- Przed wybuchem wojny mieszkała pani w koszarach wojskowych?
W koszarach mieszkałam, tak.
- Czy ktoś mówił, że będzie wojna, czy to się odczuwało?
Odczuwało się, bo przecież była mobilizacja. Normalnie wyjeżdżaliśmy zawsze na wakacje. Tego roku nie wyjechaliśmy. Ojciec był na obozie wojskowym i brata wziął ze sobą, myśmy z mamą były na miejscu. Jakiś tydzień przed wojną zrobiło się gorąco. Ludzie rzucali się, chleb wykupywali. Mój brat był niejadek, chorował, wyszła mu gruźlica w czasie wojny, to nabrał apetytu. Ojciec liczył się, że nie będzie zbyt wesoło. Jak żegnał się z nami, to płakał, co bardzo mnie zdziwiło.
- Mogłaby pani opisać moment pożegnania?
Przemysław, mój brat, twierdzi, że ojciec przyjechał na koniu. Jest fotografia mojego ojca. Pleszewiaki trzymają się razem, do gimnazjum chodzili, są spotkania. Już do tylu szkółek chodziłam. Właśnie mój brat twierdzi, że to było tak: nas zawieźli, już nie pamiętam czym, na stację kolejową. Wagonów osobowych było dosyć mało, a ponieważ moja mama nie pchała się łokciami, to myśmy weszli do wagonu odkrytego, towarowego. Była słoma. Jeszcze parę rodzin. Ojciec przyjechał na koniu, jak mówi Przemysław, żegnał się z mamą. Pamiętam jeszcze moment pożegnania w mieszkaniu, jak ojciec powątpiewał w wyniki wojny. Wtedy widziałam łzy w jego oczach, co było dla mnie nie do przyjęcia, że taki twardziel, żołnierzy goni, a tu nagle [łzy].
- To było ostatni raz, jak widziała pani ojca?
Ostatni raz. Potem ojciec starał się z nami utrzymać kontakt. Jak go wzięli do niewoli, to pisał mnóstwo pocztówek. Myśmy jechali transportem pod Lwów. Jeszcze nas bombardowali po drodze i ludzie poginęli. Jak myśmy znaleźli się w Komarnie, to jest na południe od Lwowa, to zaczęły do nas przychodzić pocztówki wysyłane do różnych ludzi. Nasz stryjek był w zagłębiu naftowym w okolicach Stryja, też Kiszkowski. Jakieś pociotki, wszyscy mieli pocztówki od ojca. Wszędzie pisał, że niepokoi się o nas. Znaczy to było [wysyłane] z drogi, a później przychodziły ze Starobielska. Później znaleźliśmy się we Lwowie. Mieszkaliśmy w klasztorze ojców zmartwychwstańców. Ponieważ rodzice swego czasu mieszkali we Lwowie, ojciec był w 19. Pułku Piechoty, w każdym razie byli znajomi rodziców sprzed wojny. Myśmy kontaktowali się, tym bardziej że ci panowie też znaleźli się w rosyjskiej niewoli. Ponieważ mama znała dobrze język rosyjski, to w międzyczasie zawiązali koło uciekinierów z Wielkopolski i Pomorza. Mama chodziła do Rosjan, a przyjechał z Wielkopolski sierżant Baran. Wielkopolanie, starsza generacja, była wychowana w szkołach niemieckich, więc chodził do Niemców. Niemcy mówili: „Tak, tak, wyrażamy zgodę, jedźcie na tereny Wielkopolski, ale dogadajcie się z Rosjanami”. Mama poszła, jakiś
komandir mówi: „
Da, da, przyjdźcie jutro”. Mama przychodzi nazajutrz, mówi: „Tutaj towarzysz – taki, owaki – wczoraj był i wyraził zgodę”. Ten mówi: „Won!
Durak, co on ma do gadania?”. To było chodzenie od Annasza do Kajfasza. Ale i tak mieliśmy szczęście, bo w maju wyrazili zgodę, przeszliśmy granicę w Przemyślu. Pojechaliśmy do Warszawy, do ciotki, siostry mamy. Na Piusa myśmy się zatrzymali.
- Pamięta pani, co tata pisał w listach ze Starobielska?
Pamiętam. To znaczy oczywiście myśmy zdjęć ojca nie przechowali, jeżeli, to nam potem, po wojnie, dali. Pisał za każdym razem, że wszystko jest dobrze, że o nas się niepokoi i ciągle pisał do mamy, żeby jechała do Marychny. Marychna to była ciotka w Warszawie, czyli że bał się o nas po prostu.
- Jak wyglądało to przejście w Przemyślu?
To była taka sytuacja, że ponieważ myśmy byli transportem zbombardowanym, to nasze rzeczy były poniszczone. Miałam płaszczyk szkolny, który leżał na rzeczach i był odłamkami poniszczony i wyrudział. W tym płaszczu paradowałam. Miałam jakąś chusteczkę na głowie. Tak że jak z mamą czekałam na dworcu w Krakowie, to jakaś młoda dziewczyna podeszła do mnie i mówi: „Jak się pani służy u tej pani?”. Czyli mama miała jakiś wygląd bardziej… Nas mniej szarpali, bo Przemysław znowu miał kurtkę ojca, która miała ramiona gdzieś w okolicach łokci, bo ojciec był dosyć duży, a ten, taka chudzina, miał wtedy czternaście lat.
- Jak wyglądało samo przejście?
Rosjanie gdzieś nas skomasowali. Wybierali ludzi lepiej ubranych, jakieś eleganckie panie z lisami czy futrami. To – łubudu – do rewizji osobistej. Myśmy wyglądali już tak paskudnie, że to nam
per saldo się opłaciło. Z tym że jeszcze Przemysławowi mama wetknęła pierścionek na palec, to był nawet sygnet, bo cośmy mogli, tośmy sprzedali. Rosjanin tym się zainteresował, mama zagadała go po rosyjsku, że to pamiątka po ojcu i jakoś nam to puścił. Natomiast mieliśmy słój duży ze smalcem, takie skwarki, to nożem dziobali w tym. Rewizje przeszły gładko. Z tym że jak formalności skończyły się, to do przejścia przez granicę – bo na Sanie się przechodziło w Przemyślu – było jeszcze mnóstwo czasu, to nas wygonili na jakieś podwórko i myśmy całą noc na walizkach siedzieli. Wprawdzie to był maj, ale nie było za ciepło.Potem, co mnie zaskoczyło, jak już przechodzimy przez San, to oficerowie niemieccy nas witali wylewnie. Ledwo myśmy San przekroczyli, to zaraz zrobili selekcję i starszą młodzież na roboty do Niemiec. Potem dali nam bilety – czy nawet były darmowe bilety – tak żeśmy już na terenie GG wędrowali: za darmo pociągiem do Warszawy.
- Przyjechała pani do Warszawy na Piusa?
Tak.
- Jak toczyło się życie w Warszawie?
W Warszawie było dosyć trudno, bo mama nie miała stałej pracy. Był nawet okres, że podłogi szorowała w schronisku. Zajmowała się handlem z różnym efektem. Znaczy, jak lepiej interesy poszły, tośmy lepiej jedli, jak gorzej, to gorzej. Doszło do tego, że mój brat wleciał w gruźlicę. Było dosyć trudno.Zabawne – jak doszło do Powstania, kucharka jedna mówi: „Boże, patrzcie na tą dziewczynę!”. Była kuchnia, przyleciałam z patrolu zmęczona, bo to pierwsze dni padał deszcz, było chłodno, złapałam jakąś kawę, chleb. Mówi: „Patrzcie, wcina chleb z marmeladą, a tu kurczaki ludzie przynieśli”. Ludzie wtedy, w pierwszych dniach, to nam jednak bardzo dużo przynosili. Był ogromny entuzjazm. Jedno, co mnie wzruszyło, z drugą dziewczyną poszłam na patrol, stoję pod jakąś kamienicą, trzymam nosze i mówię: „Boże, jaka jestem głodna”. Wtedy wychodzi jakaś starsza kobieta – wtedy mi się wydawała bardzo sędziwa, miała powyżej czterdziestki – mówi: „Chodź ze mną, to cię nakarmię”. Wprowadziła mnie na któreś piętro, to było chyba na Złotej czy w okolicach, usmażyła jajecznicę. W pierwszych dniach jeszcze prąd był, to wszystko było. Potem już nie było i prądu, i wody.
- Pani zamieszkała u swojej cioci. To było Piusa 11?
11B mieszkania 1.
Kalinowska. Z tym że nie mieszkali w tym mieszkaniu, bo on przyjeżdżał dwa razy w tygodniu, przyjmował pacjentów. Mieszkali w Otwocku. Byli bardzo zadowoleni, bo dzięki nam to mieszkanie utrzymali. Myśmy mieli o tyle dobrze, że potem liczyło się, że to jest mieszkanie lekarza, że ma prywatną praktykę, tak że Niemcy nam światła nie wyłączali.
- Niemcy wyłączali światło w czasie okupacji?
Wyłączali światło w czasie okupacji. Tak że były dni, już nie pamiętam dzisiaj, bo to przecież tyle lat. Wtedy żeśmy z tego korzystali, że to światło było.
- Jaki to był gabinet lekarski?
Był internistą, dyrektorem sanatorium w Otwocku, sanatorium przeciwgruźlicze.
- Pani zaczęła chodzić do szkoły?
Poszłam do szkoły podstawowej. Skończyłam podstawową, bo miałam przerwę rok. Potem poszłam do Gimnazjum i Liceum Spółdzielczego imienia Mielczarskiego na placu Trzech Krzyży. Teraz nie ma tego gmachu, bo go rozpirzyli, to jest na lewo od [Instytutu] Głuchoniemych.
- To było liceum imienia świętej Jadwigi?
Nie. Jadwiga była z boku. To było na wprost. Jakby stanąć twarzą do Wisły, to na prawo byli ci niewidomi i to stoi, a obok była resztka ruin, szło się przez podwórko, oficyna, trzecie, czwarte i piąte piętro to była nasza szkoła.
Przed Książęcą. Potem była stara chałupa i była księgarnia i antykwariat. Nazywał się „Kutan”. Potem Książęca dalej leciała w dół.
- Pani należała do „Szarych Szeregów”?
Należałam do „Szarych Szeregów”.
- Jak to się stało, ktoś pani zaproponował?
Właściwie to był kolega, jest w tej chwili działaczem harcerstwa. Jest w Armii Krajowej, nazywa się Wojtek Marcinkiewicz, mieszka w Warszawie, żyje po dziś dzień. Najpierw chłopaków powciągał, a potem dziewczyny.W mieszkaniu na Piusa była komórka kontaktowa. Dziewczyny z drużyny, znaczy szefostwo przynosiło gazetki, jakieś materiały. Było lustro, antyramy, znaczy są takie zaczepy metalowe i między lustrem a drewnianą podkładką pod lustrem powtykałam instrukcje o rodzajach broni niemieckiej. Ponieważ [po wojnie] szabrownicy powłazili do mieszkania, później, w lutym mama była [w Warszawie], jakieś drobiazgi wzięła, między innymi Madonnę, co wisi nad drzwiami, bo to mi dali na Pierwszą Komunię Świętą, prezent. Pomyślałam, że szabrowniki łupnęli jeszcze takie cenności.
- Jak weszła pani do konspiracji, to składała pani przysięgę?
Przysięgę składałam w czasie Powstania.
- Mama wiedziała o tym, że działa pani w konspiracji?
Mama wiedziała, bo zbiórki odbywały się w mieszkaniu, jeszcze ciągle jakieś materiały [przynosiłam]. Mama to wtykała, póki była kasza, to w kaszę czy gdzieś, czy w jakieś stare papiery. Z tym że mama była bez entuzjazmu. Jak szłam do Powstania, to: „Módl się. A to mnie się nie pytasz?”. Były wielkie mowy i płacze. Jak ma się naście lat, to takie objawy czułości rodzinnej się lekceważy. Jak to mogę zginąć?
- Kiedy przestały przychodzić listy od taty?
Ostatni to pamiętam z marca 1940 roku. Zaczęli ich wtedy likwidować.
- Zaniepokoiło państwa, że listy przestały przychodzić?
Nie. Mama się nie orientowała. Dopiero zaniepokoiła się, jak myśmy znaleźli się w Warszawie i na Poczcie Głównej – której już nie ma, bo to jest plac Powstańców Warszawy – dawali jej zwroty, że nie ma takiego [adresata]. Potem, Żelazna Brama, na początku Królewskiej była stara chałupa, gdzie Lopek Krukowski mieszkał – we wspomnieniach czytam, były kraty, nie wiem, to był zabytkowy dom, jego nie ma – w tym mieścił się Czerwony Krzyż. Mama spotykała się z żonami oficerów. W zasadzie wiadomości na temat Rosji były bardzo smutne. Właściwie myśmy już wiedzieli, że prawdopodobnie ich zlikwidowali. Pamiętam, że ktoś opowiadał, że jakiś człowiek siedział na drzewie, widział, że im ładowali trociny do ust i że ich zabijali.
- To było jeszcze w czasie okupacji?
W czasie okupacji. Tak że jak była wiadomość o Katyniu, to już właściwie nie było to dla nas zaskoczeniem. Tylko potem zastanawialiśmy się, gdzie ojciec [zginął]. Dobrze, że w końcu znaleźli pod Kijowem. Nie zidentyfikowali. Pisałam do któregoś z tych, którzy byli przy poszukiwaniach, bo w jakimś opracowaniu – mam dużo opracowań na temat Katynia – było zdjęcie notesu. To był notes na 1939 rok, znaczy kalendarzyk taki. Przy kalendarzyku były porobione odręcznie inne dni. Znaczy, że przerobiony ze starego na nowy. Byłam przekonana, że to jest pismo mojego ojca. Próbkę pisma miałam, bo jedna sługa przechowała książkę kucharską, w której była dedykacja: „Mojej kochanej żoneczce, doskonałej gospodyni, ażeby nam doskonałe obiady gotowała”. Zrobiłam kserokopię, w porównaniu z tamtym i prosiłam o identyfikację tego pana, wysłałam to. Pewnie nie przywiązał do tego wagi.
- Nie dostała pani odpowiedzi?
Nie było żadnej odpowiedzi. Pisałam do Archiwum Centralnego, [...] pisałam do Czerwonego Krzyża, że nigdzie nie ma nazwiska ojca, że może to Rosjanie. Rosjanie olewali wszystko.
- Pani tata znajduje się na liście?
Na żadnej liście się nie znajduje, na tym dowcip polega. Ale z kolei gdzieś znalazłam list, przyniósł mi kolega. Też akowiec, ale to już akowiec wielkopolski, z którym zresztą żeśmy byli pod Lwowem, bo to był syn podoficera, którego, notabene, Niemcy rozstrzelali przed samym końcem. W liście pisał nauczyciel z Wielkopolski, że jest razem z ojcem, ale pisał, że jest w Kozielsku, a ojciec był w Starobielsku.
- Tak że nigdy nie było potwierdzenia, gdzie ojciec zginął?
Nie było potwierdzenia. A w końcu potem, ponieważ matka jeszcze w Pleszewie, jak żeśmy po wojnie byli, to chciała dostać jakąś rentę czy coś, to przez sąd uznali, że ojciec nie żyje. Papierek sądowny jest, że ponieważ nie zgłosił się w takim a takim terminie, to sąd uznaje go za nieżyjącego.
Nie przygotowałam się, mam dokumenty, musiałabym poszukać.
- Ale w latach pięćdziesiątych?
Nie. Czterdziestych chyba.
Aleksander Kiszkowski.
- Wróćmy teraz do okupacji. „Szare Szeregi”. Czy pani brała udział w małym sabotażu?
Właściwie to, powiedziałabym, minimalne. Głównie to mieszkanie było bazą zbiórek harcerskich i przynosili gazetki. Kolega, którego wspomniałam, przynosił systematycznie „Biuletyn Informacyjny”. To rozprowadzało się czy przychodzili po to.
- Pamięta pani łapanki, rozstrzeliwania na ulicach Warszawy?
Rozstrzeliwali na tej samej ulicy, to znaczy na Pięknej. Któregoś dnia myśmy strasznie się wystraszyli, bo taki wrzask. Okna mieszkania – bo to było na pierwszym piętrze – wychodziły na chodnik z drugiej strony. Jakieś firanki były i zza firanki myśmy widzieli, jak żołnierze niemieccy z karabinem maszynowym leżą na chodniku. Matka mówi: „Nasza ostatnia godzina”. Gazu do łazienki szukać gazetek. Potem mówi: „To co? Znaczy, że nas rozwalą?”. Poszliśmy do kuchni, zaczęliśmy się modlić. Myśmy nie widzieli, kogo przywieźli. Przywieźli ludzi i to była jedna z pierwszych egzekucji właśnie. Jak ich zabili, to zmyli chodnik. Potem ludzie przychodzili i kwiatki stawiali. Oni to znowu usuwali. To widziałam. Potem jeszcze widziałam jedną scenę, też przez okno, jakiegoś młodego człowieka gonili, strzelali. Wreszcie przyszedł cywil i strzelił do leżącego. Poza tym miałam szczęście, bo miałam lipną legitymację od komornika, bo mama miała rozmaite stosunki handlowe. Komornik książeczkę pracy mi zrobił. Inni moi koledzy i koleżanki, to było gimnazjum spółdzielcze imienia Mielczarskiego, to towarzystwo pracowało gdzieś w spółdzielniach. A ja, tak na lipę, u komornika. Z tym że potem komornik się wkurzył i powiedział, że nie będzie za mnie głowy nadstawiał.
- Mogłaby pani bardziej szczegółowo opisać moment, jak pobiegła do kuchni razem z mamą i bratem, jak zaczęła się pani modlić? Jak to wyglądało, jak pani usłyszała strzały?
Nie, jeszcze strzałów nie usłyszałam. Myśmy byli przekonani, że jak leżeli na chodniku z cekaemami nastawionymi w kierunku naszego domu – bo to było
vis-à-vis, na chodniku – to szykują się po prostu na nasz dom. Nie wiadomo, czy wszystkich, czy kogokolwiek, ale że w każdym razie jesteśmy zagrożeni. Myśmy wtedy uciekli z pokoju frontowego do kuchni, która była od podwórza. W kuchni siedzieliśmy, jakieś trefne materiały szybko leciały, to zaraz paliło się czy na palenie nie było czasu to spuszczało się z wodą. Wtedy mama mówi: „To módlmy się”. I myśmy chyba różaniec odmawiali. Potem usłyszeliśmy strzały. Można powiedzieć, że to była ulga. To też szpetnie. W każdym razie tym razem nie w nas.
- Jak pani zapamiętała wybuch Powstania Warszawskiego 1 sierpnia? Czy pani dostała wcześniej rozkaz o mobilizacji?
Były ze dwa zgrupowania. Pierwsze było gdzieś na Pięknej czy na Koszykowej. Tak że to było za Marszałkowską w jakimś prywatnym mieszkaniu. Wśród dziewczyn, bo ich nie znałam, przewaga była z innej drużyny. Jakoś siedzieliśmy czy spaliśmy na podłodze, potem nas rozpuścili do domu. Wróciłam do domu. Potem było już następne wezwanie. To mnie wezwali, chyba, 31 lipca. Wtedy skoszarowanie, jak myśmy to określili, było na ulicy Złotej, już w pobliżu przyszłego szpitala. Myśmy spali, a potem rano dziewczyny, które były bardziej zaangażowane, to zaczęły przenosić jakieś rzeczy. Wszystko żeśmy przenosili i przeszliśmy do budynku, właściwie to była szkoła. Myśmy objęli to. Z tym że początkowo zakładali jako punkt sanitarny. Miał być na dwadzieścia czy trzydzieści łóżek, a to w końcu się rozrosło.
- Jak pani zapamiętała pierwsze dni, pierwszych rannych?
Pierwszy dzień to jakoś było jeszcze spokojnie. To właściwie było urządzanie się. Były łóżka składane, polówki niziutkie, myśmy na tym spały. Jeszcze było względnie spokojnie. Wyfasowałyśmy jakieś kurtki, to znaczy to była odzież ochronna, szare, jak robotnicy noszą w fabryce. Spodni nie miałam. Miałam kurtkę i miałam swoją spódnicę, w której wyszłam z domu. Naszywały biało-czerwone [znaczki] i opaski. Niektóre miały furażerki, coś sobie naszyły na furażerki. Nie pamiętam, żebym coś miała na głowie. Pierwsze rany to jakieś były postrzałowe, nawet nie pamiętam. Pamiętam, że było pierwsze bombardowanie, jakiś ranny był. Krwawił, byłam strasznie przejęta. Był młody lekarz i na mnie szurnął, że mam brać się za opatrunek. Właściwie nie wiem, jakieś było zaniedbanie. W każdym razie nie miałam przeszkolenia sanitarnego i czułam się strasznie nieszczęśliwa, taka niekompetentna. Wreszcie zaczął mną dyrygować. Przyszła druga dziewczyna, to była już pielęgniarka, zresztą nie wiem, co potem z nią się stało. W Łodzi była po wojnie. Ona mi coś powiedziała, co powinnam zrobić. Widziała, że tak się przejmuję – człowiek nie był nawet bardzo ranny, tylko dosyć krwawił – i mówi: „A czy to jest twój ojciec?”. Myślała, że dlatego tak się przejmuję. Dla mnie to był pierwszy ranny po prostu.
- Czy przenosiła pani rannych?
Głównie nosiłam. Byłam do czarnej roboty. Nosiłam rannych, nosiłam żywność. Był młyn na Prostej i było zboże, pszenica, szło się schodkami w górę, schodkami w dół, po jakichś drabinach i worek na plecach. Jeszcze był magazyn żywności. Mieli sok bardzo słodki, owocowy i suszoną marchew i to żeśmy też nosili, przynosiliśmy tutaj. Najbardziej głupawa wyprawa – nie wiem, dlaczego mnie wysłali – po wodę z Niemcem na teren getta. Ostrzał był i Niemiec co chwilę robił: „Padnij”. To był jeniec. Właściwie nie wiem, dlaczego mnie wysłali, jak można było wodę wziąć skądinąd.
- Udało się pani przynieść wodę?
Już nie pamiętam nawet, chyba tak.
- Jeniec nie próbował nigdzie uciekać?
Gdzie miał uciekać? Był na terenie opanowanym przez Polaków. Tutaj, powiedzmy, miał zapewnione jedzenie. Też były dylematy etyczne. Ci jeńcy u nas się znaleźli, to byli ranni Niemcy. Ich wykurowali, ale potem – czy im dać jeść, czy nie dać jeść. Wreszcie ktoś się zdecydował mądry i już bez rozkazu im to jedzenie zaniósł. Dzisiaj, jak pytam się – to przyczynek charakterologiczny – to noszących jedzenie jest bardzo dużo.
- Jak zachowywali się Niemcy?
Byli bardzo pokorni. Bali się. Potem była taka sytuacja, że kiedy już był koniec Powstania i mieli iść do swoich oddziałów, to jeden Niemiec przyszedł, zasalutował, powiedział, że swojemu dowództwu zamelduje, że był dobrze traktowany. Tak że ładny odruch.
Wehrmacht.
- Jakby to byli esesmani, to myśli pani, że byliby tak samo traktowani?
Trudno mi powiedzieć, bo na początku były w ogóle problemy, jak ich traktować. Były dyskusje. W końcu wszyscy są ludźmi.
- Miała pani jakieś niebezpieczne momenty, kiedy nosiła rannych? Przecież był ostrzał, bombardowania, pani z noszami. Rozumiem, że pani i jeszcze trzy koleżanki?
Nie. Ja i druga koleżanka. Jednego ciężko rannego z gipsem – dwie nogi rozczapierzone – to myśmy niosły ze Złotej, Jana Pawła, stamtąd ulicą Widok – Widok się palił – na Foksal, gdzie był szpital. Tośmy faceta przytargały. Wszyscy nosili, ale coś odbiło mojemu szefostwu i drugi raz mnie wygonili tej nocy. Mówię: „Przecież już raz byłam”. Ale ponieważ zawsze są równi i równiejsi, więc to tak bywa.
- Miała pani niebezpieczne momenty? Może była pani ranna?
Nie miałam momentów niebezpiecznych. Coś waliło się, leciało, człowiek nie patrzył, co się dzieje. Właściwie to nie wiem, czy byłam [w szczególnym niebezpieczeństwie]. Pod ostrzałem, to owszem, bywało tak, ale to nie tyle z rannymi. Myśmy mieli przelecieć przez ulicę – była przecznica równoległa do Marszałkowskiej, dosyć szeroka ulica, już nie pamiętam, jak się nazywała, teraz jest Pałac Kultury – stanęłam, a chłopaki stali z karabinami, mówią: „Słuchaj, tu jest obstrzał”. Bo była „Astoria”, hotel zajęty przez Niemców. Ci Niemcy, jak ktokolwiek leciał przez ulice, to strzelali. Powiedzieli do mnie: „Masz lecieć, a my za tobą puścimy serię”. Poleciałam, jak seria popędziła, to zrobiłam pirueta na środku i wróciłam. A ci: „Taka dziewucha, już mogłaby się żenić i ucieka”. Też wymądrzała się nade mną jedna dziewczyna, funkcji wyższej, harcerskiej, z tą różnicą, że do końca Powstania byłam, a ona wróciła do domu. „Ale już drugi raz – myślę sobie – [uda się]” – znowu puścili serię, zawirowałam, ale już poleciałam. Jeszcze chodziłam do mojego kuzyna, co siedział w „Chrobrym II”.
- Mówiła pani, że spotkała kuzyna przypadkowo?
Tak.
Syn ciotki [mieszkającej] w domu, w którym myśmy mieszkali, z tego mieszkania. Tylko on zawsze był w Otwocku. Ponieważ studiował medycynę, nie wiem, szkoda, że go w szpitalu zało jako studenta medycyny, tylko poszedł jako podchorąży do „Chrobrego”. Zupełnie przypadkowo [spotkałam go] na Złotej. Idę, on idzie. Mówi: „A co ty tu robisz?”. Taka gadka. Potem mówi: „Matka niepokoi się o ciebie, a ty tu łazisz”. Potem mi zrobił, że tak powiem, krzywą gębę, bo siedział w obozie jenieckim niemieckim i opowiadał kolegom mojego ojca: „Matka niepokoiła się, a ta gówniara poszła do Powstania”. Co to za gówniara?
Stanisław Kalinowski. Zresztą już niestety nie żyje. Kuzyn wziął mnie i poszliśmy na drugą stronę Alej Jerozolimskich. Z tym że to było trochę skomplikowane, bo Aleje były pod obstrzałem. Niemcy siedzieli w BGK – teraz jest bank – na rogu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich.
Wtedy było BGK i stamtąd strzelali. A przejście było na wysokości, jeszcze przed Bracką. Na początku nie było przekopu przez to. Tak że każdy, jak przelatywał, to musiał worek ziemi trzepnąć. To myśmy lecieli z duszą na ramieniu. Ale jak przyszłam do mamy, to przynajmniej mogłam się umyć. Jeszcze była woda po drugiej stronie Alej. Tak że było, w moim odczuciu, lepiej.
- Dostała pani jakąś przepustkę, żeby przejść?
Nie. Przepustki specjalnej nie miałam, tylko miałam legitymację akowską.
- Musiała pani zwolnić się u swojego dowódcy?
Już nie pamiętam, chyba tak.
- Mówiła pani, że przysięgę składała w czasie Powstania Warszawskiego?
W czasie Powstania.
- Mogłaby pani opisać ten moment?
To, chyba, było w czasie pierwszej mszy świętej. To była szkoła, właściwie warsztaty szkolne. Były schody idące na górę – znaczy z wysokiego parteru, bo na wysokim parterze myśmy nie siedzieli – na pierwsze piętro. Schody były dosyć szerokie, na ścianie czołowej był ołtarz, odprawiała się msza, a myśmy stały na schodach. Wtedy była przysięga, jak sobie przypominam. Z tym że wtedy też od razu było bombardowanie i ksiądz nawiązał do tego, że to jest nasza misja i myśmy za nosze [chwyciły] i poleciałyśmy.
- Oprócz tego razu, kiedy odwiedziła pani mamę, to jakiś kontakt miała pani?
Nie miałam kontaktu z mamą, bo dzieliły nas Aleje Jerozolimskie. Właściwie mama, co kuzyn powiedział, czy list, który przyszedł od mamy...
- Proszę opowiedzieć o liście.
Dostałam list od mamy pocztą harcerską – to chyba było na początku Powstania – a ponieważ wysłałam list do mamy, więc byłam przekonana, że mama nie martwi się, że wie o mnie. Dopiero kuzyn, który mnie spotkał na Złotej – powiada: „To ty tu chodzisz, a mama się niepokoi” – to mnie zaprowadził. Mama zobaczyła mnie całą i żywą.
To harcerska poczta. A może ktoś pośredniczył, bo komendantka chodziła do szefostwa, gdzieś miała swoje dowództwo.
- Miała pani sympatię w czasie Powstania?
To będzie coś śmiesznego. Były różne rzeczy. Ci chłopcy, nasi pacjenci czy w ogóle jacyś znajomi, przychodzili. Wody już nie było. Był taki fason, że nosiło się gawroszki, chusteczki zawiązane, kolorowe. Miałam chusteczkę chyba ze zrzutów. Było hasło: „Podwiązki”. To jest order Zjednoczonego Królestwa, szlachectwo i tak dalej. W czerwonej chustce chadzałam, a oni nam przynosili wodę kolońską. Dzisiaj to bym tego nie użyła, jakąś „Przemysławkę” podlejszego gatunku. Wacik i toaleta przy pomocy wody kolońskiej. Dziewczynom przynosili papierosy. Zaczęły wtedy palić papierosy, że jak palę, to się nie boję. Niestety powpadały w szpetny nałóg. Natomiast, nie wiem skąd wzięła się „Ovomaltina” czy coś. To były odżywki dla dzieci w puszce dosyć dużej. Na Złotej 22 jest jakiś chłopak, który mi się podoba, to: „Zanieś mu to, niech się odżywi”. Wzięłam to i maszeruję. Myśmy miały kontakt z tamtym szpitalem, nosiło się żywność czy wymiany, czy dostarczenie. Chodziło się. Właśnie poszłam, patrzę, chłopak leży. Taki ładny, niebieskie oczy miał. Mówię: „Kolego, tutaj [coś] na dożywienie”. Jezu! On na mnie się obraził: „Koledzy ze mnie będą się śmiali, to jest dla dzieciaków”. I takie losy są.
- Dużo było takich miłości? Czy widziała pani śluby?
Ślubu nie widziałam. Była miłość jednej koleżanki, Hani, nie będę nazwiska wymieniała, zresztą nie żyje. Wtedy też nade mną śmiali się w kułak, bo pod koniec byłam już coraz bardziej zmęczona. Jednak cały dzień byłam na nogach. Z żywnością było już coraz gorzej. Na początku myśmy mieli jakieś dostawy, gotowali, jeszcze kuchnia funkcjonowała jako kuchnia RGO i wydawała obiady dla uchodźców. To znaczy dla ludzi ze spalonych domów. Potem było już coraz gorzej. Mówią o jakiejś zupie „plujce”, już tego nie pamiętam. Ale wiem, że były żarna autentyczne i na żarnach mieliły pszenicę czy jęczmień. Z tego robiono zupę, a ponieważ dużo było ości, to nazywali zupę „plujką”. Byłam już coraz bardziej zmęczona. Myśmy miały dwugodzinne nocne dyżury. Koleżanka, która była na sali chorych, to mnie wołała, bo uchodziłam za mocarza. Mówi: „Przyjdź”. Był straszny przypadek. Teraz, po wojnie, myśmy to stwierdziły. Był jeden chory, silny mężczyzna, duży, między trzydziestką a czterdziestką. Najgorzej ucierpieli ci ludzie, ofiary „krów”. Miał chyba skórę popaloną, ale to jeszcze nie było takie groźne, miał prawdopodobnie uszkodzony kręgosłup, jeszcze do tego nerki. Męczył się, leżał, to łóżko było podnoszone. Wołał o basen, prosił, żeby zmienić pozycję. Ta dziewczyna, Ela, żyjąca, nasza łączniczka, była niezwykle ofiarna. Ją nazywali „Eloe”, jak bohaterka Słowackiego. „Eloe” woła: „Chodź, chodź, pomóż”. Przychodziłam, myśmy go podnosiły, jakoś zmieniałyśmy mu pozycję – człowiek chwilami już miał brzydkie uczucia w stosunku do tego faceta – aż wreszcie jednej nocy on umarł. Byli mężczyźni, którzy nie palili się do niczego, tak jakoś kręcili się przy kuchni. Myśmy mówiły: „Panowie, może pomożecie wynieść nieboszczyka”. Nie chciałyśmy, żeby ci budzący się chorzy zobaczyli tego człowieka. „Co? Trupa? W nocy? Za żadne skarby!”. Jakoś pozbierałyśmy się i wyniosłyśmy go. Myśmy mieli prowizoryczny cmentarzyk za budynkiem. Tak że śmiertelność była. Był chłopak, w którym jedna dziewczyna się kochała. Był ranny, osiemnastoletni chłopak, śliczny i pięknie zbudowany, nogę miał ranną. Noga zaczęła się paskudzić, to przychodziła zgorzel, gazówka, noga sina, zastanawiali się, czy nie opóźnili amputacji. W każdym razie zmarł.
- Dziewczyna była zrozpaczona?
Chyba tak. Ta dziewczyna była szalenie zdolna plastycznie.
- Pogrzeby były jakieś uroczyste, były jakieś trumny?
Nie pamiętam żadnych pogrzebów. Były mogiłki na placu za budynkiem. Natomiast, jak mają być krwiste kawałki, to służę zaraz dwoma. Najbardziej ponure historie. Myśmy ciężej rannych [odsyłali], bo w zasadzie u nas przyjmowano ludzi z postrzałami czy urazami kończyn. Natomiast brzuch, głowa, klatka piersiowa, to szła do szpitala fachowego na Sienną, względnie jeszcze robili takie rzeczy w szpitalu Złota 22. To był też szpital polowy. Z tym że z pełnym oprzyrządowaniem w piwniczce.Może zacznę od Siennej. Niosę jakiegoś człowieka rannego w głowę. Mnie się wydaje, że jemu mózg wypływa. Moja znajomość [medycyny] była minimalna, w każdym razie uznałam, że trzeba koniecznie coś z nim zrobić. Przychodzę, jak to się mówi, na portiernię. Siedzi jakaś portierka i powiada: „Proszę mi powiedzieć, jak ten człowiek się nazywa”. Mówię: „Nie wiem. Pozbierałam rannego z koleżanką i nie wiemy. Wiemy, że człowiek wymaga pomocy”. – „Tak, ale jak nam umrze, to co?”. Mnie to wtedy tak rąbnęło. Pewnie, że statystyka jest potrzebna, z pozycji nastolatka, to głupio reagowałam. Z bardziej makabrycznych historii, to gdzieś myśmy po drodze zebrali małego chłopca sześcioletniego. To był pocisk, w każdym razie nogę miał urwaną poniżej kolana. Cały czas wołał: „Gdzie moja nóżka?! Gdzie moja nóżka?!”. Jacyś mężczyźni pomagali nieść. Myśmy go zanieśli do szpitala Złota 22. Teraz nie pamiętam, czy to tego chłopaka [operowali przy mnie], czy potem był jeszcze jeden żołnierz. Znaczy to był uczestnik Powstania, pan, który już mi się wydawał stary, ile mógł mieć? Czterdziestkę. Jego noga była zupełnie latająca, to znaczy też poniżej kolana. Powiedział, że Niemcy użyli kuli dum-dum i ma strzaskaną kość. Czyli właściwie nie miał żadnych szans. Mówi: „Po nóżce, po nóżce”. Wtedy, nie pamiętam, czy w końcu doniosłam, bo lekarze mówią: „Dobra, musimy mu nogę amputować”. Szpital w piwnicy, ciemno jak oko wykol, mnie dali karbidówkę do trzymania. Trzymam karbidówkę, myślę: „Jezus Maria! Ja tu nie wytrzymam”. Aczkolwiek nie byłam taka mdlejąca. Jeszcze coś mówili: „Trzeba podać tarczkę amputacyjną”. Chyba wtedy zwiałam. Nie wiem, co wtedy wymyśliłam, w każdym razie już nie asystowałam przy tej operacji.Natomiast z bardziej smutnych wydarzeń, to był tramwajarz, który był postrzelony w udo. A ponieważ to była głęboka rana, na wylot, to mu zakładali do środka sączki z gazy. Co jakiś czas wyjmowało się, bo to się ropiło. Przecież nie było żadnych środków opatrunkowych, powiedzmy sobie wyraźnie. Mnie, bo zawsze byłam mocna do takich, [lekarz] mówi: „Masz, tu potrzymaj”. Leży. Myśmy mieli prowizoryczne [stoły operacyjne], to właściwie leżanka lekarska i lekarz robi opatrunek. Mówi: „To będę się trzymał”. Łapie mnie za rękę, ale w miarę, ponieważ to był taki twardziel, nie krzyczał, nie jęczał. Im więcej go bolało, tym bardziej wpijał mi się palcami w rękę. Jak to się skończyło, to obsiniona byłam jak ofiara. Etycznie szalenie mnie podbudował, bo to był tramwajarz, ciągle mówił, że miał tyle i tyle bloczków, żeby to zapisać, że miał bloczki tramwajowe. Tak że był do końca na posterunku.
- Z kim pani się przyjaźniła?
Miałam koleżanki. Z mojej klasy były – Waleria, Krysia. Raczej można powiedzieć, że myśmy wszystkie razem żyły. Przez jakiś czas byłam bliżej z Zosią – teraz jest na Śląsku – i kiedyś kuzyn przyszedł, a ja: „Z głodu umieramy!”. Przyleciał i przyniósł nam butelkę czerwonego wina. Czerwonym winem wszyscy byli poczęstowani, to znaczy każdy dostał po łyżce. Zośka mówi: „Wiesz, może pójdziemy do twojego kuzyna, czy jakąś wyżerę skombinujemy”. Mieli więcej zaopatrzenia. Myśmy powędrowały. To był dworzec kolejowy, ulica Żelazna. Z tym że szło się przez podwórko, dołem, Niemcy siedzieli i strzelali. Wiara tłumaczy, że jeżeli chcemy wyjść z całą głową, to trzeba sobie materacyk wsadzić na plecki. Tak żeśmy materacyki wsadziły i pomaszerowały. Kucharz, jak zobaczył takie dwie dziewoje hoże, to rozczulił się i powiada: „Słuchajcie koleżanki, mamy chałwę z zrzutu”. Dał nam chałwy i jeszcze jakieś picie, herbatę czy coś. Myśmy się obżarły, potem z powrotem materacyki na plecy i powrót.
Zrzuty też pamiętam. To było gdzieś we wrześniu. Bo sobie nawet zanotowałam w moim diariuszu. Nawet była data –18 września czy któryś. Pamiętam, że myśmy wylecieli. Słyszeliśmy, że lecą duże fortece, że nisko. Pojemniki były dosyć długie, tak że myśmy myśleli, że to są zrzutki spadochroniarzy. Wylecieliśmy na to podwórko, ludzie latali i jakaś dzika euforia była. Były też momenty bardzo trudne, że myśmy byli przekonani, czekaliśmy na Rosjan, nic z tego nie wychodziło. Tak że tu [była] nadzieja, że pomogą nam, że zlecą z nieba. Potem, jak to pospadało, [okazało się, że zrzuty]. O tyle było niefortunnie, że jak pojemniki leciały bliżej Niemców, to oni strzelali i zestrzeliwali sobie na własne terytorium. Pamiętam również zrzuty rosyjskie. Z tym że zrzucali – myśmy też wybrzydzali – suchary głównie.
- Pani cały czas mieszkała w szpitalu?
Wszyscy siedzieliśmy.
- Miała pani jakieś dyżury, czy musiała pani być cały czas na zawołanie?
Byłam cały czas na zawołanie. Jeszcze miałam dwugodzinne nocne dyżury. Kiedyś była taka historia, że przyszedł nocą jakiś młody człowiek w pelerynie. Dziś zastanawiam się, czy to nie był ten poeta, „Pamiętnik z Powstania Warszawskiego”, Białoszewski. Usiadł, mówi, że jest studentem Uniwersytetu Warszawskiego. Tak gadu, gadu. Gadaliśmy po ciemku, siedzieliśmy na schodach, że przegadałam cztery godziny, czyli, że następna dziewczyna zyskała. Potem, w biały dzień szłam Złotą, ktoś za mną woła po imieniu, patrzę, idzie facet. Był w czarnej, długiej do ziemi pelerynie. Oczywiście miałam inne spojrzenie. Dla mnie człowiek, który nie był w akcji, to miał potężny minus.
Nie miałam styczności ze zwykłą ludnością. Jak siedzieliśmy w szpitalu, to przychodzili albo ranni, albo rodziny. Było paru mężczyzn, co kręcili się przy kuchni, już nie wiem, w jakich celach. Jeden był kierownikiem kuchni – czy z ramienia RGO – i cywil, który mnie zabawiał ciemną nocą.
Mówił właśnie pięknie o kwiatach, o miłości, takie historie. Jak się ma naście lat, to inaczej się reaguje.
- Co pani czuła, jak przyszedł moment kapitulacji?
Dwoistość odczuć. Sześćdziesiąt trzy dni to była wymiana rozmaitych typów ostrzeliwań. Pierwsze dni to myśmy mówili: „A tam! Cicho, nic z tego. Trochę, jakieś pojedyncze salwy karabinowe, puk, trzasnęli”. Później było bombardowanie. Jak zaczęli tak zdrowo bombardować, to już było mniej wesoło. Dziewczyny niektóre to [miały] jakieś reakcje nerwicowe. I co? Była dziewczyna najmłodsza z obsługi kuchni, pierwsza złapała za nosze i poleciała. Tamte wtedy się zmobilizowały. Jest na pewno, jak na wojnie, pierwszy szok zderzenia z niebezpieczeństwem.
- Pani mówiła o jakiejś dziewczynie, która była cała poparzona.
Tak, to ta właśnie, później była poparzona. Jest dzisiaj na Mazurach pielęgniarką, babcią. Spotkałyśmy się, bo pomniczek zrobili „Gurta”, gdzieś na tyłach dworca. Na skrzyżowaniu Złotej. Jakaś wysepka i jakby obelisk, to jest nieduże, to postawili.
- Pamięta pani, jak ona się nazywa?
Oczywiście. Musiałabym do swojej księgi zajrzeć.
- Jak zapamiętała pani moment kapitulacji?
Różne rodzaje obstrzału. To znaczy nasilające się bombardowania, a potem były granatniki, więc też tak łupało: trzask, prask. Artyleria ciężka. Chyba jednak człowiek musiał być bardzo zmęczony, bo jedną noc pod obstrzałem artyleryjskim przespałam naprzeciwko okien. Wszyscy przychodzili, szarpali mnie: „Ty idź, siedzimy w piwnicy”. W ogóle nie reagowałam, chciałam się wyspać. W końcu człowiek był jakoś fizycznie i psychicznie zmęczony strasznie. Kiedy przyszła wiadomość [o kapitulacji], najpierw było zawieszenie broni, a potem już decyzja, to mieszane uczucia. Z jednej strony żal, bo ludzie tak wierzyli w Powstanie. Właściwie nie miałam złudzeń, wiedziałam, co to jest, jakie mamy możliwości. Poza tym wiedziałam, że skoro nie mamy obrony zza Wisły, to co właściwie możemy zrobić.
- Jaką podjęła pani decyzję, czy wyszła pani z cywilami, czy z żołnierzami?
Nie podjęłam decyzji, bo powiedzieli: „Jesteś jedną z młodszych, masz matkę, to idź sobie do matki”. Zdemobilizowali mnie po prostu. Dali mi żołd powstańczy, legitymację. Dostałam zaświadczenie, że jestem siostrą Czerwonego Krzyża w języku polskim i niemieckim i sobie poszłam do mamy. Myślałam, że zostanę z mamą w Warszawie. Ci zameldowani w mieszkaniach mogą zostać. Ze dwa dni tego szczęścia było. Potem dozorca zaczął walić w patelnię – bo to był gong alarmowy – i mówi: „Władze niemieckie dają nam dwie godziny na opuszczenie mieszkań”.
- Jak to wyjście wyglądało?
To wyjście było dramatyczne. Człowiek właściwie zgłupiał. Mama jakieś suchary załadowała do jednego worku.Myśmy jeszcze pod koniec, jak już było wiadomo, że kapitulacja i że jakoś trzeba się pozbierać, to skądś wyfasowali w szpitalu materiał na materace w czerwone pasy. Myśmy sobie szyły w ręku plecaki z tego materiału, więc plecak przyniosłam do domu, połapałam jakieś graty, włożyłam spodnie mojego brata, na nogi buty narciarki, sweter męski i kurtkę ojca, co mi uroku nie dodawała. Nie wiem dlaczego myśmy z matką – jakiś amok czy co – na głowę powkładały bawełniane czy lniane serwetki kolorowe. Potem, jak myśmy były w Kielcach, to mówili: „O, idą warszawianki”. W tym stroju wymaszerowałyśmy. Jeszcze byli znajomi, którzy zatrzymali się w naszym mieszkaniu i razem żeśmy wędrowali. Doszliśmy do ulicy Lwowskiej. Byliśmy zmęczeni, znaleźliśmy jakiś kisiel czy coś, myśmy kisiel sobie ugotowali. Było nas parę osób. Przespaliśmy się na podłodze i powędrowaliśmy. Szliśmy brzegiem Pól Mokotowskich, doszliśmy do Ochoty. Mama była przekonana, że to zaświadczenie z Czerwonego Krzyża [mi pomoże], bo było napisane, że władze niemieckie mają pomocy udzielić czy coś. To zobaczyli jacyś ludzie, stali z herbatą, też z Czerwonym Krzyżem i powiedzieli matce: „Niech córka gdzieś wieje! Nie możecie iść do Pruszkowa, bo ona pojedzie na roboty. Jest młoda, silna, to pojedzie”. I uciekłyśmy po drodze.
Był marsz w kierunku Pruszkowa. Z tym że o ile na Ochocie byli esesmani w hełmach, policja, o tyle po drodze do Pruszkowa, na szosie, był Wehrmacht. Tak że tak brutalnie nie wrzeszczeli i mama znała niemiecki, więc zaczęła mówić, że utyka i że chciałaby z córką pójść, bo widzi, że jest piekarnia z boku, coś dymiło jakieś kilkadziesiąt metrów od szosy. Żołnierz powiedział, że jest Austriakiem i że ma rozkaz, że nie może nas puścić. Idziemy, idziemy. Widzimy, że jacyś ludzie w ruinki uciekają, że nie ma reakcji ze strony obstawy wojskowej. Mama mówi: „Słuchaj, uciekajmy”. Uciekłyśmy. Jeszcze miałyśmy pół litra. Mama mówi: „Jakby ktoś szedł, to kucnijmy, niech myśli, że tutaj coś załatwiamy”. Rzeczywiście, jakiś Niemiec przeszedł, nie wiem, czy udał, czy nas nie widział. Potem myśmy wpadły w zagrodę chłopską. Ci jeszcze się wahali, czy nas przyjąć, czy nie, ale była grupa ludzi z Warszawy. Ci ludzie mieli ponure doświadczenia, bo byli własowcy czy jacyś inni, czy Łotysze, dość, że ich zabijali i oni się bali. Tak że mówią: „Jak tu wejdziecie, to sprowadzicie nam Niemców na głowę”. Wtedy mama mówi: „W końcu nie chcemy tutaj być dłużej, chcemy tylko przenocować, a potem powędrujemy dalej, wzdłuż linii kolejki”. Bo była kolejka EKD. Wreszcie doszło do kompromisu, myśmy się przespały, a nad ranem ruszyłyśmy. Powędrowałyśmy. Gdzieś w Piastowie byli jacyś znajomi. Mama znalazła lokum. Myśmy z mamą spały na grochowinach i byłyśmy pełne szczęścia. Potem trzeba było załatwić z
Arbeitsamtem, mama wzięła kenkartę swoją i moją. Warszawska kenkarta to był, powiedzmy, wilczy bilet. Niemiec się pyta: „Gdzie jest wasz mąż?”. To matka znowu o tej ruskiej niewoli. Niemcy mieli w końcu propagandę, tak że powiedzieć im Katyń, to zaraz reagowali. Do tego mama, znając obyczaje niemieckie, wyciągnęła jakiś papierek w języku polskim i niemieckim. „A mój syn jest u bolszewików” – mówi i [pokazuje] to zaświadczenie, że jest chory na gruźlicę. Niemiec powiada: „Biedna, rozbita rodzina”. Przywalił jakąś pieczątkę czy coś i w ten sposób znalazłam się w GG.
- Dlaczego pani powiedziała, że warszawska kenkarta była jak wilczy bilet?
Bo byłam w wieku produkcyjnym, czyli że powinnam znaleźć się na robotach w Niemczech według ich obyczajów albo w kacecie. Puszczali starych ludzi i rodziny z małymi dziećmi, kobiety głównie.
- Gdzie panią zastał koniec wojny?
Koniec wojny zastał mnie w Pleszewie. Myśmy poszli 8 maja.
- Wcześniej było wyzwolenie w Kielcach?
Tak. W Kielcach, to przecież front przechodził. Myśmy mieszkały z mamą w jakiejś chałupce drewnianej. To było w pobliżu torów. Na torach stało jakieś działo niemieckie i rąbało. Ale dosyć szybko Kielce zostały zdobyte przez Rosjan. To był jakiś 12 – 13 stycznia 1945. Tak że front szedł dosyć szybko.Potem była znajoma mamy z Pleszewa i mnie wzięła do Pleszewa. Już załatwiałam sama sprawę mieszkania, mebli poniemieckich i tak dalej.
- A gosposia, która przechowała tyle rzeczy?
Gosposia mieszkała na wsi. Potem jak mama przyjechała, to mamie dostarczała robotę. Tak że mama robiła na drutach. Niemcy mieli jakieś worki, z worków była nić i z tego robiło się jakieś swetry czy coś takiego.
- Kiedy pierwszy raz przyjechała pani do Warszawy?
W 1946 roku chyba.
Strasznie rozdziobane. Z tym że była moja ciotka jedna. Inna znowu ciotka była w ocalałym domu przy ulicy, teraz to jest Kruczkowskiego. Na zapleczu był szpital Czerwonego Krzyża, zresztą zbombardowany w czasie wojny, na skarpie wiślańskiej, poniżej ulicy Foksal.
- Skąd wziął się pseudonim „Ala Sowa”?
To jest tak, że jak ludzie wybierają ptaki, to zawsze w pierwszym rzędzie wybierane są efektowne ptaki. Mówią: „Słuchaj, wybieramy sobie pseudonimy – ptaki”. Mówię: „Orzeł”. – „Wzięty”. – „Sokół”. – „Wzięty”. Nawet jedna była „Przepiórka”. Rozparcelowały wszystkie. „Jaskółka” była też, wszystkie ptaki były rozparcelowane. Wtedy przypomniała mi się sowa. Mówię: „Sowa też ptak”. Mówią: „To będziesz Sowa”. Potem myślę sobie: „To nie było takie głupie. Sowa, ptak Ateny”.
- Jak wybuchło Powstanie, miała pani siedemnaście lat.
Nie. Bo jestem z października, to dopiero po Powstaniu skończyłam.
- Ale to już siedemnaście lat.
Tak.
- Jakby pani miała znowu siedemnaście lat, czy poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?
Myślę, że to jest kwestia wychowania. Mnie się wydaje, w tej chwili dużo mówi się na temat patriotyzmu, ale obawiam się, że ten patriotyzm to jest taki wygadany, nie patriotyzm w sensie czynu. Nawet, powiedziałabym, że ta szkółka spółdzielcza, to gimnazjum spółdzielcze, które zresztą miało wspaniałą obsadę, bo to byli absolwenci SGH. Właściwe nas uczyli metodą seminaryjną, bo myśmy referaty robili. To była światła szkoła, stawiano na samodzielność. Harcerstwo też, w mniejszym lub większym stopniu. To zależało zresztą od osobowości drużynowej czy zastępowej. Miałam zastępową Martę, „Jagę”. Razem z matką trafiła na Szucha. Potem ją wypuścili. Ponieważ myśmy mieli ograniczoną edukację, to znaczy jeśli chodzi o język polski, literaturę – w szkole była historia, ale na przykład nie uczyliśmy się historii starożytnej – ona nam trochę, w ramach zbiórek, edukację uzupełniała.
- Czy poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?
Właśnie tak się zastanawiam. Jakbym miała siedemnaście lat, to mój stopień świadomości byłby chyba taki sam.
Poszłabym jako siedemnastolatka, ale z dzisiejszym rozumem już bym na żadną wojnę nie poszła.
Poznań, 16 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama