Stanisława Danuta Białek „Ania”
Nazywam się Stanisława Danuta Białek z domu Świderska, w czasie wojny miałam oczywiście nazwisko panieńskie. Urodziłam się 12 października 1924 roku w Gdańsku. [Pseudonim] „Ania”, [walczyłam jako] sanitariuszka na zmianę z łączniczką, w zależności od potrzeb, w Batalionie „Grunwald”. Dowódcą był podpułkownik [Zygmunt] Bobrowski pseudonim „Ludwik”, natomiast dowódcą kompanii był kapitan, pseudonim „Ran”. Nazywał się Henryk Małowidzki. Tych nazwisk dowiedziałam się oczywiście później, bo w czasie Powstania znaliśmy tylko pseudonimy.
- Proszę mi opowiedzieć o latach przedwojennych. Pani urodziła się w Gdańsku?
Tak.
- Czym się zajmowali pani rodzice? Czy pani miała rodzeństwo?
Rodzeństwa nie miałam. Moja mama nigdy nie pracowała. Ojciec pracował. Trudno mi powiedzieć w tej chwili, ale wiem, że był dyrektorem jakiegoś przedsiębiorstwa.
- Mieszkała pani w Gdańsku?
Mieszkałam bardzo krótko w Gdańsku, ale do szkoły chodziłam już w Warszawie.
- Dlaczego rodzice przenieśli się do Warszawy?
Gdańsk został opanowany przez nazistów i stosunki w Gdańsku stały się bardzo nieprzyjemne. Zresztą moja mama była warszawianką z dziada pradziada, tak że to było zupełnie naturalne.
- Gdzie mieszkała pani w Warszawie przed wojną?
Przed samą wojną na Mokotowie, na ulicy Kazimierzowskiej.
- Jak pani pamięta przedwojenną Warszawę? Jakie to było miasto?
Wesołe. Wiem, że moja mama stale miała jakieś spotkania z koleżankami na brydża, chodziła do kawiarni na Mazowieckiej, do „Ziemiańskiej”. Należałam do tak zwanej klasy średniej.
- Chodziła pani do szkoły już wtedy?
Chodziłam do szkoły od szóstego roku życia. Chodziłam do szkoły [podstawowej], później do gimnazjum, wciąż w tym samym miejscu. To było prywatne żeńskie gimnazjum na ulicy Bagatela w Warszawie.
- Czy ktoś się spodziewał, że będzie wojna? O tym się mówiło?
Mówiło się o tym, ale na przykład moja mama w to nie wierzyła, żadnych zapasów nie zrobiła. W trakcie bombardowania nie miałyśmy dosłownie nic do jedzenia. To było nieszczęście.
Był za granicą. Jeszcze rok przed wojną wyjechał, nie było go. Wrócił dużo po wojnie.
Trudno mi powiedzieć, gdzie on był, bo ja się nie pytałam mamy.
- Był z tatą jakiś kontakt listowny w czasie okupacji?
Nie, nie było.
- Panie nie wiedziały, czy on żyje?
Nie wiedziałyśmy.
- Czy bombardowanie, obronę Warszawy spędziła pani z mamą na Mokotowie?
Byłyśmy w Warszawie. Później mieszkałam na Saskiej Kępie, ale to już dwa lata później.
- Dlaczego panie przeprowadziły się na Saską Kępę?
Dlatego, że to mieszkanie na Kazimierzowskiej było bardzo drogie. Byłyśmy we dwie, a tam były cztery pokoje plus służbowy.
- Jak pani zapamiętała lata okupacji?
Zapamiętałam tak, że nie wolno mi było wychodzić z domu, ponieważ były łapanki młodych dziewczyn w celu wysłania ich na roboty do Niemiec, ale ja mimo to wychodziłam, bo od 1942 roku należałam już do AK.Jak to się stało, że należała pani do AK? Ktoś pani to zaproponował?
- Czy składała pani przysięgę?
Składałam. Przypuszczam, że to był kapitan Małowidzki, przed którym składałam przysięgę, dowódca kompanii.
Nie pamiętam. Pseudonimy tylko pamiętałam. Natomiast wszystkie adresy i charakterystyczne momenty wyćwiczyłam sobie, żeby natychmiast zapominać, żeby nie mogli mnie Niemcy o cokolwiek spytać, żebym nie odpowiedziała, żebym nikogo nie mogła wsypać, jak to się wtedy nazywało.
- Czy mama wiedziała, że pani należy do Armii Krajowej?
Nie, dopóki nie poszłam – już przed godziną „W” – prosiłam o plecak i stawiłam się na kwaterze, to nikt nie wiedział, że należę do AK. Zajmowałam się robotami ręcznymi, ponieważ nic wtedy specjalnie nie umiałam, byłam bardzo młodą dziewczyną, ale moja babcia kiedyś przed wojną nauczyła mnie robić na drutach. Dość dobrze robiłam na drutach i zamawiano u mnie zlecenia, robiłam sweterki dla sąsiadek, to było moje zajęcie w czasie wojny. Robiłam cały dzień na drutach, miałam koszyk z wełną przed sobą, robiłam na drutach i przychodziła pani Irena Wojciechowska, pseudonim „Julia”, wpuszczała mi karteczkę do koszyka i ja sobie później czytałam, gdzie mam się zgłosić i o której godzinie.
- Czy coś szczególnego utkwiło pani w pamięci z lat okupacji?
Przede wszystkim z 1944 roku, takie bardzo charakterystyczne i przerażające epizody.
- W czasie Powstania, czy przed Powstaniem?
W czasie Powstania.
- Pani mówiła, że miała pani koleżankę, która znała bardzo dobrze niemiecki?
To już w czasie Powstania. Wtedy kiedy woziłam broń.
- Czy była pani w czasie okupacji świadkiem łapanek lub rozstrzeliwań?
Świadkiem rozstrzeliwania nie byłam.
- Czy przechodziła pani jakieś szkolenie?
Tak. Przeszłam szkolenie bojowe. Polegało ono na tym, że uczyłam się dystynkcji, stopni oficerskich, następnie uczyłam się strzelania do celu z karabinów długich, później uczyłam się broni krótkiej, umiałam na przykład pistolet Vis, który był wtedy popularny, złożyć i rozłożyć. Osobiście miałam na własność malutki pistolet Mauser, kaliber sześć. Trzydzieści dwa albo dwadzieścia dwa, nie pamiętam...
Za pazuchą.
Nie pamiętam w tej chwili. Prawdopodobnie w tym koszyku z wełną.
- Zdjęcia, które mi pani pokazywała z różnych spotkań, były robione przed wybuchem Powstania?
Tak. To było ze spotkań naszego plutonu. Na tych zdjęciach jest sanitariuszka, która miała pseudonim „Motylek”, do tej pory nie wiem, jak się nazywała. Jest przewodnicząca wszystkich sanitariuszek, miała pseudonim „Stenia”, też nie wiem, jak się nazywała. Jest na tym zdjęciu kapitan Małowidzki, dowódca kompani i dowódca plutonu, podporucznik, pseudonim „Antek”.
- Gdzie się odbywały te spotkania?
W mieszkaniach prywatnych. Starałam się zapomnieć natychmiast po wyjściu ten adres i rzeczywiście zapomniałam. W tej chwili to już w ogóle nie umiem odtworzyć tych adresów. Jeden adres tylko pamiętam, gdzie był skład broni, bo tam właśnie przeżyłam bardzo wstrząsające zdarzenie.
- Jak pani zapamiętała 1 sierpnia?
Przed godziną „W” musiałam się stawić na kwaterze. Ze mną cały czas było kilku kolegów, ja byłam w tej grupie jedyną sanitariuszką, miałam swoją torbę z bandażami, ze środkami opatrunkowymi. Pamiętam, że mój pierwszy ranny po wybuchu Powstania był ranny w brzuch. To było okropne, bo wiadomo było, że on jest nie do uratowania. Potem drugi wstrząsający przypadek, to było dziecko, które było trafione przez hitlerowców kulą dum-dum. To były kule, które w środku, w ciele się rozrywały. Dziecko wyglądało jak kawał mięsa od rzeźnika, to było koszmarne. Zaniosłam to dziecko z koleżanką na noszach do szpitala kolejowego. Poza tym, kiedy był obstrzał przez Wisłę, przeniosłyśmy bardzo dużo rannych. Wtedy we cztery nosiłyśmy jedno nosze, bo ludzie ranni, którzy nie poruszali się byli bardzo ciężcy do przenoszenia, to nas cztery sanitariuszki jedno nosze nosiło do szpitala. Tam był szpital powstańczy.
- Gdzie miała pani swój punkt sanitarny?
Na ulicy Jagiellońskiej, to był szpital poniemiecki. Tam było dziesięć sanitariuszek i jeden lekarz. Lekarz nazywał się doktór Bendarzewski, on nie miał pseudonimu, a sanitariuszki miały pseudonimy. Tylko o kilku z nich umiem powiedzieć, jakie miały nazwiska, które potem już poznałam.
Jedna z nich, pseudonim „Maryla”, po wojnie została profesorem Akademii Medycznej i dyrektorem Instytutu Reumatologii na Spartańskiej. Druga z nich, pseudonim „Julia” to była właśnie Irena Wojciechowska, która mnie wprowadziła do AK. Po wojnie była żoną znanego adwokata. Jeszcze jedna sanitariuszka, która była wtedy na piątym roku tajnej medycyny, bo oczywiście nie było uniwersytetów legalnych, pseudonim „Krysia”, potem została chirurgiem w szpitalu dziecięcym na ulicy Niekłańskiej. Z tymi tylko osobami miałam kontakt po wojnie, znam ich nazwiska i funkcje po wojnie. Jeśli chodzi o resztę osób, pamiętam tylko niektóre pseudonimy.
- Była pani cały czas na Jagiellońskiej, czy miała pani tylko dyżury?
Byłyśmy tam cały czas skoszarowane, tam mieszkałyśmy. Kiedy wkroczyła Armia Czerwona...
- Dostałyście rozkaz zejścia do podziemia? Powstanie u was trwało kilka dni?
Tak. Kiedy wiadomo było, że te wojska armii kościuszkowskiej i Armii Czerwonej wkroczyły w połowie września...
W międzyczasie Niemcy byli po stronie praskiej, a [także] po drugiej stronie Wisły [...].
- Powstanie tam trwało kilka dni?
Wtedy nosiłam broń. Po upadku Powstania na terenie, na którym byłam, broń, która tam została niewykorzystana w czasie Powstania, woziłam do linii Wisły przez całą Pragę albo w wózkach dziecięcych. Wtedy wózki dziecięce były głębokie, pistolety woziłam w tych wózkach, granaty nosiłam w workach po cemencie, a w takich wózkach jak handlarze sprzedawali jarzyny, to woziłam długą broń, znaczy karabiny i karabiny maszynowe, przeważnie Steny. Jeśli chodzi o krótką broń to były przeważnie P-38, Parabellum, Visy i tak zwane belgijki, to był mniejszy kaliber. Granaty nosiłam w workach po cemencie, oburącz obejmując te worki, to były tak zwane czekoladki. Myśmy je wtedy tak nazywali, to były okrągłe, nacinane jak czekolada granaty, u góry miały tak zwaną łyżkę albo robione już w czasie wojny tak zwane sidolówki z puszek po płynie do czyszczenia metali. Z tymi granatami raz trafiłam na obławę. Szłam z olbrzymią torbą po cemencie pełną granatów, przede mną szedł kolega, który miał pseudonim „Burza” (nie wiem dotychczas, jak się nazywał), który mnie ubezpieczał. Natrafiliśmy na obławę niemiecką. On szedł mniej więcej pięćdziesiąt metrów przede mną, Niemcy go zatrzymali, kazali mu się wylegitymować, wtedy on sięgnął, bo miał broń oczywiście za paskiem, wtedy strzelili mu w głowę. Upadł i cały mózg na trotuarze się wylał, to było straszne. Jakiś dozorca otworzył wtedy bramę i mnie wciągnął, zamknął tę bramę i w ten sposób się uratowałam. To było bardzo przykre przeżycie, wstrząsające. Drugie wstrząsające przeżycie w tym okresie zanim wkroczyły wojska kościuszkowskie i Armia Czerwona, to miałam właśnie na kwaterze, gdzie był magazyn broni. To było na ulicy Ząbkowskiej na Pradze. Był tam wtedy dowódca plutonu, pseudonim „Antek”, nazwisko chyba miał Korczak. Był też zastępca dowódcy, podporucznik, pseudonim „Czarny”. Oprócz mnie jeszcze były dwie sanitariuszki, jedna to była „Iza”, która ze mną przewoziła te wózki. Ona znając niemiecki, zagadywała Niemców, a ja wtedy szybko przejeżdżałam, byłam bardzo chuda, niska i młoda, to nie zwracali na mnie specjalnie uwagi. Byliśmy właśnie na kwaterze, rozległo się bardzo głośne pukanie, walenie w drzwi i wszedł esesman, który węszył po pokoju, a w drugim pokoju za drzwiami był cały magazyn broni i buty wojskowe. Stanęłam w drzwiach tego drugiego pokoju, zrobiłam głupią minę, a ta koleżanka, która znała niemiecki zaczęła zagadywać tego Niemca. Mieliśmy wielkiego stracha, że jak on otworzy te drzwi, to już po nas. Ale stała się bardzo dziwna rzecz, taka nietypowa, mianowicie – znowu walenie do drzwi i za chwilę weszło dwóch żołnierzy z Wehrmachtu, nie pamiętam w tej chwili ich stopni, zresztą nie znałam się prawdę mówiąc na niemieckich dystynkcjach. Weszło dwóch żołnierzy z Wehrmachtu, którzy aresztowali tego esesmana pod zarzutem, że on nielegalnie chodzi na tak zwany szaber, tak to się nazywało wtedy, czyli chce coś ukraść ludziom po prostu. Zabrali go i to było dla nas wielkie szczęście, niespodziewane i bardzo nietypowe.
- Jak się zachowywał esesman, jak przyszli żołnierze Wehrmachtu?
Wystraszył się, bo Niemcy także stosowali dość surową dyscyplinę. On się wyłamał z tej dyscypliny, więc się wystraszył, jak ich zobaczył.
- W takim razie on musiał być niższy stopniem?
Prawdopodobnie, bo gdyby on był wyższy stopniem, to prawdopodobnie by mu zasalutowali i poszli. Pewnie by go nie aresztowali. To było pierwszy raz, kiedy coś takiego widziałam. Nie słyszałam, że komuś coś takiego się przydarzyło.
- Jak się zachowywał ten esesman? Po chamsku?
Nie. On chciał, żeby mu coś dać. „Co macie? Co możecie mi dać?”. Po prostu przyszedł na kradzież. Na początku okupacji też przyszedł esesman jak byłam sama w domu, ale zabrał mi tylko aparat fotograficzny i psa, bo miałam owczarka niemieckiego (to ukochana rasa Niemców) i zabrał mi. Ale to było jeszcze na początku okupacji, nie byli jeszcze rozbestwieni. Ten chciał, żebyśmy po prostu mu coś dali. Gdybyśmy mu nic nie dali, to byłoby źle z nami. A jakby otworzył te drzwi do drugiego pokoju, gdzie był magazyn broni to by nas wszystkich zastrzelił.
- Czy ten pies na początku wojny był duży, czy mały?
Normalny owczarek niemiecki, duży.
- On tak poszedł za tym Niemcem?
Wziął go na smycz. Wziął ode mnie smycz, pies miał obrożę na sobie i zabrał go siłą.
- Po upadku Powstania na Pradze, a przed wkroczeniem armii Berlinga, przenosiła pani tę broń?
Do linii Wisły.
Tego nie mogę powiedzieć dzisiaj, po sześćdziesięciu latach. Wiem, że do linii Wisły przenosiłam i tam ode mnie to odbierano. Przewożono łódkami, to musiało być
vis-à-vis Starego Miasta. Chyba to było na Grochowie, nie jestem pewna. W każdym razie spory kawał musiałam tę broń przewozić, na przykład z ulicy Ząbkowskiej na Grochów. Po drodze nie raz natykałam się na wachy niemieckie. Właśnie wtedy moja koleżanka, pseudonim „Iza” zagadywała Niemców i wtedy przejeżdżałam. Kiedy wywoziłam broń w wózkach po jarzynach, tośmy na górę kładli pierzyny i garnki żeśmy przyczepiały, które tak dzwoniły, żeby wyglądać na przesiedlonych, że jesteśmy ewakuowane i dlatego wozimy takie wózki. Wtedy to nie zwracało takiej uwagi.
Tak, ale dokładnie kto i adresu, nie pamiętam.
- Czy do jakiegoś mieszkania pani to przynosiła?
Nie potrafię tego powiedzieć w tej chwili, dlatego że ja wyćwiczyłam w sobie nawyk, żeby natychmiast zapominać. Oczywiście, że to było do mieszkania, do jakichś mieszkań woziłam. Przy Wiśle tę broń składowano i później łódkami przewożono na Stare Miasto.
- Skąd pani wie, że przewożono?
Bo też miałam się przeprawić kolejną łódką na Stare Miasto, oczywiście jeszcze przed upadkiem Starego Miasta. W szpitalu, do którego nosiłam rannych, lekarze już się ze mną żegnali. Pamiętam [jak] ten kapelan, który urzędował w szpitalu, błogosławił, bo nie tylko ja, ale kilka osób mieliśmy się przeprawić na Stare Miasto. W ostatniej chwili przewodnik odmówił. Powiedział, że poprzednia łódź została wystrzelana przez Niemców i on nie podejmuje się nas przewieźć.
Nic. Miałam wtedy niecałe dwadzieścia lat.
- Złościła się pani, że nie może tam przepłynąć?
Oczywiście, miałam straszny żal, chciałam pomóc, zresztą kiedy wkroczyła armia berlingowska...
- Kiedy Niemcy zaczęli uciekać z Pragi?
W połowie września.
- W popłochu zaczęli uciekać z Pragi?
Tego nie umiem powiedzieć, nie pamiętam po prostu. Wiem, że przyjechały czołgi, były to czołgi z orzełkami berlingowców, i zajęli ten szpital poniemiecki, w którym myśmy miały punkt sanitarny. Żołnierze 1. kompanii, która wkroczyła, to byli przeważnie ludzie, [którzy] nawet w większości nie znali polskiego, byli pościągani gdzieś z Syberii, ludzie pochodzenia polskiego. Niektórzy w ogóle nie znali polskiego. Pamiętam taki zabawny dosyć przypadek, mianowicie chcieli nas ugościć początkowo, pierwszego dnia, mieli kiełbasę, usmażyli nam te kiełbasę w szpitalu. Zobaczyłam, że oni smażą na basenach, które się chorym podaje, oczywiście nie jedliśmy tej kiełbasy. Oni myśleli, że to patelnie są. To było bardzo smutne, że oni są tak zacofani.
- Czy to znaczy, że armia Berlinga weszła na Pragę, jak tam już nie było Niemców? Nie było żadnej bitwy?
Nie, bitwy nie było. Niemcy uciekli i wtedy weszli berlingowcy. Nie przypominam sobie bitwy. Przedtem cały czas był obstrzał przez Wisłę, ale jak berlingowcy weszli, to Niemców już nie było na Pradze. To było w połowie września.
- Jak ludność witała tych żołnierzy?
Myśmy mieli zebranie przed wkroczeniem, kiedy było wiadomo, że oni przychodzą. Kiedy Niemcy uciekli i wiadomo było, że oni wejdą, to przewodnicząca wszystkich sanitariuszek, pseudonim „Stenia”, zebrała nas, ona też jest na tych fotografiach, które mi ocalały. Powiedziała nam taką rzecz: „Pamiętajcie, żeby się do nich odnosić z rezerwą, nie wrogo, ale i nie przyjaźnie, tylko z rezerwą”. Ludzie się cieszyli, że Niemcy odeszli. W czasie tego obstrzału, kiedy jeszcze Niemcy byli na Pradze, dużo domów przy linii Wisły zostało zniszczonych, było dużo gruzów i masę rannych. Obstrzał przeważnie zaczynał się w nocy, myśmy wychodziły z tymi noszami na najgorszy obstrzał. Za każdym razem wychodząc z noszami, byłam przekonana, że już nie wrócę, i dosłownie chodziło się po oderwanych rękach, nogach, to było makabryczne. Nosiłyśmy właśnie wtedy rannych do szpitala.
- Czy miała pani kontakt z mamą?
Nie. Już wtedy nie. W ogóle z rodziną nie miałam kontaktu. Cała ludność z Saskiej Kępy została ewakuowana, bo to też było nad Wisłą blisko.
- Przez kogo została ewakuowana?
Została ewakuowana, ale w którym momencie – nie umiem sobie przypomnieć. Tym bardziej że mnie tam już nie było, ja byłam cały czas na kwaterze, potem byłam na punkcie sanitarnym, tak że nie umiem powiedzieć w którym momencie. Wiem tylko, że była ewakuowana. Później moja rodzina gdzieś wyjechała,
- Czy widziała pani, jak berlingowcy przeprawiają się na drugą stronę Wisły?
Tego nie pamiętam. Ja natomiast sama przeszłam przez krę na Wiśle 17 stycznia...
1945 rok.
- Pamięta pani płonącą Warszawę? Jaki to był widok?
Okropny. Dym tylko było widać. To było okropne. Myśmy zresztą wiedzieli, jak to wygląda mniej więcej, bo mieliśmy początkowo „Biuletyn Informacyjny”, który docierał [do nas]. Potem wszystkie mosty zostały wysadzone w powietrze, już nie było łączności. Chciałam zresztą iść na Berlin jeszcze. Po tym wszystkim, kiedy berlingowcy byli już na Pradze i skończył się obstrzał, zgłosiłam się na taką kwaterę i powiedziałam, że chcę iść na Berlin, bo byłam bardzo zawzięta. Przyjęli mnie, ale oni mieli taki straszliwy bałagan, że nie rejestrowali ludzi, którzy się zgłosili. Powiedzieli tylko: „Tu masz kwaterę. Tu dostaniesz chleb na kolację”. To było wszystko. W pewnym momencie siedziałam przy lampce, normalnej nocnej lampce, którą się zapalało za pociśnięciem guziczka. Wszedł wtedy akurat major, to znaczy major w polskim mundurze, ale to był Rosjanin. Ja rosyjskiego nie znam, ale to zrozumiałam, spojrzał na mnie i powiedział:
Wy szpion. Spytałam: „Dlaczego?”. Wiedziałam, że
szpion to szpieg. No to on pokazuje na tę lampkę, że ja Morsem nadaję sygnał. Tylko mnie uratowało, że nie było prądu, bo przecież wtedy była elektrownia zbombardowana, nawet gdybym chciała, to nie mogłabym nic nadawać. Wtedy zrezygnowałam z pójścia na Berlin i w ogóle dołączenia do armii kościuszkowskiej.
- To był Rosjanin w polskim mundurze?
Tak. Rosjanin w mundurze polskiego majora, nie mówił słowa po polsku, mówił po rosyjsku. Ja piąte przez dziesiąte rozumiałam, co on ode mnie chce.
- Czy mieliście rozkaz, żeby nie mówić, że jesteście z AK, gdyby Rosjanie się pytali?
Nie. Myśmy w ogóle nie mieli rozkazu dołączyć do nich. To była moja prywatna inicjatywa, byłam po prostu tak zawzięta na nazistów, że chciałam iść na Berlin, bo już wtedy Powstanie upadło, to było w październiku chyba.
- Było widać, że tam nikt nie walczy?
Wiedzieliśmy po prostu, dowództwo wiedziało i nas poinformowało. Nawet nam kazali oddać broń, ale ja swojego pistoletu nie oddałam.
- Mieliście Rosjanom albo berlingowcom oddać swoją broń?
Ja nie wiem komu, bo nie oddałam.
- W listopadzie i grudniu nic się nie działo w Warszawie?
Trudno mi powiedzieć. Wiem tylko, że ówczesny dowódca Powstania… jak się nazywał, w tej chwili nie mogę sobie przypomnieć, zarządził rozbrojenie.
Na Pradze także. […]
- Chodzi mi o okres, kiedy Warszawa upadła, o październik, listopad, grudzień. Do 17 stycznia nie było żadnych działań wojennych?
Jak Powstanie upadło, to po lewostronnej Warszawie byli Niemcy i był obstrzał między Rosjanami a Niemcami. Wtedy nosiłam właśnie rannych.
[To było we wrześniu 1944 roku]. Przecież póki byli Powstańcy przy samej Wiśle, to nie było takiego obstrzału. Był, ale katiusze z bardzo dużym zasięgiem waliły. Natomiast kiedy Powstanie upadło, Niemcy [tam] byli i już obstrzał był większy. Niemcy wysadzili przecież mosty, nie było łączności. Żołnierze dopiero po 17 stycznia zrobili jeden most, ruchomy.
Tak, pontonowy. Łódkami się jeździło. Przeszłam 17 stycznia razem z wojskiem przez krę na Wiśle. To, co zobaczyłam w Warszawie, to był koszmar. Przeszłam pół Warszawy i nie widziałam jednego całego domu nieuszkodzonego.
Tragicznie. Wszędzie były leje po bombach, na rogu Śniadeckich i chyba Marszałkowskiej – to pamiętam, bo zrobiło na mnie duże wrażenie – był olbrzymi lej po bombie, w ogóle nie można było przejść dalej, trzeba było iść naokoło jakoś. Jeżeli dom nie był całkowicie wypalony albo zburzony, to miał ślady po kulach. Oczywiście wszystkie okna były wytłuczone, wszystkie szyby, z wyjątkiem dzielnicy niemieckiej. Dzielnica niemiecka, to znaczy okolica Alei Ujazdowskich i Szucha, te były nieuszkodzone, a wszystkie inne dzielnice były uszkodzone.
- Pani przeszła do Warszawy razem z wojskiem?
Tak.
Nie, to już było po upadku Powstania. Tam chyba była ewakuacja ludności. Przeszłam na tej zasadzie, że byłam sanitariuszką, miałam torbę z czerwonym krzyżem i że jeśli komuś coś się stanie, to ja mogę opatrunek założyć. Dzięki temu pozwolono mi przejść.
- Czy wróciła pani później?
Wróciłam, bo tam było wszystko zniszczone, nie było gdzie się zatrzymać, mowy nie było, żeby zostać w gruzach.
Nie, mama nie przeżyła wojny.
Mama wyszła z domu i po prostu nie wróciła. Przypuszczamy, że trafiła na łapankę i prawdopodobnie wzięli ją jako zakładniczkę. Taki Niemcy mieli zwyczaj – jeżeli ktoś z konspiracji zrobił zamach na Niemca – czy AK, czy AL, obojętnie, jakikolwiek zamach na Niemca – to Niemcy aresztowali ludność cywilną jako zakładników i później rozstrzeliwali.
- Kiedy mama wyszła i nigdy nie wróciła?
Nie umiem dokładnie podać daty.
Na początku 1944 roku już chyba mamy nie było.
Nie zostałam. Na Saskiej Kępie mieszkała jeszcze moja ciotka, mamy siostra. I moja chrzestna matka, też ciotka.
- Czy nazwisko mamy znalazło się na afiszach?
Właśnie nie. Nie chodziłam po mieście, nie oglądałam tych afiszów, bałam się, że mnie też złapią.
Felicja Świderska.
- Czy pani koleżanki przeżyły wojnę?
Nie umiem powiedzieć. Te, które wymieniłam, na pewno przeżyły, bo spotykałam się z nimi po wojnie, a inne – nie umiem powiedzieć.
- Była pani represjonowana po wojnie?
Tak, byłam. Dwukrotnie mnie wyrzucono z pracy, ale ponieważ zaraz po wojnie zrobiłam maturę i skończyłam SGH, miałam dyplom SGH, znałam dwa języki obce, francuski i angielski znałam perfekt, niemiecki znałam słabo dosyć, ale tak że mogłam się porozumieć. Przed wojną, jako dziecko miałam guwernantkę Niemkę, tak zwana
Fräulein. Ona do mnie mówiła tylko po niemiecku. Później się jeszcze hiszpańskiego nauczyłam, tak że znając cztery języki zachodnie i mając dyplom SGH, mogłam pracować w handlu zagranicznym. Dwa razy mnie wyrzucili wprawdzie, ale później z powrotem przyjęli mnie po paru latach, bo jednak miałam wysokie kwalifikacje, a ktoś musiał rozmawiać z klientami zagranicznymi. Nigdy nie należałam do partii.
- Dlaczego przyjęła pani pseudonim „Ania”?
Po prostu lubię to imię. Moja wnuczka też nazywa się Ania.
- Jak wybuchło Powstanie, miała pani niespełna dwadzieścia lat?
Dziewiętnaście.
- Czy gdyby miała pani z powrotem dziewiętnaście lat, poszłaby pani do Powstania?
Na pewno. Ja się niczego nie boję oprócz pająków.
- To tak jak ja. Dziękuję pani bardzo.
Warszawa, 27 maja 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama