Danuta Kołodziejska-Pollard „Danka”
Jestem Danuta Kołodziejska-Pollard, urodzona w Warszawie na Żoliborzu 25 stycznia 1927 roku.
- Proszę nam powiedzieć coś więcej o swoim domu rodzinnym, o okresie przedwojennym przed 1939 rokiem. Jaki był pani dom rodzinny, czym się zajmował ojciec, mama?
Ojciec był prawnikiem, mama nie skończyła medycyny i zajmowała się czworgiem dzieci. Nas było czworo. Jeden braciszek na samym końcu nareszcie się zjawił w rodzinie. Mieszkaliśmy w dużym budynku, gdzie było mieszkanie czteropokojowe, ale przynależało do firmy, gdzie ojciec opracował, PZU-W.
- Czym ojciec się zajmował w firmie?
Prawnik, adwokat.
- Co pani pamięta z przedwojennej Warszawy? Jakie to było miasto?
Nie wiem, od czego zacząć. Jak miałam pięć lat, to już byłam na scenie, w „Reducie”, z moją siostrą bliźniaczką i byłyśmy aktorkami.
- Proszę o tym opowiedzieć.
Tylko pamiętam, że wkładałam ubranie misia i musiałam tańczyć. Nas wyłowili z rytmiki, z przedszkola, jako zdolne dziewczynki. Myśmy od tej pory były aktorkami. Siostra została aktorką do końca. To było pierwsze przedstawienie i pamiętam, że miałyśmy po pięć lat.
W Warszawie, w „Reducie”.
„Reduta” to był piękny teatr należący do Osterwy.
- Miała pani swoje ulubione miejsca w Warszawie, gdzie pani lubiła chodzić?
Raczej nie, bo na spacery chodziłyśmy z ojcem najczęściej. Poza tym nas było dwie, tak że nawet koleżanek nie musiałyśmy mieć, tylko żeśmy sobie łaziły po Żoliborzu. Żoliborz był bardzo bezpieczny i można było pójść gdziekolwiek. Jak byłyśmy starsze, to chodziłyśmy nad Wisłę i żeśmy się kąpały. To było bardzo przykre, bośmy lania dostawały za to.
Bo Wisła była niebezpieczna, a myśmy chodziły nad Wisłę i kąpałyśmy się. Tam gdzie myśmy mieszkały – na Mickiewicza – jest bardzo blisko Wisły. Pamiętam najlepiej to lanie.
Tatuś lał. Nie mógł nas znaleźć, w końcu nas znalazł i lanie dostałyśmy, tak że to świetnie pamiętam. Jeszcze pamiętam, żeśmy grały „Księcia i żea” w teatrze letnim i zrobiłyśmy się bardzo sławne jako bliźniaczki. Tak że nas trochę męczyli, zaczepiali nas na ulicy i w tramwajach. Byłyśmy znane aktorki „Księcia i żea” Twaina, to jest angielska książka.
Grałam księcia i przez to cierpiałam przez cały seans jako że, bo przecież była zamiana. Najpierw był książe i że, potem że był księciem i moja siostra była tym „dłuższym” księciem. To była bardzo dobra sztuka i bardzo nam się podobało. Starsi aktorzy odrabiali za nas lekcje. Nie pamiętam, ile myśmy lat wtedy miały. Chyba dwanaście. To pamiętam.
- Z aktorów sławnych kto był?
Osterwa bardzo znany. Dulęba też bardzo znana. Ale myśmy miały mało lat i to wszystko nie było ważne. Ważne było to, że było gorąco, jak się człowiek ubrał za misia. Potem jeszcze brat grał, siostra grała na scenie. Brat napisał taki, bardzo dowcipny zresztą, wiersz na nasze urodziny, osiemdziesięciolecie, że kasa do domu leciała przez dzieci. Myśmy strasznie dużo zarabiały.
- Kupiła pani sobie coś z tej wypłaty, z gaży aktorskiej? Jakiś wymarzony prezent?
Nie, wszystko miałyśmy, bardzo szczęśliwe dzieciństwo. Nie było żadnego takiego marzenia.
- Pewnie to szczęśliwe dzieciństwo skończyło się w 1939 roku, we wrześniu?
No tak. Jak ojciec wyszedł z Warszawy i myśmy się przeniosły do Śródmieścia z matką. Czworo dzieci i matka. 1939 roku, wolę nie opisywać. Żeśmy właśnie do „Reduty” się schowały, tam gdzie grałyśmy.
- Dlaczego akurat do Śródmieścia? Tam był ktoś z rodziny?
Tam pracował tatuś, w tym samym budynku, co „Reduta”. Powiedział, że tam jest bezpiecznie i myśmy się całą rodziną przenieśli właśnie tam na oblężenie Warszawy. To była wielka pomyłka, bo tam było okropnie. I niebezpiecznie, i okropnie. Ale żyjemy, nikt nie zginął.
- A pani najgorszy moment z września 1939 roku?
Wtedy, kiedy wyrzucili nas z „Reduty”, bo się paliła, i mama z czwórką dzieci próbowała się przenieść do innego budynku. Nie chcieli nas przyjąć, bo miejsca nie było. Ten strach na ulicy pamiętam świetnie. Strzelali z wszystkich kierunków i było naprawdę bardzo niebezpiecznie. I mama z czworgiem dzieci malutkich. W końcu nas przyjęli do jakiegoś schroniska. To był chyba najgorszy moment dla mnie.
- Jeżeli chodzi o okres okupacji, z kim pani mieszkała? Z rodzicami?
Tak, cały czas z rodzicami. Ojciec wrócił.
- Czy kontynuowała pani edukację w czasie okupacji, chodziła pani na komplety?
Tak, chodziłam na komplety razem z moją siostrą bliźniaczką. Po mieszkaniach były wykłady historii, łaciny, tych wszystkich przedmiotów, których nie wolno było nam się uczyć. Poza tym chodziłyśmy do szkoły ogrodniczej i tam żeśmy zdobywały nagrody za najszybsze sadzenie pomidorów. Bardzo było miło w ogrodniczej szkole, ale to była pokrywka, żeby się uczyć na kompletach, a tam się bawić.
- A jeżeli chodzi o przykre wspomnienia z okresu okupacji, łapanki, rozstrzeliwania? Może ktoś z rodziny był zadenuncjowany?
Nie, dopiero w czasie Powstania. Wiem, że przyjaciół ojca aresztowali, zresztą żydowskiego pochodzenia. Ojca wypuścili, wiadomo dlaczego: nie był operowany. Pamiętam, że wrócił do domu, a myśmy się martwili, że go wezmą do kacetu. Dopiero potem był w koncentracyjnym obozie, po Powstaniu. Tak że to też są najgorsze momenty chyba.
Nie, właśnie wypuścili, bo nie był obrzezany. Wypuścili, bo nie był Żydem. To było świadectwo najważniejsze przecież dla Niemców. Ale w czasie Powstania był aresztowany i umarł w Neuengamme koło Berlina. A mama była wzięta do Ravensbrück i tam eksperymenty na niej robili. Miała zastrzyki, różne choroby specjalnie wstrzykiwane. Tak że mama cierpiała bardzo, ale przeżyła.
- Tatę ktoś zadenuncjował, że jest Żydem?
Nie był Żydem, ale był u Żydów, kiedy przyszli Niemcy. Akurat odwiedzał przyjaciół Żydów. Całą rodzinę zabrali, a jego przez to, że go zbadali, wypuścili.
- To znaczy, że tata pomagał swoim kolegom?
Nie pomagał, przyjaźnił się. Myśmy mieli zawsze dużo znajomych Żydów. Akurat to pamiętam, bo jak go wypuścili, to myśmy się okropnie cieszyli, bo żeśmy się bali, że coś się stanie. A ojciec był ciemny i miał niebieskie oczy.
- Samo odwiedzanie w czasie okupacji przyjaciół Żydów, to był akt odwagi, bo przecież nie wolno było tego robić.
Mnie się zdaje, że jest trochę przesady w tym, bo myśmy mieli dużo znajomych Żydów i żeśmy się odwiedzali, do nas przychodzili. Dopiero pod koniec było trudno według mnie, ale na początku nie było tak źle. A ta rodzina… dwie osoby przeżyły, te, co były aresztowane. Tak że tylko to pamiętam, że ojciec wrócił do domu.
- Pamięta pani nazwisko tej rodziny żydowskiej?
Tak, ale to nie jest do powiedzenia.
Dwie osoby się uratowały. Jeszcze wiem tylko, że ojca przyszli aresztować i on pokazał prawo jazdy rowerowe. Oni takiego dokumentu nie widzieli i go wypuścili, bo był jakiś nowy dokument. To pamiętam.
- Jak się mówiło w czasie okupacji o Żydach? Warszawiacy mówili, że to był inny naród, czy Polacy wyznania mojżeszowego?
Miałam dwanaście czy trzynaście lat, na to nie potrafię odpowiedzieć i nawet nie bardzo chcę. Ale myśmy się przyjaźnili z Żydami i nie było takich kwestii, żeby wydać czy coś. Ukrywaliśmy małą dziewczynkę, która ciągle powtarzała, że ona jest Joasia Magicka, musiała się tego na pamięć nauczyć. Pamiętam, że u nas mieszkała przez parę miesięcy. Też przeżyła podobno. [Nazywała się] Marysia Krzywicka, powtarzała ciągle to [przybrane] nazwisko, na każde pytanie. A miała chyba sześć lat. Tylko tyle mogę powiedzieć. Ukrywało się Żydów przecież wszędzie w Warszawie i na pewno w całej Polsce.
- Czy ktoś z rodziny najbliższej prowadził działalność konspiracyjną?
Myśmy wszyscy należeli. Myśmy należały do harcerstwa.
- Proszę więcej o tym opowiedzieć. Kiedy miała pani pierwszy kontakt z harcerstwem?
Przez całą okupację.
- Kto panią przyciągnął do harcerstwa?
Już byłam harcerką.
Tak, zuchem byłam. W zuchach byłyśmy najpierw, a potem to się przekształciło w harcerstwo. Na początku Powstania byłyśmy w harcerstwie, a potem byłyśmy w normalnym plutonie.
- Jak wyglądały szkolenia, spotkania w harcerstwie w czasie okupacji? Czego uczono?
Bo ja wiem? Gadałyśmy, bawiłyśmy się i uczyłyśmy się. Przede wszystkim był pierwszy ratunek, jak ktoś był ranny. Tego nas uczyli, żeby nas przygotować do pomocy. Poza tym normalnie było, tylko trzeba było się chować i trzeba było nie demonstrować.
- Czy pamięta pani, kiedy dotarły do pani pierwsze informacje o tym, że w Warszawie zbliża się Powstanie, że może wybuchnąć? Od kogo takie informacje dopłynęły, jeśli dopłynęły?
Nie, to co wszyscy wiedzieli – że najpierw miało być – potem odwołali i potem było. Ale proszę nie pytać, bo dat nie pamiętam. Tylko wiem, że wszyscy byliśmy przygotowani na to i to się stało, ale nie tego dnia, co miało się stać. Tylko tyle mogę powiedzieć.
- Miała pani już przydzieloną jakąś konkretną funkcję przed Powstaniem: sanitariuszki, łączniczki?
Sanitariuszka, tak. Potem zostałam łączniczką.
- Jak pani pamięta 1 sierpnia 1944 roku, dzień wybuchu Powstania?
Nie pamiętam dokładnie, tylko wiem, że wszyscy się strasznie cieszyli i bawili i byliśmy w dużo lepszym nastroju. Czekaliśmy na jakieś rozwiązanie. Natomiast pamiętam dużo lepiej dzień niewoli. Ciekawe, prawda? Dzień niewoli świetnie pamiętam, bo nas do Pruszkowa zabrali. Pamiętam jak Niemcy, żołnierze… Przy nich trzeba było się załatwiać i przy nich trzeba było się rozbierać i to pamiętam doskonale. I pamiętam, jak w obozie nas do naga rozebrali i się bawili, oglądali nas, a myśmy się myły po raz pierwszy od dni całych. To też pamiętam.
- Jeżeli chodzi o wybuch Powstania, pani w momencie wybuchu mieszkała na Żoliborzu?
Tak.
- Jakie były warunki życia na Żoliborzu w sierpniu, we wrześniu? Jak wyglądała aprowizacja w żywność, czy elektryczność była dostarczana, przez jaki czas? Co pani pamięta z tego okresu?
Nie pamiętam tego w ogóle, bo to nie było ważne. Były skromne warunki. W Powstaniu w ogóle się nie jadło i nie piło, była nędza. Głodni chodziliśmy. Pamiętam, że się marchewki wyrywało z ziemi, żeby coś zjeść. Tylko pamiętam, jak żeśmy maszerowali na wiadukt, żeby przejść przez Wisłę. To pamiętam. To było bardzo przykre. Ale warunki były bardzo złe dla wszystkich.
- Na początku pełniła pani funkcję łączniczki.
Nie, najpierw sanitariuszki.
- Proszę nam powiedzieć coś więcej o swoich obowiązkach.
To było w „Poniatówce”, w szkole, gimnazjum, gdzie myśmy były przyłączone do plutonu. Tam byłyśmy właśnie sanitariuszkami. Potem przeszłam do innego plutonu i byłam łączniczką.
- Pamięta pani pierwszego powstańca albo osobę cywilną, którą pani opatrywała?
Nie. Natomiast pamiętam, jak byłam łączniczką w Szklanym Domu i przyjechali chorzy. Jak na żywo im nogi i ręce obcinali. To pamiętam doskonale i wydaje mi się, że to był moment, kiedy postanowiłam zostać lekarzem. Były straszne warunki. Pod Szklanym Domem były garaże i tam się szpital otworzył. Pamiętam, jak to wyglądało, jak ludzie umierali na lewo i na prawo. To świetnie pamiętam. To już był prawie koniec Powstania.
- Proszę to opisać. Jak na żywca cięli, nożami? Jak to wyglądało?
Na żywca. Nie pamiętam, czy to było nożami, czy siekierami, czy czymś, ale jak byli w strasznym stanie ranni, to po prostu musieli to robić. Nie było lekarzy prawie, nie było sanitariuszy. Pamiętam tę jedną osobę i pamiętam, jak umierali ludzie przy mnie, postrzeleni w żołądki i w klatki piersiowe. Pamiętam ten sztuczny szpital zrobiony pod naszym domem, tam gdzie myśmy mieszkały. Wszystkich pamiętam.
- Gdzie byli najbliżsi członkowie rodziny, ojciec, w tym czasie? Gdzieś w pobliżu?
Siostra bliźniaczka była w następnym plutonie, a rodzice jeszcze chyba w domu byli, już nie pamiętam. Tyle się działo, że człowiek nie zwracał uwagi. Matka z ojcem byli, siostra była w ciąży i nie brała udziału w Powstaniu. Urodziła dwa miesiące po końcu Powstania. Wypuścili ją z Pruszkowa, nie wzięli jej, bo była w ciąży, najstarsza siostra.
- Jak pani była w szpitalu, ci umierający to byli powstańcy?
Nie tylko powstańcy, to była ludność cywilna też. Wszyscy, którzy byli ranni. Ich się sprowadzało pod dom i operowało się, kogo można było operować. To był sztucznie zrobiony szpital. Tam straszne rzeczy się działy, bo nie mieliśmy ani warunków, ani instrumentów, nic.
- Pani mówiła, że pani tam podjęła decyzję zostania lekarzem?
Tak mi się zdaje, że widząc ludzi umierających bez żadnej pomocy, że to był moment, kiedy postanowiłam zostać lekarzem.
- Jak to się stało, że zaczęła pani pełnić funkcję łączniczki, przestała pani pełnić funkcję sanitariuszki w oddziale?
[…] Nie byłam potrzebna, w tej chwili nie trzeba było sanitariuszek, natomiast trzeba było chodzić z meldunkami w tę i z powrotem, z jednego oddziału do drugiego. To było w tym momencie konieczne.
- Jak wyglądało przechodzenie? Jakimiś dziurami?
Nie, tylko pamiętam, [że] na Żoliborzu był wąwóz wykopany i z jednego domu przechodziło się do drugiego z głową na dół. Ktoś czekał i mówi: „Leć!”. I człowiek leciał wąwozem z meldunkiem, do drugiego domu, a tu leciały bomby i strzelali. To było bardzo niebezpieczne, ale trzeba było to robić. Właśnie wtedy byłyśmy łączniczkami, z meldunkami, przez wąwozy.
- Jakie wspomnienie z okresu Powstania jest dla pani najbardziej przykre, wstrząsające?
Chyba szpital. Tak, na pewno szpital.
- Czy zawarła pani w czasie Powstania jakieś znajomości, przyjaźnie, które przetrwały przez wiele lat?
Mnie się zdaje, że właśnie [z] Oberlangen, gdzie nas wzięto do obozu wojskowego, mam bardzo dużo przyjaźni. A w czasie Powstania nie było czasu na przyjaźnie. Po prostu byliśmy razem, walczyliśmy razem, niektórzy przeżyli, inni nie przeżyli. Potem zostałam za granicą. Dużo przyjaźni z Oberlangen, z obozu, gdzie siedziałam dziewięć miesięcy. Stamtąd mam przyjaciół. Z Powstania też, tylko to trudno określić. Walczyło się razem i nadal się spotykamy w „Żywicielu”. Ale żebym powiedziała, że wielka przyjaźń, to nie. Człowiek się starzeje, każdy gdzie indziej wyjechał, co innego robił i kontaktu nie było.
- Jak przyjęła pani informację o kapitulacji Powstania Warszawskiego?
Tak jak wszyscy inni, ze smutną miną i z goryczą. Tak się przyjmowało. Wszyscy żeśmy poszli do Pruszkowa, składaliśmy broń i do Pruszkowa. I ryk, mężczyźni też płakali, wszyscy żeśmy płakali, bo to było bardzo smutne i bardzo tragiczne. Najpierw nam kazali broń oddać, a później do Pruszkowa, do obozu. Potem w bydlęce wagony, do Niemiec, do obozu.
- Chciałam jeszcze wrócić do Powstania. Pani była łączniczką w plutonie?
Tak.
- Pani była do dyspozycji dowódcy?
Porucznika, tak.
Nie wiem, jak on się nazywał.
Właśnie nie pamiętam pseudonimu.On pani meldunki dawał ustnie czy na kartkach?
- Jak pani była łączniczką, miała pani dyżury?
A skąd. Żeśmy razem spali, jak była potrzeba, to się budziło. Nie było żadnego rygoru, w ogóle. Była kwestia przeżycia i kwestia doniesienia meldunku.
- Na czym polegała praca łączniczki. Pani musiała być cały czas, dwadzieścia cztery godziny na dobę do dyspozycji dowódcy.
Ale przez to się spało razem, jadło razem, żyło razem. Domów nie było, do domu się nie szło, do mamusi i tatusia, tylko się siedziało.
- Czy docierały do pani informacje, co się dzieje w innych dzielnicach Warszawy?
Naturalnie, przez gońców i przez łączników.
- Jakie to były informacje?
Znowu nie bardzo rozumiem. Przecież to jest, jakby nie było, dwa miesiące. Jakie informacje? Informacje, że tu się poddali, tam się nie poddali, tu zwyciężają, tam nie zwyciężają. Takie były wiadomości. Czy się wycofywać, czy dalej iść. To było życie i śmierć przecież.
- Czy docierały informacje, że może jakieś miejsce jest bezpieczniejsze, inne mniej bezpieczne?
Nie wchodziło w rachubę. To bezpieczne miejsce za chwilę mogło być niebezpieczne.
- Miała pani opaskę biało-czerwoną?
Naturalnie. I legitymację z orłem zrobionym z kartofla. Jest w muzeum, można oglądać. Wszystko przywiozłam z Nowej Zelandii i [oddałam] do muzeum.
- Jako łączniczka miała pani jakąś broń?
Mówię, że miałam Parabellum, ale w to nie bardzo wierzę. Opowiadam, że miałam Parabellum. Jak ktoś się zapytał, czy zabiłam jakiegoś Niemca, to odpowiadałam, że nie wiem, bo zamykałam oczy. Szczeniak przecież, młode dziewczyny byłyśmy. Myśmy były jedne z najmłodszych. Ale mówię, że miałam Parabellum.
- Jak pani chodziła z meldunkami, jakie były relacje między powstańcami a ludnością cywilną? Czy ludność cywilna dobrze was przyjmowała?
Naturalnie, tylko uważam, że ludność cywilna cierpiała dużo bardziej od nas. Ale to już trzeba z nimi porozmawiać. Uważam, że bardzo cierpieli. Myśmy mieli czynność, myśmy mieli broń, myśmy zdobywali, a oni cierpieli. Ale przyjmowali nas wspaniale, naturalnie. Polacy Polakom.
- Pamięta pani Rosjan albo Niemców wziętych do niewoli?
Nie pamiętam.
- Miała pani jakąś sympatię w czasie Powstania?
Czy się kochałam?
Cały czas. To było albo teraz, albo nigdy. Nawet w poruczniku się kochałam. Miałam jeszcze przyjaciela w moim plutonie, który mi się bardzo podobał, ale nie było nic poważnego. Po prostu był częścią Powstania. Wszyscy żeśmy się kochali.
- Dlaczego ten chłopak tak bardzo się pani podobał?
Bo był męski i żołnierz i ślicznie mu było w tych niemieckich mundurkach. Jak się nazywały?
Właśnie, on takie nosił. Bardzo przystojnie wyglądał. „Brzoza”, to był pseudonim.
Tak, przeżył.
- Chodziła pani może na jakieś randki, może pani kwiatki przynosił?
Randki?! Gdzie tam był czas na randki? Spało się ładnie razem, rączkę w rączkę się trzymało i koniec. I to było najprzyjemniejsze. Jakie randki, jakie kwiatki? Skąd te kwiatki? Marchewki się wyrywało, nie kwiatki. Człowiek głodny był.
- Przyniósł pani jakąś marchewkę?
To dziwne pytanie. Lubię marchewki.
- To może właśnie przyniósł pani jakieś marchewki zamiast kwiatków?
Nie wiem, tego nie pamiętam. Wiem, żeśmy zawsze wszystko jedli razem.
- Mówią powstańcy, że bardzo dużo romansów było w czasie Powstania Warszawskiego.
Nie wiem, co oni nazywają romansem. Jak człowiek wie, że może zginąć czy umrzeć za chwilę, to wszystko jest możliwe. Byłam troszkę za młoda na te historie. Ale człowiek w niebezpieczeństwie się kocha, tak mi się zdaje. Czasami bez niebezpieczeństwa też się kocha, ale to już jest inna historia.
- Jak pamięta pani moment wyjścia do obozu i sam pobyt w obozie przejściowym w Pruszkowie?
W Pruszkowie czy w Niemczech?
Mówiłam już, wspominałam, że musiałyśmy siusiu robić przy żołnierzach, co mi się nie podobało. Poza tym wsadzili nas potem do wagonów i wywieźli do Niemiec. W wagonach było miejsce tylko stojące.
Nie wiem ile, wiem, że tylko stojące miejsca były. Jak ktoś chciał usiąść, to drugi wstawał.
Podróż trwała parę dni, ale nie pamiętam dokładnie ile. Chłopcy i dziewczynki, wszyscy byliśmy razem. Były tylko małe otworki w wagonach, gdzie można było coś wylać i jakoś przetrwać. […] Poza tym jest moment wielkiego szczęścia w tym wagonie.
- Szczęście spotkało panią czy siostrę?
Obie, bo myśmy były w tym samym wagonie. Koło Berlina było bombardowanie i najpierw zatrzymali wozy, myśmy się wszyscy bardzo bali, a potem, jak wagony ruszyły i stanęły naprzeciwko innego wagonu, po drugiej stronie, to się okazało, że nasz szwagier, którego żeśmy szukały, nie wiedziałyśmy, co się z nim stało, był akurat naprzeciwko nas, okno w okno. A myśmy go nie widziały całe Powstanie i myślałyśmy, że nie żyje. To był bardzo miły moment.
- Do jakiego obozu trafiłyście w Niemczech?
Myśmy były w Gross-Lübars, Altengrabow, o tym jest dużo opisane przez innych ludzi, potem do Niederlangen, a na końcu do Oberlangen. Odseparowali kobiety od reszty więźniów, bo jak żeśmy przyjechały do Gross-Lübars, to zaczęły się straszne kochania i randki przez druciane płoty. Dwa małżeństwa chyba, albo więcej, bez dotyku prawie. Tam było bardzo przyjemnie, nas świetnie traktowali, tak jak mężczyzn. Tylko trzeba było gacie nosić i to było niewygodne. W paczkach były tylko dla mężczyzn ubrania. Tak skróciłam tę wersje teraz, że trzeba było gacie nosić. Były ciepłe i wygodne, ale gacie.
- Tam były kobiety z Powstania Warszawskiego?
Tylko z Powstania.
- Mężczyźni to byli inni jeńcy?
Wszystkich narodowości. I Francuzi, i nawet Rosjanie byli. Rosjanie byli bardzo źle traktowani.
- Te miłości były między kobietami z Powstania a jeńcami, którzy tam już byli?
Z wszystkimi, co byli. Każdej narodowości. Piosenki śpiewaliśmy sobie, randki się robiło przez druty, rzucali nam puszki jedzenia. To świetnie pamiętam. Bardzo miłe chwile.
- Czy i pani taką miłość przeżyła?
Miałam troszkę za mało lat. Ja tylko puszką dostałam raz. To pamiętam. Nawet zdaje się, że mam małą bliznę. Oni nie widzieli kobiet przez pięć lat, niektórzy byli pięć lat w niewoli i raptem takie piękne dziewczyny przyjechały. Wcale się nie dziwię. Straszne miłości były między nimi i nami. Fajnie było. Śpiewali piękne piosenki wieczorami.
- Bezpośredniego kontaktu z nimi nie było?
Druty.
Tak, można było. Jak bardzo się człowiek wyciągnął, to można było dotknąć. A tak, to się wszystko rzucało górą.
- A te małżeństwa, o których pani mówiła?
Były dwa małżeństwa, jak pamiętam.
Przez druty.
- Kto świadkował, kto udzielał małżeństwa?
Kto stał, to mówił: „Widzę, że się pobieracie”. Ale nie było mowy o kontakcie. To były… Jak się mówi [na] takie małżeństwa, które nie są wyczytane?
Nie, jest jeszcze jedno wyrażenie, że nieprawdziwe czy półprawdziwe. W każdym razie były takie. Wiersze się pisało do siebie, było bardzo miło. A potem nas na siłę stamtąd zabrali. Wszystkie kobiety wywieźli.
Do Niederlangen, do kobiecego obozu. A potem do Oberlangen. Ale myśmy były dosyć młode i jak byłyśmy w niewoli, to byłyśmy lepiej traktowane. Powiedzieli, że mamy szkarlatynę i wzięli nas do tamtejszego szpitala. Myśmy dostawały lepsze jedzenie i bali się nas Niemcy, bo byłyśmy zakaźne. A nie miałyśmy żadnej szkarlatyny. Spałam obok dziewczynki ze szkarlatyną, jakoś żeśmy się w ogóle nie zaraziły. Ale przez to – jako jednym z najmłodszych – to nam pomagali. Tak że przeszłam przez szkarlatynę w lazarecie.
- Proszę opowiedzieć, jak wyglądało wyzwolenie?
Wyzwolili nas Polacy z Anglii, polska armia Maczka. Losy ciągnęli między 1. Pułkiem i 2. Pułkiem. 2. Pułk wygrał los i przyjechali, bo słyszeli, że Polki. Nie wiedzieli, że to są żołnierze, polskie kobiety, tylko że to jest polski obóz. Czołgami wjechali do nas. My, te co mówiły troszkę po angielsku, stały z przodu, a to sami Polacy. To jest przedziwny zbieg okoliczności. Patrzymy, a tu „Poland” napisane. Potem mąż odnalazł żonę, ojciec odnalazł córkę. Były bardzo miłe chwile. Bardzo dużo rodzin się spotkało po raz pierwszy po pięciu latach.
- „Maczkowcy” się podobno przerazili, że same kobiety?
Dlaczego przerazili?
- Zobaczyli obóz pełen kobiet.
Nie, oni wiedzieli, że są kobiety. Jak jechali, losowali, to wiedzieli, że to jest kobiecy [obóz], ale nie wiedzieli, że to są żołnierze z Warszawy, tylko że kobiety. I nas wyzwolili. Polacy nas wyzwolili, od Maczka, z angielskiej armii. Też taki trochę cud.To już chyba koniec? Jeszcze w Nowej Zelandii nie byłam.
- Wyzwolenie było w obozie Oberlangen i pani była z siostrą, prawda?
Nie tylko z siostrą, ale żeśmy odnalazły brata, który podobno umarł i miałyśmy świadków, że nie żyje. Ponieważ miałyśmy szkarlatynę, to nas dowozili ciężarówkami. Myśmy przyjechały do Oberlangen i raptem odnalazłyśmy brata, który jest prawie cztery lata młodszy od nas, szczeniak młody. A miał nie żyć. To było w Wigilię, 24 grudnia.
W wojsku był, był gońcem.
W Powstaniu był i był wzięty jako jeniec. Było tam chyba dwanaścioro czy czternaścioro takich bardzo młodych, małych. On był jednym z nich. We francuskiej czapeczce, w mundurze za dużym. Myśmy go odnalazły. To jest najszczęśliwszy chyba moment w moim życiu. Na pewno siostry też.
- Brat też walczył w Powstaniu Warszawskim?
Tak, on z Powstania.
Jego wzięli z innego obozu do naszego i potem na roboty. Sprzątali gruzy po bombardowaniu. Myśmy go znalazły wiedząc, że nie żyje.
W Wigilię, 24 grudnia. Powiedziałam, [że] już mamy trzy takie cuda.
- Jak to się stało, że pani nie wróciła do Polski?
Nie to, że nie wróciłam. Był wybór zostania albo powrotu. To nie jest to, że człowiek nie wrócił, tylko czekał na lepszy powrót, że to się wszystko zmieni i że jak wrócę do Polski, to Polska będzie troszkę inna od tej, co była. Tak że to nie jest to, że nie wróciłam. Co prawda myśmy musieli podpisać. Pamiętam, że podpisywałam jakiś dokument, że nie wracam. Ale z tą datą, że wtedy nie wracam. To nie znaczy, że się nie wraca. Cały czas wracałam, jeżeli tak można powiedzieć, nie wiem. Ale zostałam za granicą. Siostra wróciła, potem brat wrócił, a ja zostałam.
- To było rozstanie z siostrą, przecież to siostra bliźniaczka, panie zawsze razem były.
Ona za mąż wyszła. Kochała się i za mąż wyszła, tak że była pod opieką. Jeszcze nasza mama wróciła razem z nimi, mama, która była w obozie koncentracyjnym. Tak że cała rodzina pojechała, a ja zostałam.
Tata już nie żył, umarł w obozie koncentracyjnym. Taty już nie było.
- Gdzie pani osiadła, jak zdecydowała pani czekać na lepsze czasy, jakie będą w Polsce?
Przede wszystkim zorganizowano szkołę dla żołnierzy, którzy nie mieli matury. To było w Niemczech, ta miejscowość nazywała się Maczków, od nazwiska generała Maczka. Tam poznałam dużo ludzi i przyjaciół. Tam byłam chyba rok i robiłam pierwszą licealną. Drugą licealną robiłam w obozie w Anglii. Tam zrobiłam maturę polską, z niemieckim zamiast angielskiego. Tak że to wszystko było dziwne. Potem się dostałam na medycynę cudem.
W Irlandii. Nie chciałam być w Anglii. Pojechałam do Dublina. Tam były trzy uniwersytety. Dostałam się do najważniejszego,
Trinity College Dublin. Tam studiowałam medycynę.
- Dlaczego nie chciała pani studiować w Anglii?
Nie wiem, chciałam do Irlandii jechać. Irlandia brzmiała dużo ładniej i jest ładniejsza, dużo ładniejsza. Bardzo mi się podoba Irlandia.
- Później pani przeniosła się do Nowej Zelandii?
Nie. Skończyłam studia, potem rok koło Londynu byłam na stażu, a potem mąż dostał pracę na uniwersytecie w Nowej Zelandii i pojechaliśmy na trzy lata. Opłacili nam podróż i wszystko, w tę i z powrotem. Tylko nam się spodobało i zostaliśmy.
Tak.
Nie, w Irlandii z Irlandczykiem. On dostał pracę na uniwersytecie w Nowej Zelandii i żeśmy pojechali na trzy lata, a potem, po trzecim roku, żeśmy zostali na stałe, bo Nowa Zelandia była wtedy piękna.
Nie. Zażółciła się i jest nieprzyjemna.
- Kiedy pierwszy raz pani przyjechała do Polski?
Jak syn miał sześć lat. Pięćdziesiąt siedem plus sześć – sześćdziesiąt trzy; w 1963 roku. Dostałam stypendium i przyjechałam z powrotem na rok do Anglii na specjalizację dziecięcą czy jakąś, już nie pamiętam.
- Prawie osiemnaście lat nie widziała się pani z siostrą.
Nie, przyjechała, jak były możliwości wyjazdu z Polski. Przed samym moim wyjazdem do Nowej Zelandii siostra przyjechała z mamą do Londynu. Tak że to było krócej.
- W 1963 roku, jak pani przyjechała do Polski, jaka Polska była wtedy dla pani?
Jaka była, nie wiem, bo jestem bardzo niepolityczna. Miałam rodzinę, zobaczyłam rodzinę i to mnie interesowało, a reszta – w ogóle nic. Dzieci się nauczyły trochę polskiego, chodziły do przedszkola. To była frajda. A ja studiowałam i przyjeżdżałam. Potem przyjechałam po dzieci i wróciłam do Nowej Zelandii, do pracy. Ale dzieci mówią po polsku i to dzięki mojej bliźniaczce, bo z nimi gadała.
- Czy pani wie, czy jacyś inni bliźniacy byli w Warszawie podczas Powstania? Czy słyszała pani o innych bliźniakach?
Mnie to w ogóle nie obchodziło. Pojęcia nie mam. Wszyscy byliśmy… Proszę pamiętać o tym, że właściwie w Warszawie było bardzo mało bliźniąt. Było osiem czy dziewięć par bliźniąt, bliźnięta były bardzo rzadkie. Tak że nas wszyscy pamiętali. Do tej pory wszyscy pamiętają, przez „Księcia i żea”.
- Czy panie były jednakowo ubrane?
Mama nas ubierała na „Shirleyki”. Myśmy wszystko miały to, co „Szirlejka” miała. Wiadomo, kto to Shirleyki? [Shirley] Temple.
- Słynna przedwojenna aktorka amerykańska.
Tak. Tak że myśmy miały takie same ubrania. Potem żeśmy zaczęły tego nie znosić i ubierałyśmy się inaczej.
- Tak że do Powstania poszły panie ubrane inaczej?
A czy ja pamiętam, co miałyśmy na sobie w Powstanie? Wiem, że opaskę miałam.
- Czy były momenty, że ktoś was mylił?
Ciągle nas mylili. To było piekło. Musiałyśmy nawet, że tak powiem, tyłem wchodzić do ludzi, żeby zgadywali, która jest która. Po głosach nas chcieli poznawać, a do tej pory mamy identyczne głosy. Jak odpowiem na telefon, to nie wiedzą, czy to ona, czy ja, mimo u polskiego przez sześćdziesiąt lat. Jakoś tak jest, że mamy głosy bardzo podobne i wygląd też trochę podobny, mimo że byłyśmy osobno przez tyle lat.
- Jak dowódca dawał jakiś rozkaz do przeniesienia, to nie wiedział, czy dawał pani, czy siostrze?
Ona była w innym plutonie. Nie miał wyboru. Tylko ludzie mieli wybór i zawsze nas używali na rozpoznawanie. To było okropne.
Dla was, nie dla nas.
- Pani w czasie Powstania miała siedemnaście lat?
Tak.
- Czy jakby pani miała znowu siedemnaście lat, poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?
Ja takich pytań nie lubię i uważam, że to jest odpowiedź dla ekspertów, a nie dla mnie. Robiłam to, co czułam, wszyscy żeśmy robili. I nie żałuję. Gdyby była taka sama okazja jeszcze raz, na pewno bym to samo zrobiła.
Warszawa, 2 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadzili Małgorzata Brama i Mariusz Rosłon