Janina Gruszczyńska-Jasiak „Janka", "Porzęcka”
Nazywam się Janina Gruszczyńska-Jasiak. Urodziłam się 11 grudnia 1922 roku w Warszawie. Od trzydziestu pięciu lat mieszkam w Poznaniu. W czasie wojny używałam pseudonimu „Janka” względnie „Porzęcka”. Początkowo należałam do ZWZ, a w czasie Powstania do harcerskiego Batalionu „Wigry”. Byłam sanitariuszką.
- Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych.
Urodziłam się i wychowywałam w Warszawie. Uczyłam się w domu, a potem zaczęłam uczęszczać do szkoły powszechnej. Była to prywatna szkoła pani Jadwigi Kowalczykówny i Jadwigi Jaworkówny. Mieściła się na ulicy Wiejskiej róg Matejki, naprzeciwko Sejmu. W tej chwili jest w tym miejscu pomnik Armii Krajowej [i Państwa Podziemnego] – budynek szkolny został zburzony.
- Czym zajmowali się pani rodzice?
Mój ojciec był oficerem Wojska Polskiego. Był inżynierem. Rodzice przeżyli trzy wojny. Ojciec pochodził z Warszawy, a mama pochodziła z Podlasia. Jako młody inżynier ojciec został najpierw zmobilizowany do armii carskiej, przeżył rewolucję rosyjską. W czasie rewolucji mama również była w Moskwie, tam ją przeżyła. Potem ojciec został przez Sowietów zmuszony do pracy. Miał wysokie stanowisko, bo Sowietom owało ludzi wykształconych. Potrzebowali fachowców. Ojciec miał do dyspozycji cały tabor, był naczelnikiem od pozysku drewna. Wtedy drewno było bardzo ważnym surowcem strategicznym. Teren był bardzo wielki, na trzy
obłasti.
Rodzice przenieśli się z Moskwy do [Wiaźmy]. Ojcu przydzielono pałac, którego właścicieli oczywiście wypędzono. Biura mieściły się na parterze, a na pierwszym piętrze rodzice mieli swoje mieszkanie. Mama była sama, bo ojciec był ciągle w rozjazdach. Czasy były bardzo niespokojne, mama była młodą niewiastą, bała się, przeżywała. Ojciec nie miał możliwości zwolnienia się z tej funkcji i rodzice postanowili uciec. Ucieczka się udała. Do Polski wrócili dość późno. Ojciec zgłosił się do Wojska Polskiego i od tej pory był w wojsku. Potem wybuchła wojna bolszewicka 1920 roku. Ojciec brał udział w obronie Warszawy. Następnie pracował w szefostwie budownictwa w Warszawie. Jakiś czas mieszkaliśmy nawet w Cytadeli Warszawskiej. Ojciec przebudowywał dawną cerkiew na kościół dla wojska. Potem wybudował willę na Grochowie i tam żeśmy się przeprowadzili.
- Czy rodzice wspominali o rewolucji w Rosji?
W moim domu nastrój był bardzo patriotyczny. Rodzice pochodzili z patriotycznych rodzin. Brat mojego dziadka był powstańcem z 1863 roku. Schwytano go z bronią w ręku i zesłano na Sybir. Rodzina mego ojca również była zaangażowana. Tak że były potem wspomnienia z wojny 1920 roku… Ojciec był myśliwym. W domu było zawsze pełno broni, wisiały szable, dubeltówki, sztucery, na biurku broń krótka. Byłam „otrzaskana” z bronią, od najmłodszych lat. Pierwsze lata uczyłam się w domu. Do szkoły poszłam dopiero do piątej klasy, dość późno.
Nie, byłam jedynaczką.
- Czy tata opowiadał o obronie Warszawy w 1920 roku?
Tak, oczywiście. Ojciec opowiadał, mama też opowiadała. Ojciec był na froncie koło Radzymina – opowiadał mi o tych walkach. Poza tym miał kolegów, którzy przychodzili. Zawsze były jakieś wspomnienia. Tym opowieściom o wojnie przysłuchiwałam się zawsze z wielkim zainteresowaniem. Ojciec miał kolegę z „Orląt Lwowskich”, który [brał udział] w obronie Lwowa. Bardzo ciekawie i barwnie opowiadał o tych walkach. Właściwie stale był u nas poruszany temat wojny.
- Pamięta pani jakieś opowieści?
Wiele, ale trudno opowiedzieć w krótkich słowach.
- Pamięta pani pogrzeb Piłsudskiego?
Oczywiście. Poszłam z ojcem na defiladę, która odbywała się w Alejach Ujazdowskich. Pamiętam defiladę, nastrój, jaki panował w Warszawie – straszne przygnębienie. Tym bardziej że moja szkoła znajdowała się naprzeciwko Sejmu, widać było wielki ruch, przyjeżdżały delegacje. Trudno opowiedzieć szczegółowo, byłam wtedy niewielką dziewczynką. W każdym razie pamiętam defiladę wojskową.
- Jaka była przedwojenna Warszawa?
Dla mnie była najwspanialszym miastem. Była wesoła, bardzo ruchliwa. Polska, jak zresztą cały świat, przeżywała wielki kryzys. Po kryzysie zaczęło się w Polsce bardzo, bardzo wiele zmieniać na dobre. Bardzo się zmieniło, zaczęto dużo budować; powstawały zakłady, fabryki. Zaczęła się budować Gdynia, powstawały fabryki na Śląsku, [, powstawał COP].
- Miała pani ulubione miejsca w Warszawie, do których pani chodziła?
Czy ja wiem… Jak zaczęłam chodzić do szkoły, to bardzo lubiłam chodzić w Aleje Ujazdowskie, bo było blisko. Potem ogród botaniczny, aż do Belwederu. Cała promenada była bardzo ładna. Było przyjemnie, pięknie szczególnie jesienią, [kiedy] z drzew spadały liście. Z koleżankami często chodziłyśmy na spacer w Aleje. Ojciec pracował w wojsku w szefostwie budownictwa. W latach trzydziestych przeszedł na emeryturę i prowadził niewielkie przedsiębiorstwo budowlane. W maju 1939 roku został powtórnie powołany do wojska. Trafił do Armii „Łódź”, bo tam budowano jakieś umocnienia. Jak wybuchła wojna, to cała armia wycofywała się oczywiście na wschód.
17 września pod Kownem wkroczyła Armia Czerwona. Był rozkaz, żeby nie bronić [terenu], nie wszczynać walk. Rosjanie otoczyli cały oddział, żołnierzy zwolnili do domów, a oficerów oddzielili. Zgłosił się do nich wysoki rangą oficer Armii Czerwonej. [Powiedział], żeby się nie denerwowali, ale oficerowie muszą być z tego terenu usunięci dla ich dobra, [gdyż] tutaj toczą się walki, żeby się nie niepokoili, bo po paru dniach zostaną zwolnieni do domów. Po czym wszyscy zostali załadowani do wagonów towarowych z zabitymi oknami. Transport wylądował w Kozielsku. Mój ojciec wiedział, co to jest komunizm. Wywiercił w ścianie wagonu dziurę i obserwował. Zobaczył, że już przejechali granicę Polski, więc mówi do swoich kolegów: „Trzeba uciekać, panowie, bo my już do Polski nie wrócimy”. Ale ojca wyśmiano: „Jak to? Wysoki oficer nam zapewnił, że wrócimy. Właśnie jak będziemy uciekać, to możemy się narazić na różne niebezpieczeństwa”. Ojciec mówił: „Wobec tego ja uciekam. Jak panowie decydują, ale ja uciekam”.
Ojca poparł jeszcze oficer artylerii i lotnik. Pamiętam jego nazwisko – nazywał się Braziewicz, wysoki [mężczyzna]. Odwiedził nas w Warszawie, jak już szczęśliwie wrócili po tej ucieczce. Był ojcu bardzo wdzięczny, że namówił go do ucieczki, wybierał się do Francji. Potem nigdy nie spotkałam jego nazwiska, nie wiem, czy dotarł szczęśliwie. W każdym razie ojcu udało się uciec z dwoma kolegami w czasie postoju. Pociąg zatrzymano na peryferiach miasteczka, żeby podać wodę do wagonów. Wagony pootwierali, żołnierze stali i pilnowali, ale był już zmrok. [Ich] wagon zatrzymał się akurat przy cmentarzu. Na cmentarzu były trzy kobiety, które się zainteresowały: „Co to za dziwny pociąg stoi?”. Zbliżyły się, była [tam] jakaś skarpa. Ojciec powiedział do jednej z kobiet, że chcą uciekać i żeby zagadała żołnierza stojącego najbliżej na warcie. [Obiecał], że zostanie wynagrodzona.
Rzeczywiście, najmłodsza z kobiet poszła do żołnierza i zaczęła z nim rozmawiać. Oni wyskoczyli z wagonu i schowali się do rowu zarośniętego krzakami. Za chwilę rozdano wodę, zamknięto wagony i pociąg odjechał. Wtedy oni przeszli na cmentarz. Kobietom zaoferowali przede wszystkim swoje mundury i poprosili, żeby przyniosły jakieś łachy, jakieś ubrania. Jeszcze coś dano tym kobietom, były zachwycone – szczególnie mundurami lotnika, bo to były szaro-niebieskie mundury, bardzo ładne. Ubrali się w te przyniesione łachy. Ojciec doskonale znał rosyjski, ukraiński i zapowiedział, żeby nie odzywali się ani słowem. Ręce natarli ziemią, włosy rozkudłali i udając włóczęgów, dotarli do granicy Polski. Parę razy byli zatrzymywani, ale ojciec zawsze [snuł] opowieści, jak to idą szukać pracy, jak pracowali u pana i byli strasznie gnębieni; teraz się cieszą, że wojska sowieckie wkroczyły do Polski.
Myśmy oczywiście nie wiedziały, co się z ojcem dzieje. Pewnego dnia ojciec się zjawił. W strasznych łachach, z wielkim bochnem chleba i połciem słoniny. Niestety potem musiał się ukrywać, właściwie musiał wyjechać z Warszawy. Został zadenuncjowany, że jako oficer nie poszedł do oflagu. Folksdojczka [doniosła], że widziała go w mundurze. Ojciec był nawet wezwany do gestapo, tam się przedstawił, że jest emerytem. Nie przyznał się. Powiedział, że owszem, chodził w mundurze, ale jako emeryt miał prawo. Mimo wszystko postanowił wyjechać z Warszawy. Tak że potem już cały czas byłam tylko z mamą i z ciotką.
- Proszę dokładniej opowiedzieć, jak tata uciekł z wagonu.
Ojciec wyciął dziurę w ścianie i przez tę dziurę patrzył, gdzie jadą. Okolice znał jeszcze z pierwszej wojny. Zorientował się, że przejechali polską granicę i wtedy doszedł do wniosku, że trzeba jak najszybciej uciec. Udało im się. Ojciec miał w wagonie dużo znajomych i dowiedział się, że oni wszyscy trafili do Kozielska i potem zginęli. Takie to były czasy.
- Pamięta pani miejscowość, gdzie tata uciekł?
Otoczyli ich pod Kownem, ale [skąd] uciekł, nie pamiętam. W każdym razie byli już dosyć daleko od polskiej granicy.
- Jak tata przyjął wiadomość, że Niemcy odnaleźli groby w Katyniu?
Ojca brat zginął w Katyniu – mój stryj, ojciec chrzestny. Okres okupacji był dla mojej rodziny okresem ciągłych chorób i zgonów. W 1940 roku zmarła moja ciotka, która zawsze była z nami, wychowywała mnie. Potem mama zachorowała, podejrzewano anemię, ale po wojnie się okazało, że to była białaczka. Mama już wtedy zaczęła poważnie chorować. Potem ojciec dostał udaru mózgu. Leżał sparaliżowany przez półtora roku w czasie okupacji. To było straszne, nie było środków, możliwości leczenia, nie było żadnych lekarstw – dla Polaków nie było właściwie nic.
Przeżył, przeżył wojnę. Mieliśmy przyjaciela lekarza, zaprzyjaźniona rodzina. Wyczytał w starych [księgach], żeby leczyć ojca zanurzając go w bardzo gorącej kąpieli. W czasie okupacji przychodzili sąsiedzi i robiło się bardzo gorącą kąpiel. Ojciec leżał prawie bez ruchu. Po zastosowaniu kąpieli zaczął mówić, potem zaczął pomału chodzić, sam się poruszać. To była wielka ulga, bo mama była dosłownie zamordowana.
Tadeusz Gruszczyński.
Kazimierz Gruszczyński. Drugi brat ojca pracował w policji. On, żona i dwoje małych dzieci zostali ewakuowani na wschód. Wszyscy policjanci. Potem rodziny pojechały dalej, a mężczyźni (policjanci) zostali, żeby pojechać następnym pociągiem. Było za mało transportu czy coś… Niestety następny transport już nie odszedł, bo wkroczyli Rosjanie i wszystkich policjantów zabrano. Znalazł się w Ostaszkowie. Nazywał się Roman Gruszczyński. Nikt z nas absolutnie nie wiedział, co się z nim stało. Jego rodzina (stryjenka z dziećmi) wróciła do Warszawy po strasznych przejściach. Domek miała spalony, strasznie biedowali przez całą okupację. Ale co się z nim stało, tego w ogóle nie było wiadomo. Stryjenka stale czekała, że mąż jednak wróci, stale miała nadzieję. Z list, które Gorbaczow przywiózł do Polski, dowiedzieliśmy się, że stryj był w Ostaszkowie i został zamordowany. Spoczywa na cmentarzu w Miednoje. Po tylu latach wyjaśniło się, co się z nim stało.
- Czy ojciec chrzestny pisał z obozu?
Też nie, nic nie pisał.
- Kiedy się państwo dowiedzieli o jego śmierci?
Z listy ogłoszonej w „Nowym Kurierze”. To była jedna z pierwszych list, które Niemcy ogłosili. Mój stryj był KOP-ie, Korpus Ochrony Pogranicza na granicy sowieckiej. Sowieci z nienawiścią odnosili się do wojskowych, którzy pracowali w Korpusie Ochrony Pogranicza.
Zginął w kwietniu, w jednych z pierwszych transportów. W mojej rodzinie bardzo wiele osób zginęło, zmarło. Z młodszej generacji zginął mój brat cioteczny, z którym byłam bardzo zaprzyjaźniona. Byłam jedynaczką. Wuj był nadleśniczym, więc mieszkali zawsze daleko [w lesie]. [Nazywał się] Jurek Pilchowski – jakiś czas mieszkał u nas w Warszawie, jak był na studiach. Skończył studia, dostał pierwszą pracę w Warszawie. Bardzo się cieszył. Wybuchła wojna, dostał się w łapy czerwonych. Wywieźli go do bardzo ciężkiego obozu. Polaków z tego obozu uwolnili bardzo późno, więc on nie dostał się już do Andersa. Jak najszybciej chciał się dostać do Polski, więc zapisał się do [polskiej] armii i poległ, niestety, pod Lenino w armii Berlinga.
- Wybuch wojny zastał panią w Warszawie?
Byłyśmy z mamą w swoim domu na Grochowie. Już pierwszego dnia na nasze osiedle poleciały bomby. Była jednak silna obrona przeciwlotnicza. [Niemcy] lecieli od Prus Wschodnich. Jak ostrzelano samoloty, to oni pozrzucali bomby i uciekli. Parę domów dalej już pierwszego dnia spłonęła willa. Potem przez parę dni trwały walki, Niemcy zbliżali się do Warszawy. Kiedy była otoczona ze wszystkich stron – ale się broniła – Niemcy prawdopodobnie postanowili zwiększyć siłę natarcia. Właśnie [dlatego] zaatakowali również od strony wschodniej. W nocy ciemno, nie było światła – usłyszałyśmy, że ktoś dobija się do drzwi. Wszedł niemiecki oficer z dwoma żołnierzami i powiedział nam, że musimy opuścić dom, bo teren jest zajęty przez wojsko. Był zresztą bardzo uprzejmy, poprosił, żeby mu dać ręcznik, mydło. Powiedział, żeby zamknąć dom; zapewnił, że absolutnie nic nam nie zginie i że za parę dni wrócimy do swego domu.
Wyprowadzono nas w nocy. Po ciemku i w takim pośpiechu trudno było coś zabrać. Właściwie nic żeśmy nie zabrały. Mamę, ciotkę, mnie i ludność z okolicznych domów zaprowadzono do jednej willi, tam przesiedzieliśmy przez noc, a rano zapakowano nas do samochodów i wywieziono do Mińska Mazowieckiego. Otworzono samochody i puszczono nas wolno. Mogliśmy sobie robić, co chcemy, nie mając właściwie gdzie się podziać. Na szczęście w Mińsku zorganizowano pomoc dla ludzi przywożonych w ten sposób. Dostałyśmy pokój w inspektoracie szkolnym. Mama spała z ciotką na wąskiej kozetce. Jak się chciały obrócić, to musiały wstać, żeby się położyć na drugi bok. Natomiast ja spałam na słomie z innymi paniami i czułyśmy się zupełnie dobrze. Poza tym zorganizowano kuchnię, gdzie wydawano zupy dla wysiedlonych.
A Warszawa się broniła… Jak padła, to wszyscy ruszyliśmy na piechotę do Warszawy. Okazało się, że nasz dom jest spalony. Spalone było całe pierwsze piętro, a nasze mieszkanie na parterze było kompletnie okradzione, przede wszystkim zdemolowane. Niemcy mieli tam dowództwo odcinka, bo nasz dom był wysoki, narożny, duży. Poza tym mieli tam punkt sanitarny, więc podłogi były pozalewane krwią. Mam jeszcze książkę [Słowackiego] poplamioną niemiecką krwią. Usiłowałam ją wybarwić, ale się nie dało. Wszystko, co było w szafach, szufladach zostało wywalone na podłogę. Widocznie szukali pieniędzy. Chodzili po tym, na przykład po fotografiach i tylko część się nadawała [do uratowania]. Wszystko było zupełnie zniszczone, kompletnie. Ojciec miał krzyż papieski
Pro Ecclesia et Pontifice – duży, złoty krzyż za budowę kościołów – i też został ukradziony. Był w biurku i zginął. Co było cenniejsze, zostało z naszego domu ukradzione.
Nie mogliśmy już mieszkać w tym domu, bo jak padał deszcz, to sufit przeciekał. Potem spadł śnieg i topił się, jak żeśmy ogrzewali, i lało się na głowę. Musieliśmy się przeprowadzić do sutereny. Oczywiście nie było tam możliwości mieszkania. Wszystkie szyby powybijane. Prowizorycznie pozabijane dyktą, a zima była bardzo sroga. Zimę przesiedzieliśmy w suterenie, a na wiosnę rodzice postanowili sprzedać spalony dom. Byli tacy, co się na wojnie dorobili i w ten sposób zabezpieczali sobie pieniążki. Przeprowadziliśmy się w 1940 roku do wynajętego trzypokojowego mieszkania na Grochowie. Wszystko trzeba było kupić, a w tym czasie było bardzo trudno o żywność, o sprzęty – o wszystko było szalenie trudno.
Tak jak mówiłam, ojciec bywał w Warszawie dorywczo.
- Jak zaczęła się pani przygoda z konspiracją?
Do 1939 roku chodziłam do prywatnej szkoły, która była uważana za szkołę elitarną. Mam bardzo przyjemne wspomnienia, bo szkoła rzeczywiście była wyjątkowa. Obie nasze dyrektorki były wyjątkowe, obie bardzo zasłużone. Prowadziły nauczanie w zaborze rosyjskim, a potem prowadziły prywatne gimnazjum. Jak mówiłam, mieściło się na ulicy Wiejskiej róg Matejki, w bardzo dużej narożnej kamienicy, która należała do baronostwa Taube. [Ich] obie córki również chodziły do naszej szkoły. Starsza, Ola, była moją koleżanką. Po paru latach spotkałyśmy się, o dziwo, w „Wigrach”. Obie – Ola i Zosia Taube – były w „Wigrach” i w czasie Powstania byłyśmy razem na Starym Mieście.
- Miały niemieckie pochodzenie?
Nie wiem, prawdopodobnie tak. Jak to w Polsce przecież było… W każdym razie to była bardzo patriotyczna rodzina.
W 1939 roku zdałam tak zwana małą maturę. Bardzo się cieszyłyśmy. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłyśmy po zakończeniu roku szkolnego, było pójście z kilkoma koleżankami, żeby zakupić czerwone tarcze. W liceum nosiło się czerwone tarcze, a w gimnazjum niebieskie. Ta tarcza zachowała mi się do dzisiaj. Jest dla mnie wielkim talizmanem. W naszym gimnazjum były dwa rodzaje liceum: humanistyczne i przyrodnicze. Nie wiem, czy w czasie okupacji tak bardzo tego podziału przestrzegano. W każdym razie szkoła szybko zorganizowała komplety. Mój komplet [tworzyły] cztery uczennice. Spotykałyśmy się u mojej koleżanki na ulicy Czackiego w Warszawie. Zajęcia odbywały się codziennie. Przychodził nauczyciel, przeważnie na kilka godzin. Tak że jednego dnia był jeden przedmiot, najwyżej dwa. Przychodziła polonistka, to miała trzy, cztery godziny polskiego. Matematyka znowu z jakimś innym przedmiotem. W każdym razie do liceum chodziłam przez dwa lata. Matura była w 1941 roku.
Pamiętam śmieszną historię. Nasza szkoła postanowiła, że [egzamin] pisemny z polskiego wszystkie komplety będą pisały razem. Ponieważ nasza szkoła została zajęta przez wojsko, nie było mowy, żeby tam cośkolwiek zorganizować. Byliśmy zaprzyjaźnieni z [inną] szkołą – prywatną szkołą pani Plater. Ich budynek frontowy zajęło wojsko, ale szkoła prowadziła jeszcze w oficynie zajęcia dla najmłodszych z zakresu szkoły podstawowej. Matura miała się odbyć w suterenie, w bardzo dużej oficynie. Wchodziłyśmy tam pojedynczo, żeby nie zwrócić uwagi Niemców. Nieopatrznie usiadłam blisko okienka piwnicznego. Okazało się, że na podwórzu Niemiec trzymał wartę. Co parę minut widziałam w okienku jego buciory. Spacerował sobie tam i z powrotem. Muszę powiedzieć, że strasznie mnie to dekoncentrowało. Co chciałam pisać, to podchodził Niemiec i widziałam te jego straszne buty. To było dla mnie okropne.
W każdym razie w 1941 roku zdałam maturę. Chciałam nawiązać kontakt z konspiracją, a dwa – [chciałam] się dalej uczyć. Jeśli chodzi o dalszą naukę, zapisałam się do Miejskiej Szkoły Handlowej profesora Edwarda Lipińskiego. Dla Polaków nie było już ani szkół średnich, ani szkół wyższych. Była tylko szkoła powszechna i potem były szkoły zawodowe. Tak że ta szkoła, jako zawodowa (handlowa), mogła istnieć. Wykłady prowadzili profesorowie z SGH. Potem funkcjonowało to jako tajna Wyższa Szkoła Handlowa. Jeśli chodzi o konspirację, to przez koleżankę zostałam zaprzysiężona do ZWZ.
Była jakaś rota, ktoś odbierał przysięgę. Dokładnie tego już nie pamiętam. W każdym razie to polegało na samokształceniu. Przygotowywało się referaty, słuchało się referatów. Poszerzanie wiadomości, przede wszystkim gospodarczych, politycznych – różne tematy. Potem powstało AK i przeniosłam się. Zostałam ponownie zaprzysiężona. Przydzielono mnie do „Wigier”. Mieliśmy tam zajęcia dwojakiego rodzaju. Mianowicie: typowo wojskowe i sanitarne. Zajęcia sanitarne odbywały się w domach i czasem przyjeżdżano do mnie. Pierwsze zastrzyki robiliśmy w moją kanapę. Zajęcia prowadziły nasze medyczki, bo w oddziale były dwie studentki na ukończeniu medycyny. Mieliśmy też lekarza, który to wszystko nadzorował. Potem cała służba sanitarna wykrystalizowała się, że tak powiem. Naszą komendantką była doktór „Bella” – Izabela Niedźwiedzka-Namysłowska.
Zajęcia codzienne, przede wszystkim nauka robienia zastrzyków, bandażowania, udzielenia pierwszej pomocy – to były podstawowe sprawy. Było różnie. Niektóre koleżanki miały możliwość dostępu do Szpitala Ujazdowskiego, miały praktyki w tych szpitalach. Myśmy tego nie miały. Jeśli chodzi o zajęcia wojskowe, to miałyśmy zajęcia z kolegami z podchorążówki. Czasem jeździliśmy na ćwiczenia w teren. Ćwiczyłyśmy rzut granatem, rysowałyśmy mapy, orientacja w terenie.
- Czy brała pani udział w akcjach dywersyjnych w czasie okupacji?
Nie. U nas to było nie do pomyślenia. Nasz batalion był przede wszystkim nastawiony na szkolenia. Po pewnym czasie nasz dowódca, kapitan „Trzaska” (Eugeniusz Konopacki), został komendantem Agrykoli – tam była podchorążówka i jednocześnie szkoła dla… podoficerów. Poza tym kilku naszych kolegów było wykładowcami w podchorążówce. Nieźle pisałam na maszynie i miałam zajęcia tego typu, że przepisywałam opisy broni czy inne [dokumenty]. Przepisywało się dla chłopców zajęcia z taktyki bojowej.
- Była pani świadkiem łapanek, rozstrzeliwań?
Tak, przecież łapanki były na porządku dziennym. To, że mieszkałam na Grochowie, było bardzo uciążliwe. Dojazdy były okropne, tramwaje były w stanie rozsypki. Przede wszystkim pasażerowie z reguły nie płacili za bilety. Dawało się konduktorowi lub wysiadając, dawało się swój bilet komuś innemu. Za jednym biletem może jechało w tramwaju i z dziesięć osób.
Dlatego że te pieniądze szły do kasy okupanta. Oni z kolei wcale nie inwestowali w tramwaje, więc były w strasznym stanie. Poza tym był straszny tłok. Do szkoły handlowej chodziłam na zajęcia popołudniowe. Wracałam przed godziną policyjną i to było coś strasznego. Wagony były dosłownie obwieszone dookoła. Nieraz jechałam, trzymając się, i z jedną nogą na stopniu. Kiedyś nawet [jechałam] na buforze w objęciach strażaka, który mnie trzymał, bo byśmy oboje o mało nie pospadali z wagonu. Tak się jeździło i w związku z tym było dużo wypadków. Dojazdy były uciążliwe również ze względu na łapanki. Bardzo dobrze wychodziły Niemcom łapanki przede wszystkim na mostach. Przejeżdżało się przez most i jak zamknęli [przejazd], tramwaj zatrzymali na moście, to nie było gdzie uciekać. To było straszne.
Byłam, ale zaraz na początku. Jeszcze nie byliśmy tak otrzaskani z łapankami. Siedziałam w tramwaju i byłam pochłonięta lekturą. Tak czytałam, że nie wiedziałam, co się dookoła dzieje – taka byłam zaczytana. W pewnym momencie patrzę, że w wagonie jest tylko parę osób. Za chwilę:
Halt! Halt! – zatrzymują wagon i wszyscy:
Raus! Też wysiadłam i patrzę, co się dzieje. Już cała grupa ustawionych ludzi. To było na Pradze, na Targowej. Zatrzymują inne tramwaje, wszyscy wysiadają, ludzi ustawiają. Myślę sobie – Trzeba jakoś uciekać. Wtedy Żydzi nie byli jeszcze w getcie, to był sam początek. Na środku był skwer, a przed skwerem stała duża grupa Żydów i przyglądali się, co się dzieje. Ich nie ruszali, oni byli z gwiazdami. Jak podjechał tramwaj, Niemcy się odwrócili, to ja biegiem w stronę tych Żydów. Oni się rozstąpili i przepuścili mnie. Niemiec zorientował się, że uciekam, zaczął coś krzyczeć. Oczywiście byłam już daleko. Potem [weszłam] do jakiegoś domu, do bramy i tam przeczekałam łapankę. Później już bardzo uważałam.
- Były ostrzeżenia o łapankach?
Ludzie ostrzegali. Jak była gdzieś łapanka, to ostrzegał na przykład motorniczy, zwalniał, żeby ludzie zdołali wyskoczyć. Ostrzegano się wzajemnie, oczywiście.
- Czy było tak, jak w „Zakazanych Piosenkach”, że śpiewano w tramwajach?
Tak, tak, oczywiście. Przede wszystkim w pierwszym wagonie przednia część była
Nur für Deutsche. Tu był tłok, jak śledzie w beczce, ledwo się można było ruszyć, a tam na przednich ławkach siedziała jedna, dwie osoby. Tak to było… Wsiadali [ludzie], dzieci śpiewające. Wszędzie byli, po podwórkach chodzili i śpiewali, na przystankach. Warszawa broniła się chociaż humorem.
- Pamięta pani jakieś piosenki?
Tak, oczywiście.
W tej chwili nie powiem jakie, ale pamiętam.
- Jednym słowem warszawiacy mieli poczucie humoru.
Poczucie humoru nas trzymało.
- Proszę opowiedzieć o Żydach w czasie okupacji.
Nie było żadnego opału. Ojciec miał znajomych leśników i [pojechał], żeby zdobyć trochę [drewna] na lewo. Jechał poza Warszawę, jakąś furą, wozem. Z sąsiedniego miasta Niemcy właśnie wypędzili Żydów. Szli środkiem szosy, nie można było jechać, furman z ojcem zatrzymali się. W końcu Niemcy zarządzili postój. Ojciec obserwował, jak Żydzi posiadali wzdłuż rowu. Był stary Żyd, siwy, z dużą brodą. Był z małym chłopczykiem, widocznie z wnukiem. Żyd wyciągnął kawałek chleba, rozłamał i dał dziecku. Wtedy Niemiec podskoczył i kopnął Żyda w rękę, aż chleb wyleciał. Ojciec wrócił strasznie zdenerwowany.
Żydzi wiedzieli, że idą do getta. Mieli dużo sklepów i przede wszystkim zabierali im z tych sklepów towary. Oni usiłowali coś sprzedać. Do nas też przychodziła Żydówka, mieli bardzo duży sklep tekstylny. Prosiła, żeby coś kupić, bo muszą iść do getta. Wszystkich pozamykali. Z tą Żydówką, która do nas przyszła, wiąże się bardzo ciekawa historia. To byli bogaci ludzie. Ona była młoda, przystojna, świetnie mówiła po polsku, bo skończyła polską szkołę. W ogóle nie wyglądała na Żydówkę. Ona nie poszła do getta; poszli jej rodzice, mąż. Niedawno wyszła za mąż, miała malutkie dziecko. Zaprowadziła je do klasztoru. Napisała kartkę, że nie jest ochrzczony, że prosi, żeby go ochrzcić i żeby się nim zaopiekować. Zadzwoniła do furty, schowała się i patrzyła, czy ktoś wyjdzie. Zobaczyła, że wyszła siostra i zaczęła rozmawiać z tym chłopczykiem, który miał może ze trzy, cztery lata. Wzięła go za rączkę i zabrała.
Wtedy [Żydówka] wyruszyła na wieś, bo była pewna, że chłopczykiem już się zaopiekują. Pracowała raz tu, raz tam. Jak widziała, że się orientują, że jest Żydówką, to zabierała się i szła gdzieś dalej. Przeżyła. Przyszła nam opowiedzieć historię swojego życia. Wróciła do Warszawy i pierwsza rzecz, to poszła szukać zakonu. Okazuje się, że sióstr nie ma. Zakon został po prostu ewakuowany. Dowiedziała się gdzie i poszła do siostry przełożonej. Mówi, że tu zostawiła chłopczyka, czy jest, czy żyje. Siostra mówi: „Tak, oczywiście”. Przypomniała sobie. „Jest taki chłopczyk”. Mówi, że chciałaby go zobaczyć, a siostra: „Dzieci są w tej chwili na spacerze”. Powiedziała, żeby usiadła i poczekała, bo dzieci zaraz przyjdą. „Ciekawe, czy pani pozna swojego syna”. Rzeczywiście, po jakimś czasie dzieci weszły do sali, a ona oczywiście od razu poznała swoje dziecko. Chwyciła małego, zaczęła go całować, krzyczeć, płakać. Mały tak się przejął, że się rozchorował. Przez parę dni był chory, dostał gorączki. Była bardzo szczęśliwa, że odzyskała małego. Przez jakiś czas został w zakonie, bo nie miała gdzie go wziąć. Potem z Rosji wrócił brat jej męża (rodzice, oczywiście, zginęli w getcie), ożenił się z nią i razem z dzieckiem wyjechali z Polski. Polski mieli dosyć.
Zaraz po wojnie, w latach czterdziestych.
- Pamięta pani nazwisko tej kobiety?
Teraz już nie bardzo. Gdybym pomyślała, to może by mi się przypomniało, ale tak od razu nie mogę.
- Gdzie miała sklep tekstylny?
Na Grochowie na ulicy Grochowskiej, mniej więcej koło dawnego komisariatu. Tam był XVII komisariat i obok niedaleko był sklep. Wszystko zostało spalone.
- Po wojnie pisała, odzywała się?
Nie, nie. Myśmy czasem coś kupowały w tym sklepie i później ona przyszła i poprosiła, żeby coś kupić, bo idą do getta. Potem przyszła powiedzieć, że ocalała i że dziecko też ocalało.
- Zna pani jeszcze inne historie o Żydach?
Na Grochowie był duży skład materiałów budowlanych – deski, cegły. Ponieważ budowaliśmy się, to czasem też kupowaliśmy materiały. Wtedy było bardzo dużo składów żydowskich. Właścicielem tego składu był bardzo zamożny Żyd. Miał dwóch synów, obaj byli wykształceni. Jeden był inżynierem, drugi był prawnikiem. Jak wybuchła wojna, to młodzi uciekli do Rosji. Ojciec zginął w getcie (nie pamiętam, w którym roku) przed wybuchem Powstania – może w 1943 roku. Moja stryjenka (żona policjanta) też mieszkała na Grochowie, bo przed wojną mieli się tam budować. Rozkradli im wszelkie materiały, wszystko spalili. Mój ojciec odbudował im domek gospodarczy i przeżyła tam z synami całą wojnę.
W nocy [stryjenka] słyszy, że ktoś puka. Bardzo się przeraziła, bo jak w czasie okupacji ktoś pukał nocą do okna, to nie była dobra wiadomość. Odchyla firankę, a tam ktoś mówi: „Proszę się nie bać” – i podał nazwisko. To był jeden z tych młodych Żydów: „Niech się pani nie boi, niech pani otworzy”. [Stryjenka] otwiera i on wchodzi, strasznie wynędzniały, wygłodzony, zziębnięty – bo to była zima. Prosi, czy by się nie mógł tu chociaż trochę ogrzać. „Skąd się pan tu wziął?”. Okazuje się, że jak obaj byli w Rosji, posądzono ich, że są burżujami, bogaczami. Widzieli, że są inteligentni, a nie tacy przeciętni Żydzi. Zaczęto ich tam prześladować. Opowiadał o strasznym procesie, który wytoczono młodszemu bratu i wtedy ten brat zginął. Wtedy postanowił wrócić do Polski pod okupację niemiecką. Powiedział, że woli tutaj zginąć niż tam być poddawanym strasznym torturom psychicznym, kłamstwom.
W końcu udało mu się dostać do Polski, ale tu nie miał się gdzie podziać. Niedaleko [domu stryjenki] była willa w budowie, niedokończona. Schronił się w suterenie niewykończonego domu. Był bez [ciepłego] ubrania, bez pieniędzy, bez jedzenia, kompletnie wykończony. Postanowił zapukać w nocy do mojej stryjenki. Ona zaraz coś nagrzała, dała coś ciepłego do zjedzenia, ciepłe koce, żeby mógł się u siebie [ogrzać]. Nie miała miejsca, żeby go zatrzymać. Potem zorganizowała… znajomych, że się nim zaopiekowali. Też przyszedł do nas po wojnie. Opowiadał, że przeżył, przyszedł się pożegnać, podziękować za pomoc. Mówił, że wyjeżdża do Argentyny, bo tam odnalazł wujka czy stryjka. Powiedział, że ma dość Europy. Takie były żydowskie losy.
- Słyszała pani o szmalcownikach?
Oczywiście. To było bardzo nagłośnione. Do nas na Grochów – kawał drogi od Starego Miasta – przychodził mały chłopczyk. Bardzo ładnie śpiewał, Żyd. Żeśmy mu rzucali chleb, co kto miał. Przychodził długi czas co parę dni. Śpiewał, wystawał na [ulicy].
W czasie Powstania Warszawskiego w niedokończonym domu znaleziono zwłoki małżeństwa żydowskiego. Wyszli z getta kanałami. Był młody Żyd, który kanałami wyprowadzał zagrożonych Żydów poza strefę getta. Miał pseudonim „Kazik”. Został chyba odznaczony Orderem Orła Białego. To małżeństwo też wydostało się z getta i zmarli z wycieńczenia. Bali się gdzieś wyjść, zwrócić się do kogoś. Chyba tylko w Polsce tak było, że za najmniejszy kontakt, za pomoc Żydom groziła kara śmierci.
Na naszym osiedlu mieszkała pani, która była żoną oficera. On był w oflagu, a ona nie miała z czego żyć. Była z córką. Miały duże mieszkanie i postanowiły je wynająć, żeby mieć jakiś dochód. Przyszło dwóch eleganckich panów i zaproponowali, że chcieliby wynająć mieszkanie. Ona się zgodziła. Nawet jej do głowy nie przyszło, że to są Żydzi. Mieszkali jakiś czas i pewnego dnia pod dom podjechał samochód gestapo. Wyprowadzili tych dwóch panów, ją z córką, zabrali ich… do parku, który był niedaleko. [Doprowadzili] pod ogrodzenie i zastrzelili. Okazało się, że to byli Żydzi. Za podanie Żydowi kawałka chleba groziła śmierć.
Historii o Żydach jest bardzo dużo, bo ciągle się w Warszawie [coś działo]. Było przecież ogromne getto, było tam prawie 400 tysięcy ludzi. To nie byli tylko warszawscy Żydzi, ale przywozili Żydów z najbliższych okolic. Początkowo przez getto jeździł tramwaj. Pamiętam, jak jechałam tramwajem (bo się jechało na Żoliborz), to za każdym razem widziałam pięć, sześć trupów na ulicy przykrytych gazetami. Dzieci były jak szkieleciki obciągnięte skórą. Straszny był widok tych Żydów. Na ulicach tłok, bo przecież ich tam zagęścili w niesamowity sposób.
Granice getta zmieniały się. Było małe getto i duże getto. Nad ulicą Chłodną był most, po którym Żydzi przechodzili. Potem zlikwidowali małe getto.
Przyszedł do nas znajomy ojca i opowiedział historię. Mieszkał w niemieckiej dzielnicy. Dzielnica niemiecka to [między innymi] aleja Szucha. Niemcy kazali mu się z tamtej dzielnicy wyprowadzić. Powiedzieli, że może sobie poszukać mieszkania na terenie zlikwidowanego małego getta. Poszedł, ale był przerażony, jak zobaczył zniszczone domy. Tam było wszystko powypalane, poręcze schodów, podłogi były powypalane, bo Żydzi nie mieli czym palić. Zniszczone w niesamowity sposób. Żydzi żyli tam w strasznej nędzy. Chodził i obejrzał parę mieszkań. Wszedł do jednego mieszkania, otworzył drzwi do dużego pokoju i zobaczył, że przy stole siedzą ludzie. W pierwszej chwili cofnął się zaskoczony, a potem patrzy, że to są trupy. Na stole stała karafka z zatrutym napojem i tych kilka osób, ci Żydzi, było nieżywych. Siedzieli przy stole.
Jest jeszcze jedna historia o Żydach, bardziej interesująca, bo dotyczy powstania w getcie. Z getta na Grochów było bardzo daleko, ale jak wybuchło powstanie, to wiatr niósł do nas spaleniznę. W powietrzu fruwało spalone pierze, spalone kawałki papieru. Cała Warszawa żyła tym powstaniem, tym, co się tam dzieje. Na Grochowie mieszkaliśmy koło placu Szembeka, dwie ulice za nami była przed wojną szkoła powszechna. Zupełnie nowy budynek, który w czasie okupacji zajęli Niemcy. Zrobili tam szkołę dla młodych esesmanów. Było dwóch Niemców – komendant i jego brat – którzy prowadzili tę szkołę. Jeden z nich miał w 1939 roku wystrzelone oko. Był psychicznie [niezrównoważony]. Na każdym kroku usiłował mścić się na Polakach. Z racji wystrzelonego oka często jeździł tramwajem. Jak on [jechał], to wszyscy starali się [stać] jak najdalej. Jak się wysiadało, to nikt obok niego nie szedł, bo można się było spodziewać czegoś niezbyt przyjemnego. Obaj byli bardzo przystojni, w wieku trzydziestu paru lat, eleganccy.
Raz jechałam i jechał ten Niemiec z wystrzelonym okiem. Wysiedliśmy razem. On szedł pierwszy, za nim ja w odpowiedniej odległości. Przed moim domem było szerokie pobocze i chodnik. Stały dwie dziewczyny, chłopak i rozmawiali. On szedł, a chłopak stał tyłem do nas. Oficer raptem podskoczył do chłopaka, chwycił go z tyłu za ubranie i z całej siły rąbnął w twarz. Chłopak poleciał na ziemię, a dziewczyny zaczęły z piskiem uciekać. On tak właśnie reagował na Polaków. Ci bracia zajęli najbliższą willę i tam mieszkali. Pewnego dnia latem, w czasie godziny policyjnej zobaczył chłopca, który przebiegał z domu do domu, bo chciał [odwiedzić kolegę]. Zastrzelił tego chłopca. Podobno kazał go pochować pod oknem willi, gdzie mieszkał. Taki był sadysta. Jak wybuchło powstanie w getcie, to rano cała szkoła jechała na teren walki. Jechał samochód, główny komendant i jego brat. [Za nimi] młodzi esesmani jechali na rowerach obwieszeni bronią, uzbrojeni po zęby. Akurat zbliżały się Święta Wielkanocne. Był Wielki Piątek. Widzimy straszne zamieszanie. Okazuje się, że zginął ten z wystrzelonym okiem. Podobno zastrzeliła go Żydówka. Miał przewieszony granat. Ona trafiła w granat, który eksplodował i go rozerwał. Wszyscy odetchnęli, szalenie się ucieszyli, że wreszcie nie ma tego potwora.
Dwa dni później zobaczyłam czarną, wielką, odkrytą limuzynę i starszą zawoalowaną panią. Okazało się, że to była matka. Przyjechała na pogrzeb czy zabrać zwłoki syna.
W ramach ćwiczeń młodzi esesmani wychodzili co parę dni wieczorkiem na plac Szembeka. [Gdy zbliżała się] godzina policyjna, to oni patrzyli na zegarki i jak tramwaj przyjechał minutę później, to oni wszystkich chwytali. Zabierali do szkolnej piwnicy i różnie bywało. Albo [złapani] dostawali lanie, albo ich wypuszczali, albo wywozili na [ulicę] Skaryszewską. Tam był punkt, gdzie wysyłali na roboty do Niemiec. Trzeba się było bardzo pilnować, żeby się nie spóźnić. Dwukrotnie wpadłam w taką zasadzkę, ale szczęśliwie mi się udało wydostać. Wyratowała mnie znajomość języka niemieckiego. Nie najlepsza, ale parę razy ocaliła mi życie.
- Czy Niemcy próbowali podrywać Polki?
Próbowali, oczywiście. To byli młodzi chłopcy, więc może nie byli tak szowinistycznie nastawieni do Polaków. W każdym razie stosowałam taką taktykę, że nie trzeba się chować, tylko raczej pokazywać, że się jest aktywnym… Nie okazywać bojaźni. Jak nas zatrzymali, to zaraz ludzi zgarnęli z tramwaju. Zawsze wysiadało tam sporo ludzi, bo to był centralny punkt. Na środku był skwer, na skwerze budki – jakiś bazar. Ruszyłam środkiem jezdni, nie chodnikiem. Zatrzymuje mnie młody Niemiec: „A dokąd to tak?”. Mówię: „Jak to? Do domu”. On mówi: „No ale przecież już jest godzina policyjna”. Mówię: „Nie moja wina”. Zaczęłam mówić, śmiać się. On się też zaczyna śmiać. Podleciała do mnie jakaś babcia: „Niech mnie pani też zabierze, niech mnie pani też zabierze!”. Oczywiście puścił mnie. Zatrzymywano mnie tak dwa razy, ale udawało mi się wyjść z opresji.
- Proszę opowiedzieć o szmuglowaniu.
Szmugiel do getta był bardzo różny. Jak tramwaj jeździł przez getto, to [wsiadał granatowy policjant, wskakiwali czasem nawet handlarze], którzy szmuglowali przede wszystkim jedzenie. W wielkiej cenie była trucizna, bo ludzie odbierali sobie życie. Była skrajna nędza, ale byli też ludzie bardzo bogaci. Były kabarety, działały kawiarnie, gdzie można było zjeść, napić się, posłuchać muzyki. Jeżeli chodzi o szmugiel, to wykorzystywano domy, które stały tuż przy murze. Przebijano dziury, przechodzono przez piwnice, przerzucano przez wierzch.
Były zorganizowane szajki, które przerzucały. Opłacały się nawet czasem Niemcom, swoim policjantom i przerzucali jedzenie w nocy przez mur. Na co dzień małe dzieci [wyruszały na stronę aryjską]. [Wzdłuż] ulicy biegł rynsztok. Były [w murze] większe dziury, żeby w razie czego woda mogła odpływać. Tymi dziurami dzieci przedostawały się na polską stronę. Chodziły z torbami i żebrały, zbierały kartofle, [jarzyny]. Ludzie dawali kawałki chleba. Co kto mógł, to dawał. Z tym wracały do domu i czasem to było jedyne źródło zaopatrzenia dla kilku osób. Niemcy stali przy tych dziurach i zabierali dzieciom [jedzenie]. Często strzelali do dzieci. Wszystko było okropne, co tam się działo.
- Słyszała pani o karuzeli, która się kręciła, jak getto płonęło?
Tak, tak. Niedaleko była karuzela, tak. W pewnych warunkach człowiek tępieje. Nie zauważa się rzeczy, które w normalnych warunkach były szokujące. Sama miałam wiele takich momentów. Gryząc suchara, pochyliłam się nad zabitym, żeby sprawdzić [dokumenty], bo szukaliśmy naszego kolegi. Odpięłam ubranie i szukałam dokumentów. Lewą ręką [trzymałam] suchara, a zabitego, poplamionego krwią przewracałam na bok. Potem myślałam sobie: „Boże, co ja robię?”.
- Porozmawiajmy o 1 sierpnia 1944 roku. Miała pani wcześniej jakieś wezwanie?
Przede wszystkim przeniosłam się z Grochowa na ulicę Wspólną. W ostatnich dniach lipca ulica Grochowska była zupełnie nieprzejezdna. Ciągnęli nią
Baltendeutsche wypędzeni z Litwy, z Łotwy. Prowadzili krowy, owce, na wozach wieźli świnie, dzieci, kury – wszystko jechało. Między nimi siedzieli na wozach pijani żołnierze z butelką [w ręku]. To były zdemoralizowane oddziały niemieckie, które się wycofywały – wszystko uciekało na zachód, bo zbliżała się ofensywa [sowiecka]. Właściwie na ulicy Grochowskiej nie działała żadna komunikacja. Jedynie kolejka dojazdowa, bo pamiętam, że kiedyś nią jechałam. Poza tym nic nie jechało. Ostatnie dni byłam właściwie stale w kontakcie z porucznikiem „Prokopem”, moim dowódcą, [gdyż miałyśmy dużo zajęć Na przykład dwa dni przed Powstaniem wiozłyśmy dorożką z koleżanką na Stare Miasto dwa ogromne toboły zapakowane opatrunkami. Ze strachem, bo to się rzucało w oczy. Siedziałyśmy, nogami starałyśmy się zasłonić pakunki]. Jechałyśmy na Stare Miasto zwieźć to na punkty koncentracji. Potem trafiłam na ten [sam] punkt [na ulicy Kilińskiego 1].
1 sierpnia wstałam o piątej i z samego rana poszłam na Pragę zawiadomić mojego bardzo bliskiego kolegę, żeby zgłosił się do porucznika „Prokopa”. Potem wróciłam i dowiedziałam się, że Powstanie wybuchnie. Miałam dwa adresy do zawiadomienia, żeby zgłosili się do Powstania. Około godziny szesnastej byłam już na Starym Mieście. Punkt koncentracyjny był na ulicy Kilińskiego 1 w mieszkaniu profesora Hempla. To była kamienica dla ludzi zamożnych, były pięknie umeblowane, duże mieszkania. Tam właśnie mieliśmy punkt koncentracyjny. Moi koledzy i koleżanki mieli [swoje] punkty w różnych miejscach Starego Miasta. Jak tylko koleżanki sanitariuszki zgromadziły się, przystąpiłyśmy do organizowania punktu opatrunkowego w mniejszym pokoju, który wychodził na podwórze, a same umieściłyśmy się w pokoju od frontu – to był bardzo duży pokój. Drzwi wychodziły na balkon.
Potem [wybiła] godzina piąta i szybko zorientowaliśmy się, że nasi chłopcy prawie zupełnie nie mają broni. Dostaliśmy rozkaz, żeby absolutnie nie opuszczać mieszkania – ani chłopcy, ani dziewczęta. Około godziny „W” usłyszeliśmy dalekie strzały, ale w najbliższej okolicy nic się nie działo. W nocy, między pierwszą a drugą, wezwała nas nasza komendantka, doktór „Bella” i powiedziała, że my, dziewczyny, musimy wrócić do domu. Sytuacja dla Powstania jest właściwie tragiczna, nie mamy broni. Chłopcy pójdą do Kampinosu, żeby się dozbroić, a my mamy iść do domu. Kazała wszystkie sanitarne torby zostawić na miejscu, żeby nie zwracać uwagi, jak będziemy szły do domu. Wyruszyłyśmy we trzy: z Basią Piotrowską-Garncarczyk i z [Isią Sielużycką-Czermińską]. Opuściłam Stare Miasto.
Za dnia zorientowałyśmy się, że wcale nie jest tak tragicznie. Są kwartały, gdzie są uzbrojeni ludzie, gdzie Powstanie trwa w dalszym ciągu. Postanowiłyśmy się gdzieś przyłączyć. Po dłuższych wędrówkach trafiłyśmy na ulicę… Pańską – Mariańską, był tam gmach ZUS-u. Postanowiono zamienić go na szpital. Zaczęto go organizować, przyjęto nas tam bardzo serdecznie. [Potrzebna była pomoc] przy organizowaniu szpitala. W pierwszych dniach, pamiętam, chodziłyśmy z Basią z workiem czy z koszem po najbliższych podwórkach i wygłaszałyśmy mowę, prosząc o datki, o ofiary na szpital. Ludzie dawali jedzenie (które było wtedy przecież na wagę złota), dawali koce, poduszki, prześcieradła, różne rzeczy – mimo że dzielnica była raczej biedna. Przynosiłyśmy to wszystko do szpitala. Szpital został zorganizowany, przywieziono łóżka, sale zostały przystosowane i pojawili się pierwsi ranni. Moje koleżanki, Isia i Basia, zostały skierowane jako pielęgniarki, każda na inną salę. Ja przyjmowałam rannych, rejestrowałam, prowadziłam różne sprawy… ewidencyjne.
Pobyt w szpitalu nie odpowiadał nam. Nie byłyśmy wyszkolonymi pielęgniarkami, więc dla koleżanek ta praca była bardzo ciężka. Brakowało im doświadczenia i wiedzy, żeby ją pełnić. Byłyśmy przeszkolone do tego, aby w czasie walki być z żołnierzami. Myślałyśmy, jakby się z powrotem dostać do oddziału. Akurat pojawiła się koleżanka Basi ze Śródmieścia i zapewniła nas, że w ich oddziale potrzebne są sanitariuszki liniowe, że na pewno nas przyjmą, jak się tam zgłosimy. Podziękowałyśmy kierownictwu za pobyt w szpitalu i postanowiłyśmy iść na Stare Miasto po nasze torby sanitarne. Wyruszyłyśmy 7 sierpnia z samego rana. Szłyśmy zupełnie pustymi ulicami. Miasto było jak wymarłe. Doszłyśmy do Starego Miasta i okazało się, że nasze „Wigry” istnieją. Dowództwo ulokowało się w Ministerstwie Sprawiedliwości – to był gmach przy ulicy Długiej 7. W czasie kiedy nas nie było, z ochotników stworzono 1. kompanię. Jest [także] kilka naszych koleżanek sanitariuszek. Zastanawiałyśmy się, co właściwie mamy robić. W międzyczasie sprawa sama się rozstrzygnęła, bo okazało się, że Stare Miasto jest tak otoczone, że nie ma właściwie możliwości, aby się z niego wydostać. Postanowiłyśmy więc zostać w swoim oddziale.
Przydzielono nas do II plutonu Kompanii Szturmowej. Nasza kompania była kompanią odwodową. Rzucano nas w te miejsca, gdzie było bardzo źle. Początkowo nie mieliśmy stałego punktu, którego żeśmy bronili, tylko interweniowaliśmy w różnych miejscach Starego Miasta. Jak tylko wróciłyśmy 7 sierpnia na Stare Miasto, dowiedziałam się od spotkanej koleżanki, że szuka mnie bardzo bliski kolega. Postanowiłam go odnaleźć. Oczywiście odnalazłam oddział, w którym był, ale się dowiedziałam, że w międzyczasie został ranny i że przebywa w Szpitalu Maltańskim. Poszłam do Szpitala Maltańskiego. Władek Makuła leżał na ławie, z nogami podkurczonymi do góry, prawie że pod brodę. Dostał postrzał w brzuch. Miał być operowany i czekał [na swoją kolejkę]. Akurat jak rozpoczęła się operacja, pod gmach podjechał czołg i zaczął strzelać. Na jednej z kolumn pałacyku do tej pory są ślady. Stałam i patrzyłam, jak ten czołg się zbliża. Jak zobaczyłam, że zaczyna podnosić lufę, cofnęłam się do kąta. [Padł strzał. Stałam dokładnie na linii strzału]. Gdybym się nie cofnęła, to byłoby po mnie. W każdym razie operacja trwała bardzo długo. W końcu dowiedziałam się, że miał dwanaście dziur w kiszkach. Sprawa była beznadziejna właściwie od razu. Warunki w Szpitalu Maltańskim były dobre, ale właściwie żadnego leczenia. Prócz kilku zastrzyków, soli fizjologicznej nic mu nie zrobiono. Bardzo cierpiał, wiedział, że musi umrzeć. Prosił, żeby powiadomić jego rodzinę. Pochodził z Kielecczyzny. Bardzo ciężkim [przeżyciem] było dla mnie powiadomienie jego rodziców. Miał siostrę, ale był jedynym synem w rodzinie.
W Szpitalu Maltańskim byłam kilka dni. W międzyczasie szpital zajęli Niemcy. Wpadła jedna z sióstr i zaczęła wołać, że jak ktoś ma niemieckie sprzęty czy ubrania, to należy szybko chować. Niemcy rozstrzeliwali z miejsca, jak widzieli, że ktoś ma panterkę, buty niemieckie czy inny sprzęt – z miejsca kula w łeb. Miałam wtedy panterkę, więc wsadziłam do pieca, [zakręciłam drzwiczki i usiadłam przy łóżku rannego]. Niemcy przyszli, chodzili po salach, byli bardzo spokojni. Przyglądali się, nie reagowali, nie mówili, tylko przyglądali się młodym ludziom. Zdawali sobie oczywiście sprawę, że to są powstańcy. Wszystko zawdzięczamy Niemcom, którzy leżeli w tym szpitalu. Ci Niemcy wydali bardzo dobrą opinię, że się nimi dobrze opiekowano i prosili, żeby nikomu nie stało się nic złego. Właściwie ocalili [nam życie], bo przecież Niemcy różnie postępowali, widząc powstańców.
Podobno na skutek wstawiennictwa rannych Niemców, [pozwolono aby] szpital się ewakuował. Lekarze, sanitariuszki i ranni opuścili szpital. Wyszedł cały pochód. Rannych nieśli na łóżkach, na deskach i część przeszła do Szpitala Ujazdowskiego.
Mój pluton był wtedy na [ulicy] Barokowej. Była to szkoła, w której przebywał generał „Bór” z całą świtą. Gmach szkoły był bardzo silnie bombardowany i ostrzeliwany. Prawdopodobnie Niemcy zorientowali się, że przebywa tam ktoś ważny. Nasz „wigierski” pluton stanowił osłonę generała.
12 sierpnia zapadła decyzja, że wycofujemy się z Barokowej i wracamy na Długą 7, gdzie później mieścił się centralny szpital na St. Mieście. My sanitariuszki wróciłyśmy na Kilińskiego 1, do mieszkania na pierwszym piętrze.
Z plutonem sanitariuszki chodziły na barykady na dwadzieścia cztery godziny. Od 12 sierpnia mieliśmy stały punkt, którego broniliśmy. To była katedra świętego Jana. Na następną dobę wracałyśmy do ministerstwa. Chłopcy byli ulokowani na parterze. To była duża sala, wypełniona belami papieru na wysokość jednego metra, na których można było wygodnie spać. My – dziewczęta wracałyśmy na Kilińskiego 1 na sen i odpoczynek, ale odpoczynek był iluzoryczny, bo czułyśmy się w obowiązku pomóc koleżankom pracującym w centralnym szpitalu. Warunki były tam bardzo ciężkie. Przede wszystkim panował straszny tłok. Na Długą 7 zostali ewakuowani ranni ze szpitala Jana Bożego. Ponieważ były stałe naloty i pożary dom przy Długiej 7 palił się ustawicznie – wszystkich rannych trzeba było przenieść do piwnic. Piwnice były tak zatłoczone, że nawet jak ktoś miał łóżko, to leżały na nim dwie osoby. Inni leżeli na materacach, inni tylko na kocach. Trudno było przejść, a co dopiero zająć się wszystkim, zmieniać opatrunki. Najgorsze były noce. Na sali jedna świeczka, garnuszek herbatki czy zbożowej kawy. Siedziało się na krześle i nie wiedziało jak pomóc wołającym ratunku. Niektórzy nieprzytomni, inni umierali w tym tłoku, zaduchu i smrodzie. Tak niewiele można było zrobić, w tak tragicznej sytuacji.
Brakowało wszystkiego, przede wszystkim opieki medycznej. Nie sposób było zająć się wszystkimi ludźmi, zmieniać im stale opatrunki. Nie było też tylu opatrunków. Najgorsze były noce. Na takiej sali jedna świeczka, garnuszek herbatki czy kawy. Siedziało się na krześle i nie wiadomo było, co [robić].Co można było pomóc. Ci ludzie wołali, prosili o pomoc. Niektórzy nieprzytomni, inni umierali. Właściwie niewiele można było im pomóc. Noce były straszne, w tym tłoku, w tym zaduchu, w tym smrodzie – to było potworne.
Nasz batalion miał dwa „prywatne” szpitaliki. Jeden mieścił się na Podwalu 19 – to był stosunkowo nowy dom, nowoczesny. To chyba jedyny dom, który jako tako ocalał, bo wszystkie inne zamieniły się w gruzy. Były tam bardzo ładne, czyste piwnice, i tam leżeli nasi „wigierscy” ranni. Drugi punkt mieliśmy w piwnicy domu na ulicy Kilińskiego 1. To był stary dom i miał typowe piwnice na węgiel. Nasi ranni, mieli dużo lepsze warunki niż w szpitalu Długa 7,, byli lepiej zaopatrzeni i mieli stałą pomoc lekarską. . W naszym szpitaliku mieliśmy nawet gości z innych batalionów.
- Proszę opowiedzieć o czołgu-pułapce.
Jak wyprowadziliśmy się z Barokowej, przenieśliśmy się na Długą 7. Przeniósł się [też] generał „Bór”. Nasi oficerowie, którzy mieli swoje biura na pierwszym piętrze, musieli się ścieśniać i zrobić miejsce dla generała „Bora” i jego świty. 13 sierpnia był piękny dzień. To była niedziela. Spokojny dzień. Nic nigdzie nie leciało ani z nieba, ani nie strzelali. Pamiętam, że wróciłam bardzo zmęczona tą przeprowadzką, miałam jakieś zlecenia, był straszny upał i na Kilińskiego 1 wróciłam strasznie zmordowana. Położyłam się na podłodze w naszym pokoju, którego drzwi wychodziły na balkon. Było koło piątej, szóstej po południu. W każdym razie było jeszcze pięknie i słonecznie. Zaczęły mnie dochodzić krzyki z zewnątrz. Na początku nie zwracałam na to uwagi, bo chciałam trochę odpocząć. Potem jedna, druga osoba przebiega przez nasz pokój na balkon i w końcu słyszę, że zdobyto czołg.
Oczywiście zerwałam się na równe nogi, wybiegłam na balkon i patrzę. Rzeczywiście, od strony Podwala zbliża się czołg. Ale nie taki normalny czołg, tylko jakby tankietka. Okazało się, że to był transporter do burzenia barykad czy jakichś bardzo dużych przeszkód. Miał bardzo duży ładunek wybuchowy. Niemcy chcieli wysadzić barykadę zamykającą ulicę Piwną, ale uciekli, bo powstańcy zaatakowali ich butelkami zapalającymi. Kierowca tankietki uciekł, a ją zostawił. Nikt nie wiedział, co to jest, jak należy tym kierować, co to właściwie za pojazd. Miała przyjść ekipa i ocenić, jak się to prowadzi, jak się posługiwać tym mechanizmem. Długo się nie zjawiali i jacyś przygodni powstańcy, którzy przeszli szkolenie motorowe, wsiedli do tego czołgu i ruszyli. Chcieli wjechać do dowództwa, na podwórze Długiej 7. Jechali z Podwala w kierunku ulicy Kilińskiego, a tam była barykada. Ludzie rzucili się do barykady i rozebrali ją na wysokość może pół metra, może więcej. Czołg przejechał przez barykadę i stanął – zepsuł się. Z przodu wysunęła się jakby szuflada.
Staliśmy na balkonie
vis-à-vis tego czołgu. Doskonale widzieliśmy, co się tam dzieje. Tłum ludzi biegł ze wszystkich stron – wiwaty, kwiaty, pootwierane okna, rozradowane, uśmiechnięte twarze. Na czołgu kilku harcerzy z polską flagą. Konsternacja, bo się zepsuł, nie wiadomo, czemu stanął. Wyskoczył kierowca i kilku młodych ludzi i zaczęli się krzątać. Balkon, na którym stałam, miał murowaną [balustradę] i szeroki parapet. Stałam oparta, trochę dalej było kilka osób, między innymi Basia i nasza koleżanka oraz kilku kolegów. Patrzyliśmy, co się dzieje. W pewnym momencie zobaczyłam tylko okropny słup ognia, zdawało się, że do samego nieba – straciłam przytomność. Jak ją odzyskałam, to zdałam sobie sprawę, że zostałam czymś przywalona. Chciałam sprawdzić, czy mam ręce, nogi, czy jestem jako tako [sprawna]. Poruszałam rękami, palcami nóg, widzę, że się jednak mogę ruszać – nie jest ze mną tak źle. Widzę, że jednak mam czucie, że nie jest ze mną tak źle. Starałam się wydostać spod tego ciężaru. Oczywiście nic nie widziałam, bo oprócz tego, że byłam przygnieciona, to twarz miałam czymś zasypaną. Wreszcie udało mi się spod tego ciężaru wydostać i okazało się, że wpadł na mnie tors człowieka – bez głowy, bez nóg i rąk.
Wpadł na mnie i chyba mnie ocalił, bo na to jeszcze spadł kawał gruzu i drobniejszy gruz. W każdym razie zupełnie nie widziałam na jedno oko. Dotknęłam, okolice oka zmiażdżone. Byłam przekonana, że trafiła w nas „szafa”. Jeżeli „szafa”, to później polecą następne pociski. Pociski z „szafy” mogły zburzyć nawet cały dom. Trzeba więc jak najszybciej uciekać. Wyrwałam się spod trupa i skoczyłam do drzwi wejściowych. Futryna była wyrwana i [stała] pod kątem. Przewróciłam się przez nią i wybiegłam na schody. Za mną biegł chłopak, też się przewrócił przez futrynę. Zbiegliśmy na półpiętro i tam dopiero żeśmy się zatrzymali. Pamiętam, że pytałam go, czy mam oko, [poprosiłam], żeby zobaczył. Powiedział, że wszystko jest tak spuchnięte, że w ogóle nic nie widać. Pytałam: „Co to się stało?”. On też nie wiedział. Popatrzyliśmy po sobie i uświadomiłam sobie, że on ma tylko strzępy koszuli i spodni. Popatrzyłam po sobie i miałam kołnierzyk od bluzki, zapięcie – ale bluzki nie było, miałam pod spodem tylko stanik, ale był cały. Od spódnicy miałam tylko wiszące od pasa strzępy, nic więcej.
Całe nogi miałam w odłamkach. Włosy miałam jak hełm. Krew z trupa [utworzyła] na głowie maź. Nie mogłam potem w ogóle domyć włosów. Wszystko było okropne. Poczułam, że mam głowę, jakąś strasznie ciężką. Trzymając się poręczy, zeszłam na parter i usiadłam na pierwszym stopniu schodów. Dopiero teraz do mnie dotarły krzyki, przeraźliwe wrzaski, wycia, nawoływania. Biegali ludzie strasznie okaleczeni. To wszystko było straszne. Przybyli koledzy z ministerstwa. Jeden z nich jak to wszystko zobaczył, to pamiętam, że stał i wymiotował. Powietrze było kompletnie szare – tyle było w nim pyłu – i był straszny odór spalonej krwi, spalonego ciała z trotylem. Na wiosnę następnego roku, jak się tam szło, to było czuć ten okropny smród.
Przyszli koledzy i powiedzieli, żebym siedziała i się nie ruszała. Przynieśli wielkie panterkowe portki, niemiecką koszulę – bo mieliśmy z magazynu ze Stawek. Ubrali mnie i szliśmy na punkt opatrunkowy. Wtedy zobaczyłam ulicę. Dom na rogu Podwala był mocno zrujnowany. Jezdnia była zasłana ludzkimi szczątkami, mazią – krwią zmieszaną z popiołem. Kości leżały wypreparowane jak w laboratorium. Na przykład kości kręgosłupa, [widziałam] poszczególne kręgi. Na ścianach były przylepione mózgi, kawały mięsa. Potem przybiegli chłopcy z łopatami i wykopali doły. Na ulicę Kilińskiego wychodziła oficyna naszego szpitala i był tam skwerek, zieleń, drzewa i tam wykopano wielkie doły. Łopatami zgarniano mięso do kubłów i tam wrzucano. Niektóre trupy były w takim stanie, że chowano je, ktoś je rozpoznał, były mniej zniekształcone. Chowano je na cmentarzyku na Kilińskiego 3. Było tam ogromne podwórze i cmentarzyk, na którym chowaliśmy naszych zmarłych Kolegów oraz zmarłych z batalionu „Gustaw”. Między innymi zostali tam pochowani zabici przy wybuchu czołgu – wielu z „Gustawa” i „Wigier”. Bardzo wiele osób straciło wzrok, także ci, którzy byli w oknach. Robiono spisy rannych, zaginionych, zabitych. Ile osób zginęło? Dwieście, może trzysta może więcej? Wielu ciężko rannych, którzy znaleźli się w szpitalach zostało później rozstrzelanych, kiedy 2 września Niemcy wkroczyli na Stare Miasto.
- Kto ze stojących na balkonie, ocalał?
Basi właściwie nic się nie stało, ale była tak tym wszystkim przerażona, że półprzytomna. Jedna z koleżanek miała przeciętą twarz i została jej blizna. Bardzo często zwracano jej uwagę: „O, pani się czymś ubrudziła”. A to była blizna. Ale tak szczęśliwie, że między skronią a okiem. Chłopcy byli naszpikowani odłamkami, każdy coś ucierpiał. Jedyna Basia, co jej się nic nie stało poza wielkim szokiem. Byłyśmy w szpitaliku trzy dni – ja i Isia Sielużycka, koleżanka z blizną na twarzy. Miałam bardzo dużo różnych odłamków i wychodziły mi jeszcze po paru latach. Drobniutkie oskołki, robiła mi się jakby krosta, swędziała – odrapałam i wychodził kawałeczek szkła czy jeszcze czegoś. Pierwsze dni miałam bardzo czerwony, krwisty wylew w oczach. Utrzymywało mi się to jeszcze w obozie. Potem się to wszystko pogoiło, człowiek był młody i zdrowy. Od tego dnia nasz pluton zaczął bronić katedry. Jak mówiłam, chodziliśmy tam na dwadzieścia cztery godziny. Na czwarty dzień poczłapałam za naszym plutonem, bo chciałam już wyjść ze szpitala, chciałam być na powietrzu.
- Czy w szpitalu przy ulicy Długiej byli na przykład Węgrzy?
Węgrów nie widziałam, ale Żydów węgierskich, to tak, Żydzi węgierscy byli.
- Co to byli za Żydzi węgierscy?
Po powstaniu żydowskim całe getto zostało zniszczone, wyburzone, wypalone – była tylko [wysoka] na metr warstwa gruzu. Ocalała cześć getta tam, gdzie były niemieckie magazyny. Niemcy mieli tam wielkie zapasy, przede wszystkim żywności, mundurów, butów – rozmaitych sprzętów potrzebnych w wojowaniu. Były też warsztaty. Niektóre pracowały dla Niemców. Nie było w nich już właściwie polskich Żydów, może było niewielu, tego nie wiem. W każdym razie przeważnie byli to Żydzi węgierscy i, zdaje się, greccy. Jak nasze oddziały odbiły Żydów z getta to oni chcieli walczyć, pomóc i zostali poprzydzielani do batalionów. Nam też przydzielono kilkunastu Żydów i pracowali w kuchni. Gotowali okropne zupy. Ponieważ chodziłam tam czasem po zupę dla naszego plutonu, czasem zjadło się na miejscu, zaczęłam rozmawiać z Żydem. Mówił, że pochodzi z Węgier i że jest inżynierem. Oczywiście rozmawialiśmy po niemiecku.
Żydzi zajmowali się chowaniem zmarłych, bo codziennie w szpitalu umierało kilka lub kilkanaście osób. Czasem to byli zupełnie nieznani ludzie. Rano, jak się wyszło na podwórze, to niedaleko okien kuchni leżały trupy. Kilka – z pięć, sześć – przykrytych gazetami i czekały, aż Żydzi je pochowają. Poza tym Żydzi byli używani do prac administracyjnych. Stale były pożary. Niemcy rzucali bomby burzące, bomby zapalające. Bombki zapalające były małe, ale zrzucali tego dużo, z fosforem i to się okropnie paliło. Nie było dnia, żeby nie palił się dach w ministerstwie. Wtedy trzeba było lecieć, zasypywać piachem, lać wodą. Wysyłało się Żydów, ale oni się okropnie bali, tak że nie bardzo chętnie uczestniczyli w takich akcjach. Zresztą miałyśmy z nimi takie przeprawy. […]
Uciekli nam. Po przebiciu wyruszyliśmy na poszukiwanie rannych. Jak wiadomo, przebicie się nie udało. Było wielu poległych, wielu rannych, którzy zostali w gruzach, nie wiadomo gdzie. Wobec tego sanitariuszki wyruszyły na poszukiwania. Myśmy odszukały naszych kolegów. Pierwszego, którego znalazłyśmy, to same przytaszczyłyśmy z bardzo daleka. Przede wszystkim nie szło się normalnie ulicą, bo były same leje, dziury, pełno żelastwa. Do tego był ostrzał albo naloty. Chodziło się przez podwórza albo przez piwnice. Ale piwnicami nie lubiłyśmy chodzić, bo był zaduch, smród, pełno ludzi. Jak tylko zobaczyli sanitariuszkę czy żołnierza, to wypytywali: „Co? A jak? A co się dzieje?”. Chcieli się dowiedzieć, ale co można było tym ludziom dobrego powiedzieć. Przecież z dnia na dzień było gorzej. Cały teren Starego Miasta był coraz mniejszy, kurczył się. Były coraz większe naloty, ginęło coraz więcej ludzi, było coraz gorzej. Unikałam chodzenia przez piwnice.
Wolałam chodzić przez podwórka. Jak była oficyna łącząca dwa podwórza, to na parterze było otwarte okno. Przystawiano deski, krzesła, stoły, na które się wchodziło. Przechodziło się przez mieszkanie i z drugiej strony znowu były stoły, dechy i przechodziło się na podwórze następne. Nieść rannego na noszach nie było łatwo taką drogą. Pierwszego kolegę przyniosłyśmy same i miałyśmy iść po drugiego, który był opatrzony i leżał w sanitariacie gmachu Banku Polskiego. Byłyśmy strasznie zmęczone. Wobec tego przydzielono nam do pomocy czterech Żydów i kolegę Adama (który był ranny w rękę i nie mógł brać udziału w [walkach]) z rewolwerem, żeby Żydów pilnował. Żydzi nie chcieli iść. Z miejsca mówili, że oni nie pójdą. Wydawało im się, że jak wyjdą z ministerstwa, to tam już koniec świata i tam zginą. Ledwie żeśmy wyszli, patrzymy – już dwóch Żydów nie ma, a pilnowaliśmy ich. Nie ma, zginęli. Tych drugich prowadziliśmy przed sobą i doszliśmy do [ulicy] Daniłowiczowskiej. Była tam brama, przez którą trzeba było przejść. Wtedy Żydzi się zbuntowali i powiedzieli, że oni absolutnie dalej nie idą. Bo rzeczywiście, wszystko tam wyglądało nieciekawie. Wobec tego zostawiliśmy ich w bramie z Adamem i poszliśmy po swojego kolegę. Odszukałyśmy go, przyniosłyśmy i w powrotnej drodze Żydzi pogodzili się z losem, że muszą nam pomóc. Wzięli nosze i przynieśli je do ministerstwa. Tak było, nie chcieli iść, bali się.
- W kuchni czy przy pogrzebach pomagali…
Oczywiście, pomagali. Ale to było śmieszne z tymi Żydami, jak nam uciekali. Adam się denerwował i nie mógł ich powstrzymać.
- Chłopak, który zmarł 7 sierpnia, to była pani sympatia?
Tak.
- Czy po wojnie odnalazła pani jego grób?
Z grobem było tak, że ci, co umarli w Szpitalu Maltańskim, byli pochowani pod nowo budowanym domem. Były filary, na których wspierała się cała konstrukcja nowego domu i pod spodem był piach. W tym piachu chowano. Kiedy wróciłam po wojnie i poszłam tam zobaczyć, okazało się, że w ogrodzie za pałacykiem (w nim był szpital maltański) znajduje się na środku wielki grób. Jak Niemcy zajęli pałacyk, to kazali wszystkich ekshumować i pochować w jednej, wspólnej mogile. Bardzo długo ten grób nie był ekshumowany. Wiele osób, w tym ja, na sąsiednich drzewach zawieszało tabliczki z nazwiskiem. Potem zaczęto ekshumować ze wszystkich dzielnic Warszawy. Natomiast ten grób był bardzo długo pozostawiony na miejscu. Potem okazało się, że grób zniknął. Przeniesiono go na Wolę, na cmentarz… Zgłosiłam się oczywiście do Czerwonego Krzyża, żeby mi wskazali, w którym grobie [leży]. Okazało się, że nie prowadzili żadnej ewidencji, a przecież było tam tylu zmarłych. Na tym cmentarzu pochowali wszystkich razem, nie wiadomo nawet w którym grobie.
- Największa tragedia w czasie Powstania?
Jak weszli Niemcy i rozstrzelali ciężko rannych w szpitalu.
- Czy pani się dowiedziała, że powstańcy ze Starego Miasta wycofują się kanałami?
Wycofanie kanałami było 1 września. [Dowiedziałam] się, bo też miałyśmy iść. Myśmy z Basią czekały na wejście do kanału. Ale w ciągu nocy zrezygnowałyśmy. Wróciłyśmy do naszych rannych. Dowiedziałyśmy się, że szpital na Długiej 7 jest bez żadnej opieki, ranni leżą po ciemku, zdenerwowani – nie wiedzieli, co ich spotka. Wiedzieli, że rano wejdą Niemcy, [ale nie wiedzieli], co się z nimi stanie. Żadnej opieki, nikogo. Został tylko jeden lekarz i kilka sióstr. Wszyscy opuścili [szpital]. Zgłosiłyśmy się do naszego dowódcy, że chcemy zostać z ciężko rannymi. On nam nie pozwolił. Powiedział, że Powstanie się jeszcze nie skończyło, że sanitariuszki będą potrzebne również w Śródmieściu i nie pozwolił. Tylko jedna z naszych sanitariuszek dostała pozwolenie, żeby zostać. Ale ona była, że tak powiem, na specjalnych prawach – była kuzynką dowódcy, w tym oddziale było też dwóch członków rodziny. Była trochę faworyzowana. Ale my, dowiedziawszy się, jaka jest sytuacja, postanowiłyśmy z Basią jednak wrócić.
- Pani tam stała i szykowała się do zejścia? Była kolejka?
Tak, [czekałyśmy] na wejście do włazu. Po drugiej stronie ulicy Długiej był wypalony dom i cała piwnica była pełna ludzi. Siedzieliśmy i czekaliśmy na wejście do włazu. Niemcy byli już wtedy w ogrodzie Krasińskich. Właz był prawie stale pod obstrzałem. [Dlatego] cała ewakuacja trwała strasznie długo. Zresztą pchali się ludzie postronni, za wszelką cenę chcieli się dostać do kanału. Ci, którzy wpuszczali do kanału, czasem toczyli walkę z tymi ludźmi, żeby nie dopuścić ich do wejścia. Ustalili, że schodzi oddział po oddziale. Czekaliśmy po prostu na swoją kolejkę w wypalonym domu. Pamiętam, że ściany były ciepłe. Dwie doby żeśmy w ogóle nie spały, nie jadły, byłyśmy kompletnie wymęczone, oparte o ciepłe ściany drzemałyśmy i czekałyśmy na wejście. Wtedy jakiś chłopak wpadł do piwnicy i opowiada, że poszedł się pożegnać ze swoim przyjacielem, który jest ciężko ranny i musi zostać w szpitalu. Zaczął opowiadać, że szpital jest kompletnie ciemny, że nie widział ani jednej pielęgniarki, że ci chłopcy leżą tam zupełnie sami, zdenerwowani. Co ich spotka? Myśmy popatrzyły po sobie z Basią i w jednym momencie zdecydowałyśmy, że wracamy. Chociaż nasi chłopcy leżeli w lepszych warunkach, ale mimo wszystko. […]
Broniliśmy katedry. Walki były bardzo ciężkie. Przede wszystkim domy na placu Kanonii zostały wypalone, nawet myśmy je częściowo wypalili. Niemcy atakowali od strony zamku i od strony Wisłostrady przez domki Kanonii. Walki toczyły się potem już w samej katedrze. W poprzek katedry była barykada, po jednej stronie byli Niemcy, po drugiej byli nasi. Pamiętam, jak 27 sierpnia była msza, którą odprawiał nasz kapelan, ojciec Tomasz Rostworowski – nadzwyczajna postać, był chyba wniosek o kanonizację ojca Tomasza. W każdym razie odprawiał mszę w piwnicy szpitalnej między naszymi rannymi. Oczywiście zeszło się bardzo dużo żołnierzy. Jak zawsze wygłosił wspaniałe kazanie i zakończył, że wzięliśmy do ręki miecz, a teraz musimy wziąć krzyż. Ponieważ to była niedziela, było dość spokojnie. Nasz spec od spraw, że tak powiem, rozrywkowych zorganizował ognisko. Były śpiewy, deklamacje, czerwone grzane wino, więc atmosfera zrobiła się bardzo przyjemna.
Wtedy przybiegła Krystynka. Była w 1. kompanii na Jezuickiej – po drugiej stronie ulicy mieli swoje miejsce kwaterowania. [Powiedziała], że sytuacja jest bardzo ciężka i żeby dwie sanitariuszki przyszły na pomoc. Zdecydowałyśmy się z Basią iść. Utkwiło mi to w pamięci, widzę ten obraz. Szłyśmy przez ciemne, czarne ulice i potem wychodzimy na Rynek. Jedna strona Rynku w płomieniach. Trzaskające do góry fontanny iskier, zmieniające się kolory ognia i oświetlone wielkie niewypały, które leżały na środku Starego Rynku. Kamienica na rogu [ulicy] Celnej i Jezuickiej była zawalona. Przejście było zasypane gruzami. Na wierzchu leżały płonące, drewniane bale – część z nich się paliła. Przeskakiwałyśmy przez bale, żeby ominąć płomienie. Przedostałyśmy się na Jezuicką i pobiegłyśmy do katedry. Potem okazało się, że trzeba było nawet podpalić zakrystię (która do tej pory była nienaruszona), po to, żeby powstrzymać Niemców. Wtedy opuściliśmy katedrę na zawsze. Jak katedra zaczęła płonąć, to mnie nie było, byłam na drugiej zmianie. Były dwie moje koleżanki. Jak wiadomo, w katedrze jest Cudowny Chrystus w lewej nawie. Koleżanki przebiegając, zauważyły, że na ołtarz wszedł ksiądz i usiłuje zdjąć Cudownego Chrystusa. Nie było łatwo go odmontować od krzyża, więc one podbiegły, pomogły mu i Chrystusa zdjęto. Basia opowiadała, że przyglądała się włosom, które podobno rosły tej figurze. W każdym razie Cudowny Chrystus został przez nie zdjęty i przeniesiony do bramy. Odmontowano ręce i potem został piwnicami przeniesiony w bezpieczniejsze miejsce na [ulicę] Freta… Tam byli chyba dominikanie. Tam przetrwał całą wojnę i dopiero gdy odbudowali katedrę, został przeniesiony na dawne miejsce. Jak nieśli go piwnicami, ludzie płakali, klękali. Do przeniesienia Chrystusa przyznało się już pięć osób.
Moje dwie koleżanki pomogły go zdjąć księdzu Karłowskiemu – tak się chyba nazywał – i rozmontować. A potem przenieśli go inni żołnierze, ale one pomogły zdjąć z krzyża. Katedrę opuściliśmy na dobre. Potem z dnia na dzień było już coraz bardziej tragicznie. Pamiętam, że dni były zawsze piękne, jak na złość w ogóle nie chciało wtedy padać. Miejsce postoju mieliśmy w bramie na Jezuickiej 1, tuż przy katedrze. Przed [bramą] na skos nasi chłopcy zbudowali barykadę. Z bramy wchodziło się do kuchenki, dalej był pokój i tam żeśmy gospodarowali. Pamiętam ten pokój – stał tapczan i były same sprężyny bez pokrycia. Tam żeśmy przysypiały, jak było trochę spokojniej. Był taki moment, że było bardzo ładnie, jak zawsze ciepło, z sąsiedniego stanowiska 1. kompanii przyszła do nas koleżanka Krystynka. Siedziałyśmy za ta barykadą i nawet trochę się opalałyśmy. W pewnym momencie słyszymy ryk motorów, bo oni bardzo nisko latali. Wobec tego wszyscy się zrywają, chłopcy z barykady też i wpadamy do kuchenki. Biegnie ostatni chłopiec i krzyczy: „Bomba w bramie!”. Oni rzucali bomby z opóźnionym zapalnikiem, bo tu już byli Niemcy. Dlatego bardzo musieli uważać, gdzie bombardują. Okazało się, że ten chłopak biegł i przeskoczył tą bombę, nie była taka duża. Za chwilę okropny huk, słyszymy, że sypią się dachówki. Czarno, bo momentalnie sadze wypadają z pieca. Wszyscy czarni jak Murzyni. Wstajemy – nikomu nic się nie stało. Wszystko stoi na [swoim miejscu] i za chwilę znowu okropny huk motorów. Leci samolot i strzela. Oni strzelali z karabinów maszynowych, to były wielkie pociski. Tylko było słychać grad pocisków po ścianach. Wreszcie odlecieli. Właściwie nic specjalnego się nie stało, tylko brama ucierpiała i powstał nowy dół. W każdym razie nasz kolega przeskoczył przez bombę.
Wycofaliśmy się z katedry. 28 sierpnia był tragiczny dla naszego oddziału. Skierowali nas na Rybaki i na Brzozową. Na Rybakach trzej koledzy zostali ranni: Adam, Tadzio i… Roch. A na Brzozowej został ranny „Sokół”. Było dwóch przyjaciół, naszych najmłodszych kolegów. Mimo ostrzeżeń jego kolega rzucił się go ratować. Był ostrzał i dowódca ostrzegał go, żeby nie biegł. On jednak pobiegł, żeby go ratować, i też dostał. Wyciągnęliśmy ich obu i przenieśliśmy do naszego szpitala. Okazało się, że są w takim stanie, że właściwie nie ma możliwości im pomóc. Obaj zmarli prawie jednocześnie. Ci dwaj siedemnastoletni chłopcy zostali pochowani w jednej mogile i jednej trumnie.
- Jaki miał pseudonim drugi chłopak?
„Massalski”. Jeden był „Sokół”, a drugi „Massalski”. „Massalski” pobiegł ratować „Sokoła”. „Sokół” dostał w nerki, nie było możliwości, żeby go ratować.
30 sierpnia mieliśmy dzień wolny, odpoczynek. Nasi chłopcy siedzieli na słońcu przed papiernią, czyścili broń. Myśmy tam spełniały różne prośby. A to otarta noga, a to: „Proszę pani, guzik się urwał”. Koledze szyłam furażerkę ze strasznie twardego materiału na panterki. Zauważyliśmy dziwny ruch. Widać było, że przybiegali jacyś gońcy, od nas [też] biegli. Nasze medyczki szukały w aptece, szykowały pakunki opatrunków, przybiegały sanitariuszki, wydawano leki, opatrunki. Widać było, że coś się szykuje. Wieczorem porucznik „Prokop” zarządził, żeby nikt nie opuszczał papierni, że nie wolno nam wychodzić. W międzyczasie podeszła do nas – do mnie i do Basi – jedna z naszych medyczek i powiedziała nam, że w nocy będzie akcja i [spytała], czy chcemy iść razem z chłopcami. Powiedziałyśmy, że oczywiście tak. [Powiedziała], żebyśmy przygotowały swoje torby sanitarne.
Potem przyszedł porucznik „Andrzej”. Była zbiórka, odliczanie, sprawdzanie ilości broni. Myśmy się ustawiły jak zawsze na końcu całego szeregu żołnierzy. A potem zwrócił się do nas: „A wy, czy macie pozwolenie od porucznika »Prokopa«?” – on był naszym [przełożonym]. Mówimy, że nie, ale zostałyśmy wybrane, żeby iść. „A, to ja was nie mogę zabrać”. Byłyśmy zdruzgotane. Chłopcy wyszli, a myśmy zostały. Pobiegłyśmy szukać „Prokopa”, ale gdzieś przepadł, zapadł się pod ziemię. W międzyczasie ogłoszono, żeby sanitariuszki przygotowały lżej rannych, że będą ich przeprowadzać. Było jasne, że będzie przebicie. Mają iść żołnierze, otworzyć przejście, potem ma iść reszta wojska, która nie brała udziału w działaniach. Dalej mieli przejść ranni i sanitariat, a potem nawet ludność cywilna.
Dzień i godzina przebicia były tak wielką tajemnicą, że okazało się, że cała ludność Starówki została powiadomiona.
Na ulicy Kilińskiego, na ulicy Długiej były takie tłumy, że nie można się było przecisnąć. Nasi żołnierze nie mogli przejść, a co dopiero my. Wobec tego polecono nam, żebyśmy organizowały lżej rannych i prowadziły ich w stronę ulicy Daniłowiczowskiej. Przebicie miało być przez… przez ulicę Bielańską, [ulicę] Senatorską do Śródmieścia. Tak miała być utworzona droga ewakuacji.
Basia została wysłana po jakieś papiery i stwierdziła, że nasi chłopcy siedzą w bramie na ulicy Długiej i czekają, co dalej. Myśmy chciały do nich dołączyć, ale – jak mówię – polecono nam organizować wymarsz rannych. Szłam z trzema kolegami z „Wigier”. Pochód rannych sunął bardzo wolno. Cywile zabierali nawet ciężko rannych na noszach, bo tym sposobem chcieli jak najszybciej przedostać się do Śródmieścia. Ulica Długa miała w pewnym miejscu bardzo wysoka barykadę ułożoną z płyt chodnikowych. Przejście było tam bardzo wąskie. Przejście tłumu ludzi z noszami, z rannymi przez taką małą przestrzeń było właściwie prawie niewykonalne. Wszystko trwało strasznie długo. W końcu dostaliśmy się na plac Krasińskich. Przeszliśmy dalej, siedliśmy w bramie na ulicy Długiej i czekaliśmy, co będzie.
Noc była spokojna. Od czasu do czasu światła reflektorów, jakieś strzały, ale tu było zupełnie spokojnie. Dziwiliśmy się, że się nic nie dzieje. Czas mijał godzina za godziną, a właściwie nic się nie działo. „Dlaczego nie atakują? Dlaczego nie ma tego przebicia?”. W pewnym momencie świst pocisków. Pociski poleciały na tłumy zgromadzone na placu Krasińskich, na ulicy Długiej – na cywilów, na rannych. Niesamowita panika, ludzie porzucali nosze z rannymi i uciekali. W tym wielkim zamieszaniu jakimś cudem trafiłam na Basię, która klęczała na placu Krasińskich koło noszy naszego kolegi Tadzia i osłaniała go przed stratowaniem. Chwyciłyśmy nosze i oczywiście wróciłyśmy na Długą 7 – do szpitala. Nic nie było wiadomo, co się właściwie stało. Nastał ranek 31 sierpnia i nie było u nas żadnego oficera, nikogo, kto by powiedział, gdzie są Niemcy, gdzie są Polacy, jaki przebieg miała akcja. Wreszcie pojawił się nasz kolega „Saski”. Był ranny w rękę i opowiadał, że przebicie się nie udało, całą akcję zaczęli bardzo późno – dopiero jak już świtało. Ulica Bielańska była zaryglowana przez Niemców karabinami maszynowymi, tak że przejście było niemożliwe.
Powiedział, że dużo jest rannych, zabitych i konieczna jest pomoc sanitariuszek. Trzeba poznosić rannych, bo nie wiadomo, gdzie są Niemcy, gdzie Polacy. Kilka nas pochwytało nosze. Wyruszyłyśmy z Basią z noszami na poszukiwanie rannych. „Saski” szedł razem z nami. […] Przypuszczał, że możemy ich znaleźć w Banku Polskim. Dotarliśmy tam. Gmach miał okropnie grube mury. Kompletne ciemności, korytarzyki, przejścia, pełno ludzi; pod nogami pełno rupieci, przez które żeśmy się przewracali – trzymaliśmy się za ręce, żeby się nie pogubić. Wreszcie wyszliśmy na małe podwóreczko. Okazało się, że sanitariat jest na pierwszym piętrze. Żeby się tam dostać, na (bardzo wysokie przecież) pierwsze piętro, trzeba było wejść po chybocącej się na wszystkie strony, wąziutkiej drabinie. Jak po tej drabinie wnieść rannego? W każdym razie wlazłyśmy na górę, tam znowu ciemności. Sanitariuszka powiedziała nam, gdzie mamy się skierować. Biegałyśmy, wolałyśmy: „Wigry! Wigry!”, żeby się ktoś odezwał. Odezwał się nasz ranny kolega Stasiuk. Był zabandażowany cały po uda – był ranny w nogi. Mówimy, że chcemy go zabrać do naszego szpitala, a Stasiuk powiedział, że nie, absolutnie, jest zabandażowany i może poczekać, mimo że Niemcy byli już o krok. Powiedział natomiast, że w ruinach na Bielańskiej został ranny nasz kolega Kański i że oczekuje tam pomocy.
Wyszłyśmy wtedy na ulicę Daniłowiczowską. Był tam krajobraz księżycowy. Same ruiny, całe ulice zasłane gruzem. Trudno się było zorientować, gdzie jest ulica. Dotarłyśmy do wejścia do więzienia na [ulicy] Daniłowiczowskiej. Stało tam dwóch chłopców. Z daleka dawali nam znać, żebyśmy szły cicho, bo Niemcy mogli być w najbliższych ruinach. Zapytałyśmy, czy nie widzieli gdzieś tutaj rannego. Powiedzieli, że słyszeli jęki, więc ranny musi gdzieś tu być. Żeby dostać się do następnego budynku, była duża odkryta przestrzeń. Była niska, ułożona naprędce barykadka z cegieł i wszędzie rozsypane cegły. Jak się człowiek czołgał, to kaleczył nogi, ręce… W każdym razie przepełzłyśmy za barykadką do tego domu, skoczyłyśmy do piwnicy. Biegamy po salach – wszystko było bez sufitu, same ruiny, wszystko popalone. To była chyba fabryka. Na gruzach było pełno starych, spalonych maszyn, żelastwa. Z nami pobiegł także kolega „Saski”. Nawołując, znalazłyśmy Edzia, naszego kolegę.
Leżał na kupie gruzu i żelastwa, w pokrwawionej panterce. Powiedział: „Wreszcie przyszłyście. Myślałem, że już mnie nikt stąd nie zabierze”. Basia oglądała głowę, ja przecięłam panterkę. Zobaczyłam, nie ma żadnej poważnej rany, raczej jest naszpikowany odłamkami. Zrobiłyśmy prowizoryczny opatrunek, [włożyłyśmy] na nosze i z powrotem z Edziem. Stracił wtedy oko, dostał odłamek w oko. Przeniosłyśmy go przez zasypane pomieszczenia, ale trzeba dostać się do piwnicy. Zeskoczyłam do piwnicy, stałam na usypisku z gruzu, a Basia zsunęła Edzia z noszy i podawała mi w ręce. Chwyciłam go, nogi mi się na usypisku rozjechały i mało się tam z nim nie wywróciłam. W ostatnim momencie wyhamowałam. Potem musiałyśmy przejść przez piwnice i znowu położyć go na noszach i przez dziurę w ścianie wysunąć go za barykadę. Trochę nam jedną ręką pomógł „Saski”. Trzymał ze mną nosze. Basia się wysunęła, położyła się za barykadę i ciągnęła. Za barykadą sunęliśmy się na drugą stronę otwartego placu. Z prawej strony przestrzeń była otwarta – to była strona Teatru Wielkiego.
Niemcy mogli być tam wszędzie. Musieliśmy bardzo uważać, żeby się nie wychylić. To było trudne, bo w końcu wszyscy byliśmy zdenerwowani, napięci, okropnie zmęczeni. Wymyślałyśmy sobie ciągle z Basią. Ona się ciągle wypinała, więc krzyczałam, że ją ustrzelę. Ona znowu, że ciągnę zbyt mocno i miażdżę jej ręce. W każdym razie przejechałyśmy z noszami za barykadą. Potem na raz, dwa, trzy – zrywamy się, żeby dobiec do domu. Wtedy Basia się gdzieś zaplątuje, upadła. Jakoś wylądowałam za murem i wtedy po ścianie posypały się strzały, posypał się pył ceglany. Ale byłyśmy już za [murem]. Potem niosłyśmy Edzia we dwie straszną drogą. Zaczepiłyśmy kilku mężczyzn, ale nikt nam nie chciał pomóc. Co chwila były naloty, chowałyśmy się… do bram. Zasłaniałyśmy kolegę, żeby pył czy coś innego na niego nie poleciało. On był potem już prawie nieprzytomny. Chwyciłam za kark jakiegoś dziadka, który gotował kluski, i przyprowadziłam, żeby pomógł nieść. Nam już ręce popuchły. Ale dziadek nam zaraz uciekł. Musiałyśmy Edzia donieść same. Potem, żeby wrócić po Stasiuka do Banku Polskiego, przydzielono nam tych czterech Żydów, z których dwóch uciekło, a dwóch zostawiłyśmy po drodze. Ale pomogli nam przynieść rannego.
- Czy ci ranni przeżyli Powstanie?
Kański przeżył – ten bez oka. Potem był znanym profesorem. Stasiuk zginął rozstrzelany przez Niemców. Nasz dowódca dołączył do „Zośki” i razem z żołnierzami „Zośki” przedostali się do Śródmieścia. Natomiast jego adiutant „Leszek” poległ wtedy. […] Ponieważ zginęło tylu ludzi i cała akcja się nie udała, 1 września zarządzono, że wojska wycofają się kanałami. […]
Myśmy w nocy zdecydowały, że wrócimy. Wróciłyśmy do naszego szpitalika na Kilińskiego 1. Było tam naszych trzech kolegów. Był „Ikar” z „Zośki” – opiekowała się nim Wisia, nasza koleżanka. Oprócz tego była pani Faryaszewska, której córka razem ze swoim kolegą zabezpieczała na Starym Mieście przedmioty sztuki. Oboje polegli. Żona kolegi też była ranna i opiekowała się nią pani Faryaszewska. W piwnicy było czterech rannych, piąta była Kazia, Wisia i pani Faryaszewska. Była godzina pierwsza lub druga w nocy i byłyśmy strasznie zmęczone. Bardzo się cieszyli, że myśmy wróciły, ale padałyśmy z nóg. Poszłyśmy na piętro do mieszkania profesora Hempla, żeby się choć troszkę przespać.
Wiadomo było, że Niemcy swoje działania zaczynają o szóstej. Obudziłyśmy się przerażone, że już jest widno, a my tu śpimy. W mieszkaniu było mnóstwo różnego sprzętu; panterki, plecaki, najrozmaitszy sprzęt, który się poniewierał. Gdyby tylko ktoś wszedł, mógłby się zorientować, że ranni leżący w piwnicy mają z tym wszystkim coś wspólnego. Postanowiłyśmy to wszystko jak najszybciej usunąć. Nie było się w co przebrać. Basia przebrała się w sukienkę dziecinną przed kolana, ja w spódnicę Basi z okropną dziurą. Dla przyzwoitości okręcona byłam prześcieradłem. Wszystkie sprzęty ładowałyśmy do worów, wyniosłyśmy na przeciwną stronę ulicy Podwale i wrzuciłyśmy do zbombardowanego domu, do dziury po bombie. Jak wracałyśmy, to zauważyłyśmy, że od strony Placu Zamkowego idą Niemcy. Prędko przybiegłyśmy, żeby powiedzieć o tym naszym kolegom. W tym czasie jeden z Niemców wszedł na podwórze i zaczął wrzeszczeć. Był tam korytarz i wejście do piwnicy wychodziło na podwórze. Drzwi były trochę dziurawe. Stanęłam tam i obserwowałam tego Niemca, jak wchodzi na podwórze i coś wrzeszczy. Wobec tego otworzyłam drzwi, a on się pyta: „Czy tu są ludzie?”. Mówię: „Oczywiście, są ludzie”. On mówi: „Natychmiast mają wychodzić!”.
Za mną stało już parę osób, wszyscy się zorientowali, że trzeba wychodzić. Straszne zamieszanie. Jedni lecieli na górę, inni mieli już manatki popakowane w piwnicy. Wychodzili, prowadzili dzieci, starców – w parę minut dom kompletnie opustoszał. Zostałyśmy my i ranni w piwnicy. Potem na podwórze weszło kilku Niemców. Podeszłam do nich i mówię, ze tu w piwnicy mamy pięcioro rannych i czy oni mogą zostać. „Ale w żadnym wypadku! Za dziesięć minut muszą wyjść, bo kto zostanie, ten będzie rozstrzelany, a domy będą spalone”. Myślę sobie – Co, zwariowali? Domy jeszcze spalone? Wyszłam na ulicę, a tam na chodniku stało trzech starszych podoficerów. Podeszłam do nich i mówię, jaka jest sytuacja, że są ranni i czy mogą tam zostać. Jeden z nich mówi do mnie: „Nie, nie mogą zostać. Muszą być wyniesieni. Dobrze wam radzę, bierzcie swoich rannych i idźcie razem z ludnością cywilną”. Wiedział, co nas czeka. Mówię: „No tak, rannych jest pięciu, a nas jest tylko trzy”. Rozłożył bezradnie ręce, że już nic nie może nam poradzić. „Ale musicie ich stamtąd zabrać”. Wróciłam do piwnicy, do naszych rannych i mówię do Basi, jaka jest sytuacja. Postanowiłyśmy pobiec do ministerstwa, żeby zasięgnąć rady, co robić. Na podwórzu ministerstwa spotkałyśmy ojca Rostworowskiego. Było wiadomo, że teraz już nie będzie ostrzału, nie będzie bombardowania, więc w ministerstwie na parterze i na piętrze będzie można ulokować rannych. Tym bardziej że nie było domu, żeby nie było rannych leżących po piwnicach. Z księdzem zdecydowaliśmy, że rannych przeniesiemy do gmachu ministerstwa przy Długiej 7. Kobiety zaraz chwyciły za szczotki, zaczęły zamiatać sale, bo wszystko zakurzone, zasypane gruzem. Myśmy wróciły do naszego szpitala na Kilińskiego 1 i po kolei wynosiłyśmy naszych chłopców – Stasiuka, Roberta i Tadzia Klechę. Czwartego wyniosłyśmy „Ikara”. Razem z nim wyszła Wisia, która się nim opiekowała. Potem wyniosłyśmy ranną Kazię i razem z nią wyszła pani Faryaszewska, która też była ranna w nogę.
Przeniesienie nie było łatwe. Ulicą Podwale płynęła fala ludzi. Trzeba się było przepychać przez idących, potem wejście było po schodach od ulicy Podwale. Szło się przez podwórze na Długą 7. Chłopców przeniosłyśmy na pierwsze piętro, w drugiej sali, jak najdalej od wejścia. W międzyczasie zaczęło do szpitala napływać mnóstwo rannych. Zgłaszały się rodziny, kobiety, które miały swoich bliskich. Ofiarowały się zostać i pomagać w szpitalu. Ubierały się w białe fartuchy. Chodziło o to, żeby stworzyć pozór, że ten szpital istnieje i może istnieć. Wszystkich przeniosłyśmy na górę i wtedy szpital zaczął się organizować. Sale zapełniły się rannymi, tak że trudno było nawet przejść, ale zaczęły przybierać wygląd normalnego szpitala. Na środku był ustawiony stolik, krzesła. Kobiety w białych fartuchach zaczęły myć rannych. Stwarzało to pozór, że szpital działa. Myśmy nie wiedziały, co ze sobą zrobić. Pomyślałyśmy, że nie wiadomo, jak długo tu zostaniemy i może trzeba postarać się o jakieś jedzenie, zaopatrzenie. Wobec tego Wisia i pani Faryaszewska zostały na górze z rannymi, a myśmy z Basią pobiegły na zwiady.
W międzyczasie jacyś Niemcy dali nam duże pudełko papierosów
für Kranken, inny znowu butelkę wina. Między nimi było dużo Ślązaków. Jeden z nich zaprowadził nas na Kilińskiego 5 – był tam gabinet stomatologiczny, sanitariat. Było bardzo dużo opatrunków i mówił, żeby to zabrać, bo się zniszczy, bo się spali, a przyda się dla rannych. Pytałyśmy ich, jak to będzie, co się stanie ze szpitalem. Nie wiedzieli – może zostanie, a może ranni zostaną ewakuowani. Wróciłyśmy i poszłyśmy szukać w magazynach, czy nie ma czegoś do jedzenia. Znalazłyśmy białe fartuchy, w które żeśmy się ubrały, i opaski Czerwonego Krzyża – jak się okazało, były bardzo ważne. Znalazło się tam sporo słodyczy. Popakowałyśmy to do walizeczki i wróciłyśmy do naszych rannych. Niemcy wchodzili, wychodzili. Ciągle się zmieniali, chodzili po salach, ale właściwie nie interweniowali. Chodziły pogłoski, że kogoś rozstrzelali na parterze, ale na piętrze to nie dochodziło, nie było słychać o żadnych aktach przemocy. Przez okno widziałyśmy, jak ksiądz Rostworowski i nasz lekarz rozmawiają z coraz to innymi oficerami, którzy pojawiali się na tym dużym podwórzu. Zeszłyśmy na dół i spotkałyśmy ojca Rostworowskiego. Był strasznie blady i roztrzęsiony. Mówi, że na Kilińskiego 3 w piwnicach leży kilkunastu rannych. Są zupełnie sami, nikt się nimi nie [opiekuje], nikogo przy nich nie ma. Chciał ich bronić, bo Niemcy chcieli ich rozstrzelać. W każdym razie mówi: „Chodźcie, może wy coś zdołacie zrobić”.
Spod trupa leżącej kobiety wyciągnęłyśmy nosze i razem z księdzem Rostworowskim pobiegłyśmy na Kilińskiego 3. Przechodziło się przez podwórze Kilińskiego 1, bo front Kilińskiego 3 był zawalony od bomby. Na końcu bardzo długiej oficyny stała grupa Niemców. Ksiądz Tomasz podprowadził nas tam i sam zaczął z nimi rozmawiać. Myśmy weszły do korytarza. Szłyśmy długim korytarzem. Po lewej stronie były pootwierane drzwi do mieszkań. Niemcy plądrowali, szukali, otwierali biurka, szafy. W każdym razie na końcu korytarza była mała kuchenka i w niej leżało trzech rannych. Jeden był bardzo ciężko ranny. Miał nogi zabandażowane aż po uda, ręka na „samolocie”. Drugi leżał na łóżku, trzeci na ziemi na materacu. Jednocześnie w tej kuchence było – ku naszemu zaskoczeniu – trzech Niemców. Jeden bardzo wysoki, miał postawę boksera wagi ciężkiej (był chyba starszym podoficerem) i dwóch młodych żołnierzy. Pyta się nas, po co myśmy tu przyszły. Mówię: „Jak to, po co myśmy przyszły? Przecież dom się pali – bo cała góra się paliła – rannych trzeba wynieść. Po co mają zginąć śmiercią w płomieniach?”. On mówi: „Nie grozi im spalenie. To są bandyci. Za chwilę zostaną rozstrzelani”. My miałyśmy się wynosić, jeżeli nie chcemy oglądać tego widoku. Myśmy nie miały ochoty się wynosić, więc wdałam się z nim w wielką dyskusję. Zaczęłam mu tłumaczyć, że to są ludzie [ranieni] od bomby, że to moi znajomi, którzy tu mieszkali w sąsiednim domu. On nie chciał nic słyszeć: „U was wszyscy spod gruzu, wszyscy spod bomb”. Chwycił pistolet, podskoczył do rannego leżącego na łóżku, przystawił mu do twarzy i krzyczy: „A wyście z tego do nas strzelali, to wam zrzucali z samolotów”.
Chłopcy leżeli jak skamieniali, w ogóle nie reagowali. Znowu zaczęłam apelować do honoru niemieckiego żołnierza. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że nic [nie wskóram]. To się strasznie przeciągało, z dwadzieścia minut trwała dyskusja. Basia usłyszała, że załamuje mi się głos, nie wiedziałam, co mam więcej mówić. Po buzi popłynęły jej łzy. Niemiec się odwrócił i pyta:
Warum weinen Sie? Ogarnęła mnie wtedy okropna wściekłość. Mówię: „Ona wcale nie płacze. Widzi pan, dom się pali, dym jest i ją szczypie w oczy”. A tam ani trochę dymu nie było. Niemiec zbaraniał, popatrzył i potem zaczął się okropnie śmiać. Żołnierze również. W pewnym momencie śmiech się załamał. Chwila ciszy, popatrzył, zmienił się na twarzy i mówi: „Jesteście bardzo dzielne dziewczyny. Zabierzcie waszych rannych”. Pierwszego na nosze wzięłyśmy tego z „samolotem”.
Ciągle przychodziły tam inne grupy żołnierzy i pytali, gdzie są bandyci. Rannego prędko zaniosłyśmy do bramy na Długiej 7 i zostawiłyśmy go w bramie na materacu, żeby prędzej wrócić. Potem wróciłyśmy po tego drugiego. Trzeci zerwał się z posłania, chwycił Basię za ramię i skacząc na jednej nodze (bo był ranny w nogę), dotarł z nami na Długą 7.
Wtedy pobiegłyśmy na górę zobaczyć się z naszymi chłopcami. Koniecznie chcieli, żebyśmy tam zostały, ale wytłumaczyłyśmy im, że jeszcze kilkunastu chłopaków leży w piwnicy długich oficyn. „Zaraz wrócimy, jak to [zrobimy]”.
Zeszłyśmy. Na schodach spotkałyśmy młodą dziewczynę w białym fartuchu, która wychodziła od nich. Mówiła, że sama została z kilkunastoma chłopakami, że musi iść zobaczyć, co słychać z rodziną i że zaraz wróci. Oczywiście więcej nie wróciła, bo nikomu nie pozwalano spacerować po tej ulicy tam i z powrotem. Początkowo wołałyśmy i nikt się nie odzywał. To była kompletnie ciemna piwnica, okienka były zabezpieczone. Wreszcie ktoś zobaczył, że jesteśmy w białych fartuchach i wtedy wszyscy jednym głosem wołali, że chcą iść do szpitala. Zaczęłyśmy ich po kolei wynosić, kilku do bramy na Kilińskiego 1, ale czas biegł. Dom się palił, leciały spalone papiery, kawałki drewna. Wynosiłyśmy chłopców i układałyśmy przed wejściem, a oni sami, jak tylko mogli – niektórzy w bandażach, niektórzy półnadzy – po prostu się czołgali. Byle dalej od żaru palącego się domu.
Wyniosłyśmy ich wszystkich z jednego korytarza, z tym że w środku korytarza stykały się dwie oficyny. Jedna miała niższy poziom, druga wyższy. Korytarze nie pasowały do siebie i zrobiono schodki. Przejście na schodkach było tragiczne. Ta, która była na górze, musiała kompletnie się pochylać, żeby unieść nosze, a druga musiała nosze podnieść jak najwyżej, żeby ranny nie spadł jej na głowę. W pewnym momencie Basia się zachwiała i o mało nie spadła na dół. Pękło jej ramiączko u koszuli, spadło nogi. O mało się nie zwaliła. Mimo wszystkich trudności Basia wyszła bez bielizny ze Starego Miasta.
W każdym razie wyniosłyśmy wszystkich. Było jeszcze drugie wejście, leżała tam między innymi sanitariuszka „Kozak”, która miała amputowaną nogę i była zarażona tężcem. Przeniosłyśmy wszystkich do bramy na Kilińskiego 1, a z bramy miałyśmy najkrótszy etap, bo przeniesienie ich do szpitala na Długiej 7. Wtedy zobaczyłyśmy, że ulicą Kilińskiego sunie pochód. Idzie nasz lekarz, który został w szpitalu, idą pielęgniarki, lekko ranni, niektóre pielęgniarki prowadzą rannych. Między nimi dostrzegłyśmy Wisię, która prowadziła „Ikara”. Zdezorientowane podbiegłyśmy do niej i pytamy: „Co się stało?”. Wisia była zupełnie przerażona, mówi: „Nie wiem, nic nie rozumiem. Kazali nam wyjść. Idźcie ratować naszych [rannych]”.
Wtedy usłyszałyśmy strzały w szpitalu. Krzyki i strzały. Pobiegłyśmy wejściem od ulicy Podwale, przepchnęłyśmy się przez tłum wychodzących jeszcze rannych, przebiegłyśmy całe podwórze do bramy na Długiej 7 i tam okazało się, że już nie możemy wejść na schody, bo tam już stoją Niemcy. Odpychali nas od wejścia. Obok stała jedna ze starszych sanitariuszek i ona również krzyczała, że tam nie wolno chodzić. Dopiero później żeśmy zrozumiały, że ona uratowała nam życie. Wiadomo było, że by nas tam rozwalili. Bez przerwy było słychać strzały ze wszystkich stron.
- Niemcy rozstrzelali tych powstańców…
Tak, rozstrzelali wszystkich, którzy [tam byli]. Nie wiadomo, ale ponad 200 osób. Wiedziałam, że z tymi Niemcami już nic nie poradzimy. Nie było mowy, żeby tam wejść. Wtedy zobaczyłam, że na środku stoi kupa żołnierzy i otacza oficera, bardzo eleganckiego – z dystynkcjami, czerwonymi odznakami. Przez głowę przelatywały mi najrozmaitsze myśli. Czy się zwrócić do niego, bo przecież to na pewno on zarządził egzekucję. Jak zareaguje. Ale z drugiej strony to ostateczna szansa na to, że może uda się uratować naszych kolegów. Zdecydowałam się do niego podejść. Powiedziałam, że tam leży mój brat ranny od bomby i chciałam go zabrać, a żołnierze nie pozwalają mi wejść na górę. [Poprosiłam], żeby pozwolił mi go zabrać. Nie zareagował. Myślę sobie – Może nie zrozumiał? Może źle powiedziałam? Zaczynam wszystko mówić drugi raz. On się do mnie odwrócił i momentalnie twarz eleganckiego oficera zamieniła się w twarz furiata. Dosłownie miał w ustach pianę, wrzeszczał strasznym głosem, że wszystkich nas każe rozstrzelać, bo wszyscy tutaj są winni, są bandytami, kobiety, dzieci – wszyscy pomagali. Wiedziałam, że tutaj już nic nie wskóramy. Zabrałyśmy się z Basią i wyszłyśmy na Podwale.
Na Podwalu spotkałyśmy Niemca, który świecił nam latarką, jak wynosiłyśmy rannych z piwnic, pomagał nam. Po ciemku trudno było się ruszać, zapałki natychmiast gasły, a on nam oświecał. Podbiegłyśmy do niego i mówię, że tam jest egzekucja i zaczęłam go prosić, żeby tam poszedł i pomógł nam dostać się do naszych rannych. Początkowo się wzdragał, może nie wierzył, że może pomóc. Basia ciągnęła go za rękaw, ja go popychałam w plecy, obiecywałam mu, że dam mu złotą bransoletkę. W każdym razie doprowadziłyśmy tego Niemca. Nie chcieli nas wpuścić na podwórze. On powiedział, że idziemy razem z nim. Doszliśmy do bramy na Długiej 7. Kazał nam zaczekać, podszedł do żołnierzy, którzy nas nie chcieli wpuścić na górę. Wrócił za chwilę z opuszczoną głową i powiedział, że już tam nie ma po co iść, bo już jest za późno.
- Czy to był Niemiec, czy Ślązak?
Niemiec. Przecież byli przyzwoici Niemcy. Wtedy odwróciłyśmy się i zobaczyłyśmy księdza Rostworowskiego. Wyszedł z piwnic. Stał, żegnał umierających, udzielał im ostatnich absolucji. Chwyciłyśmy ojca pod rękę i płacząc, wszyscy stamtąd wyszliśmy. Na ulicy już nie było ludzi z tobołkami, byli tylko ranni. Wyszli o własnych siłach i nie mogli iść dalej. Siedzieli zrezygnowani. Zobaczywszy nas – bo już nikogo właściwie nie było – wyciągali ręce i prosili o pomoc. Ksiądz pochylił się nad rannym. Z bramy wybiegł starszy mężczyzna i niósł przed sobą młodą dziewczynę. Była owinięta tylko w prześcieradło, na piersi miała zakrwawiony opatrunek. Posadził ją na kupie gruzu i zrozpaczony oglądał się dookoła, szukając jakiejś pomocy. Basia podbiegła do niego, zrobili z rąk stołeczek, posadzili ranną, która im co pewien czas mdlała. Tak powędrowali w kierunku Placu Zamkowego. Wszyscy kierowali się na Plac Zamkowy. Byłam tak otępiała, że zdawało mi się, że nie ma sensu komukolwiek pomagać, bo i tak, i tak wszystkich zastrzelą. Wtedy z jednej bramy wybiegła kobieta z małą dziewczynką. Wcisnęła mi dziewczynkę w ręce i zawołała: „Niech pani idzie z nią na Plac Zamkowy, ja was dogonię!”. Zawróciła do domu. Wtedy zauważyłam, że mała ma świeżo amputowaną rączkę, fioletowo-czerwony kikut. Była przerażona. Zdrową ręką trzymała mnie z całej siły za szyję i ruszyłam z nią w stronę Placu Zamkowego. Szłam dość szybko, tak że dopędziłam grupę ludzi. Zobaczyłam, że na końcu szło dwóch mężczyzn i w pewnym momencie zginęli między starszymi osobami.
Okazało się, że z lewej strony stoją Niemcy z pistoletami. Hełmy nasunięte, spocone, czerwone gęby, a dalej kupa trupów. Wyciągali po prostu ludzi podejrzanych o bycie powstańcem lub kogoś, kto nie mógł iść. Wyciągali na bok i rozstrzeliwali. W końcu wyszliśmy na Plac Zamkowy, tam zwalona kolumna [Zygmunta]. Pełno ludzi, dookoła „własowcy”, Niemcy. Właściwie nie wiedziałam, co mam zrobić z tą dziewczynką. Jej matka się nie zjawiała. Rozglądałam się, czy nie widać gdzieś Basi czy ojca Tomasza, ale nigdzie ich nie widziałam. Zaczęłam się przeciskać przez tłum, ale mała wyciągnęła rączki do ciemnowłosej kobiety. Okazało się, że to widocznie ktoś z jej rodziny. Zabrała ode mnie dziewczynkę, z czego się ucieszyłam, bo już miałam wolną rękę. Wtedy pomyślałam, że [skoro] nie ma Basi i ojca Tomasza, to trzeba szukać Wisi i „Ikara”, bo „Ikar” był ciężko ranny w nogę i daleko nie zaszli, opierając się na szczotce.
Niemcy organizowali oddziały, które szły Mariensztatem i kierowano je na Wolę. Poszłam sama, nie czekając. Ludzie byli wykończeni siedzeniem w piwnicy, groźbą stałych nalotów. Tylko nasłuchiwali, czy leci samolot, czy słychać świst bomby.
Poznań, 17 kwietnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama